Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jarek Adamowiec, który niedawno przeżył rodzinną tragedię, prosi o pomoc kolegę, zielonogórskiego dziennikarza Andrzeja Sokoła. Kiedy ten przyjeżdża na spotkanie do apartamentu Jarka, na miejscu zastaje komisarza Ryszarda Grodzkiego i policjantkę Darię Aniołę. Od nich dowiaduje się, że Jarek popełnił samobójstwo. Rutynowe śledztwo wszczęte w tej sprawie szybko zaczyna się komplikować. W tym samym czasie na cmentarzu w Zielonej Górze pewien mężczyzna dostaje ataku paniki. Okazuje się, że obie historie łączą się ze sobą – a Sokół, Grodzki i Anioła trafiają na trop zbrodniczego procederu, którego skala i brutalność są porażające…
”Jeśli szukacie tytułu, który Was zaintryguje, potem wciągnie i tak pochłonie, że nie zauważycie upływu czasu to zdecydowanie musicie po nią sięgnąć!” – Opinia Czytelnika
Krzysztof Koziołek– z zawodu pisarz i dziennikarz, który na co dzień oddaje się pisaniu kryminałów skandynawskich, miejskich, retro i powieści sensacyjnych. Na swoim koncie ma wiele nagród literackich, m. in. Zielonogórską Nagrodę Literacką za całokształt twórczości.
Wydał już ponad dwadzieścia powieści kryminalnych, które cieszą się dużym uznaniem wśród fanów książek o niebanalnej fabule i nagłych zwrotach akcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krzysztof Koziołek
Osaczony
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Osaczony
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2023
Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz
Grafika na okładce:
robert_em © Unsplash
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023
ISBN 978-83-67718-51-6
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Dedykuję Mamie
Drogie Blogerki!
Drodzy Blogerzy!
Drogie Czytelniczki!
Drodzy Czytelnicy!
Stworzenie powieści z kluczem wymaga od jej autora wiele poświęcenia i ciężkiej pracy. Wszystko po to, aby ci, którzy będą ją czytać, dobrze się bawili podczas lektury.
Dlatego gorąco prosimy: uszanujcie to, i w swoich recenzjach, postach i komentarzach nie zamieszczajcie informacji, które innym potencjalnym Czytelnikom mogłyby zdradzić wątki istotne dla fabuły.
Środa wieczorem
Klimatyzator mruczał miarowo, tłocząc do sypialni chłodne powietrze i zakłócając nieco dźwięki utworu Celine Dion „When I Need You”.
Dobrze, że znacznie wcześniej ustawiłem temperaturę na dwadzieścia trzy stopnie, tak jak lubi najbardziej – pomyślał.
Spojrzał na nią. Stała przed oknem, wpatrując się w krajobraz widoczny przez olbrzymią szybę. Było już ciemno, mogła więc dostrzec jedynie migające w oddali światła, szkoda, za dnia i przy bezchmurnej pogodzie zobaczyłaby stąd nawet Karkonosze.
Teraz jednak nie góry był ważne. Patrzył czujnie, czekając na sygnał, który zwykła mu dawać, gdy miała ochotę.
Trwał w napięciu. Gdy urządzenie cicho zabuczało, aż się wzdrygnął. Wystawił dłoń, by poczuć ruch powietrza. Jeśli zależałoby to od niego, obniżyłby temperaturę o kilka oczek, ta panująca w sypialni nie do końca mu odpowiadała. Jednakże dla niej gotów był zrobić dużo więcej, niż zgodzić się na mały dyskomfort.
Pamiętał ten dzień, kiedy pojawiła się u niego pierwszy raz i bez wahania sięgnęła po pilota. Początkowo zamierzał zaprotestować, tłumaczyć, że po słonecznym dniu wnętrze pomieszczenia jest nagrzane, szybko jednak zamknęła mu usta.
Otrząsnął się ze wspomnień, teraz wpatrywał się w jej filigranową postać, wodząc wzrokiem po smukłych nogach i idealnej figurze, zaokrąglonej tam, gdzie trzeba. I wtedy to zrobiła. Obie dłonie położyła na szybie.
Widząc to, poczuł nagły przypływ podniecenia. Wstał szybko z kanapy, podszedł do niej i przytknął usta do karku.
W odpowiedzi zaczęła rozpinać śnieżnobiałą bluzkę.
Muskał dalej jej aksamitną skórę.
Zadrżała.
Dotknął płatka lewego ucha, następnie to samo zrobił z drugim, patrząc, jak ona walczy z guzikami przy rękawach.
Wrócił do karku, obsypał go gradem pocałunków. Zsunęła koszulę.
Tym razem to on zadygotał, widząc pięknie zarysowane plecy. Dotknął ustami miejsca, w którym pod skórą odznaczała się lewa łopatka, później przyszła kolej na prawą. Tam musnął niewielką myszkę. Aż cała się zatrzęsła.
Wiedział, że to nie z zimna, tylko wzbierającej rozkoszy. Z tą radosną świadomością zamknął oczy, po czym złożył pocałunek na plecach, potem drugi, trzeci i następne, jeden obok drugiego tak, aby ani jednego centymetra nie zostawić bez pieszczoty. Drżała za każdym jego dotknięciem.
A on coraz mocniej czuł jej zapach i swoje rosnące podniecenie. I radość, że znów z nim jest, że nie będzie samotnego wieczoru zabijać oglądaniem telewizji albo surfowaniem w internecie. Że zamiast wałęsać się po pobliskim parku i lesie, patrząc z zazdrością na spacerujące pary, będzie mógł cieszyć się własnym szczęściem.
Jakby czytając mu w myślach, rozpięła spódnicę i zgrabnie zrzuciła ją na podłogę.
Westchnął, widząc, że nie ma nic pod spodem. Zachęcony tym faktem, zszedł niżej, cały czas obdarzając ją pocałunkami tak delikatnymi, że można było odnieść wrażenie, iż jego usta prawie nie dotykają skóry. Ona jednak czuła każde muśnięcie.
Gdyby otworzył teraz oczy i spojrzał w górę, zobaczyłby, jak palcami rąk wodzi po zaparowanym szkle, znacząc je długimi liniami.
Jęknęła.
Całował ją, jednocześnie rozpinając koszulę, potem szybko pozbył się spodni i slipów. Wstał, przytulił się do niej.
Kiedy poczuła w sobie jego ciepło, zadygotała gwałtownie.
Niespodziewanie z klimatyzatora dobiegł cichy jęk. Najpierw jakby nieśmiały, potem narastający z każdą upływającą sekundą.
Próbował ten dźwięk zignorować, ale po krótkim czasie pomieszczenie wypełnił potworny hałas. I właśnie wtedy się obudził.
Potarł dłonią zaspane oczy, próbując odzyskać zdolność widzenia. Chwilę trwało, zanim oprzytomniał na tyle, aby zdać sobie sprawę, że maszyna znów się zepsuła. Sięgnął po pilota, by wyłączyć urządzenie, po czym ze złością rzucił nim w kąt, roztrzaskując na kawałki.
Nie przejął się tym, patrzył prosto w okno. W to samo, przed którym nie tak dawno stała ona, trzymając dłonie na zaparowanym szkle.
Wstał z kanapy, zrobił kilka kroków, zbliżył twarz do szyby. Zmrużył oczy, zaczął przekrzywiać głowę. Kiedy dostrzegł ślady jej palców, w środku aż skręciło go ze smutku.
Położył swoją dłoń na gładkiej powierzchni, przymknął oczy. Nagle wydało mu się, że czuje jej zapach. Momentalnie otworzył oczy, odwrócił się, ale nikogo poza nim tu nie było.
Kiedy łzy zaczęły płynąć po policzkach, przygryzł ze złości wargę. Zrobił to jednak zbyt mocno i w ustach poczuł metaliczny posmak. Palcem wskazującym dotknął zranionego miejsca, ujrzał krew. Chciało mu się wyć.
Nagle spojrzał w stronę okna, odszukał wzrokiem klamkę. Już miał ruszyć w tym kierunku, kiedy nieoczekiwanie coś go powstrzymało.
Wyszedł z sypialni, skierował się do łazienki. Z szafki wiszącej na ścianie wyjął plastikową torebkę z podgrzewaczami. Otworzył ją za pomocą nożyka do listów. Zaczął rozkładać świeczki jedną po drugiej. Nie przestawał dopóty, dopóki ostatnia z nich nie opuściła pojemnika.
Zatkał wannę korkiem, otworzył kurki, manipulując nimi krótko, by ustawić odpowiednią temperaturę wody. Później przyniósł zapałki i zaczął zapalać podgrzewacze. Robił to metodycznie, bez pośpiechu, z wielką precyzją: jedna zapałka na dwie świeczki. Nawet, gdy płomień nie docierał jeszcze do połowy drewienka, gasił go i sięgał po kolejne. Jakby w ten sposób mógł odzyskać równowagę ducha, niedawno straconą. Zawył bezgłośnie w myślach na wspomnienie ich ostatniego spotkania. Potem uderzył się otwartą dłonią w policzek, zmuszając do otrząśnięcia.
Kiedy chwilę później zakręcał kurki, był już spokojny.
Rozebrał się, ubranie złożył w idealnie równą kostkę, położył je obok wanny. Wszedł do wody. Zanurzył się raz, po czym niemal od razu wypłynął.
Woda miała przyjemną temperaturę, co wprawiło go w błogi stan. Uśmiechnął się delikatnie.
Przymknął oczy. Zanurzył się raz jeszcze, znów wypłynął. Dłońmi otarł z twarzy krople, jakby był na dworze i walczył z padającym deszczem.
Wtedy przypomniał sobie jej słowa, które powtarzała mu za każdym razem, gdy jeszcze się spotykali.
Jak strumienie i rośliny, dusze także potrzebują deszczu, ale deszczu innego rodzaju: nadziei, wiary i sensu istnienia. Gdy tego jest brak, wszystko w duszy umiera, choćby ciało nadal funkcjonowało.
Wiedział, że cytat pochodzi z powieści Paulo Coelho, ale nigdy nie mógł zapamiętać tytułu.
Czy to ważne?
Teraz nie miało najmniejszego znaczenia.
Najmniejszego.
Teraz nic już nie miało znaczenia.
Sięgnął po nożyk do otwierania listów, świeżo naostrzony z samego rana.
Kto dziś jeszcze korzysta z długopisu czy pióra i wysyła tradycyjne listy? – spytał sam siebie.
Nieważne.
Spojrzał na nożyk, potem na palce stóp wystające ponad poziom wody.
Gdzieś kiedyś czytał, że tak właśnie postępują kobiety: odchodzą delikatnie, cicho, niemal bezszelestnie. Mężczyźni – przynajmniej tak twierdziły policyjne statystyki – preferowali pętle ze sznura.
A może coś pomylił? Może to były skoki z okna z dużej wysokości?
Nieistotne.
Odłożył nożyk na brzeg wanny. Palcami prawej dłoni dotknął przegubu lewej, uderzył mocno kilka razy. Zobaczywszy nabrzmiałą żyłę, sięgnął z powrotem po nożyk. Przytknął go do skóry, zrobił kilkucentymetrowe nacięcie, walcząc z bólem.
Pierwsze czerwone krople spłynęły do wody.
Chwilę później otworzył tętnicę na drugim przegubie.
Ból nie był już taki duży. Uśmierzała go myśl, że zrobił to i niedługo wszystko się ułoży.
Pozwolił rękom opaść do wody, patrząc przy tym z ciekawością, jak krew się w niej rozmywa.
Opuścił powieki, wciągnął powietrze. Wypuścił je, uśmiechając się przy tym nieznacznie. Był gotów.
Czwartek
Komisarz Ryszard Grodzki z Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze od samego rana był w złym humorze, jako że kwadrans trwało, zanim udało mu się odpalić starego opla insignię. Gdy przekroczył próg swojego gabinetu okazało się, że seria nieszczęśliwych zdarzeń dopiero się zaczyna, w trybie natychmiastowym wezwano go bowiem do komendanta.
Nie musiał nawet pytać, w jakim celu ma się zjawić u szefa, czuł, że chodzi o wczorajszą scysję z miejskim radnym. Facet próbował wpłynąć na losy śledztwa w sprawie pobicia w klubie studenckim. Ofiarą była młoda dziewczyna, sprawcą zaś bratanek rajcy, 30-latek, którego jedynym źródłem utrzymania były portfele bogatych rodziców. Ponieważ Grodzki wywalił radnego za drzwi – nie przebierając przy tym w słowach – spodziewał się połajanki.
Kiedy pod drzwiami natknął się na warującego tam naczelnika Brodę, uświadomił sobie, że zrobił wokół siebie jeszcze większy smród, niż przypuszczał. Wydarzenia kolejnych minut miały go w tym przekonaniu tylko utwierdzić.
– Znowu narozrabiałeś, co? – Broda nie omieszkał wykorzystać okazji, aby dopiec nielubianemu podwładnemu.
– Skąd – odpowiedział komisarz półgębkiem. – Co tym razem przeskrobałeś? – To szef nie wie? – Udał zdziwionego.
– Żartów ci się zachciało? – Naczelnik zmarszczył brwi. – Stary jest na ciebie cięty. Nie wiem, jak długo jeszcze uda mi się chronić twoje niesubordynowane dupsko.
Co? – Grodzki miał wrażenie, że się przesłyszał. Jeśli cokolwiek mógł powiedzieć o bezpośrednim przełożonym, to z pewnością nie to, iż ten stawał w jego obronie. Wręcz przeciwnie, od dawna odnosił wrażenie, że gdyby tylko Broda miał taką władzę, to wypieprzyłby go na zbity pysk.
– Komendant Bratkowski prosi. – Sekretarka nawet nie podniosła głowy znad klawiatury komputera. – Panowie wejdą.
– Właź! – Naczelnik wepchnął komisarza przed siebie. – Komisarz Ryszard Grodzki melduje się…
– Daj spokój! – Komendant machnął zniecierpliwiony ręką. – Siadajcie obaj.
Zajęli wskazane miejsca.
– Do rzeczy. – Bratkowski nie zamierzał owijać w bawełnę. – Wczoraj odebrałem telefon od przewodniczącego największego klubu radnych w sejmiku województwa, który poskarżył mi się na postępowanie jednego z moich funkcjonariuszy. Wiadomo, o kim mowa? Jam to, nie chwaląc się, uczynił! – rzucił Grodzki w myślach. Na głos nic nie powiedział, skinął tylko głową, patrząc na nadkomisarza, który pojawił się na stanowisku niecałe pół roku wcześniej.
– No! – kontynuował Bratkowski. – O co poszło? – spytał bez ostrzeżenia.
– Radny chciał ukręcić łeb sprawie pobicia tej studentki – powiedział komisarz spokojnie.
– Nie znam tematu. – Komendant się zamyślił.
– Dziewczyna trochę za dużo wypiła. – Broda postanowił włączyć się do rozmowy. – Chłopak zaczął ją obściskiwać, trzasnęła go raz czy dwa w twarz i facetowi puściły nerwy…
– To jest jego linia obrony – skontrował komisarz natychmiast. – Ofiara przedstawia zupełnie inną wersję wydarzeń.
– Nie my jesteśmy od oceny stanu faktycznego – wtrącił Bratkowski. – Od tego są prokuratura i sąd. – Jestem takiego samego zdania, panie komendancie – rzekł Grodzki przymilnie, kątem oka rejestrując reakcję naczelnika.
Ten aż się wił na krześle. Było widać, że jest żywotnie zainteresowany tym, w którym kierunku ta sprawa zacznie zmierzać.
– Dodam tylko, że prokurator przychylił się do moich wniosków – mówił komisarz dalej. Wiedział, że dla Brody najbardziej liczyły się poprawne stosunki z miejscowym establishmentem, nawet za cenę przymknięcia oczu co jakiś czas na podobne wybryki czy przestępstwa. On taki nie był.
– A czego chciał radny? – spytał komendant.
– Wyciszyć sprawę – odpowiedział Grodzki. – Zaproponował, że bratanek zapłaci dziewczynie kilka tysięcy złotych zadośćuczynienia.
– To chyba dla niej dobrze, co? – Broda cały czas myślał własnymi kategoriami.
– Trzeba by ją o to spytać – zauważył komisarz. – Moją rolą jako policjanta jest zebranie materiałów i przekazanie ich do prokuratury. A radny dał do zrozumienia, że dobrze by było, aby część tych materiałów gdzieś się zapodziała.
– Powiedział to wprost? – Naczelnik spojrzał na komisarza badawczo.
– Przecież powiedziałem: dał do zrozumienia – zżymał się Grodzki.
– Co było potem? – Bratkowski włączył się z powrotem do rozmowy.
– Wyrzuciłem go za drzwi. – Komisarz z trudem powstrzymywał uśmiech.
– I kazałeś mu spierdalać w podskokach? – spytał komendant.
– Nie przeczę – Grodzki bezwiednie oblizał usta – że mogło mi się wymsknąć.
– Wymsknąć, akurat! – prychnął Broda. – Wszyscy wiedzą, jaką masz niewyparzoną gębę.
– Wolę mieć niewyparzoną gębę, niż włazić wszystkim w dupę – odciął się komisarz.
– Co to ma znaczyć?! – Naczelnik poderwał się z krzesła.
– Nic. – Grodzki wzruszył ramionami. – Przedstawiłem tylko swoje motto służbowe w wersji skróconej. – A jak brzmi pełna? – Komendant zaczął się bawić sytuacją.
– Wykonując powierzone mi zadania, ślubuję pilnie przestrzegać prawa… – Kiedy komisarz cytował słowa przysięgi policyjnej, patrzył Brodzie prosto w oczy. – Dochować wierności konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej, przestrzegać dyscypliny służbowej oraz wykonywać rozkazy i polecenia przełożonych… – dokończył Bratkowski.
– Oprócz literalnego podejścia do prawa, jest też coś takiego, jak zasady współżycia społecznego w miejscowej społeczności. – Naczelnik nie dawał za wygraną. – Oczywiście – potwierdził Grodzki, zastanawiając się jednocześnie, czy po wizycie w jego gabinecie radny nie pofatygował się czasem do Brody. – Dlatego powinniśmy zastanowić się, co byłoby, gdyby ta sprawa została zamieciona pod dywan, teoretycznie oczywiście. Komendant spojrzał na komisarza pytająco.
– Rzuciłyby się na nas te lokalne media, które trąbiły o pobiciu – wyjaśnił Grodzki. – Czyli praktycznie wszystkie – podkreślił. Wiedział doskonale, że Broda boi się praktycznie tylko dziennikarzy. Żeby uniknąć szumu medialnego wokół własnej osoby, gotów był zrobić wiele. Czy tak było z komendantem, tego jeszcze nie wiedział. Kilka rozmów, które z nim do tej pory odbył, to było za mało na wyrobienie sobie zdania. Ale zagrać kartą medialną z pewnością nie zaszkodziło.
– Dobrze pan zrobił, komisarzu. – Bratkowski przybrał nagle oficjalne ton. – Jeszcze dzisiaj proszę sporządzić raport z wczorajszego zajścia z radnym i złożyć w sekretariacie. – Wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.
– Tak jest, panie komendancie! – Grodzki zerwał się z krzesła.
– Dopilnuję, żeby raport został sporządzony – wtrącił naczelnik. – Odmeldowuję się!
Kiedy tylko policjanci wyszli z gabinetu, komisarz raźnym krokiem ruszył przed siebie. Chciał zostawić Brodę z tyłu, nie miał ochoty patrzeć na jego śliską gębę ani tym bardziej z nim rozmawiać.
Brakowało mu poprzedniego naczelnika. Ten zawsze stawał murem za podwładnymi, chyba że któryś ewidentnie coś przeskrobał, wówczas nie było zmiłuj się. A Broda? Gdyby mu się to opłaciło, sprzedałby własną matkę!
Z tą myślą stanął pod drzwiami gabinetu. Już miał nacisnąć klamkę, gdy usłyszał dźwięk telefonu komórkowego. Wyjął aparat z kieszeni, odebrał, rozmawiał krótko.
– Cudownie zaczyna się ten dzień – warknął pod nosem, zakończywszy połączenie. – Jeszcze tego mi brakowało!
*
Kwadrans później Grodzki ruszał spod komendy, klnąc jak szewc na niedziałającą klimatyzację. Tydzień wcześniej miał umówiony termin u mechanika, ale przegapił go, ślęcząc nad poprawkami do raportu, który – jak zwykle – nie spodobał się Brodzie. Nie mając wyjścia, opuścił szybę, zastanawiał się przy tym, jak wytrzyma resztę dnia, skoro już teraz termometr wskazywał prawie trzydzieści stopni.
Kilka minut potem parkował już auto na ulicy Ptasiej pod jedenastopiętrowym apartamentowcem. Drogę do prywatnego parkingu grodził szlaban – a jedyne wolne miejsce okupował radiowóz – stanął więc na płetwie przy zasiekach na śmieci. Już miał wysiąść, kiedy z tyłu dobiegł długi klakson.
– Jak nie urok, to sraczka! – wycedził, spojrzawszy w lusterko wsteczne.
– Koperty nie widzisz, baranie jeden?! – wrzasnął mężczyzna w roboczych spodniach i z gołym torsem. – Chwila. – Komisarz spiął się w sobie. – Już odjeżdżam! – krzyknął przez otwarte okno. – Spierdalaj, ale już! – Śmieciarz był coraz bardziej agresywny. – Bo policję wezwę!
– Policja to ja – odciął się Grodzki. – A teraz spieprzaj pan, bo jak mam przestawić wóz?!
Mężczyzna w zabrudzonym ubraniu posłusznie odsunął się na bok.
Komisarz wjechał na chodnik, na wszelki wypadek – gdyby niefortunna seria tego dnia nie miała mieć końca – wystawił koguta na dach i włączył go. Kiedy tylko wysiadł z samochodu, zalała go fala gorącego powietrza. Sięgnął po chusteczkę, otarł nią zroszone potem czoło.
– Szczęściarze… – Zadarł wysoko głowę, patrząc z zazdrością na klimatyzatory lśniące nowością na każdym balkonie. Kto bogatemu zabroni?… Mieszkania w apartamentowcu były najdroższe w mieście, ale też lokalizacja świetna: blisko centrum, a jednocześnie na uboczu i to jeszcze prawie w samym lesie, jako że budynek praktycznie wciskał się we Wzgórza Piastowskie, co zresztą było powodem głośnych protestów ekologów. – Już pan jest, komisarzu?! – Młody policjant wyrósł jak spod ziemi. – Melduje się posterunkowy Grzebuła. – Pan był pierwszy na miejscu? – Tak!
– Co za upał… – Komisarz próbował jeszcze mocniej podwinąć rękawy koszuli, ale było to już niemożliwe. Najchętniej rozpiąłby kilka guzików, niestety, w jego sytuacji prezentowanie gołej klaty nie wchodziło w grę. Najwyraźniej w taką pogodę lepiej było być śmieciarzem. – Aż strach pomyśleć, co się zrobi za kilka godzin… – rzekł posterunkowy współczująco. – Mózgi nam się zagotują. – Grodzki sięgnął po butelkę z wodą. Upił łyk i natychmiast pożałował, że zostawił ją rano za przednią szybą. Raptem przypomniał sobie, że po wczorajszych zakupach zostawił w bagażniku całą zgrzewkę. Ruszył w stronę samochodu, zszedł na trawnik, jako że chodnik zajmowało jego własne auto. Był w połowie pojazdu, kiedy usłyszał charakterystyczne mlaśnięcie. – Kurwa! – Spojrzał na dół. Przeczucie go nie myliło. Wściekły na właściciela psa, który nie posprzątał po swoim pupilu, a także upał i naczelnika Brodę, zaczął wycierać but o trawę.
– Uważaj, tam jest następna mina – dobiegło nagle z tyłu.
– Gdzie? – Grodzki machinalnie podniósł głowę. – A ty tu czego? – spytał podejrzliwie, patrząc na Andrzeja Sokoła, znajomego dziennikarza. – Bo że jesteś przypadkiem, to nie uwierzę. – Uśmiechnął się życzliwie. Z żurnalistą znał się od lat, łączyła ich zażyła przyjaźń, mieli też na koncie kilka wspólnych spraw. – Mieszkam tutaj. – Pokazał głową na apartamentowiec. – Na ostatnim piętrze.
– Naprawdę? – Komisarz nie mógł uwierzyć.
– Zwariowałeś? – Zaśmiał się szelmowsko. – Mógłbym sobie kupić co najwyżej kilka metrów. To najdroższa miejscówka na zachód od linii Poznań – Wrocław. – Ale się dałem nabrać… – Wrócił do czyszczenia obuwia.
– A ty? – Sokół spojrzał podejrzliwie. – Kupiłeś tu apartament?
– Ocipiałeś? – odparł zaskoczony. – Z policyjnej pensji?!
– Niektórych policjantów z naszego miasta stać na zbytki…
– Dobrze wiesz, że ja w łapę nie biorę – mruknął.
– Przecież nie ciebie miałem na myśli – tonował dziennikarz. – Skoro mowa o naczelniku, co tam u Brody? – Dopiero co się z tym skurwysynem ściąłem o… – wstrzymał nagle głos. Przyjaźń, przyjaźnią, ale tajemnicy służbowej dochować musiał. Szczególnie, że rozmowie cały czas przysłuchiwał się posterunkowy. – Mniejsza z tym! – Machnął ręką zniecierpliwiony. Spojrzał na podeszwę buta, cmoknął zadowolony z efektu. – Mów, co tu robisz.
– Jestem umówiony – odpowiedział Sokół. – Z kim?
– Nie twoja sprawa. – Uśmiechnął się chytrze. – Powiedz krawężnikom, żeby mnie wpuścili.
– Tylko nie krawężnikom. – Komisarz pogroził żartobliwie palcem. – Na razie nikt nie może wejść do środka.
– Nie pieprz głupot. – Dziennikarz skrzywił się, jakby polizał cytrynę. – Zamordowali kogoś? – spytał podejrzliwie.
– Nie – odpowiedział po krótkiej chwili namysłu. To żurnaliście wystarczyło.
– Ale trup jest? – Umysł Sokoła wchodził na obroty. – Nie zaprzeczaj. Jakbyście nie mieli sztywniaka, to byście nie urządzali takiej imprezy. – Pokazał na policyjnego cerbera strzegącego wejścia do budynku. – Skoro już wszystko wiesz… – Wzruszył ramionami.
– Czekaj! – Złapał komisarza za rękę.
– Szybko – niecierpliwił się Grodzki. – Zaraz tu umrę z gorąca… – Dopiero teraz przypomniał sobie, co miał zabrać z auta. Ruszył z powrotem do bagażnika, tym razem uważnie patrząc pod nogi. – Chcesz jedną? – Wyciągnął butelkę w stronę dziennikarza.
– Nie. – Sokół potrząsnął nerwowo głową. – Jarek Adamowiec. Mąż mojej nieżyjącej koleżanki z budowlanki. To z nim jestem umówiony – zaczął szybko mówić. – Nic mu się czasem nie stało? – W tyle głowy czuł znajome łaskotanie, nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek zwiastowało coś dobrego. A czego, jak czego, intuicji nauczył się ufać bezgranicznie.
– A skąd niby mam wiedzieć, do cholery? – Komisarz przyssał się do butelki, wypił prawie połowę. – Dostałem wezwanie do samobója i tyle. – Przygryzł wargę, zły na samego siebie za zbyt długi język. – Posterunkowy! – krzyknął w stronę Grzebuły.
– Tak jest! – Funkcjonariusz błyskawicznie znalazł się przy samochodzie.
– Pan był pierwszy na miejscu zdarzenia, prawda? – spytał Grodzki.
– Tak! – potwierdził dumnie. – Razem z kolegą z patrolu – dodał szybko. – Starszym posterunkowym Michalakiem. Pilnuje wejścia do mieszkania. – Imię i nazwisko denata?
– Nie znam – odpowiedział Grzebuła, nie kryjąc zdenerwowania. – Nie zdążyliśmy zrobić rozpytania… – Spokojnie – rzekł komisarz dobrotliwie. – Od kiedy na służbie? – Idzie trzeci miesiąc – odparł.
– To jeszcze jest czas na naukę. – Grodzki zaprezentował szeroki uśmiech. Pamiętał, jak sam szlifował krawężniki, podpatrując starszych stopniem kolegów i próbując uczyć się od nich jak najwięcej. Ale to były inne czasy, teraz w policji łatwiej niż o mentorów było o skurwysynów pokroju Brody.
– A numer mieszkania? – Sokół włączył się do rozmowy.
– Nie wolno nam udzielać informacji osobom postronnym. – Posterunkowy rzucił pytającym wzrokiem na Grodzkiego.
– Numer mieszkania? – rzekł komisarz sucho. – Czterdzieści cztery.
– Kurwa! – W jednej chwili twarz dziennikarza zrobiła się biała. – To adres Jarka… – Wziął głęboki wdech. – Skąd wiadomo, że popełnił samobójstwo?
Grodzki potaknął przyzwalająco. Skoro Sokół był zaangażowany w sprawę, to chętnie skorzysta z jego pomocy.
– Od kobiety sprzątającej mieszkanie denata. – Grzebuła czytał z notatnika. – Przychodzi w każdy czwartek z samego rana. Dzisiaj też przyszła. – Zatrzasnął kajecik. – Tyle że spotkała ją niemiła niespodzianka.
– Niech zgadnę: nie mogła dobić się do drzwi? – spytał Sokół.
– Nie – zaprzeczył posterunkowy. – Ma własne klucze – wytłumaczył. – Weszła do mieszkania, chciała zabrać z łazienki sprzęt do sprzątania i wtedy go zobaczyła. Od razu zadzwoniła na numer alarmowy.
– Nie mogę w to uwierzyć… – wymamrotał dziennikarz. – Rozmawialiśmy przez telefon zaledwie wczoraj…
– Co chciał? – zainteresował się Grodzki.
– Pogadać – odpowiedział machinalnie. Nie do końca była to prawda, ale na razie nie chciał mówić o szczegółach. – Mogę iść z tobą?
– Jak jest w środku? – Grodzki spojrzał najpierw na dziennikarza, potem na posterunkowego. – Jatka? – Nie – odpowiedział Grzebuła. – Biorąc pod uwagę okoliczności, to powiedziałbym nawet, że jest czysto… – To idziemy. – Komisarz skinął głową na Sokoła. – On jest ze mną – dodał wyjaśniająco.
Ernest Chociul minął stadion żużlowy, chwilę później wrzucił prawy kierunkowskaz. Sprawdził w lusterku wstecznym, czy jadący za nim autobus komunikacji miejskiej trzyma się w bezpiecznej odległości, dopiero wtedy zwolnił i zjechał na parking.
Plac był kompletnie opustoszały, mimo to przed zgaszeniem silnika otworzył drzwi, aby sprawdzić, czy mieści się między liniami wyznaczającymi miejsce postojowe. Niezadowolony z wyniku, cofnął, korygując jednocześnie skręt kół. Zajął stanowisko z powrotem, ponownie zweryfikował położenie. Usatysfakcjonowany, sięgnął do stacyjki.
Przekręcić kluczyk – szeptał sam do siebie. – Jedynka, ręczny, telefon. – Sięgnął po smartfon leżący na desce rozdzielczej, wsunął go do kieszeni marynarki. – Bagażnik… – Szarpnął za dźwignię zwalniającą mechanizm zatrzaskowy. – Jeszcze znicze… – mówił pod nosem. Wysiadł z auta, ponownie zerknął na efekty parkowania, uspokojony podszedł do tyłu samochodu, z bagażnika wyjął torbę ze zniczami. Zatrzasnąwszy klapę, sprawdził zamknięcia wszystkich drzwi, poczynając od kierowcy, przez tylne, na przednich pasażera skończywszy. Dla pewności zrobił drugą rundę, tym razem w odwrotnym kierunku.
Jeszcze dwa lata temu nie do pomyślenia byłoby, aby zachowywał się w tak paranoiczny sposób. Naciskał pilota, rejestrował dźwięk zamykających się drzwi i to mu w zupełności wystarczało. Nigdy nie musiał sięgać rękoma do klamek, aby upewniać się, że auto zostało zamknięte.
Ale potem wydarzyło się to, a on kompletnie się pogubił. Kolejne miesiące do dziś majaczyły ledwie na krańcach świadomości, nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co robił, gdzie bywał i z kim rozmawiał. W pewnym momencie było już z nim tak źle, że stał praktycznie na krawędzi szaleństwa. Na szczęście wówczas na horyzoncie pojawiła się iskierka nadziei, która później, krok po kroku, pozwoliła mu odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe.
Jednym ze sposobów, który pomógł mu odbić się od dna, było dokładne planowanie zajęć na każdy dzień, a potem ich mozolne realizowanie. Tylko codzienne rytuały były w stanie trzymać go w ryzach, bez względu na to, czy dotyczyły uzupełniania zapasów w lodówce, sprzątania łazienki, czy też sprawdzania zamkniętego samochodu. Wszystko musiało mieć swoje miejsce, każde odstępstwo od reguły przyprawiało go o zawro ty głowy i kończyło się zwykle gwałtownym rozstrojem żołądka. Na myśl, że znów mogłoby do tego dojść, poczuł falę nieprzyjemnego ciepła rozlewającą się w ciele, chwilę później nogi ugięły się pod nim, jakby były zrobione z waty. Nie zastanawiając się, raz jeszcze sięgnął do klamki kierowcy, potem skontrolował pozostałe drzwi.
To uspokoiło go na tyle, że odzyskał władzę w nogach. Ruszył raźno przed siebie, niedługo potem był już na wysokości ogrodzenia o dość fantazyjnym kształcie, kojarzącym mu się bardziej z nadmorskim falochronem niż płotem okalającym cmentarz.
Nekropolia świeciła pustkami, w drodze do kwatery minął zaledwie jedną kobietę w średnim wieku. Zwykle o tej porze ruch był znacznie większy, najwyraźniej starsze osoby zatrzymał w domach upał. Ucieszył się, nie lubił tłumów, wtedy trudno było mu się skupić na rozmowie z dziewczynami.
Dotarłszy na miejsce, od razu wyjął znicze z torby. Kiedy uświadomił sobie, że zapomniał o zapałkach, zrobiło mu się słabo. Momentalnie kucnął, zrobił kilka głębokich wdechów, próbując uspokoić skołatane myśli. Po wcześniejszej radości nie było już śladu. Teraz wiele by dał, żeby natknąć się na siwego mężczyznę, który codziennie przychodził na sąsiedni grób, aby zmieść z niego niewidoczne ziarenka piasku. Zrzędził przy tym zwykle i zadawał dziesiątki pytań.
Ale przynajmniej zawsze miał przy sobie zapałki…
Chociul zrobił jeszcze jeden wdech, cały czas omiatając wzrokiem okolicę. Wreszcie kilka kwartałów dalej dostrzegł ruch. Rzucił się biegiem w tamtym kierunku, jakby od tego zależało jego życie.
– Ma pani może pożyczyć zapałki? – wysapał. – Zapomniałem zabrać z domu.
– Niestety, zostały mi dwie ostatnie. – Starsza kobieta pokazała prawie puste pudełko. – Ale przecież tam pan kupi. – Pokazała palcem na budynki zlokalizowane pod drugiej stronie ulicy mieszczące kwiaciarnie i domy pogrzebowe. – Faktycznie! – powiedział, po czym rzucił się pędem we wskazaną stronę.
Dziesięć minut później był już z powrotem i zapalał znicze, śmiejąc się pod nosem z własnego gapiostwa. Potem zaczął mówić o tym, co robił wczoraj i jak spędził wieczór oraz noc. Opowiadał długo, ze szczegółami, które komuś postronnemu mogłyby się wydać kompletnie nieistotne. Dla niego jednak każdy z nich miał znaczenie. Dla jego dziewczyn też.
Skończywszy opowieść, otarł pot z czoła, wbił wzrok w pomnik. Wiedział doskonale, że na widok złotych liter wyrytych w granicie strzegomskim łzy napłyną do oczu, ale – jak co dnia – nie potrafił się temu oprzeć.
Przez mgłę spojrzał na górny wiersz.
Ewa Chociul-Kostrzewa, 1980-2017
Śpij Aniele!
Załkał cicho.
Marysia Chociul, 2012-2017
Śpij Aniołku!
Jęknął, po czym zacisnął obie pięści. To jednak nie pomogło, ręce zaczęły dygotać, najpierw niemal niezauważalnie, potem coraz mocniej, aż w pewnym momencie pudełko zapałek upadło na ziemię.
Nie zwrócił na to uwagi, zwiększył za to ucisk, tak bardzo, że palce zrobiły się białe. Zignorował ból, wpatrując się w złote litery rozlewające się przed załzawionymi oczami.
– Śpij Aniołku… – szepnął. – Śpij Aniele…
A potem, sam się sobie dziwiąc, odwrócił się na pięcie i ruszył. Pierwszy krok zrobił niepewnie, jakby był dzieckiem, które dopiero co zaczęło chodzić. Kolejny przyszedł już łatwiej, potem przyśpieszył.
Nagle zatrzymał się, ogarnięty niepokojem. Zaczął się rozglądać, ale przez oczy pełne łez prawie nic nie widział. Korony rosnących wokół cmentarza drzew zlewały się w jedno. Obracał się raz w jedną, raz w drugą stronę, ale to tylko pogorszyło zdezorientowanie. Zrobiło mu się słabo. Chciał usiąść, ale nigdzie nie mógł znaleźć ławeczki – przypomniało mu się, że zarządca nekropolii nie pozwalał ich stawiać, tłumacząc się sąsiedzkimi waśniami, do jakich dochodziło na starym cmentarzu położonym po drugiej stronie ulicy. Można było jedynie bezpłatnie wypożyczyć krzesło.
Druga strona ulicy! – Z tą myślą nastawił uszu. Kiedy dobiegły do niego odgłosy samochodowych silników, zaczął się uspokajać.
Wytarł oczy, zaczął wykonywać ćwiczenia oddechowe – takie jak miał w zaleceniach – po chwili przyniosło to skutek. Wyszedł z nekropolii, dotarł do auta. Pustą reklamówkę włożył do bagażnika, zajął miejsce za kierownicą.
I właśnie wtedy z pobliskiego stadionu żużlowego dobiegł do niego warkot motocykli, dwóch, może trzech, nie był pewien.
Przypuszczalnie chłopcy ze szkółki wyjechali na trening… Wtem przed oczami stanęła mu roześmiana twarz Marysi i jej zaciśnięte piąstki, radość z wygranego biegu. Potem do uszu doleciał śmiech Ewy, radosny jak zawsze, gdy znajdował chwilę czasu i mogli gdzieś wyjść całą rodziną.
Nie pamiętał, z kim wtedy jechali. Nie mógł sobie przypomnieć, kto wygrał.
Ale uśmiechnięta buzia córeczki i śmiech żony były wyraźne tak bardzo, jakby teraz siedziały tuż obok niego w aucie. Jęknął raz, drugi, trzeci, nagle zaszlochał.
Próbował ćwiczeń oddechowych, ale tym razem nie przyniosły rezultatu.
Warkot motocykli żużlowych jeszcze się wzmógł.
Trzęsącymi się dłońmi Chociul zaczął szukać telefonu po kieszeniach, ale ten jak na złość się zaklinował. Bliski paniki rozdarł materiał spodni, wyszarpnął smartfon.
Nie bez problemu przyszło mu odnaleźć właściwy numer, jeszcze trudniej było trafić w ikonę zielonej słuchawki.
Kiedy wreszcie się powiodło, wydał z siebie jęk zawodu, słysząc komunikat o abonencie będącym poza zasięgiem. Nie teraz! Nie w tej chwili! Nie, kiedy najbardziej cię potrzebuję! – wrzeszczał w myślach. Wiedział, że są umówieniu na jutro, ale przecież nie mógł czekać tak długo! Nie w takim stanie!!! Musiał porozmawiać!!! Teraz!!!
Wybrał numer raz jeszcze, bez rezultatu.
Skoro nie odbiera, zjawi się tam osobiście! – Z tym postanowieniem sięgnął do stacyjki.
Wtedy przypomniał sobie o pudełku zapałek pozostawionym na ziemi obok grobu dziewczyn. Wiedział, że to nic. Że mogą tam leżeć. Że ich nie potrzebuje. Że równie dobrze jutro może kupić następne. Mimo to fakt, że je tam zostawił, że zapomniał o nich dwa razy – najpierw zabrać z domu, a teraz z cmentarza – sprawił, że coś w nim pękło.
Uderzył dłonią w kierownicę raz, drugi, trzeci. A potem z całych sił zaczął wrzeszczeć.
Oczekując na windę, a potem podczas jazdy na jedenaste piętro, Grodzki zdążył ponarzekać na naczelnika Brodę i jego brak wsparcia dla podwładnych, co jeszcze kilka lat temu ze strony bezpośredniego przełożonego było nie do pomyślenia.
Na górze natknęli się na starszego aspiranta i roztrzęsioną kobietę w średnim wieku. Komisarz krótko ją wypytał – nie dowiadując się niczego nowego – potem kazał Michalakowi spisać jej dane z dowodu osobistego i zwolnić do domu.
Pierwsze, na co zwrócił uwagę po przekroczeniu progu mieszkania, to panujący w nim przyjemny chłód. – Klimatyzacja… – westchnął. – Też bym taką chciał. – To sobie zamontuj – prychnął Sokół. – Tylko nie mów, że nie stać cię z policyjnej pensji – dodał szyb ko. – Na to – zatoczył ręką koło – cię nie stać, to fakt. Ale na klimatyzator? – Odkładam na remont dachu – wyjaśnił.
– Aha… – Od dawna chciał spytać przyjaciela, dlaczego nie sprzeda domu lub nie zamieni go na dużo mniejszy, skoro od śmierci żony oraz córki mieszkał w nim sam. Wiele razy zbierał się w sobie, ale nigdy nie znalazł tyle siły, aby wyjść poza plany.
– Widok zapiera dech w piersiach. – Stanął przed panoramicznym oknem. – Można by tak patrzeć godzinami…
– No – potwierdził Sokół. – Ale ma to swoją cenę. Dokładnie milion złotych za stumetrowy apartament z podziemnym garażem i dostępem do miniaturowego ogrodu na dachu. – Wbił palec wskazujący w sufit. – Ogrodu?
– W rzeczy samej – potwierdził. – Dostępny tylko dla właścicieli mieszkań położnych na najwyższej kondygnacji.
– I twojego kumpla na to stać? – dziwił się dalej policjant.
– To nie mój kumpel, tylko mąż dawnej koleżanki ze szkoły średniej – sprostował znużony. – Z tego, co wiem, ma firmę informatyczną zajmującą się tworzeniem oprogramowania dla jakichś wielkich korporacji. – Miał.
– Słucham? – Sokół zrobił zaskoczoną minę.
– Użyłeś czasu teraźniejszego – wyjaśnił cierpliwie. – A facet nie żyje. Skoro o tym mowa: dość podziwiania widoczków, czas na robotę. Jesteś pewien, że chcesz to zobaczyć? – Skinął głową w stronę łazienki.
– Nie – odpowiedział bez namysłu. – Ale takie już moje kulawe szczęście.
– Zezowate – rzekł Grodzki cicho. – Mówi się: zezowate.
– Moje jest ślepe, głuche, nieme i do tego kulawe – odciął się błyskawicznie. – Idź, bo robię się głodny. Od razu po wejściu do pomieszczenia rzucały się w oczy dwie rzeczy. Pierwsza: kafelki, którymi obłożone były wszystkie ściany od posadzki do samego sufitu. Były kwadratowe, wielkie – miały metr szerokości – i ozdobione wiejskimi pejzażami. Druga: stojąca na środku łazienki wanna wypełniona czerwoną wodą. Na jej powierzchni unosiła się kępa czarnych włosów. – Musiały być robione na zamówienie. Każda płytka zawiera inny motyw – cmoknął Grodzki z podziwem, zakładając parę lateksowych rękawiczek. Drugą rzucił dziennikarzowi. – Twój kolega był przy kasie. – Już ci mówiłem, że to nie jest mój kolega. – Złapał je w locie.
– Jasne. – Kucnął obok wanny. – Powiedziałeś, że to mąż byłej koleżanki ze szkoły. Co miałeś na myśli?
– Że Helena nie żyje – wyjaśnił. – Półtora roku temu popełniła samobójstwo.
– Samobójstwo? – Grodzki popatrzył na Sokoła, potem na pływające w wodzie ciało. Czyżby rodzinna seria? – W jaki sposób?
– Tabletki – kontynuował. – Wcześniej udusiła swojego synka… Imienia nie pamiętam… Miał dwa miesiące… – Poczuł, że robi mu się niedobrze. – Prawdopodobnie depresja poporodowa.
– Pamiętam tę sprawę. – Podniósł się z przysiadu. – Kleemann ją prowadził…
– A co u niego?
– Jest w sanatorium. – Komisarz zaczął rozglądać się po łazience. Gdziekolwiek zawiesił wzrok, natykał się na drogie wyposażenie. Nawet haft na ręcznikach wyglądał tak, jakby był zrobiony złotymi nićmi. Pewnie tak było…
– Żadnych śladów walki na podłodze – zauważył Sokół, patrząc uważnie pod nogi.
– Tutaj też czysto. – Grodzki z powrotem uklęknął przy wannie. – Tym podciął sobie żyły. – Pokazał palcem na nożyk. – Wygląda na to, że wszystko jest jasne. – Na to wygląda…
– Pójdę spytać Michalaka, czy wezwał lekarza, a potem sprawdzę ogród.
– Ja rozejrzę się po mieszkaniu… – Sokół zniknął w drzwiach łazienki.
– Tylko niczego nie przestawiaj! – zawołał za nim.
– Przecież wiem – odpowiedział obruszony z głębi korytarza.
Grodzki wyszedł z apartamentu, zamienił dwa zdania ze starszym posterunkowym, po czym schodami dostał się na dach. Ogródek może i do największych nie należał, ale nie tyle rozmiar się liczył, co fakt, iż można się tutaj było poczuć niemal jak w chmurach. Zobaczywszy rozłożony leżak, nie namyślał się wiele. Umościł się wygodnie, podłożył ręce pod głowę i przymknął oczy, obiecując sobie solennie, że po kilku minutach odpoczynku wróci do mieszkania. Po dwóch już spał.
*
Najpierw Sokół sprawdził kuchnię, najwięcej uwagi poświęcając lodówce. Szybki przegląd zapasów – nieco wędlin, kilka rodzajów serów i trochę owoców, w tym truskawki, maliny i jabłka, oraz spory zapas alkoholi – pozwolił nabrać pewności, że Adamowiec mieszkał sam. Nie, żeby miał jakieś podejrzenia, iż mogło być inaczej – w końcu od tragicznej śmierci żony i dziecka upłynęło sporo czasu – po prostu swoim zwyczajem musiał się upewnić.
Potem zajął się pokojami. Oględziny najmniejszego wprawiły go w smutny nastrój, pomieszczenie wyglądało bowiem tak, jakby chwilę wcześniej przebywało w nim małe dziecko. Nawet kilka grzechotek wciąż leżało na idealnie pościelonym łóżeczku. Jeszcze bardziej ponuro prezentowały się ramki ze zdjęciami ustawione na komodzie w równym rządku. Na pierwszym widać było różową twarz wystającą ze śnieżnobiałych betów, na drugim drącego się wniebogłosy maluszka, kolejne także przedstawiały dziecko.
Na ani jednym zdjęciu nie było Heleny. Niby nic dziwnego – w końcu pokoik należał do dziecka – ale jednak w głowie Sokoła pojawiła się jakaś niepokojąca myśl. Na razie daleka od sprecyzowania, wiedział jednak, że właśnie zaczęła kiełkować.
Tak zmotywowany, zaczął myszkować w salonie. Nie znalazł tam nic ciekawego, nie licząc kolekcji pierwszych wydań komiksu „Kajko i Kokosz” – wszystkie egzemplarze znajdowały się w zabezpieczających je plastikowych koszulkach – zbioru płyt gramofonowych, tandetnego zegara z kukułką i pustej półki pod ogrom nym telewizorem. Początkowo nie zwrócił na nią uwagi, ekran zajmował połowę ściany i wielkością przypominał bardziej kinowy niż domowy, w końcu jednak wzrok powędrował w dół.
W pierwszym odruchu pomyślał, że wolne miejsce zajmowały wcześniej zdjęcia Jarka z Heleną, jednak po szybkim sprawdzeniu okazało się, że na półce nie ma śladów po ramkach. Wskazałyby je miejsca bez kurzu… Sprzątaczka! – Sokół pstryknął palcami. – Gdyby Jarek sam dbał o porządek w apartamencie, mógłby, jak to facet, omijać półkę pod telewizorem. Ale nie ktoś, kto dostawał pieniądze za dobrze wykonaną pracę, taka osoba z pewnością nie zostawiłaby kurzu. A już na pewno nie przez tak długi czas, jaki minął od tragedii. Nie namyślając się wiele, skierował się do sypialni. Już w pierwszej szufladzie znalazł to, czego szukał: stos ramek ze zdjęciami uśmiechniętej pary. Helenę rozpoznał od razu, nawet na tych fotografiach, na których była prawie czarna od opalenizny, czy tam, gdzie eksperymentowała z włosami.
Nagle początkowy entuzjazm zgasł, dziennikarz uświadomił sobie bowiem fakt, że schowanie zdjęć nie było niczym niezwykłym: po prostu Jarek próbował odciąć się od przeszłości. Co prawa mogło zastanawiać, dlaczego nie wyrzucił ich do śmieci, ale Sokół szybko odpowiedział sobie na to pytanie: najwidoczniej zdobył się na odwagę wykonania pierwszego kroku – usunięcia ich z widoku w salonie. Na drugi – lądowanie w śmietniku – czas miał dopiero przyjść.
Trochę zawiedziony zmusił się do kontynuowania przeszukania. W kolejnej szufladzie komody zna lazł rzeczy właściciela ułożone w idealnym porządku – slipy, skarpetki i podkoszulki – aż poczuł zazdrość. Następna była wypełniona tylko w jednej trzeciej, przy czym męską bieliznę zastąpiła damska. Sokół patrzył na koronkowe majteczki i biustonosze – było też kilka niezwykle seksownych gorsetów – oczami wyobraźni przymierzając staniki do piersi Heleny. Albo pamięć go myliła, albo piersi koleżanki urosły o parę rozmiarów.
Przecież urodziła dziecko i karmiła! – skarcił się w myślach, przebierając rękoma w zawartości szuflady. Wtem pod jedną z halek dostrzegł czarny skórzany biustonosz. Wziął go ostrożnie do ręki, dopiero teraz dostrzegł, że stanik jest otwarty, zaś zapięcie na szyję wykonano w formie obroży.
– Na temat gustów się nie dyskutuje… – rzekł pod nosem.
– Zostaw to. – Ostry głos dobiegł od drzwi.
Zanim Sokół się odwrócił, wiedział już, że to nie Grodzki. Po pierwsze, komisarz nie był z gatunku tych, którzy pozwalają sobie na tak prymitywne żarty. Po drugie, nie byłby w stanie aż tak bardzo zmienić głosu. – Odłóż to na miejsce.
Dziennikarz patrzył jak zahipnotyzowany na stojącą w wejściu kobietę. Jej wzrost oceniał na 165-170 centymetrów, wiek na dwadzieścia kilka lat. Jednak tym, co najbardziej przyciągało wzrok, była jej uroda. Gdybym był kilka lat młodszy… – przebiegło mu przez myśl.
– Mam powtórzyć trzeci raz? – wycedziła, groźnie marszcząc brwi.
– Nie. – Zanim Sokół odłożył skórzany stanik na miejsce, w myślach przymierzył go na nieznajomej. Nie był brafitterką, ale jego zdaniem leżałby idealnie. – Co pan tu robi? – Nieznajoma zrobiła krok do przodu.
– Ja? – Był kompletnie zaskoczony obrotem sprawy. Zwykle to on zadawał pytania i przypierał innych do muru. – Mógłbym spytać o to samo panią. – Ruszył w stronę kobiety.
– Uhm… – Spojrzała ponad jego plecami.
Dalszego biegu wypadku dziennikarz się nie spodziewał. Zanim zorientował się, że chodząca piękność podpuściła go w najprostszy z możliwych sposobów, leżał na brzuchu z prawym ramieniem wykręconym do granic możliwości.
Trzy sekundy potem miał już założone kajdanki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji