Schronisko, które spowijał mrok - Gortych Sławek - ebook + audiobook + książka

Schronisko, które spowijał mrok ebook

Gortych Sławek

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

209 osób interesuje się tą książką

Opis

POWIEŚĆ INSPIROWANA PRAWDZIWYMI WYDARZENIAMI

Wrzesień 1947, Cieplice. Uczeń miejscowego liceum zostaje oskarżony o zamach na wysokich radzieckich dygnitarzy. Międzynarodowy skandal wisi w powietrzu, a chłopak musi uciekać.

Grudzień 1991. Do karkonoskiego schroniska Strzecha Akademicka przyjeżdża Andrzej Czerwiński. Mężczyzna chce poznać prawdę o przeszłości ojca, dawnego kierownika Strzechy, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach.

Kilka dni później ciało Andrzeja zostaje odnalezione podczas akcji ratunkowej po najtragiczniejszej w historii polskich gór lawinie.

Marzec 2007. Za namową swojego przyjaciela Maksymiliana autor kryminałów Tomasz Wilczur jedzie w Karkonosze z zamiarem napisania powieści inspirowanej tajemniczą śmiercią Czerwińskiego. Pisarz docieka prawdy o zdarzeniach sprzed lat, ale im więcej wie, tym bardziej narasta w nim poczucie, że każdy ma coś do ukrycia…

Co było prawdziwą przyczyną śmierci Andrzeja Czerwińskiego i jaki związek ma zaginięcie jego ojca z wydarzeniami z Cieplic? Tomasz Wilczur swoimi niewygodnymi pytaniami zaczyna rozsadzać zamknięty układ, który latami strzegł tajemnicy o mrocznej przeszłości Strzechy Akademickiej.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 474

Oceny
4,7 (5438 ocen)
4221
977
193
35
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaligraf_z_Toledo

Nie oderwiesz się od lektury

Już trzecie schronisko. Czekam na kolejne. Uwielbiam takie historie z historią w tle. I ta miłość do Karkonoszy. Też się zaraziłam.
190
Lunkasia

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza część! Od dawna nie czekałam na kontynuację serii z taką ekscytacją. Warto było! Zainspirowana książkami Pana Sławka zaplanowałam wakacje z córkami w Karkonoszach, a papierowe wersje książek kupię specjalnie, żeby zapełnić te ostatnie strony... kto czytał. ten wie, kto nie czytał - polecam nadrobić.
202
Sylwia74Pawlowska

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna część. Połknięta i Pyszna. Od 10 lat jeżdżę w Karkonosze, znam te góry dość dobrze I czytając każda cześć poprostu jakbym tam była i widziała wszystko stojąc z boku. Super. Polecam
150
LenkaMagda

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny tom do końca trzymający w napięciu.
91
Kasiakop

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam 👍👍
71

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Fo­to­gra­fia na okładce© RA­FAŁ KO­TY­LAK
Pro­jekt wnę­trza okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fie© Ra­fał Ko­ty­lak © Ra­fał Lesz­czew­ski Bi­blio­teka Na­ro­dowa (do­mena pu­bliczna) Je­le­nio­gór­ska Bi­blio­teka Cy­frowa (do­mena pu­bliczna) Ślą­ska Bi­blio­teka Cy­frowa (do­mena pu­bliczna) PAP/Ar­chi­wum
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA, PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaMAŁ­GO­RZATA GRO­CHOCKA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Sła­wo­mir Gor­tych, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6694-4
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Tym, któ­rzy z na­ra­że­niem ży­cia idą w górynieść ra­tu­nek in­nym

.

PRO­LOG

Przy­znać mu­szę, że pod­czas mych wie­lo­krot­nych wę­dró­wek po Al­pach nie mu­sia­łem ni­gdy zma­gać się z ta­kimi trud­no­ściami jak w dużo prze­cież niż­szych Kar­ko­no­szach. Była to jed­nak ze­msta Ri­be­cala[1]. Co­kol­wiek nie­za­do­wo­lony, że ze względu na wy­prawę ślą­ską mu­sia­łem zre­zy­gno­wać z [...] ko­lej­nej wy­cieczki w Alpy, od­po­wie­dzia­łem przy­ja­cie­lowi, który mi obie­cał wi­zytę w Kar­ko­no­szach, że ra­czej nie warto Alp po­świę­cać dla [...] „pa­gór­ków”. Po­tężny duch gór­ski, w któ­rego kró­le­stwie spę­dzić cztery dni mu­sia­łem, [...] temu, kto jego sa­mego albo jego dzieła ob­raża, ścieżki plą­cze, bu­rzę, mgłę, ulewę i śnie­życę na niego spro­wa­dza­jąc,po­ka­zał mi przeto, do czego jest zdolny[2].

Gu­stav Bi­schof

.

Kar­ko­no­sze, ma­rzec 2007 roku

Od za­ra­nia dzie­jów dla miesz­kań­ców kar­ko­no­skich cha­łup na­dej­ście zimy wią­zało się z walką o prze­trwa­nie. Sta­wali wów­czas do bru­tal­nej bi­twy z nie­obli­czal­nym ży­wio­łem, w któ­rej stawką było ich ży­cie. Każ­dego roku pod­czas kilku mie­sięcy trwa­nia tych ludz­kich zma­gań Kar­ko­no­sze zmie­niały się nie do po­zna­nia. Szczyty i ko­tliny szczel­nie po­wle­kała śnieżna po­krywa, która za­cie­rała gra­nice, wy­gła­dzała ostro­ści kra­jo­brazu, za­mie­nia­jąc wszystko w bez­kre­sną biel. Eks­tre­mal­nie ni­skie tem­pe­ra­tury, silne wia­try, śnie­życe i utrzy­mu­jące się przez wiele dni mgły zmu­szały miesz­ka­ją­cych w gó­rach lu­dzi do uru­cho­mie­nia w so­bie po­kła­dów kre­atyw­no­ści i zdol­no­ści prze­wi­dy­wa­nia – cech de­cy­du­ją­cych o tym, czy do­żyją wio­sny. I nie cho­dziło tu o zwy­czajne i oczy­wi­ste za­da­nia, ta­kie jak zro­bie­nie na te kilka mie­sięcy za­pasu żyw­no­ści czy opału. Miesz­kańcy kar­ko­no­skich baud[3] mu­sieli być go­towi na znacz­nie wię­cej.

Cha­łupę przy­szy­ko­waną na na­dej­ście zimy po­zna­wało się w Kar­ko­no­szach przede wszyst­kim po cha­rak­te­ry­stycz­nym da­chu, a zwłasz­cza dwóch jego ele­men­tach. Pierw­szym był ko­min, który je­sie­nią wy­dłu­żano, aby na­wet przy kil­ku­me­tro­wej po­kry­wie śnież­nej wy­sta­wał po­nad jej po­wierzch­nię. Drugi ele­ment sta­no­wiło pro­wi­zo­ryczne wej­ście do domu przez strych – je­dyny spo­sób do­sta­nia się zimą do wnę­trza chaty.

Po­my­sło­wość lu­dzi gór szła jesz­cze da­lej, także je­śli cho­dzi o moż­li­wo­ści prze­miesz­cza­nia się. Już kil­ka­set lat temu uży­wali cha­rak­te­ry­stycz­nych sań, tzw. ro­ga­tych, a do bu­tów przy­twier­dzali kar­ple – drew­niane ob­rę­cze prze­ple­cione sznu­rami, umoż­li­wia­jące utrzy­ma­nie się na po­wierzchni głę­bo­kiego na kilka me­trów śnież­nego mo­rza. Bez kar­pli można było za­paść się w biały puch po sam czu­bek głowy, a to już był go­towy sce­na­riusz tra­gicz­nej śmierci.

Ta­kie zimy zda­wały się jed­nak już tylko od­le­głą prze­szło­ścią, o któ­rej co naj­wy­żej z nie­do­wie­rza­niem czy­tało się w książ­kach. Aż do tego roku...

Po­wie­dzieć, że w Kar­ko­no­szach trwała te­raz zima stu­le­cia, to nic nie po­wie­dzieć. Ko­tlinę Je­le­nio­gór­ską na­wie­dzały śnie­życe, które swoją skalą za­ska­ki­wały na­wet naj­star­szych miesz­kań­ców. Śnieg pa­ra­li­żo­wał ruch na dro­gach i ko­lei. Pod jego cię­ża­rem ła­mały się ga­łę­zie drzew, uszka­dza­jąc li­nie wy­so­kiego na­pię­cia, co po­wo­do­wało prze­rwy w do­sta­wach prądu. O ile trudną sy­tu­ację w pod­gór­skich mia­stecz­kach dało się ja­koś opi­sać, o tyle nie­ła­two było zna­leźć słowa, żeby okre­ślić wa­runki, ja­kie za­pa­no­wały w szczy­to­wych par­tiach gór.

Tam ży­wioł po pro­stu sza­lał. Nie­okieł­znany, nie­prze­wi­dy­walny i zdra­dziecki, ni­czym nocny zło­dziej.

Część I

BIAŁA CIEM­NOŚĆ

[...] nim pójdę, by ni­gdy nie wró­cić,

do kraju peł­nego ciem­no­ści,

do ziemi czar­nej jak noc,

do cie­nia cha­osu i śmierci,

gdzie świecą je­dy­nie mroki.

Księga Hioba 10:21–22[4]

.

Śnieżne Ko­tły, 8 marca 2007

Zima bez­li­to­śnie obej­mo­wała kar­ko­no­ski kra­jo­braz szpo­nami mrozu, spra­wia­jąc wra­że­nie, jakby chciała po­żreć wszystko, co sta­nie jej na dro­dze. Za je­den z głów­nych ce­lów ob­rała so­bie schro­ni­sko Nad Śnież­nymi Ko­tłami, które od dłuż­szego czasu trwało prze­obra­żone w lo­dowy za­mek ni­czym z po­nu­rej ba­śni o Kró­lo­wej Śniegu. Za tę dra­styczną zmianę jego wy­glądu od­po­wia­dała szadź, która z każ­dym na­stęp­nym dniem po­kry­wała je co­raz grub­szą po­włoką. Przyj­mu­jąc na sie­bie ko­lejne war­stwy lodu i śniegu, stare schro­ni­sko co­raz mniej przy­po­mi­nało dzieło ludz­kich rąk. O ile w świe­tle słońca wy­rzeź­biona przez wiatr śnieżna ele­wa­cja mo­gła wy­glą­dać im­po­nu­jąco, o tyle pod­czas mgły schro­ni­sko sta­wało się nie­wi­do­czne, jakby w ogóle prze­stało ist­nieć.

Mak­sy­mi­lian Raj­cza­kow­ski snuł się chłod­nymi i ciem­nymi ko­ry­ta­rzami, aż do­tarł do ja­dalni, która – mimo śnia­da­nio­wej pory – świe­ciła pust­kami. Po­wiódł wzro­kiem po pu­stych sto­li­kach i wes­tchnął. Miał wra­że­nie, jakby cof­nął się w cza­sie o kilka lat, do pa­mięt­nego li­sto­pada dwa ty­siące czwar­tego roku, gdy do­tarł nad Śnieżne Ko­tły po raz pierw­szy w ży­ciu. W schro­ni­sku było wtedy nie­mal tak samo pu­sto i ci­cho jak te­raz.

Po­sta­wił na ba­ro­wej la­dzie duży ku­bek i za­pa­rzył her­batę. Tę­sk­nił za cza­sem, gdy ja­dal­nię oku­po­wali tu­ry­ści. Od chwili otwar­cia schro­ni­ska w tym po­miesz­cze­niu, bez względu na porę roku, nie­ustan­nie pa­no­wał przy­jemny gwar. Prze­pla­tały się tu głosy dzieci i do­ro­słych, mie­szały ję­zyki. Od kilku dni jed­nak Śnieżne Ko­tły, tak jak wiele in­nych kar­ko­no­skich schro­nisk, wy­peł­niała prze­ni­kliwa ci­sza. Po­wo­dem były dra­stycz­nie po­gar­sza­jące się w ostat­nim ty­go­dniu wa­runki po­go­dowe. Wielu tu­ry­stów po wy­słu­cha­niu ostrze­żeń GOPR-u re­zy­gno­wało z pla­no­wa­nych wę­dró­wek i do­ko­na­nych wcze­śniej re­zer­wa­cji.

„Trzy mie­siące lata – dzie­więć mie­sięcy śnieg” – przy­po­mniał so­bie stare, kar­ko­no­skie po­rze­ka­dło. Z tą my­ślą i pa­ru­ją­cym kub­kiem w ręce udał się do swo­jego ga­bi­netu. Bo­lała go głowa – sam nie wie­dział, czy to z po­wodu zmie­nia­ją­cych się gwał­tow­nie wa­run­ków at­mos­fe­rycz­nych czy zmar­twie­nia, które spę­dzało mu sen z po­wiek.

Mimo ran­nej pory w po­miesz­cze­niu, tak jak w in­nych czę­ściach schro­ni­ska, pa­no­wała ciem­ność. Okna od wielu dni po­kry­wała od ze­wnątrz ba­riera z lodu, sza­dzi i śniegu wpusz­cza­jąca do środka nie­wiele świa­tła. Opla­tała schro­ni­sko ni­czym ja­do­wity pa­jąk, który przed uśmier­ce­niem swo­jej ofiary owi­jał ją w ko­kon.

Mak­sy­mi­lian prze­krę­cił klamkę. Mu­siał szarp­nąć za nią z dużą siłą, żeby mimo za­mar­z­nię­tych zam­ków otwo­rzyć okno. Za­ci­snął pięść i prze­bił śnieżno-lo­dową po­włokę blo­ku­jącą do­stęp świa­tła do po­koju. Po­dmuch lo­do­wa­tego wia­tru ude­rzył go w twarz, a do po­miesz­cze­nia za­czął wsy­py­wać się śnieg. Spoj­rzał przed sie­bie, ale za­miast wi­doku na Ko­tlinę Je­le­nio­gór­ską zo­ba­czył wy­łącz­nie mo­rze bieli, jakby tego po­ranka za­po­mniano na­ry­so­wać kra­jo­braz za oknem.

Jego złe prze­czu­cia się po­twier­dziły. Na ze­wnątrz, tak samo jak przez cały po­przedni dzień, pa­no­wało cha­rak­te­ry­styczne dla zi­mo­wych Kar­ko­no­szy zja­wi­sko, które me­te­oro­lo­dzy okre­ślają mia­nem white-out, czyli „bia­łej ciem­no­ści”. Jest ono skut­kiem wy­stę­po­wa­nia jed­no­cze­śnie gę­stej mgły i śnież­nej za­mieci. W ta­kich wa­run­kach świa­tło sło­neczne ulega wie­lo­krot­nemu od­bi­ciu i roz­pro­sze­niu, za­mie­nia­jąc się w chaos, który do­ciera do oczu czło­wieka ze wszyst­kich moż­li­wych kie­run­ków. A to spra­wia, że prze­staje ist­nieć tak pro­za­iczny ele­ment rze­czy­wi­sto­ści jak cień.

