Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 2031. Polska jest jednym z największych przegranych światowej wojny o wodę wywołanej przez gwałtowne zmiany klimatyczne będące efektem problemów gospodarczych, jakie wstrząsnęły planetą za sprawą pandemii koronawirusa i wojny na Ukrainie. Od zakończenia konfliktu większością ziemskich zasobów zarządza kilka międzynarodowych korporacji.
Cały kraj podzielony jest na zamknięte strefy, jedną z nich jest Enklawa Zielona Góra. Lokalne samorządy to fikcja, regionami rządzą przedstawiciele koncernów dystrybuujących wodę i ustalający jej cenę.
W Polsce trwa permanentny stan wyjątkowy, działanie konstytucji i praw obywatelskich jest zawieszone. Kradzież wody jest surowo karana, włącznie z karą śmierci. Internet jest cenzurowany, a rozmowy telefoniczne podsłuchiwane. Działa tylko jedna – rządowa – stacja telewizyjna. Obowiązuje godzina policyjna, a przemieszczanie się ludzi jest ściśle kontrolowane. Obywatelom trzeciej i czwartej kategorii wypłacane pensje z trudem wystarczają na pokrycie kosztów jedzenia i wody.
Niespodziewanie dzienne limity wody dla najuboższych grup społecznych zostają jeszcze bardziej obniżone, a jej cena wywindowana do niebotycznego poziomu. W odpowiedzi na te wydarzenia kilku mieszkańców Enklawy Zielona Góra pod wodzą Jana Krzyka postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. W tajemnicy rozpoczynają drążenie tunelu do nieczynnej kopalni węgla brunatnego od wielu lat zalanej wodą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kto nie pamięta historii,
skazany jest na jej ponowne przeżycie.
George Santayana
Drogie Blogerki!
Drodzy Blogerzy!
Drogie Czytelniczki!
Drodzy Czytelnicy!
Stworzenie powieści z kluczem wymaga od jej autora wiele poświęcenia i ciężkiej pracy. Wszystko po to, aby ci, którzy będą ją czytać, dobrze się bawili podczas lektury.
Dlatego gorąco prosimy: uszanujcie to, i w swoich recenzjach, postach i komentarzach nie zamieszczajcie informacji, które innym potencjalnym Czytelnikom mogłyby zdradzić wątki istotne dla fabuły.
Prolog
Poniedziałek 29 września 2031
Pić.
Pić.
Pić.
Teraz była to jedyna myśl towarzysząca Janowi Krzykowi. Już drugą godzinę razem z rodziną stał w kolejce wiodącej do dawnego stadionu żużlowego. Gdy dotarli w jego pobliże, sznur ludzi ciągnął się aż do stacji benzynowej Państwowego Monopolu Paliwowego – POMPY, jak mawiali obywatele pierwszej i drugiej kategorii, którym dane było cieszyć się z posiadania własnego samochodu.
Rodzinie Krzyków takie prawo nie przysługiwało. Nie wolno im nawet było korzystać z komunikacji miejskiej. Przemieszczać się mogli jedynie wydzielonymi częściami chodników, dlatego cztery kilometry dzielące osiedle Słoneczne od celu musieli pokonać na piechotę.
Kiedy Jan razem z Adą i Nikolą – na którą czasami wołał: Malina – zajęli miejsce w ogonku, zmęczenie dawało im się mocno we znaki, a przed nimi było jeszcze długie oczekiwanie. Szczególnie córka, nieprzywykła do wysiłku fizycznego, wyglądała tak, jakby miała zaraz zemdleć. Dopiero dwa łyki z butelki – jedyny zapas, jaki udało im się wygospodarować na całe popołudnie, gdyż Ada nie przyniosła tego dnia ze szpitala nic ekstra – pomógł na tyle, że dała radę stać w oczekiwaniu na ich kolej.
Nikola odzyskała siły, za to w Krzyka pragnienie uderzyło ze zdwojoną mocą. Jak na złość, całą drogę musieli iść w palącym słońcu, co pogarszało ich i tak kiepską sytuację.
Może trzeba było nie przychodzić przed czasem? – pomyślał. Zerknął za siebie i od razu wiedział, że takie rozwiązanie byłoby jeszcze gorsze. Sznur ludzi ciągnął się aż za dawne centrum handlowe Polska Wełna, a Krzyk mógł się założyć, że to wcale nie jest koniec.
Pić!
Spróbował oblizać językiem spierzchnięte wargi, ale efekt był taki, jakby potarł po nich papierem ściernym.
Chcąc odwrócić uwagę od coraz bardziej dojmującego pragnienia, zaczął szacować liczbę oczekujących, licząc kolejne grupki oddzielone od sobie przepisową odległością dwóch i pół metra. Większość rodzin składała się z trzech osób, ale w bliskim sąsiedztwie zauważył też sporo samotnych par. Część z nich mogła posiadać dzieci młodsze niż siedmioletnie – a te były zwolnione z obecności na egzekucji – reszta należała pewnie do tego grona szczęśliwców, którzy dziennymi przydziałami rodzinnymi mogli dysponować jedynie we dwójkę.
Z tą myślą Krzyk najpierw spojrzał na pustą butelkę trzymaną w dłoni, potem na Nikolę. Zrugał się w głowie za niepoprawne myśli. Przecież to nie jej wina, że pojawiła się na świecie. Kto mógł wtedy przypuszczać, że kilka lat później stanie on najpierw na progu jednej katastrofy, potem drugiej i jeszcze zaraz później trzeciej?!
Córka jakby wyczuła, że o niej myśli, bo odwróciła się i spojrzała na niego.
– Zostało coś jeszcze do picia? – spytała cicho.
– Po co pytasz, skoro wszystko wyżłopałaś? – warknęła Ada.
Krzyk zmusił się do uśmiechu.
– Nic już nie ma, przykro mi.
– Jej na pewno nie jest przykro – wycedziła Ada. – Nawet się nie spytała, czy któreś z nas chciałoby bodaj zwilżyć usta.
– Jestem dzieckiem, musicie o mnie dbać – wypaliła Nikola.
– Teraz jesteś dzieckiem? – Krzyk zaczynał powoli tracić cierpliwość. – A kto ostatnio wrzeszczał na cały blok, że jest już dorosły i nie musi słuchać rodziców?
Córka skrzywiła się, potem odwróciła do niego i Ady plecami, nic przy tym nie mówiąc.
Krzyk odetchnął głęboko, ciesząc się w duchu, że kolejny wybuch złości został – przynajmniej na razie – zażegnany w zarodku. O ile Nikola urodę odziedziczyła po matce – na swoje szczęście i dumę ojca – o tyle charakterek miała ewidentnie po nim. Niestety, od pewnego czasu rodziło to coraz większe problemy, ponieważ zaczęli się nią interesować chłopcy, zresztą z wzajemnością.
Rozmyślania mężczyzny przerwał ruch w kolejce. Ta wreszcie ruszyła z miejsca, zaraz potem ogonek posuwał się już z dużą prędkością. Kolejne rodziny sprawnie pokonywały bramki wejściowe, przykładając białe lub mahoniowe opaski do czytników. Krzyk co chwilę kontrolnie zerkał na swoją, sprawdzając czy zielona lampka nie zmienia koloru na ostrzegawczą czerwień. W przypadku przekroczenia dozwolonego dystansu powinna zasygnalizować to delikatnym porażeniem prądem, ale to była tylko teoria. Mężczyzna już kilka razy miał okazję się przekonać, że urządzenia były zawodne, szczególnie te przeznaczone dla czwartaków. To było podwójnie bolesne, gdyż dla tej kategorii kary były dużo bardziej surowe niż dla trzeciaków. Przy ostatnim takim przypadku przydział zmniejszono ich rodzinie tak bardzo, że gdyby nie pomoc kolegów z pracy, mogliby nie przeżyć. Na własnej skórze przekonał się więc, że maszynom nie wolno ufać.
Dopiero gdy dotarli pod bramę stadionu, mógł na chwilę odetchnąć. Ze względu na ograniczoną liczbę miejsc w obiekcie działanie Systemu Ciągłej Obserwacji – w skrócie: SYCO – było w tym miejscu zawieszone.
– Nogi mnie bolą... – jęknęła Nikola.
– Nie marudź! – syknęła Ada w odpowiedzi.
Na twarzy dziewczyny pojawił się charakterystyczny grymas.
– Ale to prawda!
Krzyk delikatnie dotknął córkę zaciśniętą pięścią w ramię.
– Jeszcze chwilę i wejdziemy.
Nikola cała aż się zatrzęsła.
– Weź przestań!
Taki wybuch złości zdziwił mężczyznę, ale już po krótkiej chwili zrozumiał, w czym rzecz. Córka wpatrywała się w przystojnego chłopaka stojącego przed nimi w kolejce, nie mając pojęcia, co robić. On zresztą wyglądał na równie przestraszonego.
Ale skąd mieli oboje wiedzieć, jak należy się w takiej sytuacji zachować? Trzeciaki i czwartaki chodziły do szkoły stacjonarnej zaledwie jeden dzień w miesiącu, nie licząc najlepszych uczniów, którym zwiększano limit do czterech. A nawet te zajęcia były prowadzone w trzyosobowych grupach jednopłciowych. Reszta procesu edukacji odbywała się w trybie zdalnym, a kontakt z kolegami i koleżankami z klasy możliwy był praktycznie jedynie poprzez sieć, gdyż na kontakty osobiste należało wcześniej uzyskać zezwolenie.
Twarz chłopaka wykrzywiła się w dziwną minę, zaraz potem Nikola parsknęła śmiechem. W tym czasie jego ojciec podniesionym głosem zaczął tłumaczyć coś funkcjonariuszowi Służby Bezpieczeństwa Państwa z wyglądu młodszemu o kilka lat od jego syna.
– Wcielają coraz większych smarkaczy... – szepnął Krzyk sam do siebie. – Pomagamy i monitorujemy – bezwiednie wyrecytował hasło widniejące na pojazdach znienawidzonej przez społeczeństwo formacji. – Szkodzimy i mordujemy... – Z pamięci przywołał te stworzone przez nieistniejącą już opozycję.
– Proszę! – Mężczyzna przed nimi krzyknął błagalnie.
– Syn zostaje zatrzymany. – Młody esbek kiwnął głową na stojącego kilka metrów dalej kolegę z twarzą pokrytą gęstym trądzikiem. Ten od razu ruszył z pomocą, a w jego oczach mieniły się jakieś dziwne błyski.
