Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sierpień 1939 roku. Asystent kryminalny Anton Habicht od kilku miesięcy przebywa w Schreiberhau (Szklarskiej Porębie), dokąd trafił, popadłszy w niełaskę przełożonych po poprzednim śledztwie. Polecenie rozwiązania zagadki kradzieży biżuterii w hotelu górskim Nad Śnieżnymi Kotłami odbiera jako szpilę wbitą przez szefa miejscowej żandarmerii. Rutynową wizytę przerywa wypadnięcie z okna żony miejscowego urzędnika. Habicht nie wierzy, że to wypadek i rozpoczyna śledztwo wśród lokalnej śmietanki towarzyskiej. Kiedy pojawia się następny trup – tym razem śmierć dosięga poszukiwacza cennych minerałów – asystent kryminalny intensyfikuje działania. Z każdym dniem odkrywa kolejne skrzętnie skrywane tajemnice establishmentu. Wkrótce w mieście pojawiają się zagadkowi ludzie, sytuacja się komplikuje, a Habicht nabiera przekonania, że to, co do tej pory udało mu się odkryć, jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. To trzecia część serii "Furia".
Krzysztof Koziołek – z zawodu pisarz i dziennikarz, który na co dzień oddaje się pisaniu kryminałów retro, miejskich, skandynawskich i powieści sensacyjnych. Autor wydał już ponad dwadzieścia powieści kryminalnych, które cieszą się dużym uznaniem wśród fanów książek o niebanalnej fabule i nagłych zwrotach akcji. Na swoim koncie ma wiele nagród literackich m. in. Zielonogórską Nagrodę Literacką za całokształt twórczości. Nagroda za "Wzgórze Piastów" oraz cały dorobek beletrystyczny autor otrzymał Zielonogórską Nagrodę Literacką "Winiarka" 2018. Także nagroda za "Nad Śnieżnymi Kotłami" autor otrzymał nagrodę "Książka Górska Roku" 2019 w kategorii "Górska Fikcja Literacka i Poezja". Polecamy również "Osaczony".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krzysztof Koziołek
Nad śnieżnymi kotłami
Tom 3 Furia
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Nad śnieżnymi kotłami
Tom 3 Furia
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2024
Projekt okładki: Studio Karandasz
Grafiki na okładce:
Rawpixel.com / Adobe Stock oraz generatywna AI (MidJourney)
Copyright © dla tej edycji
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2024
ISBN 978-83-67978-60-6
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Dedykuję
Wszystkim tym, którzy kochają Góry
Drogie Blogerki!
Drodzy Blogerzy!
Drogie Czytelniczki!
Drodzy Czytelnicy!
Stworzenie powieści z kluczem wymaga od jej autora wiele poświęcenia i ciężkiej pracy. Wszystko po to, aby ci, którzy będą ją czytać, dobrze się bawili podczas lektury.
Dlatego gorąco prosimy: uszanujcie to, i w swoich recenzjach, postach i komentarzach nie zamieszczajcie informacji, które innym potencjalnym Czytelnikom mogłyby zdradzić wątki istotne dla fabuły.
Góry upajają.
Człowiek uzależniony od nich jest nie do wyleczenia.
Można pokonać alkoholizm, narkomanię, słabość do leków.
Fascynacji górami nie można.
Edmund Hilary
Niedziela 6 sierpnia 1939
Asystent kryminalny Anton Habicht zerknął na zegarek. Od momentu, w którym wyszedł z Marysina – osiedla Schreiberhau[1] położonego najbliżej Gór Olbrzymich[2] – minęły już ponad dwie godziny, a on wciąż nie dotarł nawet do Starej Śląskiej Budy[3]!
Na mapie, w jaką zawczasu się wyposażył, niebiesko-biały szlak wyglądał zupełnie niewinnie. Jednak w terenie Stara Droga – jak nazywali ją miejscowi – okazała się istną katorgą, szczególnie odcinek zbudowany z rzuconych luzem kamieni i głazów. I pomyśleć, że właśnie tędy niegdyś zwożono końmi drewno z lasów należących do właściciela okolicznych ziem, hrabiego von Schaffgotscha.
Trasa pięła się ostro pod górę i była jedną z najbardziej wymagających w tej części gór. Zwykle wysiłek rekompensowały przepiękne widoki głównego grzbietu Gór Olbrzymich, hali pod Łabskim Szczytem oraz Szrenicy. Tym razem jednak gęsta mgła skutecznie uniemożliwiała podziwianie czegokolwiek poza czubkiem własnego nosa, na którego końcu policjant poczuł właśnie kroplę potu.