Mak­sy­mi­lian zmarsz­czył brwi. Z po­zoru mo­gło się wy­da­wać, że brak cie­nia nie jest ni­czym szcze­gól­nie do­tkli­wym. O cie­niu zwy­kło się prze­cież my­śleć jako o czymś nie­bez­piecz­nym. To w nim, we­dle lu­do­wej mą­dro­ści, skry­wali się lu­dzie o nie­czy­stych in­ten­cjach, tam też ro­dziły się groźne my­śli i chore po­my­sły. Cień – sym­bol fał­szu i śmierci, utoż­sa­miano z sze­roko po­ję­tym złem.

Świat po­zba­wiony cie­nia po­wi­nien więc być wszech­ogar­nia­jącą ja­sno­ścią, po pro­stu ra­jem. A jed­nak nim nie był.

Miesz­ka­jący od kilku lat w gó­rach Mak­sy­mi­lian wła­śnie tu po raz pierw­szy zro­zu­miał, że czerń i biel, choć re­pre­zen­to­wały prze­ciw­stawne ży­wioły, utrzy­my­wały rze­czy­wi­stość we względ­nej har­mo­nii. Na­głe wy­zby­cie się jed­nej z barw spra­wiało, że ludz­kie zmy­sły – przede wszyst­kim wzrok, ale także rów­no­waga – ule­gały roz­stro­je­niu. I wie­dział o tym każdy, kto do­świad­czył wę­drówki po Kar­ko­no­szach w wa­run­kach white-outu. Do­piero wtedy można było zro­zu­mieć, jak bar­dzo trudno się po­ru­szać, gdy cień nie ist­nieje i nie za­kre­śla czło­wie­kowi kon­tu­rów ota­cza­ją­cych go przed­mio­tów. Biel za­le­ga­ją­cego na szla­kach śniegu za­czyna mie­szać się z bielą mgły i pa­da­ją­cego z nieba świe­żego pu­chu, zni­kają punkty od­nie­sie­nia. Lu­dzie, któ­rzy pod­czas wę­drówki znajdą się w ta­kich wa­run­kach, za­czy­nają od­czu­wać za­wroty głowy i mdło­ści. Błęd­nik głu­pieje, czło­wiek traci po­czu­cie rów­no­wagi – a to już pierw­szy krok do ka­ta­strofy.

Ko­lejny po­wiew lo­do­wa­tego wia­tru wy­rwał Maksa z za­my­śle­nia. Ze­brał śnieg, któ­rego spora ilość za­le­gała już we­wnątrz na pa­ra­pe­cie, po czym za­mknął okno. Włą­czył ra­dio, usiadł przy biurku i znów po­padł w odrę­twie­nie.

Góry miały swoje cha­rak­te­ry­styczne po­go­dowe „hu­mory”, które zwia­sto­wały nad­cho­dzące nie­szczę­ście. W Ta­trach ta­kim zja­wi­skiem był halny, przy któ­rym wielu sa­mo­bój­ców de­cy­do­wało się na osta­teczne roz­wią­za­nia. W Kar­ko­no­szach na­to­miast śmierć zbie­rała swoje żniwo wła­śnie wtedy, gdy gór­skie szczyty za­czy­nały to­nąć w bia­łej ciem­no­ści. W ta­kich wa­run­kach bo­wiem naj­czę­ściej do­cho­dziło do za­gi­nięć. Ob­le­pione śnie­giem znaki i tyczki roz­my­wały się we mgle, a spa­ni­ko­wani wę­drowcy za­czy­nali błą­dzić w bez­kre­snej bieli, co ja­kiś czas tra­cąc rów­no­wagę i upa­da­jąc w biały puch. Tu­łali się zdez­o­rien­to­wani, aż udało im się z po­wro­tem tra­fić na szlak. Gdy jed­nak do tego nie do­cho­dziło, błą­dzili aż do utraty sił i – je­śli w porę nie na­de­szła po­moc – za­ma­rzali. Mak­sy­mi­lian wzdry­gnął się. Trudno mu było wy­obra­zić so­bie bar­dziej kosz­marną śmierć. Biała ciem­ność. Z po­zoru brzmiało to jak oksy­mo­ron, ale było cel­nym okre­śle­niem tego zja­wi­ska: bo choć na dwo­rze pa­no­wała biel, czło­wiek błą­dził w niej jak w bez­gra­nicz­nej ciem­no­ści.

– O, tu­taj je­steś! Szu­ka­łam cię. – Z za­my­śle­nia wy­rwał go głos Marty. Na­wet nie za­uwa­żył, kiedy we­szła do ga­bi­netu. – Jak tak da­lej pój­dzie, na­sze schro­ni­sko za­cznie nie­długo przy­po­mi­nać igloo.

– Marta... – za­czął.

– Za­sta­na­wiam się, ile może wa­żyć sko­rupa, która po­krywa te­raz bu­dy­nek... Jak my­ślisz? – Pró­bo­wała brzmieć bez­tro­sko, ale i tak wy­czu­wał w jej gło­sie nie­po­kój.

– Marta... Ja my­ślę, że on nie żyje.

Uśmiech znikł z twa­rzy ko­biety.

– Prze­stań! To­mek jest roz­sądny, sam tak za­wsze mó­wi­łeś.

– Mó­wi­łem. Ale już ko­lejny dzień nie ma z nim kon­taktu. Nikt nie wie, gdzie jest. Nikt ni­czego nie wi­dział, nikt ni­czego nie sły­szał, go­prowcy nie tra­fili na ża­den ślad – za­czął wy­li­czać zde­ner­wo­wany.

– Na ra­zie. Na ra­zie nie tra­fili... – pod­kre­śliła. – Prze­cież to jesz­cze może się zmie­nić!

– Skoro do tej pory nic nie mają, to szanse, że na­gle coś znajdą, są marne. Spójrzmy praw­dzie w oczy. – Wes­tchnął i scho­wał głowę w rę­kach. Prze­cze­sał dłońmi włosy, po czym ude­rzył pię­ścią w biurko. – A gówno, które wisi za oknem, tego nie uła­twia! – Po­czu­cie bez­rad­no­ści ro­sło w nim z każdą go­dziną. – Jak tak da­lej pój­dzie, za kilka dni za­sy­pie nas po ostat­nie pię­tro i na­wet tego nie za­uwa­żymy, bo nie­za­leż­nie od pory dnia w schro­ni­sku jest ciemno przez szadź, która okleja okna – do­dał, za­wie­sza­jąc na ko­bie­cie zbo­lałe spoj­rze­nie. Wy­zie­rała z niego przej­mu­jąca tro­ska o za­gi­nio­nego przy­ja­ciela.

Marta po­de­szła do Maksa i przy­tu­liła go z ca­łych sił, czule ca­łu­jąc w czoło. Po­sa­dził ją so­bie na ko­la­nach.

– Je­śli jesz­cze kilka dni bę­dzie wi­siało w po­wie­trzu to mleko, chyba po­padnę w obłęd – za­czął. – Mo­men­tami prze­staję wie­rzyć, że kie­dyś wyj­dzie słońce.

Marta spoj­rzała na niego ze zro­zu­mie­niem.

– Zima w Kar­ko­no­szach nie za­wsze jest ła­twa, a te­go­roczna zwłasz­cza. Ale damy radę, wiesz? To jest po pro­stu czas, w któ­rym mi­łość do gór... bywa trudna – do­dała. Chciała coś jesz­cze po­wie­dzieć, ale w tym mo­men­cie Maks wy­chy­lił się z krze­sła, żeby pod­krę­cić ra­dio.

– Dzień do­bry pań­stwu, jest punk­tu­al­nie ósma, za­czy­namy wia­do­mo­ści. Na po­czą­tek do­bre wie­ści z In­sty­tutu Me­te­oro­lo­gii i Go­spo­darki Wod­nej. W naj­bliż­szych go­dzi­nach w związku z nad­cią­ga­ją­cym wy­żem mo­żemy spo­dzie­wać się po­prawy wa­run­ków po­go­do­wych w szczy­to­wych par­tiach Kar­ko­no­szy. Tem­pe­ra­tura mak­sy­malna w ciągu dnia mi­nus sześć stopni, w Je­le­niej Gó­rze mi­nus dwa. Przy­po­mi­namy, że zgod­nie z ko­mu­ni­ka­tem GOPR-u obo­wią­zuje czwarty sto­pień za­gro­że­nia la­wi­no­wego. W związku z tym ra­tow­nicy za­le­cają, zwłasz­cza oso­bom nie­do­świad­czo­nym, aby odło­żyły plany wę­dró­wek po gó­rach, aż wa­runki staną się bar­dziej sta­bilne.

Maks za­stygł w bez­ru­chu na­chy­lony nad od­bior­ni­kiem, jakby oba­wiał się uro­nić choć jedno słowo.

– W je­le­nio­gór­skim szpi­talu na­dal trwa walka o ży­cie sie­dem­na­sto­latka, któ­rego ty­dzień temu po­rwała la­wina pod­czas zjazdu na nar­tach ski­tu­ro­wych Ko­tłem Łom­niczki. Na­sto­la­tek udał się na nie­bez­pieczną eska­padę pod opieką ojca, który także od­niósł ob­ra­że­nia pod­czas wy­padku. Jego ży­ciu nie za­graża nie­bez­pie­czeń­stwo. Przy­po­mnijmy, że to już ko­lejny in­cy­dent w tym re­jo­nie w ciągu ostat­niego mie­siąca. Bie­gnący przez Ko­cioł Łom­niczki czer­wony szlak tu­ry­styczny zo­stał za­mknięty jesz­cze w grud­niu z po­wodu za­gro­że­nia la­wi­no­wego i po­ru­sza­nie się nim, pie­szo czy na nar­tach, jest za­bro­nione. Eska­pady na za­mknięte szlaki to spro­wa­dza­nie śmier­tel­nego nie­bez­pie­czeń­stwa nie tylko na sie­bie, ale także na ra­tow­ni­ków GOPR-u, któ­rzy są po­tem wzy­wani na po­moc – kon­ty­nu­ował spi­ker. – Wciąż trwają po­szu­ki­wa­nia za­gi­nio­nego To­ma­sza Wil­czura. Znany au­tor po­wie­ści kry­mi­nal­nych za­gi­nął w Kar­ko­no­szach wczo­raj­szego po­ranka. Po­cząt­kowo po­szu­ki­wa­nia sku­piały się na oko­li­cach schro­ni­ska Strze­cha Aka­de­micka. To wła­śnie tam pi­sarz wy­na­jął po­kój, aby, jak do­no­szą świad­ko­wie, pra­co­wać nad swoją naj­now­szą po­wie­ścią. We­dług usta­leń po­li­cji Wil­czur w dniu za­gi­nię­cia pla­no­wał wy­cieczkę do Domu Ślą­skiego. Sy­tu­acja staje się co­raz bar­dziej nie­ja­sna, bo w świe­tle naj­now­szych do­nie­sień ostat­nim miej­scem lo­go­wa­nia się te­le­fonu po­szu­ki­wa­nego męż­czy­zny były oko­lice prze­łę­czy Okraj, a nie Domu Ślą­skiego, i tam te­raz sku­piają się po­szu­ki­wa­nia. Poza pol­ską po­li­cją i GOPR-em w ak­cję za­an­ga­żo­wane są także cze­skie służby. Zdję­cie pi­sa­rza znaj­dzie­cie na stro­nie in­ter­ne­to­wej je­lonka.com. Wszy­scy, któ­rzy w ostat­nich dniach wę­dro­wali po Kar­ko­no­szach i wi­dzieli pi­sa­rza, pro­szeni są o kon­takt z po­li­cją. Z nie­ofi­cjal­nych usta­leń wy­nika, że To­ma­sza Wil­czura praw­do­po­dob­nie po raz ostatni wi­dziano w to­wa­rzy­stwie ob­cego męż­czy­zny, któ­rego toż­sa­mo­ści nie udało się do­tych­czas usta­lić, a który może mieć istotne in­for­ma­cje na te­mat miej­sca ak­tu­al­nego po­bytu pi­sa­rza. Czas na ko­mu­ni­katy dro­gowe. Na dro­dze kra­jo­wej nu­mer trzy na od­cinku ze Szklar­skiej Po­ręby do Ja­ku­szyc two­rzą się korki. Z po­wodu za­mieci śnież­nej do­szło tam...

Maks wy­łą­czył ra­dio.

– Ko­cha­nie – za­częła Marta – wiem, że bar­dzo mar­twisz się o swo­jego przy­ja­ciela. Ja też się mar­twię. Spójrz na mnie! Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego, mu­sisz zro­zu­mieć, że to nie ty od­po­wia­dasz za jego za­gi­nię­cie. Nie ty!

Maks za­czerp­nął tchu, po czym na­gle zwie­sił ra­miona.

– Mimo to czuję się cho­ler­nie winny – od­parł ła­mią­cym się gło­sem. – To ja na­ma­wia­łem go, żeby tu przy­je­chał.

Wro­cław, 8 marca 2007

Ju­litę Do­mań­ską przez całą noc mę­czyły kosz­mary. „To wina pełni” – po­wta­rzała so­bie, gdy nad ra­nem obu­dziła się ko­lejny raz. Była już tak zmę­czona sen­nymi ma­rami, że zre­zy­gno­wana wy­łą­czyła bu­dzik, który miał za­dzwo­nić do­piero za go­dzinę, i za­częła zbie­rać się do pracy.

Po kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach wcho­dziła do jed­nej z re­pre­zen­ta­cyj­nych ka­mie­nic przy wro­cław­skim Pod­walu, w któ­rej mie­ściła się sie­dziba jej wy­daw­nic­twa. Za­jęta swo­imi my­ślami mruk­nię­ciem po­zdro­wiła por­tiera, przy­wi­tała się z Be­atą, se­kre­tarką, i po­szła do swo­jego po­koju. O tej po­rze w dziale mar­ke­tingu było jesz­cze pu­sto.

Usia­dła przy biurku, włą­czyła kom­pu­ter i za­częła prze­glą­dać por­tale in­for­ma­cyjne z na­dzieją na zna­le­zie­nie ja­kiej­kol­wiek no­wej in­for­ma­cji w spra­wie za­gi­nię­cia To­ma­sza Wil­czura.

– Ciężka noc? – usły­szała nad sobą głos Be­aty.

– Aż tak po mnie wi­dać? – Ju­lita unio­sła wzrok znad kom­pu­tera.

– Po­my­śla­łam po pro­stu, że przyda ci się kawa. – Se­kre­tarka po­sta­wiła przed nią fi­li­żankę.

– Dzię­kuję. To miłe z two­jej strony.

– Nie ma sprawy – od­parła Be­ata. – Nie uwie­rzysz, ja­kie mia­łam dzi­siaj szczę­ście...