– Dlaczego? – Ojciec chłopaka był coraz bardziej zdenerwowany.
Funkcjonariusz był nieugięty.
– Takie są procedury. Opaska jest naruszona. Manipulowano przy niej.
– To na pewno jakaś pomyłka! – Mężczyzna miał łzy w oczach. – Dopiero tydzień temu założono mu nową!
Esbek stanął w rozkroku.
– Odsunąć się albo użyjemy środków przymusu bezpośredniego!
Nagle mężczyzna spojrzał na chłopaka.
– Znowu przy niej grzebałeś? To przez tę dziewczynę? – Zachowywał się teraz tak, jakby był tu tylko z synem.
Chłopak coś pokrętnie tłumaczył. Jego ojciec odwrócił się do funkcjonariuszy, uśmiechnął się przyjaźnie.
– Panowie oficerowie, to tylko dziecko...
– Odsunąć się! – Warknął młody esbek. – Chłopak jest zatrzymany!
– Błagam! – Mężczyzna uklęknął. – Moja małżonka nie żyje... Nikogo innego nie mam... Nie zabierajcie mi go...
– Odsunąć się! – Esbek z brzydką twarzą przyłożył prawą dłoń do boku. – Natychmiast!
W tym momencie mężczyzna popełnił błąd, wyciągając rękę, jakby chciał syna odgrodzić od funkcjonariusza.
Kiedy ten wyprowadził cios pałką, nie zdążył się nawet zasłonić.
Krzyk usłyszał głuche stuknięcie, jakby ktoś grubym kijem pacnął w dynię. Zanim mężczyzna padł nieprzytomny na ziemię, młody esbek zdążył jeszcze poprawić po koledze.
Widząc to, chłopak rzucił się w stronę ojca. Funkcjonariusz z policzkami pooranymi przez trądzik tylko na to czekał. Wyprowadził cios, ale tym razem źle oszacował odległość, bo pałka przecięła jedynie powietrze, a on sam – straciwszy równowagę – upadł. Zaraz potem poderwał się z wściekłością na nogi, całą złość wyładowując na chłopaku. Ten próbował uchylać się od razów, ale z dwoma przeciwnikami nie miał szans. Po kilku ciosach upadł niedaleko ojca. Nawet wtedy esbek z trądzikiem nie przestawał bić. Pauzę zrobił dopiero, kiedy ciałem nastolatka zaczęły trząść konwulsje, a z jego ust poczęła toczyć się piana.
Krzyk patrzył na to oszołomiony. Kiedy tylko pierwszy raz pałka poszła w ruch, zrozumiał, że on i jego rodzina mogą być następni. Chciał zrobić coś, aby uniknąć takiego scenariusza, ale był jak sparaliżowany. Próbował szepnąć coś do żony i córki, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa.
Dopiero po chwili udało mu się odzyskać głos.
– Nie patrzcie tam... – mówił cicho. – Nawet nie próbuj... – rzucił do Adriany, widząc, że ta robi krok w kierunku leżących na ziemi mężczyzn.
– Chłopak potrzebuje pomocy... – zaprotestowała.
– Zanim zdążysz im wyjaśnić, że jesteś pielęgniarką, mogą cię zabić – wyszeptał żonie do ucha.
– Nic mi nie... – Ada już miała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. W tej sytuacji faktycznie nie pomogłyby jej żadne znajomości.
– Szkoda go. – Nikola wbiła spojrzenie w ciało chłopaka. – Taki był ładny...
– Taki był ładny? – Kobieta odwróciła się do córki. – Tylko to masz do powiedzenia? Chłopiec być może trafi do szpitala w ciężkim stanie, nie wiadomo, czy z tego wyjdzie, a tobie szkoda jego ładnej buzi?
Wcale nie wiadomo, czy zabiorą go tam, czy może od razu zniknie – pomyślał Krzyk.
– Wiesz, co? – Nikola miała gniew w oczach. – Chcesz, to idź go ratować! Jak wylądujesz obok, to straty nie będzie.
– Ciszej! – Krzyk nerwowo taksował otoczenie wzrokiem, szukając potencjalnego zagrożenia. – I nie mów tak do matki.
– Ona jest moją matką tylko z nazwy. – Dziewczyna w jednej chwili straciła zainteresowanie chłopakiem. – Nasza kolej.
– Następny! – Stojąca przy bramie funkcjonariuszka SBP jakby to słyszała. – Szybciej!
– Dziewczyny, tylko bez żadnych gwałtownych ruchów – strofował Krzyk. Bał się nie o siebie, ale przede wszystkim o Nikolę. Chłopak, który przestał się już nawet ruszać, nie był jednym nastolatkiem próbującym przechytrzyć SYCO, za to, gdyby mu się udało, byłby pewnie pierwszym. Krzyk nie mógł mieć żadnej gwarancji, że opaska córki była w stanie fabrycznym. Co gorsza, wcale nie trzeba było manipulować przy urządzeniu, żeby narazić się na reakcję esbeków. Zdążyli już udowodnić, że najpierw biją, a dopiero potem ewentualnie zadają pytania i sprawdzają, czy alarm jest wynikiem zabronionej ingerencji, czy też awarii stadionowych czytników używanych tylko kilka razy w roku.
Na szczęście bramkę pokonali bez problemów i mogli ruszyć na przydzielone rano miejsca. Dramat, jaki rozegrał się przed wejściem, sprawił, że Krzyk zapomniał o wszystkim. Teraz pragnienie przypomniało o sobie, wracając do niego ze zdwojoną siłą. Wznoszenie modłów było bezcelowe, nie padało przecież od miesięcy, nie licząc tego jednego razu. Nic też nie wskazywało na to, aby taki stan rzeczy miał się zmienić. Na błękitnym niebie próżno było szukać choćby jednej chmury.
Tyle dobrze, że słońce właśnie zaczęło chować się za drzewami, dzięki czemu przynajmniej znaleźli się w cieniu. Inaczej kolejnych dwóch godzin oczekiwania na zapełnienie się stadionu Krzyk mógłby nie przetrwać.
Wtem z głośników rozległ się tubalny, mocny głos:
– Witam wszystkich obywateli trzeciej i czwartej kategorii!
Wypowiadającego te słowa nie było jeszcze widać, ale i tak zgromadzeni wiedzieli, kim jest. Pierwszy Przewodniczący Samodzielnej Komórki Terytorialnej Partii – w skrócie nazywany Pierwszym – był doskonale znany wszystkim mieszkańcom Enklawy Zielona Góra, począwszy od przedszkolaków.
– Witajcie!
Krzyk rozglądał się uważnie dookoła. Nie szukał jednak wzrokiem Pierwszego, którego postać pojawiła się na wielkim ekranie zamontowanym nad wjazdem do parku maszyn, interesowali go ludzie zgromadzeni na stadionie, a konkretnie ich liczba. Bez dostępu do SYCO dokładne policzenie było niewykonalne, ale mężczyzna mógł przynajmniej pokusić się o orientacyjne szacunki. Kiedyś, gdy działał jeszcze miejscowy klub żużlowy Falubaz, trybuny mieściły mniej więcej dwanaście tysięcy widzów. Teraz w połowie zionęły pustką.
I pomyśleć, że przed wojną Zielona Góra liczyła sobie prawie sto czterdzieści tysięcy mieszkańców – Krzyk westchnął. Egzekucja zgromadziła jakieś sześć tysięcy, tylu było w Enklawie Wewnętrznej trzeciaków i czwartaków. Ludzi z wyższym statusem – mieszkających w Enklawie Zewnętrznej – była połowa tego, a gdyby tylko zapadła decyzja, też zmieściliby się na stadionie. Jednak ich obowiązek uczestniczenia w dzisiejszym spektaklu nie dotyczył, cieszyli się licznymi przywilejami, o których niżej usytuowani w hierarchii mogli jedynie pomarzyć.
Refleksję przerwał Pierwszy.
– Niektórzy z obecnych tutaj być może zadają sobie pytanie, czy kara, jaką za chwilę wymierzymy, musi być aż tak surowa?
Krzyk spojrzał na Adę, ale z jej zachowania trudno było wyczytać, co myśli.
– Zadajecie sobie pytanie: czy to dziecko musi umrzeć? – Postać Pierwszego była prezentowana na ekranie w taki sposób, że każdy ze zgromadzonych miał wrażenie, jakby patrzył mu prosto w oczy.
Krzyk zerknął na Nikolę, ta wyglądała na nieobecną. Brakowało tylko, aby włączyła wirtualfona.
– Obywatele trzeciej i czwartej kategorii! – Nagle Pierwszy pojawił się na scenie zajmującej środek murawy – Zadajcie sobie to pytanie! Zadajmy je sobie wszyscy!
Zadajmy sobie pytanie, kiedy będziemy mogli się czegoś napić!!! – wrzasnął Krzyk w myślach.
– Zadajmy je i od razu sobie na nie odpowiedzmy! – Pierwszy kroczył wolno po deskach, niczym aktor odgrywający wyuczoną wcześniej rolę.
Krzyk był chyba jednym z niewielu na stadionie, którzy nie spoglądali na mówcę. Zamiast tego dyskretne przyglądał się ludziom wokół. Próbował sięgnąć pamięcią, aby przypomnieć sobie, kiedy ostatnio był tak blisko innych, ale nie potrafił. Z pewnością nic takiego się nie zdarzyło w tym roku. Wyjątkiem był zakład pracy, ale tam przecież miał do czynienia tylko z kilkoma kolegami, zresztą, niemal przez całą zmianę byli zwykle pod dyskretnym nadzorem kierownika.
– Czy to dziecko musi umrzeć? – Albo ktoś zajmujący się sprzętem podkręcił głośność, albo Pierwszy zbliżył mikrofon do ust, jego słowa brzmiały bowiem teraz o wiele mocniej.
Do Krzyka dotarło, że zbliża się moment kulminacyjny egzekucji. Zaczął kręcić się jeszcze bardziej, chciał zobaczyć jak najwięcej twarzy, uśmiechów, grymasów, właściwie chłonął każdy detal wyglądu tych, którzy stali najbliżej niego, zanim tłumem wstrząśnie dzika ekstaza.
Dwa rzędy niżej dostrzegł mężczyznę niskiego wzrostu, z opasłym brzuchem i przetłuszczoną resztką włosów, który co rusz nerwowo tarł palcami o brodę.