Zatrzymał się, otarł czoło, sapiąc przy tym jak parowóz. Mimo że mieszkał w Schreiberhau już od kilku miesięcy, wciąż nie nabrał na tyle kondycji, aby czerpać przyjemność z górskich wędrówek, dla niego nadal były katorgą. Tym większą tego dnia, że była niedziela, a on – zamiast spędzać czas z Frydą – znów dostał dyżur. Jakby tego było mało, z hotelu górskiego Nad Śnieżnymi Kotłami przyszło wezwanie do kradzieży jakichś głupich świecidełek!
Wszystko przez tę świnię Sombrowskiego – westchnął w myślach, oczami wyobraźni widząc, jak szef lokalnego posterunku żandarmerii zaciera ręce z radości na samą myśl, że niechcianemu Kripo[4] wsadził kolejną szpilę. Bolało tym bardziej, że tylu niedzielnych służb, co on, nie miał żaden z pozostałych funkcjonariuszy, nie licząc może Dreslera, którego pozostali żandarmi traktowali równie parszywie, co Habichta. Pewnie to był jeden z powodów, dla którego tak szybko zaprzyjaźnił się z młodszym wachmistrzem.
– Żeby ci wyrósł na dupie wrzód wielkości śliwki! – rzucił ze złością, złorzecząc Sombrowskiemu pięścią, po czym zaczął się rozglądać dookoła, mgła bowiem znacznie się przerzedziła. Przed sobą dostrzegł kilkumetrowe głazy przypominające wyglądem baszty. Z torby przewieszonej przez ramię wyjął mapę, szybko sprawdził, że dotarł do Kukułczych Skał. Do hotelu górskiego droga była jeszcze daleka, dlatego postanowił zrobić postój w odległej o jakieś pół kilometra Starej Śląskiej Budzie. Musiał odpocząć, zjeść, a przede wszystkim się napić!
I to właśnie myśl o oszronionych ściankach butelki wyrabianego po drugiej stronie gór pilznera sprawiła, że przestał jęczeć, ruszając z animuszem godnym lepszej sprawy. Chwilę potem wiatr uniósł ze sobą resztki białego mleka i oczom Habichta ukazał się niezwykły widok. Budynki schroniska stały na wielkiej górskiej łące ciągnącej się na północnym stoku Łabskiego Szczytu, wyglądając tak, jakby z niego wyrastały.
Stara Śląska Buda była najstarszym schroniskiem w Górach Olbrzymich, wzniesionym przy drodze łączącej Śląsk z dawnymi Czechami – nazywanej Czeską Ścieżką albo Szlakiem Solnym. W tym miejscu w 1632 roku wybudowano strażnicę graniczną mającą strzec przejścia przed panującą wówczas zarazą. Jakiś czas potem strażnica stała się budą myśliwską hrabiego von Schaffgotscha, służyła również pasterzom wypasającym krowy i kozy, wtedy też nazwano ją śląską. W 1787 roku niedaleko, bo na zboczu Szrenicy, wzniesiono kolejne pasterskie schronienie i nadano mu miano Nowej Śląskiej Budy. Tym samym ta pod Łabskim Szczytem stała się Starą Śląską Budą, a niedługo potem zaczęła przyjmować turystów.
Mimo wielu inwestycji i kilku przebudów schronisko jako jedne z nielicznych wciąż nie miało doprowadzonej energii elektrycznej, prąd dostarczała turbina wiatrowa. I choć właściciele nie mogli narzekać na brak turystów, to cały czas starali się przyciągać ich reklamami w prospektach turystycznych, chwaląc się wysokim ciśnieniem wody w instalacji wodociągowej, toaletami wyposażonymi w spłuczki oraz świetną lokalizacją w połowie drogi z Marysina do Śnieżnych Kotłów. Nie bez znaczenia był też fakt, że rok temu wybudowano drugi budynek, dzięki któremu liczba miejsc noclegowych znacznie się zwiększyła. Ceny pokoi nie były wygórowane i kształtowały się na poziomie od 1,75 do 4,25 marki.
Habicht minął trzy stare sanie rogate – dawną atrakcję turystyczną, która z czasem musiała ustąpić miejsca sankom i bobslejom – po czym stanął przed stromymi schodami. Obok, w betonowym kręgu wypełnionym wodą z płynącego nieopodal potoku, chłodziły się butelki piwa i wina. Widząc je, oblizał się bezwiednie, następnie wskoczył na pierwszy stopień i chwilę później stał już w kolejce do baru.
Z zup do wyboru była mleczna i winna, zdecydował się na tę pierwszą. Zamówił też dwie pajdy chleba i piwo. Weranda była pełna ludzi, na szczęście znalazł wolne miejsce przy stoliku niedaleko kominka wykonanego z czarnego bazaltu. Zaczął jeść, wpatrując się w wiszącą na ścianie wielką mapę z rozrysowanymi trasami narciarskimi, obok której widniała tablica upamiętniająca dwukrotny pobyt w tej budzie znanego pisarza epoki romantyzmu Teodora Körnera, nieszczęśnika, który zakochał się w córce ówczesnego właściciela schroniska. Losy platonicznej miłości zawarł później w eposie Edward i Weronika.
Zupę zjadł w okamgnieniu, a że wciąż czuł głód, zamówił jeszcze szpecle: małe kluski kartoflane wyrabiane z dodatkiem mąki, mieszane z serem i skwarkami. Danie nie należało może do najbardziej wykwintnych, za to było bardzo tanie i jeszcze bardziej syte. Wspomniał dzień, kiedy zimą ubiegłego roku przyjechał tu z Frydą i pierwszy raz ich posmakował. Wówczas przypominały mu o latach biedowania w Glogau[5] i zupach ogonowych gotowanych nie tylko bez odrobiony nawet szynki, ale i samych ogonów! Teraz jednak wcinał szpecle nie z musu, tylko chęci, bo po prostu mu smakowały. Wszystko dzięki temu, że po sprawie wielokrotnego zabójcy, którą rozwiązał, dostał awans z pominięciem normalnej ścieżki kariery i podwyżkę, co znacznie poprawiło ich sytuację. Zmiana miejsca zamieszkania wpłynęła też pozytywnie na żonę. Fryda najpierw odzyskała zdrowie, niedługo potem chęć do życia, a kilka tygodni później znalazła pracę u Liebiga, w jednym z najbardziej renomowanych zakładów krawieckich w gminie.
Były też jednak minusy przeprowadzki do Schreiberhau. Szef powiatowego Kripo w Hirschbergu im Riesengebirge[6] ulokował go na stanowisku stażysty, co oznaczało mniejszą pensję niż otrzymywałby, gdyby był normalnym asystentem kryminalnym. Nie dość tego, dano mu najniższą możliwą stawkę zaszeregowania, przez co otrzymywał pensję niewiele większą niż przeciętny pracownik fizyczny w przemyśle! Jakby było mało, nikomu nie mógł zdradzić szczegółów śledztwa z Glogau, co za tym idzie w oczach innych policjantów i żandarmów był nieopierzonym nowicjuszem, czego nie omieszkiwali mu wypominać przy każdej nadarzającej się okazji. Co więcej, ponieważ był obcy – przysłany z innego powiatu – traktowano go podejrzliwie, niemal jak szpicla węszącego na zlecenie przełożonych i szukającego haków na kolegów. Nie pomogły żadne tłumaczenia ani zaproszenia na piwo. „Kukułcze jajo”, tak na niego wołali za plecami, na tyle jednak głośno, żeby słyszał. Prym wiódł w tym sam Sombrowski, zresztą już pierwszego dnia wezwał go do siebie i zapowiedział, że nic go nie obchodzi osobiste polecenie samego szefa prowincji, tu, w Schreiberhau, rządzi on.
Na samo wspomnienie tamtej rozmowy poczuł wzbierający gniew. Wsunął ostatnią kluskę do ust i odłożył sztućce. Otarł usta serwetką, wpatrując się w prawie pusty kufel i zastanawiając nad zamówieniem kolejnego.
[1] Szklarska Poręba. Pełny indeks niemieckich nazw topograficznych znajduje się na końcu książki.
[2] Karkonosze (niem.: Riesengebirge).
[3] Dziś: Schronisko Pod Łabskim Szczytem.
[4] Kriminalpolizei: policja kryminalna.
[5] Głogów.
[6] Jelenia Góra.
– Piękny widok, prawda? – Głos należał do mężczyzny w zbliżonym wieku i podobnej postury do niego.
Habicht rozejrzał się nerwowo wokół, nie będąc pewnym, czy nieznajomy zwraca się do niego.
– Można? – Turysta wskazał głową stojące obok krzesło. – To jedyny stolik, przy którym są jeszcze wolne miejsca – dodał wyjaśniająco.
– Bardzo proszę. – Dopiwszy piwo, wstał.
– Panie asystencie kryminalny, już się pan zbiera? – Mężczyzna zajął miejsce.
– Czy my się znamy? – spytał, próbując ukryć skonfundowanie. W Glogau rozpoznawał każdą prostytutkę, rajfura i włóczęgę. Za to tu, w Schreiberhau, wciąż dopiero uczył się mieszkańców. Ale czy mogło być inaczej, skoro ponad 7500 osób – tyle wynikało z aktualnego spisu – było rozproszonych aż na 75 kilometrach kwadratowych powierzchni? Dolną część miejscowości od Kobylej Łąki na Hali Izerskiej dzieliło 20 kilometrów, z kolei Wysoki Kamień od Śnieżnych Kotłów dziewięć. Nic dziwnego, że Schreiberhau nazywano największą wsią Prus.