Ju­lita spoj­rzała na nią nie­obec­nym wzro­kiem.

– Wy­ru­szy­łam do pracy tro­chę wcze­śniej niż zwy­kle. Do­jeż­dżam od sie­bie z Uda­nina au­to­stradą. Wy­ob­raź so­bie, że kilka mi­nut po tym, jak za­par­ko­wa­łam pod wy­daw­nic­twem, w ra­diu po­wie­dzieli, że był ja­kiś strasz­liwy ka­ram­bol wła­śnie na A cztery, w oko­li­cach Ko­stom­ło­tów. Można po­wie­dzieć, że otar­łam się o tra­ge­dię...

– No tak... – od­parła Ju­lita bez­na­mięt­nie. Nie miała siły na roz­mowę.

– À pro­pos wy­pad­ków, coś wia­domo w spra­wie Wil­czura?

– Wiem tyle, co mó­wią w me­diach. Czyli nie­wiele.

Be­ata za­my­śliła się.

– Ni­gdy za nim nie prze­pa­da­łam – stwier­dziła znie­na­cka.

– Dla­czego?

– Był taki ja­kiś, no wiesz... Na­dęty? Ma­ło­mówny, nie re­ago­wał zbyt­nio na żarty. Uwa­żał się za nie wia­domo kogo. A sama chyba za­uwa­ży­łaś, że jego po­wie­ści już od dłuż­szego czasu kiep­sko idą.

– To, że kiep­sko się sprze­dają, nie zna­czy, że są kiep­skie. Zresztą, stra­cił uko­chaną pół­tora roku temu. Trudno, żeby try­skał opty­mi­zmem.

– My­ślisz, że sprze­daż ksią­żek pój­dzie w górę, jak znajdą go, no wiesz... Mar­twego? Au­tor kry­mi­na­łów nie żyje, to by­łaby sen­sa­cja!

– Co ty bre­dzisz?

– Oj, nie mów, że nie po­my­śla­łaś o tym sa­mym. Może wy­pu­ścimy wtedy li­mi­to­wany na­kład ksią­żek z jego czarno-bia­łym zdję­ciem, taką wer­sję ko­lek­cjo­ner­ską?

Ju­lita za­my­śliła się na mo­ment.

– Na­wet je­śli, to nie za­mie­rzam o tym z tobą roz­ma­wiać, a już zwłasz­cza w tym mo­men­cie. Wciąż go prze­cież szu­kają.

– I może wie­rzysz, że znajdą go ży­wego? Ko­bieto, tyle kry­mi­na­łów prze­czy­ta­łaś przez lata pracy w na­szym wy­daw­nic­twie i wie­rzysz w ta­kie szczę­śliwe za­koń­cze­nia?

– Je­śli kawa była w pa­kie­cie z tą roz­mową, to ja ci za nią po­dzię­kuję. – Ju­lita zi­ry­to­wana od­su­nęła fi­li­żankę.

– Ty rze­czy­wi­ście wsta­łaś dzi­siaj lewą nogą. – Be­ata się skrzy­wiła. – Prze­cież to nie na­sza wina, że się chłop zgu­bił w gó­rach. Ja mu źle nie ży­czę, po pro­stu trzeźwo my­ślę – do­dała. Jesz­cze przez chwilę stała w drzwiach, ale wo­bec braku re­ak­cji ko­le­żanki wzru­szyła ra­mio­nami i wy­szła z po­koju.

Ju­lita tym­cza­sem prze­le­ciała wzro­kiem ko­lejny ar­ty­kuł o za­gi­nię­ciu Wil­czura i po­czuła, jak ro­śnie jej ci­śnie­nie. Nikt nie po­tra­fił zi­ry­to­wać jej tak sku­tecz­nie, jak se­kre­tarka z ich wy­daw­nic­twa.

Wyj­rzała przez okno na Pod­wale i cią­gnącą się wzdłuż niego Pro­me­nadę Sta­ro­miej­ską. Mimo desz­czu i gę­stych chmur, ja­kie od rana wi­siały nad Wro­cła­wiem, wy­raź­nie do­strze­gała dys­kretne oznaki nad­cho­dzą­cej wio­sny. Na drze­wach, które pa­mię­tały jesz­cze czasy przed­wo­jen­nego Bre­slau, po­ja­wiały się już pierw­sze pąki. Za kil­ka­na­ście dni te skromne sy­gnały po­winny za­mie­nić się w ra­do­sny wy­buch mo­rza zie­leni. Wes­tchnęła. Zda­wała so­bie bo­wiem sprawę, że nieco po­nad sto ki­lo­me­trów od Wro­cła­wia, w Kar­ko­no­szach, pa­nują zgoła inne wa­runki i w naj­lep­sze trwa tam zi­mowy ar­ma­ge­don. Gdzieś w tym śnież­nym za­mie­sza­niu znik­nął pra­cu­jący dla jej wy­daw­nic­twa au­tor.

Wy­rzuty su­mie­nia do­skwie­rały jej co­raz bar­dziej. Ju­lita czuła, że tym ra­zem prze­szar­żo­wała ze swoją kre­atyw­no­ścią. Spoj­rzała na wy­świe­tlacz te­le­fonu i ostat­niego ese­mesa od Tomka. „Wi­tam! Prace nad książką idą do­brze, dzi­siaj wy­cieczka do Domu Ślą­skiego. Po­zdra­wiam z Kar­ko­no­szy”. Wy­słał go wczo­raj. Nie wspo­mniał nic o tym, żeby za­mie­rzał re­ali­zo­wać plan, do któ­rego kilka dni temu pró­bo­wała go na­mó­wić... Naj­bar­dziej za­sta­na­wiała ją jed­nak forma wia­do­mo­ści. Znała Tomka już ja­kiś czas i wie­działa, że jest wręcz prze­wraż­li­wiony na punk­cie sche­ma­tycz­nych po­zdro­wień. Za­zwy­czaj więc koń­czył ese­mesy sło­wami: „Mi­łego dnia” albo „Ukłony”, ale ra­czej nie pi­sał „Po­zdra­wiam”. A już na pewno nie za­czy­nał wia­do­mo­ści od słów: „Wi­tam”. Miała co­raz wię­cej wąt­pli­wo­ści, czy to na pewno on na­pi­sał tę wia­do­mość.

Nie mo­gąc znieść pa­nu­ją­cej w biu­rze ci­szy, zła­pała płaszcz i wy­bie­gła z wy­daw­nic­twa. Skie­ro­wała się Pod­wa­lem w stronę Krup­ni­czej. Przy­bie­ra­jący na sile deszcz spra­wiał, że włosy za­czy­nały kleić się jej do czoła, a weł­niany płaszcz ściem­niał. Do­piero po kil­ku­set me­trach zo­rien­to­wała się, że za­po­mniała z biura pa­ra­solki. „Chrza­nić to!” – po­my­ślała i przy­spie­szyła kroku. Nie­długo po­tem zna­la­zła się przed mrocz­nym i przy­sa­dzi­stym bu­dyn­kiem z ciem­nej ce­gły. Sa­piąc z wy­siłku, prze­ska­ki­wała po dwa stop­nie, aby już po chwili wpa­ro­wać do holu ko­mendy po­li­cji. Pa­no­wał tam spory ruch. Mi­nęła kilku po­li­cjan­tów, któ­rzy roz­ma­wiali o czymś z wy­raź­nym prze­ję­ciem. Ze strzęp­ków roz­mowy zo­rien­to­wała się, że do­ty­czyła ona wy­padku w Ko­stom­ło­tach, o któ­rym wspo­mi­nała Be­ata. Skie­ro­wała się do okienka dy­żur­nego.

– Dzień do­bry. Chcia­ła­bym zło­żyć za­wia­do­mie­nie – rzu­ciła prze­jęta. – W spra­wie za­gi­nię­cia To­ma­sza Wil­czura.

– Tego pi­sa­rza? Prze­cież my już o tym wiemy, szuka go pół wo­je­wódz­twa! GOPR działa, tak samo cze­skie służby. – Po­li­cjant spoj­rzał na nią zdzi­wiony. – Pani się skąd, za prze­pro­sze­niem, urwała?

– Ale... – Ju­lita się zmie­szała. – To... Ja to wszystko za­pla­no­wa­łam – po­wie­działa i się roz­pła­kała.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Ri­be­cal (znany też m.in. jako: Rübe­zahl, Rüben­za­gel, Ri­phen-Za­bel oraz Duch Gór, Li­czy­rzepa, Rze­piór, Kar­ko­nosz) – duch, który we­dle lu­do­wych po­dań pa­nuje w Kar­ko­no­szach. Na jego te­mat po­wstały setki le­gend, a naj­star­sze źró­dła pi­sane wspo­mi­na­jące o kar­ko­no­skim de­mo­nie da­to­wane są na 1430 rok. Pierw­szy znany ry­su­nek uka­zu­jący Du­cha Gór po­cho­dzi z mapy Ślą­ska z 1561 roku, na któ­rej jego wi­ze­ru­nek przed­sta­wiono po­śród kar­ko­no­skich szczy­tów, na­da­jąc mu miano „Rüben­czal”. Po­stać Du­cha od wie­ków roz­bu­dza wy­ob­raź­nię od­wie­dza­ją­cych Kar­ko­no­sze po­dróż­ni­ków i tu­ry­stów.
[2] Frag­ment re­la­cji po­dróż­nika, który od­wie­dził Kar­ko­no­sze we wrze­śniu 1842 r.; cyt. za: H. Roh­kam, Baudy i ich miesz­kańcy. Hi­sto­ria schro­nisk za­chod­nich Kar­ko­no­szy, tłum. M. Waw­rzyń­czak, Chro­miec 2021.
[3] Pol­skie słowo „bauda”, z nie­miec­kiego Baude, z cze­skiego bo­uda, to funk­cjo­nu­jące w Kar­ko­no­szach od kil­ku­set lat okre­śle­nie schro­ni­ska gór­skiego.
[4]Bi­blia Ty­siąc­le­cia, Po­znań 2003, https://bi­blia.deon.pl.