Na ten widok Krzyk bezwiednie przejechał dłonią po swojej łysej głowie, czując w środku ukłucie zazdrości. Kępki włosów Grubasa wyglądały może karykaturalnie, ale i tak byłby gotów się z nim zamienić, byle tylko znów móc poczuć pod palcami przyjemny dotyk.
Ciekawe, czy Ada i Nikola zwróciły na niego uwagę? – pomyślał, patrząc na lśniące głowy żony i córki. A może jeszcze ktoś zachował resztę włosów? – Znów zaczął się rozglądać.
Nagle napotkał ukradkowe spojrzenie niewysokiej kobiety ze sporą nadwagą. Sposób, w jaki na niego patrzyła, sprawił, że aż go zmroziło.
Czyżby była donosicielką typującą podejrzane osoby na potrzeby SBP? A może znajdowała się stopień wyżej w hierarchii, piastując funkcję prowokatorki i szykując pułapki na Bogu ducha winnych czwartaków?
Wtem kobieta się odwróciła, jakby czytała w myślach Krzyka. Chwilę później raz jeszcze spojrzała na niego dyskretnie. Tym razem widział już wyraźnie, że w jej oczach czaił się strach.
Boi się, że to ja jest kapusiem? – pomyślał mężczyzna. Od razu uśmiechnął się delikatnie, w ten sposób chciał nieznajomej dać znać, że nie musi się go obawiać.
Ale ta momentalnie uciekła wzrokiem.
W pierwszym momencie jej reakcja wywołała w nim żal, zaraz potem zrozumiał jednak w czym rzecz. Od czasu zakończenia wojny normą było donoszenie na innych: sąsiadów, kolegów z pracy, przełożonych, a nawet członków najbliższej rodziny. Dzieci kapowały na rodziców, mężowie na żony, a te na mężów. Denuncjatorzy mogli liczyć na dodatkowe przydziały, a najbardziej aktywni i skuteczni nawet na awans do wyższej kategorii, co w przypadku trzeciaków dawało komfort życia, o jakim inni mogli tylko pomarzyć. Tych ostatnich sytuacji nie zdarzało się wiele, były za to nagłaśniane przez rządową propagandę i stawiane za przykład. Z każdym takim razem liczba donosów rosła lawinowo, a z mieszkań, zakładów pracy i chodników znikały dziesiątki osób. Większość bezpowrotnie.
Nic dziwnego, że ludzie patrzyli na siebie wilkiem, nawet małżonkowie bali się szczerze ze sobą rozmawiać.
Krzyk obdarzył Adę bacznym spojrzeniem. Czy ona też odczuwała czasami pokusę, aby go pogrążyć? Wcale by go to nie zdziwiło, ostatnio coraz częściej przyłapywał się na tęsknocie za pierwszymi latami ich małżeństwa i obawie, że bezpowrotnie odeszły w dal. Po zachowaniu Ady wnioskował, że mogła mieć takie same myśli. – Jeszcze raz: czy to dziecko musi umrzeć? – Pierwszy odezwał się po długiej chwili ciszy. Od razu też sam sobie odpowiedział. – Tak, musi!
Słysząc te słowa, Ada odwróciła się na chwilę, aby spojrzeć na męża. Kiedy zaskoczona napotkała jego wzrok, poczuła nieprzyjemny ucisk w podbrzuszu.
– Tak, musi! – Pierwszy powtórzył jeszcze głośniej.
Kobieta czuła na policzku palący wzrok Janka. Wzięła głęboki oddech, ze wszystkich sił starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie. W umyśle coraz mocniej tliła się jednak obawa, od której uginały się jej kolana.
Podejrzewał coś?!
Gdy tylko myśl dojrzała, od razu zaczęła uspokajać samą siebie.
Niemożliwe. Janek nie mógł o niczym wiedzieć!
– Musi! – Pierwszy wrzasnął tak, że echo odbiło się od trybun, ze zwiększoną siłą uderzając w zgromadzonych. – To dziecko nie okradło mnie! – Grzmiał. – Ono nie okradło naszego miasta! Ono nie okradło naszej ojczyzny! Ono okradło wszystkich z was!!! – Jego wielki palec widoczny na ekranie wbił się w każdego ze zgromadzonych.
Pić!
Krzyk próbował poruszyć językiem, ale ten był sztywny jak kołek. Że też Nikola musiała wszystko wyżłopać! Spojrzał na córkę, ta lewą dłonią próbowała ukryć otwartego wirtualfona. Już miał wyrazić swoje oburzenie, kiedy dostrzegł, że podobnie zachowywało się kilkoro innych nastolatków w najbliższym otoczeniu. Otaksował wzrokiem dalsze rzędy, sytuacja była identyczna.
Ta dzisiejsza młodzież... – westchnął. Na wszystko ma wyjebane. Nic się nie liczy: rodzice, szkoła, praca, ważna jest tylko sieć.
– Obywatele! – Palec Pierwszego zniknął z ekranu, znów pojawiła się na nim jego dobrotliwa twarz. – A może nie powinienem podejmować decyzji samodzielnie?
Krzyk wiedział, do czego szef Partii zmierza i musiał przyznać, że odgrywał swoją rolę pierwszorzędnie. Nie zmieniało to jednak faktu, że słuchał go z obrzydzeniem.
– Obywatele! Może należałoby pozostawić ją wam?
Sześć tysięcy zielonogórzan milczało.
– Zatem podejmijmy tę decyzję wspólnie! – Pierwszy nie zwlekał. – Kto z was powie nam, co należy zrobić ze złodziejem, który okradł nas wszystkich z najcenniejszej rzeczy, jaką mamy?
Odpowiedziała mu cisza.
– Kto powie, co mamy z nim zrobić? – Pierwszy przyłożył dłoń do czoła, udając, że wypatruje ochotnika.
– Zabić. – Delikatny głos dobiegł gdzieś z okolicy wieżyczki sędziowskiej.
Krzyk zdawał sobie sprawę, że nie sposób tego udowodnić, ale był przekonany, że autorem tych słów nie był nikt ze zgromadzonych na trybunach, chociaż rozstawione gęsto mikrofony potrafiły wychwycić nawet szept. Same mogły też jednak być źródłem dźwięku.
– Zabić!
Tym razem mężczyzna był już pewien, że ktoś naprawdę krzyknął.
– Zabić!
Nie minęło kilka sekund, gdy pierwszym głosom zawtórowały kolejne.
– Zabić!
– Zabić!
– Zabić!
– Tak! – Pierwszy triumfował. – Zabić!
– Zabić! Zabić! Zabić!!! – Teraz tłum wył już z nienawiści.
Mężczyzna na ekranie pokraśniał z zadowolenia. Odczekał dłuższą chwilę, wiedział, że to z bezwolnej ludzkiej masy wyzwoli wszelkie pokłady nienawiści. Potem mówił dalej.
– Taki krok może niektórym wydawać się nieludzkim, ale jest konieczny, abyśmy mogli dbać o naszą ojczyznę, naszą enklawę i o nas samych. – Zrobił krótką przerwę dla zwiększenia efektu. – Pamiętajcie też, że musimy tak zrobić dlatego, że... – kolejna pauza była już dużo krótsza – takie... są...
Tłum dokończył za niego.
– Procedury!!!
– Takie są procedury! – krzyknął Pierwszy raz jeszcze.
Jan miał wrażenie, jakby wrzaski wydostające się z głośników płynęły prosto do jego uszu, wwiercając się w mózg, niczym świder w miękką ziemię.
– Wprowadzić skazańca! – ryknął Pierwszy bez ostrzeżenia.
Niemal od razu na ekranie pojawiła się postać chłopaka – mógł mieć dziesięć, może jedenaście lat – słaniającego się na nogach. Był wleczony przez dwóch rosłych esbeków trzymających go pod ręce, dodatkowo skrępowane za plecami. Zanim dotarli na scenę, minęła minuta, może dwie. W tym czasie ludzie milczeli, tylko co chwilę przez tłum przechodził cichy pomruk.
Kiedy zakładali mu pętlę na szyję, z głośnika rozległ się beznamiętny głos lektora, który wszyscy doskonale kojarzyli z Dziennika Wieczornego.
– Przypomina się o zasadach obowiązujących na dzisiejszej egzekucji...
Charakterystyczny bas spikera miał przyjemne brzmienie. Gdyby Krzyk nie wiedział, czego dotyczy komunikat, mógłby się nawet odprężyć.
– Każdy, kto w momencie kulminacyjnym odwróci głowę lub zmieni pozycję ciała na taką, która uniemożliwi rejestrowanie obrazu, zostanie tymczasowo pozbawiony dziennego przydziału rodzinnego...
Krzyk położył dłoń na ramieniu Nikoli. Ta spojrzała na niego, zamknęła wirtualfona, potaknęła, dając znać, że zrozumiała.
– Podobne konsekwencje spotkają tych, którzy zasłonią lub zamkną oczy...
Krzyk nabrał głęboko powietrza, po czym wypuścił je z sykiem, patrząc na chłopaka, który wyginał głowę we wszystkich kierunkach, próbując pozbyć się pętli. Nic nie mówił, nie krzyczał, zaklejone taśmą usta nie były w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Musiał wiedzieć, że jego wysiłki są daremne, a i tak nie dawał za wygraną. Walczył do końca.
Mężczyzna miał świadomość, że większości zgromadzonych na trybunach los chłopca kompletnie nie obchodzi i że za chwilę z dziką przyjemnością będą wpatrywać się w jego wiszące ciało, niczym dzicz sycącą się przed stuleciami walkami gladiatorów. Oni będą patrzeć dobrowolnie, cała reszta – tak jak on – z musu. Żadne sztuczki nie wchodziły w grę, na straży stały bowiem setki kamer i czujników SYCO rozpoznających nie tylko twarze, ale też rejestrujących reakcje poszczególnych ludzi, ich nastrój, temperaturę ciała i dziesiątki innych danych.
– Uwaga! – Pierwszy stanął w rozkroku dwa metry przed nastolatkiem. Dał znak podniesioną ręką.
– Przygotować się do egzekucji. – Głos lektora cały czas brzmiał tak samo spokojnie.
Krzyk ze zgrozą odnotował fakt, że kilka osób w rzędach poniżej otworzyło wirtualfony i włączyło nagrywanie. Rozejrzał się wokół, tych parę przypadków to był wierzchołek góry lodowej!
Jakby byli na meczu żużlowym, a pod taśmą startową ustawiało się właśnie czterech zawodników.