– Ja pana asystenta kryminalnego znam, pan mnie, jak widać, nie – zaśmiał się przyjaźnie. – Alois Züllich, pisarz. – Podał rękę.
– Pisarz, właśnie! – Odwzajemnił gest. – Teraz sobie przypomniałem – skłamał.
– Poznałem pana podczas interwencji u mojego sąsiada, któremu zginął rower. – Jeśli mężczyzna nie uwierzył, to nie dał tego po sobie poznać.
– Rower, tak… – Policjant był myślami w Glogau, gdzie złodziejami rowerów zajmował się wielokrotnie. Tu miało być inaczej, ale wyszło jak wyszło. – Mieszka pan niedaleko domu Carla Hauptmanna, na Kirchstrasse[7]?
– W rzeczy samej – potwierdził literat. – Kilka numerów dalej.
– Piękna okolica – westchnął na myśl o ruderze, w której mieszkali z Frydą. – Jak całe osiedle zresztą…
– Tak, Dolina Siedmiu Domów to urocze miejsce. Ale całe Schreiberhau jest takie – zauważył. – Jakbyśmy mieli lornetkę, to moglibyśmy wypatrzeć mój dom.
– I połowę innych. – Uśmiechnął się szeroko, po czym skierował spojrzenie na okno. – Widzę kościół katolicki… sanatorium kolejowe… – Wodził palcem po szybie.
– A tam pan był? – spytał, wskazując na bliżej nieokreślone miejsce.
– Gdzie?
– Na Wysokim Kamieniu. – Züllich pokazał na jeden z dwóch najbardziej na wschód wysuniętych szczytów Gór Izerskich.
– Nie miałem do tej pory okazji.
– Polecam. – Wbił widelec w pieczoną kiełbasę, obok której leżała góra smażonej kapusty. – Jest tam bardzo mały ruch, aczkolwiek nie wiem dlaczego. To bardzo sympatyczne miejsce, jedno z najstarszych schronisk, wybudowane w tysiąc osiemset trzydziestym siódmym roku. Bliźniacze wzniesiono w tym samym czasie na Śnieżnych Kotłach.
– Ma pan wielką wiedzę. – Nie krył podziwu.
– W tym schronisku umiejscowiłem akcję mojej najnowszej powieści – wyjaśnił. – Cztery lata po wybudowaniu odwiedził je król Fryderyk Wilhelm IV. To od razu przełożyło się na większą liczbę turystów. Jak pan będzie miał okazję, to zachęcam do wejścia na wieżę widokową. Panorama Schreiberhau i gór wręcz oszałamia.
– Ale akcja pańskiej powieści nie ma podłoża miłosnego? – Kiwnął znacząco głową na tablicę pamiątkową wiszącą na ścianie.
– Nie zakochałem się w córce właściciela schroniska na Wysokim Kamieniu, jeśli to ma pan na myśli. – Pisarz zaśmiał się głośno.
– Tak sobie pomyślałem. – Zawtórował.
– Panom się chyba wydaje, że są tutaj sami. – Siedząca przy sąsiednim stoliku kobieta wyglądała tak, jakby w dzieciństwie połknęła kij. – Trochę kultury, proszę panów!
– Oczywiście szanowna pani – rzekł Züllich, po czym zaczął się krztusić.
Na widok pisarza plującego kawałkami dopiero co pogryzionej kiełbasy policjant zaniósł się śmiechem.
– Co za bydło! – Kobieta wstała, nie zginając przy tym górnej części tułowia, zupełnie, jakby była odlana z brązu. Razem z nią od stołu wstały dwie inne osoby, po wyglądzie można było mniemać, że rodzeństwo. – Wlezie taki jeden z drugim na górę i myśli, że już mu wszystko wolno. Hołota!
– Hołota! – powtórzył Habicht, gdy nieznajomi opuścili salę. – Ale z nas hołota! – parsknął.
– Bydło! – Züllich nie zamierzał być dłużny. – Ale z nas bydło!
Dłuższą chwilę trwało, zanim mężczyźni się uspokoili. Habicht – wciąż ze łzami w oczach – zamówił dwa piwa, poczęstował jednym gościa, po czym nachylił się nad stołem i spytał szeptem:
– Ta baba jest ze Schreiberhau? Nie znam jej, ale jestem tu nowy i rok mi chyba zejdzie, zanim wszystkich poznam.
