Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W górach wysokich od lat działa seryjna morderczyni. Nazywa się K2.
Największa ambicja himalaisty? Zdobyć zimą najniebezpieczniejszy szczyt świata. Przez dekady nie udawało się to nikomu, ale kiedy u podnóża K2 melduje się polska wyprawa, cel wydaje się osiągalny. W bazie na wierzch wychodzą jednak wzajemne pretensje, środowiskowe konflikty i sprzeczne dążenia. Czy grupa wybitnych indywidualności potrafi w ogóle współpracować?
W gronie tych słynnych wspinaczy jest też dwójka outsiderów: Zuza Niska, doświadczona himalaistka, której do tej pory drogę do przełomowych sukcesów blokował zwykły pech, oraz Krzysiek Garda, amator wspinaczki i dziennikarz oddelegowany do relacjonowania zmagań z górą. Wkrótce okazuje się, że w skonfliktowanym zespole to właśnie tych dwoje najciężej pracuje na zbiorowy sukces. Niska dostrzega w tym szansę na przerwanie złej passy, a Garda zaczyna ulegać hipnotycznemu wpływowi szczytu… Może i dla niego znalazłoby się miejsce w grupie szturmowej?
Kiedy głupi błąd prowadzi do poważnego wypadku, Garda staje przed dylematem: jego lojalność wobec partnerki może stanowić zagrożenie dla pozostałych uczestników wyprawy. Wkrótce śmierć jednego z nich wywoła szereg wątpliwości: co naprawdę stało się na stoku K2 i czy ktoś poza morderczą górą przyłożył rękę do tej tragedii…?
Krzysztof Koziołek w Białym pyle odświeża najlepsze tradycje powieści przygodowej i literatury wysokogórskiej. Efekt: górski thriller, w którym napięcie rośnie wraz z wysokością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Paweł Sajewicz
Konsultacja merytoryczna: Leszek Cichy
Korekta: Jolanta Gomółka
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Hussain Warraich/Shutterstock
Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
Copyright © Agora SA, 2021
Copyright © Krzysztof Koziołek, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-268-3725-8
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dedykuję
wszystkim tym, którzy kochają Góry
Kierownik wyprawy Paweł Bochenek, 67 lat, jeden z najbardziej utytułowanych himalaistów w historii.
Krzysztof Garda, 41 lat, dziennikarz, freelancer, z wykształcenia inżynier budownictwa, najmniej doświadczony ze wszystkich.
Rafał Brzózka, pseudonim Brzoza, 34 lata, himalaista zawodowy. Niedawno się ożenił.
Andrzej Piec, 37 lat, himalaista zawodowy, „cień” Brzózki.
Przemysław Dudziak, 44 lata, alpinista na światowym poziomie. Prowadzi firmę budowlaną.
Zuzanna Niska, 44 lata, bardzo doświadczona himalaistka, jedyna kobieta w ekipie. Rozwiedziona.
Michał Osiński, nazywany Kodżakiem, 40 lat, właściciel firmy produkującej odzież turystyczną.
Zdzisław Świerk, 53 lata, jego dokonaniami można by obdzielić kilku młodszych kolegów. Należy do starej szkoły himalaizmu.
Bartłomiej Michalski, 38 lat, wschodząca gwiazda światowego alpinizmu. Trzyma się razem z Brzózką i Piecem.
Mirosław Kawalec, 41 lat, ceniony za umiejętności techniczne i wolę walki. Właściciel firmy produkującej odzież specjalistyczną dla alpinistów.
Filip Czech, 46 lat, pod K2 jest zimą już drugi raz. Na koncie ma liczne przejścia nowych dróg w Alpach i Dolomitach.
Maciej Siedzisko, 43 lata, doświadczenie zdobył między innymi podczas sześciu udanych wypraw na ośmiotysięczniki.
Stanisław Iwański, 50 lat. Właściciel firmy zajmującej się pracami wysokościowymi, posiadacz imponującej kolekcji motyli i tak zwany dobry duch wyprawy.
– Halo, baza! Halo, Paweł! Czy nas słyszycie? – Słowa padały z głośnika głośno i wyraźnie. Zupełnie jakby wypowiadająca je kobieta znajdowała się tuż za ścianą namiotu, a nie jakieś trzy kilometry wyżej.
Na wezwanie zareagował tylko Paweł Bochenek, kierownik wyprawy i jej najbardziej doświadczony uczestnik. Od rana warował przy radiu, jednocześnie dusząc wyrzuty sumienia i pomstując na własną głupotę. Dlaczego przystał na propozycję zespołu szturmowego, żeby zgłaszać się przez radio o wiele rzadziej, niż jest przyjęte? Z tego powodu musieli tu tkwić i zastanawiać się, co się dzieje powyżej obozu czwartego.
Spojrzał na dwóch kolegów siedzących z nim w mesie: Mirka Kawalca i Filipa Czecha. Kwaśno skonstatował, że są zajęci układaniem pasjansa. Jeśli ktoś w bazie umierał z nerwów, to najwyraźniej tylko on!
Bochenek jedną dłonią potarł zmęczoną twarz, drugą złapał się oparcia plastikowego krzesła, by wstać.
– Halo, baza! – Z głośnika dobiegły kolejne słowa, tym razem dało się w nich wyczuć lekkie zniecierpliwienie.
„Też bym się zdenerwował w takim momencie” – uznał kierownik, zrywając się z siedzenia. Młodszych kolegów wciąż pochłaniały karty.
– Za moich czasów to było nie do pomyślenia! – warknął pod nosem, dopadając do radia. Ale nie miał czasu na awantury. Teraz liczyło się tylko to, co spodziewał się za chwilę usłyszeć. Domyślał się, że zespół szturmowy użyje tych samych słów, którymi 17 lutego 1980 roku o godzinie czternastej trzydzieści Leszek Cichy obwieścił swojemu kierownikowi wyprawy Andrzejowi Zawadzie – a tym samym całemu światu – że on i Krzysztof Wielicki jako pierwsi ludzie w historii stanęli zimą na Evereście.
Bochenek zbliżył mikrofon do ust.
Gdyby w tym momencie spojrzał na zegarek, zorientowałby się, że zespół szturmowy nie dość, że zdobył tę przeklętą górę, to jeszcze dokonał tego w fenomenalnym, wręcz niewyobrażalnie krótkim czasie.
– Halo, baza!
W obozie czwartym na wysokości 7950 metrów nad poziomem morza głos zabrzmiał dużo ciszej niż w bazie. Mimo to wydobył z letargu dwóch odpoczywających w namiocie himalaistów: Rafała Brzózkę i Andrzeja Pieca. Chociaż byli najmłodszymi uczestnikami wyprawy, obaj znajdowali się w wąskim gronie kandydatów do ataku szczytowego. Gdyby nie pewien niekorzystny dla nich zbieg okoliczności, to właśnie oni wzywaliby teraz przez radio kierownika.
Piec spojrzał na partnera. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił nic wykrztusić. W żołądku poczuł nieprzyjemny ucisk, który wyjątkowo nie miał nic wspólnego z problemami trawiennymi.
Brzózka odwzajemnił kwaśne spojrzenie, po czym zerknął na radiotelefon, zastanawiając się, czy po niego sięgnąć. Ale co miałby powiedzieć? Jedyne, co wypadało, to złożyć gratulacje, a na to nie miał najmniejszej ochoty.
– Halo, baza!
W obozie trzecim sześćset metrów poniżej czwórki panowały zgoła odmienne nastroje. Przemek Dudziak, czterdziestoczteroletni himalaista z ogromnym doświadczeniem, właśnie opiekał nad płomieniem kuchenki wbity na nóż kawał kiełbasy. Kiedy dotarł do niego sens dochodzących z radia słów, ucieszył się, że ktoś wreszcie utrze nosa Brzózce i Piecowi.
Popatrzył na leżącego tuż obok Krzyśka Gardę. Młodszy od niego o trzy lata Garda był największym nowicjuszem w zespole, ale nawet on wiedział, co oznaczają słowa płynące z radia. Zerknął na partnera, uśmiechnął się szeroko, po czym uniósł lewą dłoń z wyprostowanymi palcami wskazującym i środkowym. Radość była tym większa, że w szturmowym tandemie znajdowała się Zuza Niska, jedyna kobieta pod K2 i jednocześnie najbliższa mu tutaj osoba.
W odpowiedzi Dudziak odłożył ostrożnie nóż z kiełbasą – sukces sukcesem, ale żarcie na tej wysokości trzeba szanować – i zaciskając pięści, wykonał gest zwycięstwa.
Wtedy znajomy głos rozległ się ponownie:
– Halo... baza...
Garda popatrzył na Dudziaka zaskoczony i nagle zrozumiał coś, co przyprawiło go o gęsią skórkę.
Ten głos nie brzmiał zwycięsko.
Z głośnika stojącego w mesie dobiegło niecierpliwe wołanie:
– Baza, baza!
Kierownik wyprawy nie miał już wątpliwości, że tam, na górze, stało się coś złego. Łudził się jednak, że to tylko przejściowe kłopoty.
– Tu Paweł, mów! – Bochenek od rana szykował się, żeby powiedzieć coś zupełnie innego, jak kiedyś Zawada, i teraz z trudem dobierał słowa. – Gdzie jesteście? Halo!
Z głośnika wydobywało się tylko trzeszczenie. Nie można było nic zrozumieć.
– Powtórz! – Bochenek zacisnął mocno wolną dłoń, jakby to mogło cokolwiek zmienić. – Słabo cię słychać!
Odpowiedziały mu kolejne trzaski.
– Nic nie rozumiem!
– Baza... – Nagle jakość połączenia się poprawiła. Słychać było, jak kobieta po drugiej stronie dyszy, łapczywie wciągając rozrzedzone powietrze.
Bochenek był tak pobudzony, że nawet nie zarejestrował, kiedy Kawalec i Czech przestali grać w karty i stanęli tuż za jego plecami.
Kierownik przybliżył gruszkę radiotelefonu do ucha, tak na wszelki wypadek, żeby nie uronić ani jednego dźwięku.
W głośniku trzasnęło i wszyscy usłyszeli:
– Potrzebujemy... pomocy...
Potem zapadła cisza.
Cztery tygodnie wcześniej
Garda stał obok swojego namiotu i wpatrywał się w charakterystyczny kształt skalnej piramidy. Zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia, kiedy po stukilometrowym trekingu dotarli wreszcie do bazy, a właściwie do miejsca, które miało się nią stać po kilku dniach wyrywania kamieni z okowów lodu.
K2. Piękno tej góry dostrzegali nie tylko ci, którzy znaleźli się u jej podnóża – co było nader częste w przypadku innych szczytów: brzydkich, mało eksponowanych, niekiedy wciśniętych między bardziej okazałych sąsiadów. Ich piękno nosili w sercach i umysłach himalaiści. To ambicje i plany sprawiały, że pokraki stawały się pięknościami.
Z Górą Gór było inaczej. Wydawała się tak wybitna, tak wysoko strzelała w niebo – 8611 metrów, prawie 600 ponad sąsiednie ośmiotysięczniki! – że jej piękna nie trzeba było wymyślać, ono istniało naprawdę i było niepodważalne. Pierwszy raz szczyt zmierzono w 1856 roku podczas wyprawy kartograficznej prowadzonej przez angielskiego kapitana Thomasa George’a Montgomeriego. Ponieważ naniesiono go na mapę Karakorum jako drugi w kolejności, dostał literę „K”, a obok osławioną dziś dwójkę.
Góra miała swoje humory. I to o wiele groźniejsze niż jej lepiej znany i wyższy brat: Everest. Była samotnym szczytem, wysuniętym daleko na północ – 900 kilometrów od najwyższej góry świata. To powodowało, że tworzący się w troposferze jet stream, prąd strumieniowy niosący olbrzymie masy powietrza, uderzał w nią niczym rozpędzony pociąg. Warunki na K2 zimą były więc najczęściej – z punktu widzenia himalaistów – fatalne. Okna pogodowe, jeśli już się trafiały, trwały jeden dzień, czasem dwa.
Zdobywanie Góry Gór o tej porze roku oznaczało przede wszystkim przeczekiwanie dupówy. Takiej, jak tego dnia.
– Takiej, jak tego dnia... – Garda cmoknął, zastanawiając się, jakie prognozy przyniesie tym razem kierownik.
Łudząc się, że wreszcie nastąpi przełom, ruszył do mesy. Gdy wchodził, sprawdził godzinę: kilka minut przed czternastą.
W namiocie nie było nikogo, mimo że zbliżała się pora obiadu. Zdążył już do tego przywyknąć, podobnie jak do ciętych uwag na temat swojego wilczego apetytu, niespotykanego na tej wysokości: 5100 metrów.
Przywitał się z kucharzem. Zanim zdezynfekował dłonie, wyczyścił nos raz, potem drugi i trzeci. Stanął przed stołem, nad którym ktoś zawiesił kartkę z odręcznie napisaną sentencją: „Nieogolonym herbaty nie wydaje się”, co nawiązywało do tabliczki ze schroniska nad Morskim Okiem.
Przedwczoraj była zupa z dzo, wczoraj zupa z dzo, dzisiaj też stawiam na zupę z dzo – pomyślał Garda, podnosząc pokrywkę garnka.
Trafił.
Kucharze wynajęci w jednej z mijanych podczas karawany wiosek starali się, jak mogli, jednak zupa, którą serwowali, była zwykle tak cienka, że wspinacze wzbogacali ją o zupki w proszku przywiezione z kraju.
Garda miał ochotę na grochówkę, więc wsypał zawartość odpowiedniej torebki do talerza. Zaczął mieszać, wpatrując się tępo w łyżkę. Najwyraźniej także na niego dupówa źle działała.
– Pogoda... – syknął pod nosem, oblizując łyżkę. Czy naprawdę jest fatalna? Zastanawiał się nad tym od dwóch tygodni i miał wrażenie, że aura wcale nie jest tak zła, jak maluje ją większość uczestników wyprawy.
Spróbował zupy i cmoknął zadowolony.
Do mesy weszła Zuza Niska. Jak to miała w zwyczaju, przywitała się machnięciem ręki, nalała sobie zupy i usiadła przy drugim końcu stołu.
Za pierwszym razem Garda przejął się, myśląc, że uraził czymś starszą koleżankę. Potem okazało się, że Niska jest typem samotniczki. Trzymała się na uboczu, przynajmniej w bazie, bo w ścianie zmieniała się nie do poznania: stawała się towarzyszką wyprawy, z którą zawsze można porozmawiać, o czym Garda miał okazję się przekonać podczas kilku wyjść.
Jak na dziennikarza przystało, korciło go, żeby pociągnąć Niską za język, szczególnie, że była postacią znaną w środowisku. Bał się jednak, że wywoła w ten sposób lawinę. Zuzę wszyscy kojarzyli z dwóch rzeczy: ogromnego górskiego doświadczenia oraz pecha. Prawie zawsze, kiedy jechała na wyprawę w góry wysokie, na drodze do zdobycia szczytu stawały jej jakieś obiektywne przeszkody: wpadnięcie do ukrytej szczeliny, niespodziewane pogorszenie pogody czy nieplanowany biwak.
Garda kończył już jeść, kiedy w mesie pojawili się kolejni himalaiści, w tym Bochenek. Kierownik zawsze się uśmiechał, a jego radość szybko udzielała się innym.
Gorzej szło z entuzjazmem do walki z Górą.
– Co dzisiaj serwują w Hiltonie? – zapytał kierownik, stając przy stole.
– To, co wczoraj. – Niska nawet nie uniosła głowy znad talerza. – I przedwczoraj.
Bochenek ściągnął brwi, intensywnie myśląc.
– Ktoś pamięta, od ilu dni jemy ten zestaw?
Pytanie miało sens, bo kucharze korzystali z jednej porcji mięsa kilka razy, gotując na niej codziennie nową zupę. Mięso pochodziło najczęściej z krzyżówki krowy i małego jaka nazywanego przez miejscowych dzo, a poćwiartowane połcie złożono na lodowcu w wielkich beczkach jeszcze jesienią. Z początku kawałki, które wpadały na talerze, w smaku i konsystencji przypominały bardziej podeszwy butów. Dopiero piątego czy szóstego dnia mięso robiło się bardziej zjadliwe.
– Sądząc po twardości, pojutrze będzie uczta – mruknął Garda.
– Nie ma co wybrzydzać. – Brzózka nalał sobie kilka chochli zupy. Mimo że wciąż narzekał na słaby apetyt, zmuszał się do jedzenia. Był wysoki i szczupły, więc spadek wagi, który na pięciu tysiącach metrów jest normą, dla niego stanowił spory problem.
– Też tak mówię – rzucił kierownik, siadając obok Gardy, po czym wyjął z kieszeni kombinezonu smartfona.
– Mój najmłodszy wczoraj wieczorem nabił sobie guza o barierkę przy garażu. To on. – Pokazał zdjęcie chłopca mającego piętnaście, może siedemnaście lat. – Cały czas mu powtarzam, żeby jeździł w kasku, ale on wie lepiej.
– Jak każdy nastolatek – przyznał Garda życzliwie.
– O! – Bochenek przesunął palcem po ekranie, prezentując kolejną fotografię. – To moje chłopaki i pierwsza żona.
– Pierwsza? Kiedy kierownik się rozwiódł?
– „Pierwsza” w sensie „jedyna”. Kierownik zawsze lubi podkreślać, że cały czas jest wierny tej samej kobiecie. – Niespodziewanie do rozmowy włączyła się Niska. – Chociaż szczerze mówiąc to Baśka jest wierna jemu.
– Chłopa ciągle nie ma w domu, a ona głupia czeka! – zarechotał Staszek Iwański, który miał się za dobrego ducha wyprawy.
– Jak kocha, to poczeka – zawtórował mu Bochenek.
– Nigdy się nie skarżyła? – drążył Garda.
– Widziały gały, co brały. – Zaśmiał się. – Wspinałem się, zanim się poznaliśmy. Gdy braliśmy ślub, to już od kilku lat każdego roku jeździłem na wyprawy...
– Myśli kierownik, że trochę przez góry jednak stracił? – dopytywał Garda. – Rodzinnie – dodał wyjaśniająco.
– Z jednej strony tak to może wyglądać. – Bochenek się zafrasował. – Ale można przyjąć, że gdyby nie góry, to nie byłbym takim człowiekiem, jakim się dzięki nim stałem. Może byłbym gorszy dla żony? Dla chłopaków?
– A może tylko sam siebie tłumaczysz? – wtrącił Iwański prowokująco. – Może lepiej byłoby spytać Barbarę, co jej gały widziały?
– Może i tak. – Kierownik zacisnął usta. – Ale! – Uderzył otwartą dłonią w stół. – Pamiętacie, co zawsze wam powtarzam, kiedy rozmowy schodzą na sprawy rodzinne?
– Dobry alpinista musi umieć wyłączyć tęsknotę za babą i dzieciakami! – odparli Piec i Brzózka jednocześnie.
– I pod żadnym pozorem nie może pozwolić sobie na myślenie kategoriami: mam dzieci, muszę uważać. – Bochenek pogroził palcem. – Bo inaczej to będzie początek jego końca.
– Dlatego ja jeszcze dzieci nie mam – oznajmił Brzózka.
– Ale babę tak – zauważył Iwański. – I niektórzy mówią, że odkąd się ożeniłeś, to trochę pary z ciebie zeszło. – Mrugnął znacząco.
– Pierdolenie. Cały czas jestem w cugu!
– Na ten temat moglibyśmy podyskutować. – Kierownik oparł łyżkę o pusty talerz. – Bo z moich obserwacji wynika...
Nie zdążyli się dowiedzieć, jakie spostrzeżenia poczynił ich szef, bo do namiotu wszedł nagle Michał Osiński, który zaledwie dwa dni temu świętował w bazie czterdzieste urodziny. Były tort i życzenia, chociaż nie wszystkie szczere. Osiński słynął z trudnego charakteru i niewyparzonej gęby.
– Temperatura spada! – Minął wszystkich, kucnął przy grzejniku podłączonym do butli z gazem, świecąc charakterystyczną łysiną, z której powodu dorobił się ksywki Kodżak.
– Gdzie byłeś? – spytał Iwański.
– Na Kopcu Gilkeya.
– Czyli nie jesteś przesądny. – Brzózka cmoknął z udawanym podziwem.
– Tylko cioty są przesądne. – Kodżak przybliżył zmarznięte dłonie jeszcze bardziej do źródła ciepła. – Co na obiad? – Nawet nie spojrzał na kolegów.
– Zupa z dzo – odpowiedział kierownik. – Jeszcze dużo zostało.
– Jakoś mnie to nie dziwi. – Kodżak wstał i podszedł do stołu. – Przyszło meteo na jutro?
– Tak samo beznadziejne, jak wczorajsze. – Brzózka bębnił palcami o blat stołu. – Przed nami kolejny dzień dupówy...
– I pewnie znowu będziecie tylko leżeć i grać w karty albo oglądać filmy na laptopach... – rzucił kierownik zaczepnie.
– Sorry, ale ja wykorzystuję okres niesprzyjającej pogody na kontakty z mediami i fanami. – Brzózka był urażony do żywego. – To nie są bzdury, tylko ważny aspekt naszej działalności...
– Ważny czy nie, w ścianie nie posuwa nas ani o metr – zauważył Bochenek.
– Kierownik chyba zapomniał, że chodzenie po górach wysokich to głównie czekanie i leżenie. – Piec ziewnął wymownie.
– A ty chyba zapomniałeś, że „głównie” nie znaczy „wyłącznie”!
– Przecież kierownik cały czas powtarza, że należy trzymać się zasad i nie można szarżować, bo to mogłoby się skończyć tragicznie. – Brzózka przyszedł w sukurs koledze.
– I że prognozy pogody są tak samo ważne, jak własne samopoczucie – dodał Piec.
Garda słuchał ich z uwagą. Z relacji z poprzednich wypraw, które czytał, wyłaniał się obraz Bochenka jako kierownika potrafiącego naciskać na uczestników, jeśli czuł, że mają za mały spręż. Ale tutaj momentami zachowywał się zupełnie inaczej.
– Powtarzam też jak mantrę, że na górę się nie wchodzi, tylko się ją zdobywa. – Bochenek uznał, że czas wyłożyć karty na stół. – Byłoby dobrze, gdyby jutro udało się zabrać stąd trochę rzeczy, a resztę wziąć z dwójki i zanieść wszystko do trójki, żeby potem móc założyć obóz czwarty.
– Przecież szturmową czwórkę mieliśmy stawiać dopiero podczas ataku szczytowego! – Brzózka wyglądał na zdziwionego.
– Mieliśmy, ale wczoraj wieczorem trochę pogadaliśmy sobie z Grzesiem, Zdzichem i Staszkiem – Bochenek popatrzył na zebranych – i doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie postawić tam stały obóz.
Garda czekał, co będzie dalej. Trzej himalaiści, których wymienił Bochenek, to były stare wygi. Brzózka i Piec też mieli na koncie spore osiągnięcia, byli jednak o wiele młodsi, podobnie jak Bartek Michalski, z którym od początku stworzyli niejako odrębny zespół.
– Pomysł w sumie dobry... – Po twarzy Brzózki było widać, że się nad czymś zastanawia. – Ale cały problem w meteo.
Akurat! Tu cię mam! – pomyślał Garda. Doskonale pamiętał rozmowę sprzed dwóch tygodni, której był mimowolnym świadkiem, gdy ci trzej omawiali strategię. To właśnie Brzózka stwierdził, że łojenie ściany, kiedy gęsto sypie lub mocno wieje, pochłania zbyt dużo energii, której może zabraknąć, gdy wreszcie pojawi się okno pogodowe. Garda czuł, że Brzoza kalkuluje, czy takie ryzyko mu się opłaca.
– Jeśli przy byle zefirku będziemy siedzieć w bazie, nie posuniemy się w górę ani o krok – odpowiedział kierownik.
W prognozie wspominano o silnym wietrze na siedmiu i pół tysiącach, więc nazywanie go zefirkiem było ewidentną zagrywką psychologiczną.
– Kto ma dać radę K2, jeżeli nie Lodowi Wojownicy? – kontynuował swoje podchody Bochenek.
– Lodowi Wojownicy! – wykrzyknęli Brzózka i Piec, po czym zaintonowali śpiewnie: – Lodowi Wojownicy nie rodzą się na ulicy...
– Nie lubią życia w dolinach i w biegu! – dołączyli do nich koledzy.
– Bo jeśli żyją, to tylko w mrozie i śniegu! – Teraz śpiewała już cała mesa.
– Hej!!! – zakończyli tak gromko, że aż zatrzęsły się ściany namiotu. Wszyscy zaczęli poklepywać się po plecach i Kodżak zakrztusił się kawałkiem mięsa, więc koledzy musieli walić go między łopatkami jeszcze mocniej.
– No to pożartowaliśmy – rzucił kierownik, zacierając ręce. – A teraz czekam na chętnych do jutrzejszej harówy.
– My z Andrzejkiem zaporęczowaliśmy Czarną Piramidę. My założyliśmy trójkę. I to my urobiliśmy kawałek ściany w lodzie w stronę Ramienia. – Brzózka wyraźnie oczekiwał uznania.
– Jeśli zaczynamy wyliczać zasługi – odezwała się wreszcie Niska – to zaznaczmy, że nie doszlibyście tak wysoko, gdyby inni nie założyli wcześniej jedynki i dwójki.
– A kto zaniósł depozyt do jedynki i zaporęczował teren nad Kominem House’a? – odgryzł się Piec.
Bochenek uznał, że trzeba reagować, zanim atmosfera jeszcze bardziej zgęstnieje:
– Nie będziemy się licytować! Co kto zrobił, to wszyscy dobrze wiemy. Tyle że latem na tę wysokość dochodzi się w dwa, trzy tygodnie, a my się męczymy już drugi miesiąc. Jeśli tak dalej pójdzie, nie zdobędziemy tej góry.
– Kierowniku, jasna sprawa – rzucił Brzózka pojednawczo. – Ale i tak uważam, że wychodzenie przy takim wietrze, jaki ma być jutro, to zbyt duże ryzyko.
– Pogoda wcale nie jest taka zła... – powiedział Garda cicho.
– Ty się lepiej nie odzywaj, bo gówno wiesz – zgasił go Kodżak.
– Michaś, tak nie będziemy rozmawiać! – Na twarzy kierownika nie było już tej radości, jaka malowała się jeszcze chwilę temu. – Jedni mają większe doświadczenie, inni mniejsze, ale to nie znaczy, że możemy się traktować w ten sposób.
Kodżak nic nie powiedział, patrzył tylko prowokująco na Gardę.
Ten z kolei postanowił nie dać się podpuścić. Wiedział, że jest na straconej pozycji. Nie dość, że miał najmniejsze doświadczenie wspinaczkowe, to jeszcze nie był człowiekiem stąd, ze środowiska. Część himalaistów wciąż traktowała go nieufnie, jak pismaka mającego śledzić ich poczynania i czyhać na jakieś potknięcia, które mógłby opisać w codziennej korespondencji.
– A może nie mam racji? – Kodżak był bardzo pobudzony.
– Nie masz – powiedziała Niska twardo. – Jesteśmy zespołem. Wszyscy zapierdalamy w ścianie i każdy ma prawo powiedzieć, co mu leży na wątrobie. A decyzja należy do kierownika. On tu rządzi.
Po twarzy Kodżaka było widać, że ma na ten temat inne zdanie, ale milczał. Opinia Gardy go nie obchodziła, jednak z kierownikiem wolał nie zadzierać.
– Spytam ostatni raz. – Bochenek potarł dłonią zmęczoną twarz. W Polsce codziennie rano wpatrywał się w lustro i sam się sobie dziwił, że nie wygląda na swoje sześćdziesiąt siedem lat. Teraz jednak czuł się bardzo staro. – Kto jutro idzie?
– Ja. – Garda nie wahał się ani chwili. Przy zapowiadanym wietrze droga do trójki powinna zająć dwa dni, ale to go nie zrażało. Przyjechał pod K2 dołączony do składu w ostatniej chwili, na wyraźne żądanie głównego sponsora. Oprócz relacjonowania wyprawy, za co płacono mu w sumie małe pieniądze (większość wynagrodzenia stanowiło pokrycie kosztów przelotu i pobytu w bazie), chciał cieszyć się samą obecnością pod Górą Gór i – jeśli tylko trafiłaby się okazja – podejściem do któregoś obozu. Nie nastawiał się na żadne wspinaczkowe wyczyny. Jego celem była droga w stronę szczytu, nie sam szczyt.
Kiedy jednak Bochenek wysłał go najpierw do jedynki – i to trzy razy – a potem do dwójki, złapał fazę i nie mógł się doczekać powrotu w ścianę. Wolał to niż gnicie w bazie. Zakładanie poręczówek i wnoszenie depozytu na takich wysokościach dla kogoś mało doświadczonego było wyzwaniem, bardzo go męczyło, lecz jednocześnie dawało takiego kopa mentalnego, jakiego w domu nigdy nie doświadczył. Mało tego, z każdym kolejnym wyjściem czuł się coraz mocniejszy fizycznie.
– Kto jeszcze? – Kierownik patrzył po kolei na zebranych w mesie.
Brzózka i Piec uciekli wzrokiem, podobnie jak kilku innych. Niska podniosła rękę.
– Ja. Ktoś z nami pójdzie?
– Poszedłbym – odezwał się Zdzisiek Świerk – ale wróciłem wczoraj z dwójki. Muszę trochę odsapnąć.
Bochenek przeniósł spojrzenie na Michalskiego.
– A ty pójdziesz?
– Wiatr źle na mnie działa.
– Przemuś? – Kierownik pytał dalej.
– Złapałem chyba jakąś infekcję – odpowiedział Dudziak.
Garda widział minę kierownika. Światło w mesie nie było najmocniejsze, ale wystarczyło, by się zorientować, że coraz trudniej idzie mu ukrywanie rosnącej irytacji.
– Wygląda na to, że pójdziemy sami – skwitowała Niska.
– Dacie radę... – Widać było, że Bochenek ma ochotę powiedzieć coś jeszcze. – A wam powinno być wstyd. – Pokazał palcem na Brzózkę, Pieca i Dudziaka. – Zarzucacie nowemu, że ma mniejsze doświadczenie, ale to on solidnie pracuje w ścianie. – Podniósł głos. – A w górach nie doświadczenie jest najważniejsze, tylko para w nogach i łapach, żeby cisnąć, kiedy się da! Powiem tak – zrobił pauzę dla zwiększenia efektu – jakby wszyscy z takim animuszem łoili ścianę jak Krzyś i Zuza, to czwórkę już byśmy mieli założoną.
– Chłopaki, jest dostęp do sieci! – krzyknął nagle Piec.
Wszyscy rzucili się do przejścia prowadzącego do tak zwanej świetlicy, mniejszego, okrągłego namiotu przyklejonego do mesy. W mniej mroźne dni, po włączeniu dodatkowego ogrzewania w środku udawało się utrzymać pięć, sześć stopni powyżej zera. Co prawda podczas pisania na klawiaturze marzły palce, ale i tak amatorów sieci nie brakowało. Prądu dostarczał generator uruchamiany codziennie po południu. Bywało, że zamarzał, psuł się lub krztusił tak mocno, że z ostrożności z niego rezygnowali, dlatego ci, którym najbardziej zależało na połączeniu ze światem, starali się wykorzystać każdą okazję.
Garda też był częstym gościem kopułki, to stąd relacjonował w internecie wydarzenia dnia i wysyłał informacje do dziennikarzy. Teraz jednak nie miał ochoty się tam pchać.
– Kiedyś bez tego całego internetu i smartfonów było jakoś fajniej – mruknął do siebie kierownik, kierując się ku wyjściu z namiotu.
– Dlaczego? – zainteresował się Garda.
– Bo wolny czas spędzaliśmy w inny sposób niż teraz. – Bochenek przystanął i cmoknął zniesmaczony. – Śpiewaliśmy razem. Rozmawialiśmy ze sobą. Dyskusje bywały długie, w czasie dupówy czasem chodziliśmy spać grubo po północy. Sporo też czytaliśmy. Na niektórych wyprawach był nawet obowiązek zabierania przynajmniej jednej książki przez każdego uczestnika. Jeżeli były ciekawe, rozcinaliśmy grzbiety i dzieliliśmy na kartki, żeby mogło je czytać naraz więcej osób. A potem dyskutowaliśmy o zawartości.
– Takie czasy... – Garda wzruszyła ramionami. – Pójdę przyszykować szpej na jutro.
– Słusznie. – Kierownik założył kaptur na głowę. – Dobrze, że chociaż ty i Zuza się zgłosiliście.
Garda z przejęcia tylko skinął głową. Chwalił go jeden z najlepszych i najbardziej utytułowanych himalaistów w historii. Ale zaraz potem, kiedy postać Bochenka zniknęła na zewnątrz, w głowie pojawiła się inna myśl: niechcący kierownik wyrządził mu niedźwiedzią przysługę. Jeszcze tylko brakowało, żeby Brzózka lub Piec zaczęli go po kryjomu nazywać lizodupem Bochenka.
Skrzywił się, zły na rozwój wypadków. Na usta i nos nasunął chustę, bo łykanie lodowatego powietrza groziło zapaleniem gardła lub krtani, a tego wszyscy bali się jak ognia. Wyszedł z namiotu, zerknął na termometr zawieszony obok wejścia.
Dzisiaj było znośnie, słupek rtęci zatrzymał się łaskawie na trzynastej kresce poniżej zera. Jeszcze dwa dni temu w ciągu dnia było minus dwadzieścia, tydzień wcześniej temperatura w nocy spadła do minus dwudziestu jeden oczek, a wiatr osiągnął prędkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Wtedy nikt nie wyściubiał nosa z bazy, warunki były zbyt niebezpieczne. Ale Bogiem a prawdą, nawet kiedy znacznie się poprawiały, ochotników do harówy w ścianie trudno było znaleźć. Najwięcej narzekali Brzózka, Piec i Dudziak, czyli ci, których obok Niskiej pozostali wspinacze typowali po cichu na pretendentów do ataku szczytowego. Po cichu, bo oficjalnie kierownik powtarzał co rusz, że o obsadzie będzie decydować dyspozycja, aklimatyzacja i udział w poręczowaniu oraz zakładaniu obozów.
Ale Bochenek mógł sobie mówić, reszta wiedziała swoje. To Brzózka i Niska parli do przodu z największym zacięciem, różnica między nimi polegała na tym, że ten pierwszy szukał byle pretekstu, aby nie ruszać się z bazy.
Garda podświadomie czuł, że jego wieczne wymówki i narzekania – jak nie na monotonne żarcie, to na beznadziejną pogodę czy krótki dzień – były obliczone na oszczędzanie siły. Ewidentnie nie chciał forsować się na wczesnym etapie wyprawy.
Dziennikarz obserwował go uważnie – podobnie zresztą jak pozostałych, nie wyłączając samego siebie – i rejestrował zmiany, jakie zachodziły w zachowaniu każdego z himalaistów, ale nie te zmiany na pokaz, lecz prawdziwe, dziejące się we wnętrzu.
Pierwsze dni okazały się ciężkie, wszyscy się docierali i szukali swojego miejsca. Dosłownie – w mesie, wybierając krzesła, na których siadali do posiłków – i w przenośni – wpasowując się w świat samców alfa, w którym ambicje jednych górowały nad oczekiwaniami innych.
Bo tutaj, w bazie położonej pod południową ścianą K2, były same indywidualności.
Potem jednak zaczęli się zgrywać, ustalać rytuały, znosić wzajemne niedoskonałości i dziwactwa. I podzielili się na kilka grup. Najostrzejsze granice dotyczyły wieku i podejścia do wspinaczki oraz do życia w ogólności.
Było widać, że Bochenek i jego konsultanci uważnie dobierali skład wyprawy. Garda wiedział, że zespół został wyselekcjonowany tak, aby maksymalnie zwiększyć szansę na końcowy sukces.
Trzydziestoczteroletni Rafał Brzózka i trzy lata od niego starszy Andrzej Piec nazywali siebie himalaistami zawodowymi i tak właśnie było, ponieważ utrzymywali się z umów sponsorskich oraz niezliczonych spotkań autorskich i odczytów dawanych nie tylko w Polsce, ale i poza granicami kraju. Brzózka nie tak dawno się ożenił, a Piec wciąż był kawalerem i właściwie tylko to odróżniało go od kolegi, którego praktycznie nie odstępował na krok, był niemal jak jego cień. Obaj mieli trzeciego „brata bliźniaka”, Bartłomieja Michalskiego. Tego trzydziestoośmiolatka uważano za wschodzącą gwiazdę światowego alpinizmu. Dla wszystkich trzech zdobywanie gór wysokich było nie tylko pasją, ale także – a może przede wszystkim, takie wrażenie Garda odnosił coraz częściej – sposobem na zarabianie pieniędzy.
Mirek Kawalec miał czterdzieści jeden lat – tyle co dziennikarz – i w życiu prywatnym był właścicielem firmy produkującej odzież specjalistyczną dla alpinistów. Koledzy – a Bochenek w szczególności – cenili go za umiejętności techniczne i wolę walki. Kodżak też zajmował się produkcją i sprzedażą odzieży turystycznej – a w biznesie nie miał sobie równych. Podobnie jak w odstręczaniu od siebie ludzi na gruncie towarzyskim.
Swoje przedsiębiorstwo – ale w branży budowlanej – prowadził również Przemek Dudziak, czterdziestoczterolatek, alpinista z dużym doświadczeniem i zupełne przeciwieństwo charakterologiczne Kodżaka.
Maciek Siedzisko – zaledwie dwa lata starszy od Gardy – mógł się poszczycić długą listą dokonań: między innymi udziałem w sześciu udanych wyprawach na ośmiotysięczniki. To, co uderzało dziennikarza, to fakt, że w czasie obecnej próby Maciek wcale nie liczył na szansę wejścia na szczyt, wystarczyła mu sama obecność w bazie i ścianie. Nie zgadzał się jednak na to, aby faworyci do ataku szturmowego traktowali innych jak tanią siłę roboczą.
Zupełnie inne podejście do swojego pobytu pod Górą Gór miał Filip Czech. Czterdziestosześciolatek wylądował pod K2 zimą już drugi raz, licząc, że ta próba okaże się szczęśliwa. Nadzieje nie były pozbawione podstaw, Czech mógł się pochwalić licznymi przejściami nowych dróg w Alpach i Dolomitach.
Zdzisław Świerk był drugim – po kierowniku – najstarszym członkiem wyprawy. Miał pięćdziesiąt trzy lata, a jego dokonaniami można by obdzielić kilku młodszych kolegów. Należał do starej szkoły himalaizmu, o czym często mówił wprost. Szczególnie jasne stanowisko zajmował zawsze wtedy, kiedy burzliwe dyskusje w mesie przeradzały się w otwarte konflikty na temat tego, komu w udziale przypadnie atakowanie szczytu.
Staszek Iwański, trzy lata młodszy od Świerka, potrafił rozładować rodzące się konflikty pomiędzy uczestnikami. Poza bazą pod K2 był właścicielem firmy zajmującej się pracami wysokościowymi oraz posiadaczem imponującej kolekcji motyli.
I wreszcie Zuzanna Niska, jedna z najlepszych obecnie polskich himalaistek. W życiu codziennym była niespokojnym duchem, spokój i harmonię znajdowała w górach. Tak samo jak Garda w bazie trzymała się na uboczu, ale doświadczenie, siła i wytrzymałość dawały jej solidne podstawy do tego, aby widzieć się w gronie pretendentów do ataku szturmowego.
Taki właśnie skład wyprawy skompletował Bochenek. Garda doskonale pamiętał jego narzekania po wcześniejszej próbie sprzed kilku lat, że nie wszyscy chcieli równie mocno pracować w złych warunkach: w przeraźliwym mrozie – niekiedy temperatura odczuwalna w ścianie potrafiła spaść do minus pięćdziesięciu stopni, a na wierzchołku nawet do minus siedemdziesięciu! – na porywistym wietrze i w gęstych opadach śniegu. Dlatego tym razem ekipę doświadczonych czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków uzupełniono młodymi gniewnymi, mającymi już sporo sukcesów na koncie, ale też głodnymi kolejnych trofeów.
Teoretycznie zamysł był przebiegły, ale Góra, pod którą się zjawili, brutalnie zweryfikowała ich plany. Ci, którzy mieli grać pierwsze skrzypce, więcej czasu i energii poświęcali na kontakty ze światem zewnętrznym i kunktatorskie zagrywki niż na harówę w ścianie. Kilku starszych himalaistów – pewnie w reakcji na zachowanie młodzieży – też zaczęło się buntować. Efekt był taki, że wyjścia w ścianę zrobiły się coraz rzadsze, a postępy mniejsze.
Garda stanął przed swoim namiotem otoczonym wysokim murkiem z kamieni, który układał własnoręcznie przez pierwsze trzy dni pobytu w bazie. Namiot miał jakieś trzy metry kwadratowe powierzchni. Zanim wszedł do środka, spojrzał na piramidę szczytu. Zaczął liczyć swoje wypady, potem podsumował pozostałych uczestników. Jeśli się nie pomylił, najwięcej wyjść zaliczyli Niska i on sam. Outsider, który przyjechał pod K2 stać z boku i przyglądać się zawodowcom...
No, to faktycznie kiepsko – pomyślał. Jeśli ktoś taki, jak ja, ciągnie wynik, to sukces jest wątpliwy.
Jakby na dowód tego, wierzchołek K2 zaczął dymić. Widok białego pyłu unoszącego się niemal poziomo był piękny, wręcz hipnotyzujący. Jednak na myśl o tym, co musiało się tam teraz dziać, Garda poczuł dreszcze.
– Piekło – dobiegło nagle zza jego pleców.
– Słucham? – W pierwszej chwili był pewien, że się przesłyszał. Obejrzał się, dostrzegł Niską.
– Tam. – Patrzyła w tym samym kierunku. – Teraz jest tam piekło.
– No.
– Nie ma takiego człowieka, który dałby radę przeżyć w takich warunkach – mówiła dalej. – Moglibyśmy wziąć trochę z Kukuczki, Messnera, Cichego, Wielickiego, Bochenka i wielu innych. Z każdego szczyptę tego, co ma najlepsze. I nawet taki mocarz nie dałby tam teraz rady.
– A jakbyśmy dodali trochę twoich genów? – rzucił Garda i się roześmiał.
– Ze mną może by się udało... Ale nie pchałabym się tam nawet w wyobraźni.
– Dla mnie to i tak tylko piękny widok. – Garda przeraził się myśli, która zaświtała mu w głowie. Stłamsił ją od razu, karcąc się za śmiałość. – Za trzy dni dojdę do trójki, pobiję swój życiowy rekord wysokości i tak już pewnie zostanie.
– Żebyś się nie zdziwił... – rzuciła Niska tajemniczo.
Garda spojrzał uważnie na partnerkę. Miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu – dziennikarz był od niej wyższy o głowę – wysportowaną sylwetkę i krótkie czarne włosy z grzywką kończącą się na wysokości linii brwi. Nawet workowate ubrania, jakich używali na wyprawie, nie mogły ukryć jej kobiecej figury.
Dziennikarz odnosił jednak wrażenie, że pozostali członkowie wyprawy – włączając w to kierownika – nie patrzyli na nią jak na kobietę, dla nich była wyłącznie partnerką we wspinaczce. Ale na palcach jednej ręki mógł policzyć tych, którzy uznawali ją za równą sobie. Takie zdanie mieli o niej jedynie Staszek Iwański i Filip Czech. Nawet Przemek Dudziak, którego Garda cenił ogromnie za życzliwość wobec innych, potrafił traktować Zuzę protekcjonalnie.
Dziennikarz obrócił głowę, aby lepiej słyszeć, wiatr przybrał bowiem na sile. Jeszcze chwilę i będą musieli skryć się w namiotach.
– Patrzyłam, jak targałeś depozyt do jedynki, a potem do dwójki – powiedziała Niska – jak pomagałeś przy poręczowaniu coraz trudniejszych odcinków. Zrobiłeś na mnie wrażenie.
Chociaż temperatura spadała niemalże z minuty na minutę, a słońce chowało się właśnie za pobliskimi szczytami, Garda poczuł, że po jego wnętrzu rozlewa się przyjemne ciepło.
– Jesteś miła czy też szczera?
– Szczera. Góry to nie miejsce na fałszywe komplementy.
– Dzięki. Wiesz, że cenię sobie twoje zdanie.
– To też dobrze o tobie świadczy. – Zaśmiała się cicho. Nagle spoważniała. – Ale serio: widzę, jak się ruszasz, jak rozkładasz siły, i myślę, że przy sprzyjających warunkach dałbyś radę.
– Dałbym radę co?
– Zdobyć ją. – Pokazała ręką w kierunku szczytu schowanego już całkowicie w chmurach. – Oczywiście nie solo, tylko w dobrej, zgranej drużynie. Ale dałbyś radę.
– Nie... Wkręcasz mnie? – Fantazja, którą chwilę temu próbował zgasić, zanim na dobre rozgorzała, wybuchła ze zwiększoną mocą. – Naprawdę myślisz, że mógłbym spróbować?
– Wszystko jest możliwe. Oczywiście trzeba by jeszcze przekonać kierownika.
– Właśnie...
– Tym się nie przejmuj. Pawełka można przekabacić, o ile użyje się odpowiednich argumentów. – Niska zrobiła dwa kroki w stronę swojego namiotu rozbitego kilkanaście metrów dalej, jako ostatni w szeregu i położony najbliżej K2. – Bardziej obawiam się tego, czy Góra w ogóle da nam szansę na atak. Wczoraj rozmawiałam z Bochenkiem i opowiadał mi, jak walczyli tu na przełomie osiemdziesiątego siódmego i ósmego. Spędzili pod ścianą prawie sto dni. Wiesz, ile z nich było ze sprzyjającą aurą?
Garda nie zamierzał zgadywać, milczał.
– Dokładnie dwa tygodnie – odpowiedziała. – Przy czym żadne okno pogodowe nie liczyło sobie więcej niż dwa kolejne dni. Prawie cały pobyt w bazie to ciągłe wichury, zamiecie, mgły, a potem jeszcze śnieg.
Jak na zawołanie wokół nich pojawił się biały pył.
– To kierownik musi mieć coś w rodzaju déjà vu – powiedział Garda smutno.
– No. Na razie mamy prawie taką samą dupówę, jak oni wtedy. – Machnęła ręką na pożegnanie i ruszyła przed siebie.
Garda stał jeszcze chwilę, poczekał, aż koleżanka zniknie w namiocie. Zanim skierował się w stronę swojego, po raz kolejny spojrzał na wierzchołek, który całkowicie zakrył już biały pył.
– Obyśmy mieli więcej szczęścia – szepnął.
Gardy nie obudził wcale dzwonek smartfona, tylko łaskoczące wibrowanie w okolicach pachy. Sięgnął tam, ale był tak zaspany, że pomylił kierunki i dłoń natrafiła na zapasowe skarpety wsunięte wieczorem, żeby nie zamarzły.
Pierwsze, co zrobił po wyłączeniu telefonu, to odszukał latarkę. Pstryknął włącznikiem i ciemność nocy ustąpiła, przynajmniej na tyle, aby mógł rozejrzeć się w namiocie.
Wszędzie biały pył. Przez noc zebrał się na ścianach i górnej części materiału. Nawet czapka, w której jak zawsze spał Garda, była oblepiona śniegiem – szronem powstałym za sprawą jego oddechu.
Rozpiął trochę śpiwór i od razu poczuł uderzenie lodowatego zimna. Zerknął na termometr. Minus osiemnaście stopni, w sumie nie tak źle.
Wtem od strony domku Niskiej – jak nazywali swoje namioty – dobiegły odgłosy chrząkania, smarkania i kaszlu. Najwyraźniej partnerka, z którą miał dziś ruszyć w ścianę, też już wstała. Pobudkę umówili wcześniej niż zwykle, więc resztę bazy spowijała cisza.
Garda najchętniej nie wyściubiałby nosa z namiotu i śpiwora, ale nie było zmiłuj. Najpóźniej za godzinę musiał zameldować się w mesie, by usiąść z Niską do stołu i – jak każdego poranka – zacząć narzekać, że na śniadanie znów są jajka.
Uśmiechnął się na tę myśl i rozpoczął poranny rytuał. Najpierw oczyścił nos. Potem odcharknął wydzielinę, która zebrała się w gardle przez noc. Zdjął ubranie, ściągnął piżamę, a następnie założył bieliznę i wierzchnie warstwy z powrotem, robiąc to tak szybko, jak tylko możliwe. Ubrany w kombinezon, rozwiesił śpiwór, marząc, żeby – zanim zamarznie podczas jego kilkudniowej nieobecności – zdążył wyschnąć. Jeszcze tylko wylanie nocnych sików z butelki i był gotowy do ostatniego sprawdzenia zawartości plecaka. Przygotował go wieczorem, aby rano nie tracić cennego czasu.
– Raki, czekany, śruby lodowe, haki, karabinki... – odliczał po kolei pod nosem. – Radio, zapasowe baterie, ogrzewacze, latarka, GPS, okulary, krem, żarcie, zapasowe rękawice, apteczka... – Uśmiechnął się zadowolony. Kask z czołówką położył na worek, w którym czekało już dwieście metrów lekkiej liny, ułożonej w zwój tak, aby potem w ścianie można ją było wyciągać jedną ręką, bez obawy, że się splącze. Zanim nauczył się to poprawnie robić, minęły godziny żmudnych ćwiczeń, ale w efekcie wcale nie ustępował bardziej doświadczonym kolegom.
Przed zapięciem kombinezonu sprawdził jeszcze, czy założył wszystko to, co sobie zaplanował. Karakorum to nie spacer po nizinach, nie można nagle zatrzymać się w drodze, żeby zdjąć jedną warstwę ciuchów, bo człowiek akurat się zgrzał, albo ją założyć, kiedy się wyziębił. W czym wyszedłeś z rana, w tym pracowałeś w ścianie aż do końca dnia.
Niska czekała już w mesie, dłubiąc widelcem w jajku sadzonym, które kucharze serwowali niemal co drugi dzień, bo były najłatwiejsze do przyrządzenia. Garda, jak przed każdym wyjściem w ścianę, spał źle i nie miał apetytu. Wiedział za to, że do jedzenia trzeba się zmusić, bo tego dnia będą potrzebować dużo energii.
Jedli w milczeniu, szybko, aby jak najprędzej uporać się z posiłkiem i wyjść. Kiedy z kuchni dotarło dwa i pół litra zamówionej herbaty, Garda wlał ją do camelbaga i założył pojemnik na plecy. Poprzednim razem przygotował sobie izotonik, ale smak zdążył mu się znudzić, więc teraz zdecydował się na inny napój.
Zapiął kombinezon, dwa razy sprawdzając, czy izolowana rurka camelbaga nie wystaje za bardzo – bo przecież trudno pić z worka, kiedy rurka zamarznie. Odpalił jeszcze ogrzewacze chemiczne. Działały z opóźnieniem i trzeba je było włączyć zawczasu, żeby potem, gdy wspinacze zaczną marznąć w ścianie, osiągnęły pełną sprawność.
Wyszli z namiotu, rozejrzeli się dookoła. Wszędzie szarość, ani jednego promienia słońca. Biały pył leniwie unosił się wokół nich, jakby nie mógł zdecydować, na który kamień opaść.
Garda policzył szybko w myślach. To już siódmy taki dzień z rzędu! Co prawda do ósmej czterdzieści, kiedy słońce docierało do namiotów, było jeszcze sporo czasu, ale nic nie wskazywało na to, żeby nawet potem miało pojawić się w bazie.
Dupówa czy nie, musieli ruszać. Na razie było poniżej minus dwudziestu stopni, ale wkrótce temperatura powinna zacząć rosnąć, by przez kilka godzin utrzymać się na przyzwoitych minus piętnastu.
Przynajmniej w bazie.
Do ściany, gdzie rozpoczynała się droga Żebrem Abruzzi – czyli trasa pierwszych zdobywców K2 – doszli w dwie godziny. W składzie umiejscowionym pod skałami czekała na nich reszta depozytu, który mieli dostarczyć do trójki, po drodze zabierając też trochę sprzętu z dwójki.
Zimą ośmiotysięczniki można było zdobywać praktycznie tylko w jednym stylu: oblężniczym. Polegało to na mozolnym zakładaniu obozów i poręczowaniu najtrudniejszych odcinków od bazy po sam szczyt. Jeśli pogoda pozwalała, prace w ścianie prowadzono codziennie. Jeżeli nie, tygodniami tkwiło się w bazie.
Oczywiście był inny sposób, czyli styl alpejski. Wspinacz szedł w ścianę z całym dobytkiem na plecach, najczęściej w małym zespole: dwójkowym, trójkowym, czasami czwórkowym. Dzięki temu można było błyskawicznie zdobyć górę i z niej zejść.
Latem. Ale nie zimą i nie w Karakorum, szczególnie na K2. Tutaj jedynym rozwiązaniem była metoda oblężnicza, którą zresztą zapoczątkował słynny George Mallory – być może pierwszy człowiek na wierzchołku Everestu. Najpierw więc lokalni tragarze targali do bazy na plecach tony ekwipunku, a potem wchodzono w ścianę.
Na początku trzeba było poręczować trudne odcinki. Potem wnieść do pierwszego obozu namioty, jedzenie i sprzęt, na koniec tlen ratunkowy. I od nowa, wszystko to wyżej, do dwójki i trójki, gdzie czekało się na decyzję o ataku szturmowym.
Strategia opracowana przez Bochenka na tę wyprawę zakładała postawienie jeszcze obozu czwartego – na wysokości 7950 metrów – pierwotnie miało to zostać wykonane już w trakcie samego ataku. Żeby plan mógł się powieść, najpierw trzeba było odpowiednio wyposażyć trójkę, skąd wspinacze mieli zabrać potrzebny sprzęt. Teraz należało uzupełnić tamten depozyt, aby kolejne zespoły mogły założyć normalny obóz czwarty.
I właśnie część tego zadania przypadła w udziale Niskiej oraz Gardzie.
Kiedy wychodzili z bazy, kierownik wyprawy nie miał już na nich żadnego wpływu – nie licząc próśb czy sugestii przekazywanych przez radio. Tam, w ścianie, każdy zdany był na siebie i na partnera – o ile temu, z którym akurat związał się liną, wierzył i ufał. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej o partnerstwie liny pisano poematy, a ci, którzy się wówczas wspinali, byli często przyjaciółmi. Teraz dla wielu liczyła się tylko kasa i sława.
Ale Niska nie była z tych ostatnich, dlatego Garda lubił z nią pracować. Nie narzekała jak wielu młodszych od niej, a do tego jeszcze służyła radami i, kiedy tylko trzeba było, pomocą. A tej dziennikarz potrzebował, bo jego największym sukcesem było do tej pory wejście na Elbrus. Tu, pod K2, praktycznie z każdym wyjściem w ścianę bił kolejne rekordy wysokości.
W bazie tego rana prawie nie wiało, ale w ścianie sytuacja się pogorszyła. Niektóre podmuchy pozwalały przewidywać, że wyżej może się zrobić naprawdę nieciekawie.
W pewnym momencie pojawiły się poręczówki, czyli rozpięte wcześniej liny asekuracyjne. Niska jako pierwsza wpięła w nią małpę – niewielki przyrząd samozaciskowy – później zrobił to Garda. A potem zaczęło się żmudne podejście.
Małpa przed siebie na wyciągnięcie ręki, spojrzenie w górę, czy nie pojawia się żadne niebezpieczeństwo, sprawdzenie gruntu przed nogami, podciągnięcie się, ewentualnie użycie czekana – nazywanego dziabką lub dziabą – jeśli teren robił się trudny. Małpa na wyciągnięcie ręki, rzut oka przed siebie, zlustrowanie podłoża, podciągnięcie się i tak w kółko. Kiedy docierali do końca liny – przytwierdzonej do podłoża hakiem, śrubą lodową lub szablą śnieżną, w zależności od terenu – przepinali się na kolejny odcinek poręczówki.
I znowu: małpa przed siebie, spojrzenie w górę, czy nie pojawia się żadne niebezpieczeństwo, sprawdzenie gruntu przed nogami, podciągnięcie się.
Raz za razem.
Dziesiątki.
Setki.
Tysiące.
Jak maszyna. Dobrze zaprogramowany robot.
Gardzie ta powtarzalność nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie, w takich warunkach jeszcze bardziej cieszył się wędrówką. Wiedział jednak, że cały czas musi być maksymalnie skoncentrowany, bo zagrożenie mogło przyjść praktycznie w każdej chwili. Most śnieżny, który nagle urywa się pod nogami. Lawina mogąca ich porwać. Albo spadające z góry kamienie.
Małpa przed siebie, spojrzenie w górę, czy nie pojawia się żadne niebezpieczeństwo, sprawdzenie gruntu przed nogami, podciągnięcie się...
Od podstawy ściany do obozu pierwszego droga prowadziła najpierw kawałek po śniegu, potem zaczynały się już skalne ścianki, żebra i kominki. Szło im się dobrze. Nie forsowali tempa, zresztą przy tak kiepskiej pogodzie – wiało coraz mocniej – nie było sensu się spinać. Dojście do obozu drugiego mieli rozpisane na dwa dni, z noclegiem w jedynce po pierwszym dniu wspinaczki.
[...]