– Dziesięć... – Spiker zaczął odliczanie.
Krzyk spojrzał na szubienicę, dużo wyżej niż głowa skazańca.
– Dziewięć...
Opaska na dłoni mężczyzny zadrżała, rażąc go delikatnie prądem.
– Osiem...
Krzyk ją zignorował.
– Siedem...
Natężenie prądu wzrosło.
– Sześć...
Zacisnął zęby, chcąc wytrwać jak najdłużej.
– Pięć...
Delikatne mrowienie ustąpiło miejsca nieznośnemu pieczeniu.
– Cztery...
Ból potężniał z sekundy na sekundę.
– Trzy...
Wiedział, że za chwilę dotrze do progu wytrzymałości.
– Dwa...
Krzyk nie dał rady walczyć dalej. Cena, jaką musiałby za to zapłacić, była zbyt wysoka. Przeniósł wzrok na twarz chłopca.
– Jeden.
Mikrofony ustawione na scenie wyłapały dźwięk otwierającej się zapadni, a sprzęt obsługujący nagłośnienie na stadionie dodatkowo oczyścił go i wzmocnił. Zaraz potem ciało nastolatka zaczęło podrygiwać, z megafonów dało się słyszeć rzężenie.
Krzyk miał łzy w oczach. Modlił się, żeby SYCO nie uznało tego za złamanie procedury. Niemal czuł, jak czujniki rejestrują ruch jego gałek ocznych. Wiedział, że to niemożliwe, że robiły to niedostrzegalnie dla ludzkich zmysłów, ale i tak czuł się nieswojo. Miał wrażenie, jakby ktoś zaglądał mu do wnętrza mózgu.
– Koniec. – Lektor cały czas brzmiał tak, jakby czytał dziecku bajkę. – Egzekucja została zakończona.
Krzyk z ulgą odwrócił głowę. Odetchnął głęboko, patrząc na dziesiątki wirtualfonów rejestrujących wciąż ruchy dyndającego ciała. Wstrząsnął nim gniew, ale momentalnie przywołał się do porządku. Nic nie mógł na to poradzić.
– Podaję dane statystyczne. – Lektor odezwał się raz jeszcze. – Udział w egzekucji wzięło sześć tysięcy dwudziestu ośmiu obywateli, to jest sto procent uprawnionych. Prawidłowy udział w egzekucji zaliczono sześciu tysiącom dwudziestu siedmiu obywatelom.
Krzyk poczuł w środku ukłucie zazdrości.
Znalazł się ktoś, kto potrafił się wyłamać!
I to nie był on...
Cwaniak! – pomyślał. Pewnie chował gdzieś w domu zapasy na czarną godzinę i mógł sobie na coś takiego pozwolić. Ciekawe tylko, czy rezerwę zawdzięczał prostytuowaniu się swojej żony lub córki? A może wynajmował na godziny własne ciało, jeżdżąc do posiadłości Pierwszaków?! Gdyby tylko wiedział, który to, podbiegłby do niego i rozszarpał gołymi rękoma!
A jeśli to była kobieta?
Też by ją zabił!
– Należy kierować się do bramek wyjściowych. – Lektor zaczął instruować tłum. – Przypominamy, że poza stadionową strefą buforową obowiązują przepisy dotyczące utrzymania dystansu społecznego.
Krzyk ruszył za Adą i Nikolą wolno kroczącymi w stronę ogrodzenia. Rzucił okiem na scenę. Ciało chłopca wciąż wisiało na szubienicy.
Wiedział, że nie jest to niefrasobliwość. Wręcz przeciwnie, esbecy specjalnie nie odcinali ciała. Chcieli, żeby zgromadzeni na stadionie ludzie jak najdłużej się w nie wpatrywali.
Żeby scena, jaka rozegrała się przed ich oczami i w ich umysłach, zalęgła się tam na zawsze. Aby pamiętali o niej, kiedy tylko przyszłaby im do głowy próba kradzieży choćby jednej małej butelki.
Pić!
Krzyk odwrócił głowę, złorzecząc w myślach martwemu dzieciakowi. Gdyby nie przestępstwo, jakiego się dopuścił, on nie miałby teraz w nogach czterech kilometrów i tylu samo przed sobą w drodze powrotnej!
Pić...
Żeby odwrócić uwagę od pragnienia, spojrzał na zegarek, starą „Rakietę” wyprodukowaną jeszcze w czasach istnienia Związku Radzieckiego i jedyną pamiątkę po ojcu, która uchowała się podczas wojny.
Szybko obliczył czas, jaki upłynął od wejścia na stadion i wyłączenia systemu nadzorującego utrzymanie dystansu społecznego. Jeżeli Boguś nie mylił się w obliczeniach, wprowadzony podczas egzekucji trojan powinien zrobić to, do czego został zaprojektowany. Już wkrótce się tego dowiedzą.
A jeśli się udało...
Krzyk poczuł, jak jego serce przyśpiesza. Uśmiechnął się mimowolnie, wiedząc doskonale, że tym razem nie jest to reakcja na postępujące odwodnienie.
Jeżeli ich szalony i śmiały plan się powiódł, to...
Na tę myśl mężczyzna aż przymknął oczy.
Wreszcie będą mogli zacząć kopać.
Rozdział 1
Sobota 20 września 2031 (dziewięć dni wcześniej)
To był ciężki dzień. Już wczoraj, kiedy Krzyk kładł się spać, męczyło go pragnienie. Rano było jeszcze gorzej, a w odpowiedzi na prośbę do Ady o podzielenie się szpitalnym zapasem, usłyszał, że zostawiła go w lecznicy. Było tak naprawdę czy też kłamała, chowając gdzieś butelkę po kątach, tego nie wiedział. Nie dysponował też czasem na myszkowanie w jej poszukiwaniu.
Kiedy więc rozpoczynał jedenastogodzinną zmianę w oczyszczalni ścieków, miał wrażenie, jakby usta wypełnione były trocinami. Kilka łyków, jakie należały mu się w ramach ekwiwalentu za szkodliwe warunki pracy, niewiele poprawiło. Na domiar złego, tego dnia słońca od samego rana paliło niemiłosiernie, potęgując cierpienia tak mocno, że godzinę przed końcem nawet drewniany trzonek podbieraka kojarzył mu się z czułym kształtem butelki wypełnionej pod sam korek.
Marzenia o zaspokojeniu pragnienia przerwał dopiero Brian Kowalski, kolega, z którym wspólnie usuwał resztki osadów.
– Jeszcze tamten syf i koniec na dzisiaj. – Pokazał na zbitą masę przypominającą wyglądem wielką kupę dinozaura.
Nagle uwagę Krzyka przykuł sąsiedni zbiornik. Spojrzał w jego kierunku. Zmrużył oczy raz, drugi, trzeci. Podszedł bliżej, patrząc jak zahipnotyzowany, nie zważając na ostrzegawcze okrzyki Kowalskiego.
Stanął nad krawędzią. Nie słyszał już wołania przerażonego kolegi.
Wbił wzrok w rurę zasilającą zbiornik.
Zamiast szlamu, strzelał z niej krystalicznie czysty górski potok. Kowalski, choć stał kilka kroków dalej, już dla niego nie istniał.
W głowie pojawiła się przyjemna myśl.
Poddał się jej natychmiast. Rozpiął flanelową koszulę, zrzucił ją z siebie, zaraz potem to samo uczynił z podkoszulkiem, butami i spodniami. Wrzaski kolegi do niego nie docierały.
Zdjął skarpety. Kowalski stał obok i darł się wniebogłosy, ale Krzyk go nie widział. Zrobił pół kroku do przodu, stanął na krawędzi zbiornika.
Podniósł ręce do góry, szykując się do skoku.
Wtedy na ramieniu poczuł silny ucisk.
Obrócił głowę, zobaczył osłupiałą twarz kolegi. Chwilę trwało, zanim umysł dopasował jej wygląd do imienia i nazwiska.
Kowalski był śmiertelnie przerażony.
– Co ty, kurwa, robisz?!
Krzyk słyszał pytanie, ale nie rozumiał jego przesłania.
– Ochujałeś?!
Sens był coraz bliżej, ale jeszcze nienamacalny.
– Odpierdoliło ci?!
Wreszcie pojął. Opuścił głowę, dostrzegł bose stopy. Przeniósł wzrok na nogi, potem biodra, klatkę piersiową.
Dlaczego, do jasnej cholery, stał tutaj niemal nago?!
– Co ty, kurwa, robisz? – spytał Kowalski cicho.
– Nie wiem, Brian... Nie wiem. – Miał mętlik w głowie. – Chyba chciałem skoczyć... Zmylił mnie tamten górski potok...
– Górski potok? – Kowalski wytrzeszczył oczy. – Jaki, kurwa, górski potok?!
– Ten. – Pokazał na rurę. Kiedy zobaczył wypływający z niej szlam, ugięły się pod nim kolana. Przeniósł wzrok na zawartość zbiornika, wciągnął powietrze przesycone smrodem i poczuł, jak robi mu się niedobrze.
– Chciałeś tam skoczyć? – Kolega nadal nie dowierzał temu, co widzi.
– Na to wygląda... – Mówił cicho, niemal niesłyszalnie. Spojrzał Kowalskiemu prosto w oczy.
Obaj wiedzieli, że gdyby tak się stało, szanse na ratunek byłyby iluzoryczne.
A może tak miało być? Jeden skok, minuta zwierzęcego strachu, parę zaczerpnięć powietrza, od którego szybko straciłby przytomność i poszedłby na dno.
Dyrektor pewnie nawet nie kazałby opróżniać specjalnie zbiornika, aby wydobyć z niego ciało, tylko zarządziłby czekanie na przerwę technologiczną.
Jemu i tak byłoby to kompletnie obojętne.
Miałby święty spokój, nie musiałby każdego poranka – zaraz po obudzeniu – zamartwiać się, jak przetrwać kolejny dzień i jak wykombinować kilka dodatkowych łyków dla siebie i Maliny.
Po jaką cholerę Brian się wtrącał?! – Nagle poczuł ogromną złość.
– Kurwa mać... – Chwycił za spodnie, wsunął jedną stopę w nogawkę.
– Nie ubieraj się. – Kowalski go zastopował.
– Co? – Krzyk był kompletnie zaskoczony. Czyżby Kowalski umiał czytać w myślach? Doszedł do wniosku, że niepotrzebnie przerwał? Chciał naprawić swój błąd? Za późno! – O co ci chodzi?