– Obawiam się, że to może być mało – rzekł poważnie. – Mieszkamy tu z żoną od pięciu lat, a mam wrażenie, jakbym nie znał nikogo. Ale to w sumie nie jest dziwne, wziąwszy pod uwagę, kto tu mieszka.
– Tak pan uważa? – podłapał natychmiast policjant. Mimo wytężonej pracy wciąż miał niewielką siatkę konfidentów – żeby nie powiedzieć: żadną – i każda okazja do zdobycia informacji była na wagę złota.
– Ja tak nie uważam. Ja to wiem – potwierdził natychmiast. – Z racji swojego zajęcia obracam się, jakby to powiedzieć, w wyższych sferach. Pan asystent kryminalny wie: bogaci lubią fraternizować się z ludźmi nauki i kultury. To im pozwala sądzić, że sami zasługują na uznanie innych nie za sprawą swoich majątków, lecz intelektu. Rozumie pan, co mam na myśli?
Potaknął ochoczo.
– Wiele osób ze śmietanki towarzyskiej, jeśli nie wszystkie, angażuje się w różnego rodzaju przedsięwzięcia charytatywne, akcje pomocowe czy rozwój infrastruktury turystycznej, sprawiając wrażenie nieskazitelnych, takich, których wszyscy mają podziwiać i stawiać za wzór – mówił dalej Züllich. – A prawda jest taka, że każdy z nich ma do ukrycia jakieś grzechy i grzeszki. Tak samo zresztą jak ja i pan.
Habicht spojrzał pytająco.
– Przecież nikt nie jest idealny – wyjaśnił literat. – Pan ma coś na sumieniu, ja też… Ale to są drobiazgi… Za to oni – zatoczył ręką koło – gdyby pan wiedział! Sodoma i gomora! Ten babsztyl, co to nas wyzwał od bydła i hołoty, to małżonka jednego z lekarzy pracujących w sanatorium doktora Entziana. Jej mąż jest z tych, co to żadnej pielęgniarce nie przepuści. Myśli pan, że ona nie ma o tym pojęcia? Wie doskonale, tylko udaje, jakie to jej małżeństwo jest sielankowe!
– Jakby moja połowica była taką heterą, też bym się pewnie zbiesił – westchnął Habicht.
– A kto normalny by tego nie zrobił? – spytał retorycznie. – Nas nazywa bydłem, a sama lepsza nie jest. Traktuje służbę gorzej niż ja czy pan traktowalibyśmy świnie. Podobno jedna pokojowa dostała przez nią pomieszania zmysłów.
– Co za babsko!
– Oczywiście nikt jej niczego na głos nie zarzuci. Powiem więcej, równi jej statusem społecznym będą ją bronić – kontynuował Züllich.
– To bardzo hermetyczna grupa… – Zadumał się.
– Niektórzy przychodzą czasem na moje wieczory autorskie, zabierają głos w dyskusji, brylują, popisują się erudycją, stroją się na mecenasów kultury. A wie pan, panie asystencie kryminalny, ilu zaprosiło mnie kiedykolwiek do siebie na jakiś raut? Nikt!
– Panie kolego, powiem panu tak: niektórzy ludzie ze Schreiberhau są bardziej zamknięci w sobie niż niejedna konserwa. – Przed oczami Habichta stanął jeden z żandarmów rzucający za jego plecami: „Kukułcze jajo!”. – Wiem coś o tym.
[7] Ul. 11 Listopada.
Ledwie Habicht wyszedł ze schroniska, szlak zaczął ostro piąć się w górę, chwilę później trawestując stok Łabskiego Szczytu. Pojedyncze świerki ustępowały miejsca kosodrzewinie, robiąc wrażenie tym większe, iż policjant nigdy wcześniej nie znalazł się na takiej wysokości. Pełny brzuch utrudniał marsz, co chwilę musiał przystawać, aby złapać oddech, stając się tym samym wiernym wyznawcą jednej z najważniejszych dewiz turystów: „Po górach najlepiej jest wspinać się powoli”. Różnica była taka, że inni stosowali maksymę, aby chłonąć jak najwięcej widoków, asystent kryminalny zaś z powodu zadyszki.
Drogę łącząca Starą Śląską Budę z hotelem górskim Nad Śnieżnymi Kotłami tworzyły równo ułożone głazy. Podobnie jak wiele innych tras w Górach Olbrzymich i w Izerach wybudowali ją członkowie RGV[8]. Także im turyści zawdzięczali oznakowanie szlaków, to oni stawiali wieże widokowe, drogowskazy oraz pomniki, dbali także o dogodne połączenia komunikacyjne. Robili to na własny koszt, inwestycje finansując wyłącznie ze składek członkowskich. Podobnie funkcjonowały inne lokalne organizacje, jednak to RGV była największa, w latach świetności należało do niej 17 tysięcy osób, a swoje sekcje miała w Berlinie, Breslau, Königsbergu, a nawet Nowym Jorku – tę ostatnią założyli emigranci z Görlitz[9].