Kolega pokazał palcem w górę.
Krzyk powiódł za nim spojrzeniem i zrozumiał. Niebo – dokładnie nad nimi – zasnute było czarną chmurą.
Bał się wypowiedzieć myśl na głos, jakby to mogło sprawić, że się nie ziści.
– Myślisz, że... – spytał dopiero po chwili.
Wyraz twarzy Kowalskiego wskazywał, że jest pewien swego.
– Zaraz zacznie padać – powiedział.
Krzyk nie był do końca przekonany. Chmura nie była wcale duża.
– Z tego?
Kolega potaknął gwałtownie.
– Chodźmy tam, gdzie zawsze.
Krzyk jedną ręką chwycił ubrania, drugą buty. „Tam, gdzie zawsze”. Nigdy nie nazywali rzeczy po imieniu, nie mówili „za kontener”, nie używali żadnego bliższego synonimu. Tylko enigmatyczne: „tam, gdzie zawsze”. Jakby bali się, że ktoś ich podsłucha, zorientuje się, o czym mówią i zabroni przemieszczania się w tamten rejon lub – co gorsza – postanowi przestawić pojemnik w zasięg kamer.
Nie mieli zbyt dużo przestrzeni dla siebie, ot, wystarczyło na wyciągnięcie rąk między metalową ścianą garażu a zardzewiałą blachą kontenera. Ustawiono go tu tylko na kilka dni – zasłaniając kilka metrów kwadratowych przestrzeni – potem miał być przeniesiony w inne miejsce, ale – jak to często bywa – rozwiązanie prowizoryczne okazało się dużo bardziej trwałe niż pierwotnie zamierzano.
Krzyk był już gotowy, za to Kowalski musiał się jeszcze rozebrać.
Ciekawe, czy nad ich blokiem też pojawiła się jakaś chmurka? Malina przestanie siedzieć z nosem w sieci, wyczuje okazję i się umyje? Będzie pamiętać o brudnych naczyniach? Zrobi pranie?
Oby tylko nie okazało się poniewczasie, że wszystkie balkony w bloku będą pełne kąpiących się dzieciaków i dorosłych mających drugą lub trzecią zmianę, tylko ich będzie świecić pustkami. Gdyby był po pracy, mógłby użyć wirtualfona, ten czas jednak był do wyłącznej dyspozycji pracodawcy. Jedyne, do czego mógł go użyć, bez narażania się na surowe konsekwencje, włącznie ze wstrzymaniem dziennego przydziału rodzinnego albo nawet wyrzucenia na bruk, to wezwanie pomocy.
Czekanie na deszcz się nie kwalifikowało, a ryzykować naprawdę nie było warto. Krzyk pracę w oczyszczalni zaczął zaraz po wojnie. Na samym początku był przekonany, że wypełnia ważną misję – zakład był jednym z kilku w enklawie mających strategiczne znaczenie dla bezpieczeństwa obywateli – ale potem zaczął dostrzegać, jakie wałki w nim kręcono i jak zarabiano, sprzedając na lewo oczyszczone ścieki. Robiono to sprytnie, zawsze w na tyle małej ilości, aby ewentualna kontrola niczego nie wykryła. Najpierw milczał, bo brakowało mu dowodów, potem dlatego, że dotarło do niego, iż proceder nie dzieje się bez przyzwolenia Partii, więc nawet złapanie złodziei za rękę nic by nie dało.
Szefostwo zarabiało gigantyczne pieniądze, podczas gdy szeregowi pracownicy biedowali. Szczególnie trudna była sytuacja czwartaków. Harowali kilkanaście godzin dziennie, ale zarabiali marnie, ich pensje praktycznie nie wystarczały na pokrycie kosztów dziennego przydziału rodzinnego, o jedzeniu nie wspominając. Mało tego, kiedy Krzyk się tutaj zatrudniał, każdemu należał się deputat: jedna półlitrowa butelka dziennie. Potem zaczęto go zmniejszać, aż wreszcie trzy tygodnie temu została już tylko jedna ósma litra.
– Zaraz na pewno zacznie padać... – Kowalski powiedział to w taki sposób, jakby bardziej chciał przekonać samego siebie.
– Jasne... – Krzyk powędrował myślami do córki. Może jednak zaryzykować i wysłać jej wiadomość? Ale jeśli czuwała na posterunku i szykowała się właśnie do kąpieli, to niepotrzebnie by ryzykował!
Nikola... – westchnął w duchu. Jego ukochana dziewczynka, która zaczęła stawać się kobietą. Jeszcze rok, dwa lata temu, chłopcy prawie w ogóle jej nie interesowali, aż nagle, niespodziewanie dla niego, sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. I teraz drżał, myśląc o tym, z kim spotyka się w sieci i jak te randki online wyglądają. Myślał nawet o tym, czy nie spróbować zdobyć dostępu do jej konta, aby mieć oko na nowe znajomości, ale koniec końców stwierdził, że byłaby to oznaka braku zaufania. A Nikola, gdyby się o tym dowiedziała, nigdy by mu nie wybaczyła.
Ostatnio doszły jeszcze jej humory i pyskówki. Szczególnie dla Ady potrafiła być niemiła. Zresztą, jemu też nieraz się oberwało. A on, zamiast się obrazić, dalej spełniał wszystkie jej zachcianki. Jak powiedziała ostatnio żona: świata poza nią nie widział. Nawet nie ukrywała, jak bardzo jest o to zazdrosna.
Nie, wcale nie powiedziała, tylko wykrzyczała podczas jednej z kłótni, których w minionych miesiącach było coraz więcej. Zwykle zaczynało się od drobiazgów, a potem szło już jak kula śnieżna zbierająca wszystko po drodze.
Kilka poprzednich tygodni było pod tym względem naprawdę ciężkich, Ada szukała zaczepki przy każdej możliwej okazji i Krzyk był coraz mocniej przekonany, że złożyłaby pozew o rozwód, gdyby tylko miał on szansę powodzenia. Musiała jednak wiedzieć – tak samo dobrze, jak on – że jego uzyskanie było praktycznie niemożliwe. Wniosek obejmujący obywateli czwartej kategorii podlegał rozpatrzeniu przez Komisję Moralności i Praworządności. Na samo wpisanie sprawy do harmonogramu czekało się od roku do półtora, widoki na uzyskanie aprobaty był zaś znikome, Krzyk nie znał żadnego znajomego, któremu by się to udało.
– Zaraz koniec zmiany... – Kowalski zrobił kwaśną minę.
– A gdzie ten twój deszcz?
– Teraz to mój? – Był urażony. – Zapierdalałeś tam, gdzie zawsze, w takim tempie, że prawie ci gacie z dupy spadły, ale teraz to deszcz jest tylko mój?
Krzyk założył spodnie, nic nie mówiąc.
Kolega poszedł w jego ślady.
– Dobra, daj na luz – rzucił Kowalski.
– Na luz? – Krzyk był wściekły. Nie tyle na partnera, ten nie wystawiałby przecież samego siebie. Bardziej na los, który sprawił, że musiał obejść się smakiem.
Kolega założył podkoszulek, koszulę flanelową chwycił w dłoń.
– Trzy miesiące temu się udało...
– Wiem. – Krzyk nie umiał się na niego gniewać.
To był ostatni raz, kiedy padało. Krzyk pamiętał dokładnie, że byli w połowie zmiany, gdy zaczęło lać. Na plac przed budynkiem socjalnym wybiegli wtedy wszyscy pracownicy. Przez godzinę wystawiali ciała i twarze, po których płynął deszcz mieszający się ze łzami szczęścia. Ostatni raz widział taką radość, kiedy skończyła się wojna.
Wracał wtedy do domu na piechotę, z radością wchodząc w każdą napotkaną kałużę i chlapiąc jak przedszkolak. Oczami wyobraźni widział Malinę oraz Adę kąpiące się na balkonie i robiące wielkie pranie. Gdy wrócił do domu, okazało się, że żona faktycznie wyniosła na zewnątrz wszystkie ubrania.
Poza jego rzeczami.
Kiedy wrócił z pracy i zobaczył stertę swoich brudnych skarpetek i slipów leżących w koszu, wpadł w szał. Ada tłumaczyła się roztargnieniem, ale był święcie przekonany, że zrobiła to z premedytacją.
Wtedy pierwszy raz podniósł na nią rękę.
Nie uderzył, powstrzymał się w ostatnim momencie, ale Adzie wystarczył sam fakt, że się zamachnął.
– Najpierw się wycieramy? – spytał Kowalski, gdy dotarli do budynku socjalnego.
– Nie ma innej opcji – potwierdził. – Śmierdzę tak, że żona nie wpuści mnie do mieszkania.
Weszli do niewielkiego magazynku. Na ścianach wisiały dziesiątki różnego rodzaju narzędzi, a w narożniku stała stulitrowa beczka. Dzięki cichej zgodzie przełożonych pracownicy fizyczni mogli gromadzić w niej produkt końcowy. Nie tyle był to przejaw dbałości o podwładnych, co bardziej chęć zapobieżenia przynoszenia ze sobą smrodu do budynku administracji, który robole co jakiś czas musieli odwiedzać.
Każdy z nich chwycił szmatkę wiszącą na sznurku, zamoczył ją w beczce, zaczął wycierać całe ciało, pilnując, aby nie pominąć żadnej odkrytej części.
Dopiero po takim wstępie skierowali się do łaźni. Teoretycznie na koniec każdej zmiany przysługiwał im trzyminutowy prysznic, jednak w praktyce czas skrócony był do sześćdziesięciu sekund. To, co tutaj leciało z rury, pachniało zupełnie inaczej niż zawartość beczki, jednak zanim mogli się tym faktem nacieszyć, kąpiel się kończyła.
Krzyk podejrzewał, że generowane w ten sposób nadwyżki są sprzedawane na czarnym rynku, domyślał się też, że inni koledzy żywią podobne domysły, ale doskonale wiedział, że złożenie protestu do władz enklawy nic by nie dało. Jeszcze się nie zdarzyło, aby donos poczyniony przez obywatela niższej kategorii był w stanie wyrządzić krzywdę Pierwszakowi lub Drugiemu. Jedyne, co by uzyskał, to błyskawiczna utrata pracy. Owszem, zarabiał niewiele – jak na rosnące koszty pokrywania dziennego przydziału rodzinnego – ale wpadłby z deszczu pod rynnę.
Deszcz.
Rynna.
Pić!
Z tą myślą wyszedł spod prysznica, chwycił za ręcznik, ale nie zaczął się wycierać – podobnie jak Kowalski – sycąc się każdą sekundą, podczas której czuł na skórze ten przyjemny dotyk setek kropli. Korciło go, aby zlizać kilka z przedramienia, powstrzymał się siłą woli. Odwalali tu w oczyszczalni kawał naprawdę dobrej roboty, ale co innego myć się w tym, a co innego brać do ust.
Pić!
Wszedł do szatni, machinalnie zerknął na tablicę, odnotował podświadomie, że wszyscy obecni w zakładzie mieli dopuszczalną temperaturę ciała, po czym podszedł do swojej szafki. Przyłożył opaskę do zamka, drzwiczki się otworzyły.
Chwycił za butelkę, siłą woli zmusił się, aby nie opróżniać jej całkowicie, poprzestał na kilku łykach, chociaż nie było to łatwe.
Nagle spojrzał na kartkę papieru przyklejoną do wewnętrznej strony drzwiczek kilkoma paskami taśmy izolacyjnej. Znał ten rysunek doskonale, potrafiłby odtworzyć z pamięci każdy detal. A i tak za każdym razem, kiedy na niego patrzył, odczuwał wielkie szczęście, niemal takie samo, jakie stało się jego udziałem, gdy zobaczył go pierwszy raz w życiu.
Większą część kartki zajmował gruby pień drzewa, z którego wyrastały dużo cieńsze konary – już na pierwszy rzut oka było widać, że rysowane dziecięcą rączką – a na nich zawieszone były ogromne ciemnoczerwone maliny.
Maliny.
Nie żołędzie. Nie kasztany. Nie liście.
Tylko maliny.
Krzyk się uśmiechnął, delikatnie dotknął kartki opuszkami palców. Była wygnieciona i wypłowiała tak mocno, że kolory zaczęły tracić na wyrazistości, ale jemu to nie przeszkadzało.
Trzymałby ją tutaj, nawet gdyby nic już nie można było rozpoznać.
Nagle ciszę przerwał tubalny głos dochodzący zza drzwiczek.
– Trzeba się zbierać do chaty!
Jan nie musiał zamykać szafki, żeby wiedzieć, kim jest jego właściciel. Miłosz Łazik miał prawie dwa metry wzrostu, poruszał się z delikatnością słonia i był równie co on gruboskórny.
Zaraz potem zaskrzeczał radiowęzeł.
– Uwaga, uwaga! Nadajemy ważny komunikat!
Krzyk aż spiął się w sobie. Ilekroć szczekaczka się odzywała, tyle razy przekazywała złe wieści. Co tym razem?!
– We wczorajszym ogólnopolskim referendum w sprawie zmniejszenia zwiększenia obniżki dziennego przydziału rodzinnego wzięło udział dziewięćdziesiąt osiem koma dziewięć uprawnionych.
Zachował kamienną twarz, wiedział, że SYCO cały czas go obserwuje.
– Państwowa Komisja Wyborcza zatwierdziła wynik referendum jako wiążący...
Jakby to była jakaś nowość... – pomyślał, ale nawet nie drgnęła mu brew.
– Swoją wolę poparcia wyraziło dziewięćdziesiąt pięć koma trzynaście procent uczestników referendum...
Ktoś się odważył sprzeciwić? – spytał samego siebie.
– Ja nie wyraziłem – powiedział Łazik.
Krzyk spojrzał na niego zaskoczony. Sam miał teraz przed oczami siebie i Adę zbliżających palce do wirtualfonów, by wziąć udział w obowiązkowym plebiscycie. Korciło go, aby wybrać „nie”, ale – jak przy każdym innym głosowaniu od zakończenia wojny – nie odważył się. I przez myśl mu przy tym nie przeszło, aby swoimi wątpliwościami dzielić się publicznie! Większej głupoty nie można było popełnić!
– Nie bałeś się? – Kowalski nie dowierzał.
Krzyk patrzył to na jednego, to na drugiego, zastanawiając się, który z nich jest większym debilem.
– Przecież w telewizji cały czas powtarzają, że wybory są tajne. – Łazik wycierał głowę ręcznikiem.
Chyba coś mu padło na mózg! – Krzyk nagle poczuł, że musi się jak najszybciej ubrać i opuścić szatnię. Przebywanie w niej razem z kimś takim mogło przynieść opłakane skutki.
– Skorzystałem tylko z prawa wyrażenia sprzeciwu wobec dalszych cięć... – tłumaczył Łazik.
Całkiem cię pojebało?! – wrzasnął Krzyk w myślach. Nie słyszałeś o mowie nienawiści? Na podstawie tej ustawy poddawanie w wątpliwość stanu klęski żywiołowej było uznawane za jedno z najcięższych przestępstw!
Postanowił nie zapinać koszuli. Chwycił bluzę w dłoń, zatrzasnął szafkę – nie przejmując się tym, że obrazek może się odkleić. Musiał jak najszybciej stąd wiać. Każda sekunda tutaj dłużej oznaczała niebezpieczeństwo oskarżenia o współudział, a Departament Bezpieczeństwa Zdrowia Publicznego Obywateli karał równie surowo.
– A ty co myślisz? – Kowalski skierował to pytanie do kolegi, z którym dopiero co czekał na deszcz.
Co za głupi skurwysyn! – Krzykowi zrobiło się słabo. Co on myśli? A chuj im powie! Już raz chciał być odważny i sprzeciwił się systemowi. I jak skończył? Ada do dziś nie mogła mu tego darować!
– No? – podłapał Łazik.
Krzyk postanowił zrobić to, co zwykle w takiej sytuacji.
– Właściwie... – zaczął udawać, że się zastanawia. Koszulę miał w dłoni, wystarczyło wzuć buty i mógł stąd spieprzać. Założył prawy, potem lewy, intensywnie myśląc, co powiedzieć na odczepnego.
Nie zdążył się odezwać, do szatni wpadł brygadzista. Krzyk wiedział, że Łazik jest jego pupilkiem, ostatnie trzy miesiące właśnie jego wskazywał do premii za wydajną pracę, chociaż ten wcale na to nie zasługiwał.
Teraz jednak przełożony trząsł się jak galareta.
Krzyk ani trochę mu się nie dziwił. Jeśli SYCO porówna adnotacje przy premiach na liście płac, brygadzista może dostać zarzut działania w zorganizowanej grupie dysydentów.
– Masz... się... stawić... u... dyrektora. – Brygadzista z trudem się wysławiał. – W... trybie... natychmiastowym.
Nie adresował tego do Krzyka, ale jego też zmroziło. Próbował przełknąć ślinę, ale nie potrafił, a przecież dopiero co wypił dwa łyki!
Za to do Łazika powaga sytuacji najwyraźniej nie docierała.
– Teraz?
– A kiedy, kurwa?! – wypalił brygadzista. – Na sylwestra?!
– Przecież na sylwestra i tak nie wolno wychodzić z domów... – Łazik najwyraźniej cały czas nie wiedział, w co się wpakował.
– Ale już! – wrzasnął brygadzista.
– Idę... – odparł Łazik.
Będziesz się cieszyć, jeśli skończy się na obniżeniu dziennego przydziału rodzinnego – Krzyk zrobił krok do przodu, zachodząc w głowę, czy zobaczy jeszcze gbura w pracy. Parę razy zdążył się już przekonać, że w enklawie nie ma ludzi niezastąpionych. Nawet na tak specjalistycznych stanowiskach, jak ich. Jeśli ktoś podpadł władzy, nie było dla niego ratunku.
On sam był wyjątkiem od reguły.
– Powiedziałem: w trybie natychmiastowym! – warknął brygadzista.
Krzyk zrozumiał, że najwyższy czas się stąd ewakuować. Wykonał kolejny ruch, ale potem musiał się zatrzymać, gdyż drogę zastawiał mu przełożony.
Brygadzista spojrzał najpierw na niego, potem na Kowalskiego.
– A wy czego się tak gapicie?
Kowalski zajął bezpieczne miejsce za plecami Jana.
– Ja się nie gapię... – odparł cicho.
– Ja też nie – zawtórował Krzyk.
– To czego tu jeszcze chcecie? – wycedził brygadzista. – Spierdalać do domu!
Żadnemu z nich nie trzeba było drugi raz powtarzać.
Rozdział 2
Dziwna pandemia – bo takim mianem ochrzczono ją po latach – która rozpoczęła się w 2020 roku, niemal zepchnęła światową gospodarkę w przepaść. Firmy upadały, ludzie tracili pracę albo umierali w szpitalach nieleczeni, drastycznie wzrosła też liczba samobójstw, zarówno wśród starszych, jak i młodzieży. Potem przyszła wojna na Ukrainie i jeszcze większe problemy gospodarcze. Rządy większości krajów zmieniły priorytety i przestały dbać o ekologię. Liczyło się tylko tu i teraz – walka o nakarmienie miliarda ludzi bez pracy – a nie zmniejszanie emisji dwutlenku węgla czy inwestowanie w zieloną energię. Sytuacji nie poprawiła też zapaść systemów edukacji. Miesiące zdalnego nauczania pociągnęły za sobą niespotykany wcześniej w historii świata kryzys kompetencji i społecznego wyobcowania. Decydenci, próbując ratować sytuację, zaczęli wprowadzać kolejne regulacje prawne i restrykcje, a ponieważ nie dawało to efektu, śrubę przykręcano coraz mocniej.
Kiedy zorientowano się, że nie tędy droga, było już za późno. W 2026 roku zmiany klimatyczne ostro przyśpieszyły, powodując serię klęsk żywiołowych na całej kuli ziemskiej. Ogromu zniszczeń dopełniła susza trwająca niemal dwa lata. Początkowo bardziej zasobne państwa próbowały ratować inne, ale szybko okazało się, że światowe zapasy są na to zbyt małe.
To właśnie tamten moment wykorzystało kilka korporacji, na czele z Universum Health and Care. Zaproponowały powołanie specjalnej agendy i zaoferowały swój udział w pracach mających zapobiec kataklizmowi. Rządy największych mocarstw przyklasnęły pomysłowi, media ogłosiły zwycięstwo, a komitet noblowski uhonorował koncerny nagrodą pokojową.
Szybko jednak okazało się, że pomoc nie będzie darmowa, a w zamian za nią korporacje zażądały udziałów w firmach dystrybucyjnych oraz wpływu na ścieżkę legislacyjną i kształtowanie polityki wewnętrznej i zewnętrznej rządów.
Wówczas przyszedł drugi cios: w kilku tysiącach miejscach na świecie, niemal jednocześnie, zatruto największe ujęcia i zbiorniki, niemal połowę tego, co ludzkość miała do dyspozycji. Akcja była zorganizowana i chociaż nikt nikogo za ręce nie złapał, co odważniejsi dziennikarze od razu o sabotaż oskarżyli Universum Health and Care oraz dwie współpracujące z nią inne korporacje.
ONZ powołała specjalną komisję, która oczywiście niczego nie wykryła, w przeciwieństwie do syndykatu niezależnych dziennikarzy, którzy wpadli na trop paramilitarnej organizacji powiązanej z koncernami. Przedstawili twarde dowody, ale na zmianę układu sił było już za późno. Światowe zasoby zmniejszyły się drastycznie, podaż zaczęła spadać w postępie geometrycznym, za to ceny wzrosły do niebotycznych rozmiarów. W efekcie przed miliardami ludzi na całym świecie stanęło widmo śmierci z pragnienia.
I właśnie wtedy wybuchła III wojna światowa. Konflikt nie trwał długo, zaledwie dwa miesiące, za to był katastrofalny w skutkach. Nie wiadomo było, kto pierwszy użył broni jądrowej: Stany Zjednoczone czy Rosja, niektórzy obserwatorzy obwiniali też Chiny. Wojna nuklearna przerodziła się w konflikt tradycyjny, który dopełnił dzieła zniszczenia. Populacja w niektórych rejonach świata zmniejszyła się o osiemdziesiąt procent, większość terytorium Ameryki Północnej i Azji – a także znaczna część Europy – nie nadawała się do zamieszkania.
Kiedy szary pył opadł, było już tylko gorzej. Wojna była błyskawiczna, ale jeszcze szybciej działały korporacje. Ciała zabitych nie zdążyły jeszcze dobrze ostygnąć, gdy okazało się, że resztki światowych zasobów przeszły na własność trzech z nich, przy czym Universum Health and Care miała największy udział, ponad pięćdziesięcioprocentowy. Co więcej, dzięki porozumieniom z prawie wszystkimi państwami na świecie, zyskały monopol na prowadzenie odwiertów, poszukiwania nowych źródeł, a także akumulowanie zapasów. Zwykłym ludziom nie wolno było bez zezwolenia wykopać nawet zwykłej studni ani też gromadzić deszczówki, zresztą padało zaledwie kilka dni w roku. Efektem tych wszystkich obostrzeń było uzależnienie całych krajów i społeczeństw.
Nic dziwnego, że światem wstrząsnęły fale niepokojów. W odpowiedzi na to rządy kolejnych państw – kierowane z tylnego siedzenia przez władze trzech korporacji – dzieliły swoje terytoria na zamknięte enklawy, pomiędzy którymi poruszać mogli się jedynie obywatele cieszący się pełnią praw – pozostałym nie wolno było ich opuszczać. W Zielonej Górze wydzielono dodatkowo dwie części: Enklawę Wewnętrzną i Enklawę Zewnętrzną. Do tej drugiej wstęp mieli jedynie Pierwszaki i Drudzy.
W Polsce – jednej z największych przegranych wojny – sytuacja była dramatycznie zła. Od jej wybuchu obowiązywał stan wyjątkowy – przedłużany na kolejne okresy – konstytucja była zawieszona, prawo do odwołania się do sądu od decyzji organów administracji publicznej w większości spraw zostało bezterminowo wstrzymane.
Faktyczną władzę w enklawach sprawowali lokalni politycy wskazywani przez rząd centralny, jednak stanowiska nie mógł objąć nikt, kto wcześniej nie zostałby zaakceptowany przez miejscowe przedstawicielstwo jednej z trzech korporacji. W Enklawie Zielona Góra – bo tak brzmiała teraz oficjalna nazwa miasta – był nim Grzegorz Bernat, którego jednak wszyscy nazywali skrótowo Pierwszym, a niektórzy – tylko w myślach – Pierwszym Skurwysynem. To on decydował o wysokości przydziałów i – co równie istotne – cenie litra wody, która nieustannie się zmieniała. Tak naprawdę jednak każda decyzja była podejmowana w gabinetach Universum Health and Care, Bernat jedynie wcielał ją w życie.
Rozdział 3
Ada weszła do dyżurki pielęgniarskiej, powłócząc ze zmęczenia nogami. Pierwotnie grafik przewidywał dziesięciogodzinną zmianę, ale była w szpitalu już o połowę dłużej.
Otworzyła szafkę zabezpieczoną kodem, spojrzała na dwie litrowe butelki, jedną z dzisiejszego przydziału dla przedstawiciela zawodu zaufania społecznego, drugą będącą wynikiem oszczędnego gospodarowania w minionym tygodniu. W tej pierwszej została może jedna trzecia, miała nadzieję, że wystarczy do końca pracy. Gdyby udało jej się dotrwać na tej resztce, cały litr mogłaby zostawić sobie na czarną godzinę. A tej mogła spodziewać się wkrótce, na szpitalnych korytarzach coraz głośniej mówiło się o kolejnej obniżce. Nie dyskutowano już o tym, czy ona nastąpi, ale kiedy i jak dotkliwa się okaże.
Sprawdziła czas na zegarze wiszącym nad drzwiami i poczuła pieczenie pod powiekami. Wiedziała, że dyrekcja ma prawo wezwać każdego pracownika – lekarza i pielęgniarki też – bez względu na ustalony wcześniej grafik, tak samo, jak może przedłużyć mu dyżur. W teorii wytyczne obowiązywały wszystkich zatrudnionych, ale w praktyce egzekwowano je tylko od pracowników trzeciej i czwartej kategorii: salowych, sprzątaczek i pracowników gospodarczych. A ponieważ personel medyczny z założenia był przypisany do dwóch pierwszych grup, lekarze i pielęgniarki nie musieli się o to martwić. W ich przypadku wezwania w trybie pilnym zdarzały się sporadycznie, najwyżej kilka razy w roku i nigdy nie miały charakteru represji.
Ona znajdowała się w diametralnie innym położeniu. Jako jedyna pielęgniarka nienależąca do Pierwszaków i Drugich, była wykorzystywana do granic możliwości fizycznych i psychicznych, o ile już ich nie przekroczyła. Właściwie nigdy nie wiedziała, o której godzinie wróci do domu ani też kiedy odbierze wiadomość nakazującą stawienie się do pracy w przeciągu dwóch godzin.
Raz jeszcze skontrolowała czas. Do końca regulaminowej przerwy miała jeszcze kwadrans. Położyła się na kozetce, przyłożyła głowę do wymiętoszonej poduszki. Zamknęła oczy i właśnie wtedy zadźwięczał dzwonek interkomu.
Podniosła się, ale umęczone ciało zaprotestowało i straciła równowagę.
Telefon cały czas dźwięczał głośno.
Syknęła, uraziwszy kontuzjowany kilka tygodni wcześniej łokieć.
Brzęczenie było coraz bardziej natarczywe.
Wiedziała, że musi podnieść słuchawkę.
Zgłosiła się. Dzwonili z dolnego SOR-u.
– Tak... Już idę... – Poprawiła wygnieciony fartuch i wyszła z dyżurki.
Do celu nie miała daleko, ale po drodze musiała przejść przez kilka zatęchłych korytarzy. Z wiszących nad głowami rur odpadały płaty farby. Nie lepiej prezentowały się ściany pociągnięte szarą emalią. Spod niektórych wielkich dziur wyłaniały się plamy pleśni i grzyba.
Oświetlenie szwankowało, musiała uważać, aby nie potknąć się na wyszczerbionych kaflach, położonych chyba jeszcze w poprzednim stuleciu.
Wreszcie dotarła do wielkiej sali jakiś czas temu przerobionej na poczekalnię. Niewiele osób ze sobą rozmawiało, większość siedziała na lepiących się ławkach, zachowując przepisowy dystans. Gdyby nie dobiegające zewsząd jęki i płacz małych dzieci, można by to miejsce wziąć za halę dworcową.
Tak, jak się spodziewała, liczba pacjentów, jaką widziała przed przerwą, ani trochę się nie zmniejszyła. Niektórzy tkwili już tak długo, że rozpoznawała ich twarze. Mimochodem zerknęła na wielki nowoczesny monitor zawieszony na dużej ścianie, nijak niepasujący do jej odrapanej i brudnej powierzchni. Sprawdziła temperaturę ciała widniejącą przy każdym numerze identyfikacyjnym, potem skontrolowała jeszcze czas oczekiwania na poradę.
Rekordzista przekroczył już osiemnaście godzin.
A pomyśleć, że to jest spokojny dzień... – westchnęła w duchu, potem z punktu informacyjnego odebrała kartę pacjenta, weszła z nią do gabinetu.
Chwilę później pojawiła się w nim kobieta z twarzą pooraną głębokimi zmarszczkami, trzymająca za rękę dziecko z zabandażowaną głową.
Ada zerknęła w dokument, chłopiec miał siedem lat.
– Co się stało? – spytała, zakładając rękawiczki lateksowe.
– Spadł z huśtawki i rozciął sobie głowę – odpowiedziała matka. – Dostał na to zgodę! – dodała szybko.
– Na rozbicie głowy? – spytała Ada machinalnie.
– Na skorzystanie z huśtawki – wyjaśniła. – Zarejestrowaliśmy się zgodnie z prawem.
– Mogę zobaczyć? – Nie czekając na odpowiedź, zaczęła odwijać bandaż przesiąknięty krwią.
Starała się robić to delikatnie, ale chłopiec i tak zaczął płakać z bólu.
– Paskudna rana... – powiedziała, patrząc na głębokie rozcięcie. – Trzeba szyć.
– Długo będziemy musieli na to czekać? – Kobieta przytuliła syna do piersi, zaczęła go głaskać po policzku.
Ada sprawdziła coś szybko w karcie.
– Nie ma jeszcze wyników badań na obecność wirusów w organizmie – wyjaśniła. – Dopóki nie dotrą, nie można zrobić zabiegu.
– Przecież to tylko kilka szwów! – Pierwszy raz od wejścia do gabinetu kobieta podniosła głos. – Parę minut i po sprawie...
– Przykro mi. – Ada rozłożyła wymownie ręce. – Takie są procedury.
– Procedury? – Miała łzy w oczach. – Czekamy już prawie sześć godzin... On cierpi...
Jakby na dowód tego chłopiec załkał cicho.
– Bez wyników pomoc medyczna nie może zostać udzielona. – Pielęgniarka wznosiła się na wyżyny cierpliwości. Nie ona stanowiła prawo, nie ona powinna zatem tłumaczyć się pacjentom.
– A jeśli ta rana byłaby zagrożeniem życia, to co wtedy?
– Już pani powiedziałam: takie są procedury i musimy się ich trzymać.
– Ile to może potrwać?
– To zależy od laboratorium. – Jak miała powiedzieć matce tego dziecka, że wyniki mogą być za kwadrans, ale równie dobrze jutrzejszego rana.
Kobieta przyłożyła dłonie do uszu syna.
– A jeśli wda się zakażenie? – spytała.
– Wtedy trzeba będzie go przez kilka dni położyć na oddziale. – Nie dodała już, że wcześniej trzeba by znaleźć jakieś wolne łóżko, o co łatwo nie będzie.
– Kilka dni? – Była przerażona. – A na które piętro go zabierzecie? – wyszeptała. – Na trzecie?
Ada zaprzeczyła krótkim ruchem głowy. Nie musiała pytać kobiety o status, na ten SOR trafiali tylko trzeciaki i czwartaki, a im możliwość skorzystania z polikliniki – wyposażonej w najnowocześniejszy sprzęt i obsługiwany przez najlepszą kadrę – nie przysługiwała.
– Czyli na drugie? – Kobieta nie miała już cienia wątpliwości. – Tam... – Znów przysłoniła synowi uszy, ale niepotrzebnie, zasnął. – Tam jest tylko umieralnia... Przyjmujecie pacjentów... Kładziecie ich do łóżek... I czekacie, aż umrą...
– Postaram się sprawdzić, czy laboratorium nie mogłoby się trochę pośpieszyć...
– Dziękuję! – Uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale zaraz potem przez jej twarz przebiegł grymas bólu.
– Dobrze się pani czuje? – spytała Ada instynktownie.
– To nic... – Gwałtownie pokręciła głową.
– Mdli panią? – Zaczęła się jej bacznie przyglądać. – Kiedy pani ostatnio jadła?
– Nie pamiętam... – Zmrużyła oczy.
Pielęgniarka opuściła wzrok niżej, na brzuch, i już wiedziała. Ledwie było widać, jeśli miała rację, to był dopiero drugi miesiąc. Dwukrotnie otworzyła prawą dłoń, uruchomiła wirtualfona, sprawdziła w systemie dane kobiety. Ostatnią wizyta u ginekologa miała trzy lata temu.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Słucham?! – Kobieta udała, że nie rozumie.
– Pani jest w ciąży, prawda? – spytała cicho.
– Skąd... – Próbowała ukryć zdenerwowanie.
– Nie oszuka mnie pani.
– Nikogo nie chcę oszukiwać... Tak... Jestem... – Kobieta się poddała. Wiedziała, że prędzej czy później prawda i tak wyjdzie na jaw. Może nawet odczuwała coś na kształt ulgi, że to już się stało. – Nie znam płci. Badanie jest takie drogie...
– Ma pani zgodę komisji? – Zanim Ada skończyła pytać, znała już odpowiedź.
– A po co to pani wiedzieć?
Pielęgniarka chwyciła kartę chłopca, ruszyła do wyjścia.
– Przepraszam, to nie pani wina... – Kobieta ściszyła głos. – Nie dostaliśmy pozwolenia. Mąż starał się w zakładzie pracy... Ja też... Bez efektu.
– Regulamin nakazuje mi poinformowanie panią o konsekwencjach... – Ada źle czuła się w tej roli, ale nie miała wyjścia. Gdyby wyszło na jaw, że nie dopełniła obowiązku, straciłaby prawo wykonywania zawodu. – Muszę też odnotować w systemie fakt przeprowadzenia tej rozmowy.
Kobieta wzdrygnęła się nerwowo.
– Coś pani powiem, tak od siebie... – Ada mówiła niemal niedosłyszalnie. – Bez zgody komisji nie zwiększą wam dziennego przydziału rodzinnego. Sztucznego mleka dla dziecka też nie dostaniecie.
– Przecież możemy podpisać zobowiązanie o odpracowaniu dodatkowego przydziału przez dziecko po uzyskaniu przez nie pełnoletności... Trzeciaki i czwartaki mają taką możliwość! – Jej oczy zaszkliły się łzami.
– Tylko wtedy, jeśli wcześniej uzyskają zgodę komisji na zajście w ciążę.
W odpowiedzi kobieta tylko cicho jęknęła.
– Będzie pani musiała karmić piersią, a wtedy trzeba pić dużo więcej niż zwykle – tłumaczyła Ada dalej. – Macie z mężem siedem miesięcy na przygotowanie zapasów.
– Oboje pracujemy siedemdziesiąt dwie godziny tygodniowo... – Obliczyła szybko w myślach. – Do tego dochodzi jeszcze zdalne nauczanie... – Pokazała na chłopca, który cały czas spał. – Nie mamy jak wyrobić dodatkowego limitu...
Pielęgniarka miała już coś powiedzieć, ale drzwi do gabinetu otworzyły się z hukiem, stanął w nich Błażej Bach, ordynator oddziału wewnętrznego.
– Pani pozwoli ze mną. – Wycedził, patrząc na Adę.
– Już idę, panie doktorze. – Podeszła do kobiety. – Sprawdzę w laboratorium to, co mówiłam... A na razie musicie wrócić do poczekalni.
– Dziękuję. – Kobieta zaczęła budzić syna.
– Jeśli chodzi o naszą rozmowę... Zapasy... – Obejrzała się, ordynatora na szczęście nie było już w drzwiach. – Jeżeli tego nie zrobicie, dziecko nie przeżyje. – Wyszła na korytarz, przyśpieszyła kroku, wiedziała, że lekarz nie lubi, kiedy każe mu się czekać.
– Komuś chyba mieszają się priorytety. – Bach sięgnął rękami do stetoskopu zawieszonego na szyi.
– Bardzo pana ordynatora przepraszam... Musiałam...
Przerwał jej bezceremonialnie.
– O co chodzi z tym laboratorium?
– Muszę sprawdzić wyniki testu wirusowego... – Postanowiła nie kłamać, ale też i nie mówić całej prawdy.
– Przypominam o obowiązujących limitach na dolnym SOR-ze! – Z premedytacją podniósł głos. Poczekalnia, jak szpitalne korytarze i większość gabinetów, naszpikowana była mikrofonami i kamerami, ale panujący w niej harmider mógł utrudnić superczułemu sprzętowi wychwycenie tego, co powiedział.
– Oczywiście, pamiętam! – zapewniła solennie.
– Kto wydał taką ilość leków? – Pokazał wypełnioną kartę zapotrzebowania, cały czas mówiąc przesadnie głośno.
– Ja. – Ada nie musiała patrzeć na poszczególne rubryki, już wiedziała, co jest powodem tego, że ordynator wewnętrznego pofatygował się na dolny SOR.
– Na jakiej podstawie?
– Mieliśmy zatrucie pokarmowe w żłobku...
– I co z tego?! – wrzasnął. – Ile razy mam powtarzać, że w przypadku pacjentów z Enklawy Wewnętrznej obowiązują limity i że trzymamy się ich ściśle, bez żadnych odstępstw!
– Ale dwadzieścioro dzieci wymagało natychmiastowej...
– Ja – zaakcentował – jestem ordynatorem i to ja – kolejne podkreślenie – decyduję, czy ktoś wymaga natychmiastowej pomocy.
Wiedziała, że jakikolwiek sprzeciw nie ma racji bytu.
– Oczywiście – potwierdziła skwapliwie.
– Wam, pielęgniarkom, wydaje się, że jesteśmy tutaj, aby spełniać wszystkie zachcianki pacjentów... – Zgrzytał zębami. Nagle spojrzał na nią bacznie. – W sumie nie ma się co dziwić...
– Co pan ordynator ma na myśli? – spytała niepewnie.
– Jesteś jedyną siostrą mieszkającą w Enklawie Wewnętrznej. – Niezauważalnie przeszedł na „ty”. – Gdyby nie deficyt pielęgniarek, czyściłabyś tu kible. – Ciął słowami.
– To nie moja wina. – Zamknęła oczy, nie chcąc, aby Bach zobaczył w nich łzy.
– Dla jasności: to nie były moje słowa, ale jednego z dyrektorów.
Nie uwierzyła mu.
– Ja mam o tobie całkiem inne zdanie. – Nagle stał się przymilny.
Była zaskoczona takim obrotem sprawy. Brakowało jej pomysłu, jak zareagować.
– Czasy mamy takie, że każde nasze posunięcie odciska piętno na całym dalszym życiu – mówił dalej.
Zaraz potem chwycił ją delikatnie za ramię, przesunął o dwa kroki w bok.
Nie wiedziała, skąd ten ruch, dopóki nie uświadomiła sobie, że w ten sposób ustawił ich za filarem, usuwając z pola widzenia kamer. Czyżby chciał uniemożliwić systemowi czytanie z ruchu jego warg? Do czego zmierzał?!
– Rozumiesz, co mam na myśli? – Przysunął swoją twarz do jej.
– Chyba nie... – odpowiedziała ostrożnie. Czyli to prawda, co opowiadały dziewczyny z polikliniki: że Bach żadnej spódniczce nie przepuści. Aż dziw, że tak długo udawało jej się przed nim ukrywać. Pewnie tylko dzięki temu, że do tej części szpitala prawie nie zaglądał.
Uśmiechnął się, a na jego twarzy pojawił się grymas, który Adzie kojarzył się tylko z jednym.
– Zawsze jestem otwarty na wszelkie propozycje – mówił dalej. – Te dotyczące awansu także. Drzwi mojego gabinetu zawsze stoją przed tobą otworem. Zawsze.
Niedoczekanie twoje! – warknęła w myślach, a na głos powiedziała:
– Muszę wracać na dyżur.
– Jak chcesz. – Obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku windy.
Rozdział 4
Laboratorium spisało się, jak nigdy, i Adzie udało się uzyskać potrzebne wyniki. Teraz wystarczyło już tylko przygotować chłopca do szycia.
Była w trakcie czyszczenia rany, kiedy drzwi do zabiegowego się otworzyły. Nawet nie zerknęła w tę stronę, była pewna, że to lekarz dyżurny.
– Siostro, proszę na górę. – To znowu był Bach.