Asystent kryminalny doszedł do miejsca, w którym zimą schodziły lawiny i zaczął żałować nie tylko obżarstwa, ale i opilstwa. Dwa kufle piwa to było zdecydowanie za dużo dla jego pęcherza, który – i to był największy błąd – zapomniał zawczasu opróżnić. Teraz, jak powiedziałby Napoleon Bonaparte, była już musztarda po obiedzie, na wyeksponowanej trasie próżno było bowiem szukać zacisznego miejsca. Tam, gdzie wystające ze zbocza skały dawały nieco osłony, przeszkadzali z kolei wędrowcy, których jak na złość nie brakowało. Co prawda Habicht był bez munduru – na co nie wiedzieć czemu nalegał właściciel hotelu górskiego – i nie narażałby więc jego czci, jednak okazji na ulżenie nie było widać na horyzoncie.
A przecież byłby w zupełnie innej sytuacji, gdyby miał do dyspozycji służbowy automobil. Mógłby dojechać nim do Hali Szrenickiej, skąd do Śnieżnych Kotłów wiodła już zdecydowanie bardziej płaska i łatwiejsza droga. Owszem, zaraz po przeniesieniu złożył stosowny wniosek, ale został on pozostawiony bez rozpatrzenia. Przynajmniej urzędowo, bo nieoficjalnie zaproponowano mu rower. Oczywiście odmówił, bo nawet, gdyby jakimś cudem wjechał na którekolwiek z licznych i stromych wzniesień największej wsi Prus, to podczas zjazdu z pewnością zepsułyby się hamulce i złamałby kark. Złorzecząc na Sombrowskiego, żandarmów ze Schreiberhau i całą powiatową policję, dotarł wreszcie do głównego grzbietu Gór Olbrzymich, skąd widać już było cel.
Z wrażenia aż przystanął. Co innego patrzeć na hotel górski Nad Śnieżnymi Kotłami ze Schreiberhau – a dostrzec go można było niemal z każdego miejsca – co innego stanąć naprzeciwko monumentalnej budowli, tak bardzo nieprzystającej do górskiego krajobrazu. W porównaniu z nią Stara Śląska Buda wyglądała jak szałas pasterski. Nic dziwnego, że przedsięwzięcie spotkało się z potężną falą krytyki ze strony tych, dla których stawianie takiej dominanty na górskim grzbiecie było po prostu niedopuszczalne.
Inwestor jednak dopiął swego i pod koniec XIX wieku hotel górski powstał. Tworzyły go cztery przysadziste klocki przyklejone jakby do nieco bardziej smukłej wieży widokowej, całość została wzniesiona na wysokości 1490 m n.p.m. Grube mury postawione z granitowych bloków pokrytych deskami – budowla musiała oprzeć się silnemu wiatrowi i potężnym opadom śniegu – sprawiały majestatyczne wrażenie, miało się ochotę uszczypnąć, sądząc, że to scena z jakiejś baśni o księżniczce uwięzionej na zamku, a nie rzeczywistość. W orientacji turystom pomagały specjalne lampy umieszczone na wieży, po zapadnięciu ciemności wskazywały drogę do schroniska, informowały też o wolnych miejscach.
Jakże inaczej wyglądało to w porównaniu z budą postawioną tu w 1837 roku, pierwszym prawdziwym schroniskiem w całych Sudetach, które od początku spełniało funkcję turystyczną w przeciwieństwie do Starej Śląskiej Budy – tam początki związane były z pasterstwem. Wówczas do dyspozycji piechurów były dwa miejsca noclegowe i jadalnia z dwoma stołami. Jeszcze wcześniej pewna przedsiębiorcza Czeszka przy sąsiedniej skale nazywanej Czarcią Amboną sprzedawała turystom mleko, kawę i likier z Breslau.
Zgodnie z reklamami zamieszczanymi w prasie droga z górnej stacji kolejowej do hotelu zajmowała trzy i pół godziny drogi. Zdaniem Habichta było to nic innego, jak ordynarne kłamstwo mające zamydlić oczy niczego nieświadomym turystom. Jeśli dobrze liczył, dotarcie tutaj zajęło mu prawie pięć godzin.
Wszedłszy do środka, od razu skierował się do toalety, potem podszedł do recepcji, prosząc o wezwanie właściciela.
– Chwileczkę, proszę szanownego pana… – Łysawy mężczyzna, który akurat stemplował kartki pocztowe wysyłane stąd przez turystów, nawet na niego nie spojrzał.
Habicht był zmęczony, chciało mu się pić i ani myślał czekać choćby minuty dłużej. Położył na kontuarze policyjną odznakę i zaczął wymownie stukać palcami.
– Herr Kriminalassistent, to pan! – W jednej chwili przerwał wykonywaną czynność. – Jak to dobrze, że pan już dotarł – mówił cicho. – Alfred Engler – przedstawił się.
– Anton Habicht. Do rzeczy. O co chodzi?
– O bezczelną kradzież w biały dzień! – Dobiegło zza pleców policjanta.
Ten się obrócił, stając twarzą w twarz z kobietą, której oblicze przypominało mu pewnego włóczęgę z Glogau, zanim obił je pierwszy raz. Była też wyższa od niego o głowę, przy czym tamten nie należał wcale do ułomków.
– To niespotykana potwarz, żeby okradziono mnie w tym… Tym… – jąkała się. – Tym obiekcie! – Najwyraźniej słowo hotel nie przeszło jej przez gardło.
– Szanowna pani, nie ma potrzeby się tak egzaltować… – Engler w jednej chwili znalazł się przed kontuarem, wziął kobietę pod łokieć.
– Właśnie, gołąbeczko, nie ma się co tak denerwować. – W sukurs właścicielowi przyszedł niski mężczyzna wyglądający jak licha kopia Flipa.
– Nie bierz strony tego bandyty, który pozbawił mnie rodowej pamiątki! – wrzasnęła.
– Pan asystent kryminalny zjawił się tutaj w celu rozwiązania naszego problemu. – Engler był bliski płaczu, widząc dookoła siebie ciekawskie spojrzenia innych turystów. Na dobrą opinię pracowało się latami, zepsucie zajmowało chwilę, wiedział to doskonale.
– A pan to kto? – Habicht spojrzał na niskiego mężczyznę, przypatrując się z uwagą to jemu, to lamentującej kobiecie.
– Profesor Georg Freitag, a to moja małżonka Laura. – Mężczyzna wyglądał na ciężko przestraszonego.
Policjant wpatrywał się w oboje, mając wrażenie, że baśń o księżniczce uwięzionej przez złą czarownicę dzieje się naprawdę. Pani Freitag wyglądała na taką, która – gdyby tylko chciała – zdmuchnęłaby męża jednym pstryknięciem palca. A te były grube niczym kiełbaski. Zresztą, jeśli wzięło się pod uwagę, że zarost pod nosem miała znacznie gęstszy od lichego wąsika męża, można było się pomylić, kto w tym związku jest kim.
– To wszystko twoja wina! – krzyczała dalej profesorowa. – W berlińskich hotelach byłoby nie do pomyślenia, aby dopuścić do okradzenia gości! – Nagle przypuściła atak na właściciela.
– Proszę do mojego gabinetu. – Engler zawinął się tak sprawnie, że niedługo potem wreszcie zapadła cisza. – Herr Kriminalassistent, błagam pana o pomoc – rzucił do policjanta. – To babsko gotowe wypłoszyć mi całą klientelę…
– Zabieram się do działania. – Habicht rozumiał, dlaczego właściciel chciał, żeby zjawił się w cywilnym ubraniu. Ruszył w stronę drzwi, zamknął je za sobą starannie. Dziesięć minut później zjawił się z powrotem. – Możliwe, że będę musiał nieco pomyszkować. Zacznę od pokoju państwa profesorostwa.
– Herr Kriminalassistent, niech pan robi, co pan tylko potrzebuje! – Freitag potrząsał nerwowo głową.
– Proszę państwa – policjant zwrócił się do kobiety, która zapełniała sobą całą futrynę – chciałbym zacząć od przeszukania bagaży.
– Naszych bagaży? – Zareagowała tak, jakby ktoś chciał ją pozbawić dziewictwa. – Co pan insynuuje? Że niby sama schowałam kosztowności?
– Gołąbeczko… – Profesor próbował tonować nastroje.
– Nie odzywaj się! – warknęła.
– Droga pani, takie są procedury. – Habicht postanowił uciąć dyskusję. – Jeśli chce pani mojej pomocy, to należy ich przestrzegać.
Nic nie odpowiedziała, ruszyła za policjantem w stronę schodów, niemal depcząc mu po piętach.
Nie minęło dziesięć minut, gdy byli z powrotem.
– I co udało się panu asystentowi kryminalnemu ustalić? – Już na pierwszy rzut oka widać było, że Engler ma duszę na ramieniu.
– Broszka pani profesorowej wpadła do dziury w poszewce walizki. – Habicht triumfował.
– Co za szczęście! – Właściciel hotelu odetchnął głęboko. – Pani profesorowo, tak bardzo się cieszę, że wszystko się rozwiązało pomyślnie…
– Wyjeżdżamy. – Jeśli ktokolwiek liczył na przeprosiny, srodze się zawiódł. – Następnym razem proszę lepiej posprzątać pokój, bo na radiu znalazłam kurz!
– Oczywiście. – Engler zmełł w ustach przekleństwo, ani na moment nie wychodząc jednak z roli. – Zaraz wezwę tragarzy – zapewnił. – A pana asystenta kryminalnego zapraszam na obiad! Geniusz naszej policji trzeba docenić! – rzucił tak głośno, że było go słychać w całej sali, niektórzy goście odwracali się, zaciekawieni.
– To miłe z pańskiej strony. – Habicht pławił się w dumie.
– Proszę przejść na werandę, zaraz zostanie pan obsłużony. – Właściciel hotelu skłonił się nisko.
*
Habicht udał się na werandę, najbardziej reprezentacyjne miejsce w całym obiekcie mieszczące dziewięć siedmioosobowych stolików. Jeszcze nie tak dawno – bo zaledwie trzy lata wcześniej – hotel posiadał pięć sal restauracyjnych, w trakcie remontu cztery z nich przerobiono jednak na pokoje. Gościom nie robiło to różnicy, większość bowiem i tak starała się zawsze znaleźć miejsce na oszklonej werandzie. Będąc w niej, miało się wrażenie, jakby konstrukcja stała tuż nad przepaścią Dużego Śnieżnego Kotła, w rzeczywistości od otchłani dzieliła ją bezpieczna odległość. Widoki były przednie, a to za sprawą dziewięciu ogromnych okien, nic dziwnego, że przy stolikach kłębiły się tłumy.
Habicht zanurzył właśnie łyżkę w karkonoskim ukropie, czyli zupie czosnkowej gotowanej z kminkiem, odrobiną masła i wlewaną do talerzy wcześniej wypełnionych porwanymi kromkami chleba – jednego z jego ulubionych tutejszych dań – gdy przez salę przeszedł pomruk zdziwienia.
Momentalnie podniósł wzrok znad talerza, akurat w momencie, kiedy przestrzeń za oknem wypełnił szybowiec. Przetarł oczy ze zdumienia, rozglądając się dookoła. Po twarzach innych widział, że nie ma przywidzenia, odetchnął więc z ulgą.
– Skąd on się tutaj wziął? – spytał Englera stawiającego przed nim golonkę z kopytkami w sosie śliwkowym.
– Z pobliskiej łąki – odpowiedział bez cienia emocji, jakby widok szybowców za oknem był na tej wysokości rzeczą powszednią. – Startują tu od dwudziestu lat.
– Startują z lotniska w Grunau[10]?
– Nie! Startują z łąki. Przynoszone są na plecach przez członków lokalnej grupy Niemieckiego Towarzystwa Lotniczego, potem składane i wystrzeliwane za pomocą specjalnego naciągu gumowego.
– Niesamowite…
– Od pięciu lat nasi chłopcy mają własny szybowiec. Nazywa się Schreiberhau – dodał z dumą.
– Że się nie boją? Przecież w razie braku wiatru szybowiec spadnie w przepaść…
– To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. – Machnął lekceważąco ręką. – Nasi niemieccy piloci mają wielkie umiejętności. Dla przykładu, startują też z samej Śnieżnej Kopy[11]. Jako pierwszy dokonał tego Hans Bruno Andersen z Hirschbergu. W czasie wielkiej wojny walczył jako pilot w jednej eskadrze z samym Hermann Göringiem! Potem był jednym z tych, którzy zaczęli tu organizować lotnictwo szybowcowe…
Wywód Englera przerwał wrzask kobiety siedzącej przy samym oknie. W jej krzyku było coś, co mroziło krew w żyłach. Sekundę później zemdlała.
Jako doświadczony funkcjonariusz – a przynajmniej tak o sobie myślał – Habicht wiedział, że nie zwiastowało to nic dobrego. Natychmiast podszedł do okna. Nie musiał go otwierać, żeby nabrać pewności, iż policyjny nos kolejny raz nie zawiódł.
Na ziemi przed werandą leżało ciało.
– I po golonce – westchnął.
[8] Riesengebirgsverein: Towarzystwo Karkonoskie. Działało także w Górach Izerskich, Górach Kaczawskich i Rudawach Janowickich.
[9] Breslau: Wrocław. Königsberg: Królewiec. Görlitz: Zgorzelec.
[10] Jeżów Sudecki.
[11] Dziś: Śnieżka.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej