Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
108 osób interesuje się tą książką
POWIEŚĆ INSPIROWANA PRAWDZIWYMI WYDARZENIAMI
Wrzesień 1947, Cieplice. Uczeń miejscowego liceum zostaje oskarżony o zamach na wysokich radzieckich dygnitarzy. Międzynarodowy skandal wisi w powietrzu, a chłopak musi uciekać.
Grudzień 1991. Do karkonoskiego schroniska Strzecha Akademicka przyjeżdża Andrzej Czerwiński. Mężczyzna chce poznać prawdę o przeszłości ojca, dawnego kierownika Strzechy, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Kilka dni później ciało Andrzeja zostaje odnalezione podczas akcji ratunkowej po najtragiczniejszej w historii polskich gór lawinie.
Marzec 2007. Za namową swojego przyjaciela Maksymiliana autor kryminałów Tomasz Wilczur jedzie w Karkonosze z zamiarem napisania powieści inspirowanej tajemniczą śmiercią Czerwińskiego. Pisarz docieka prawdy o zdarzeniach sprzed lat, ale im więcej wie, tym bardziej narasta w nim poczucie, że każdy ma coś do ukrycia…
Co było prawdziwą przyczyną śmierci Andrzeja Czerwińskiego i jaki związek ma zaginięcie jego ojca z wydarzeniami z Cieplic? Tomasz Wilczur swoimi niewygodnymi pytaniami zaczyna rozsadzać zamknięty układ, który latami strzegł tajemnicy o mrocznej przeszłości Strzechy Akademickiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Tym, którzy z narażeniem życia idą w górynieść ratunek innym
PROLOG
Przyznać muszę, że podczas mych wielokrotnych wędrówek po Alpach nie musiałem nigdy zmagać się z takimi trudnościami jak w dużo przecież niższych Karkonoszach. Była to jednak zemsta Ribecala[1]. Cokolwiek niezadowolony, że ze względu na wyprawę śląską musiałem zrezygnować z [...] kolejnej wycieczki w Alpy, odpowiedziałem przyjacielowi, który mi obiecał wizytę w Karkonoszach, że raczej nie warto Alp poświęcać dla [...] „pagórków”. Potężny duch górski, w którego królestwie spędzić cztery dni musiałem, [...] temu, kto jego samego albo jego dzieła obraża, ścieżki plącze, burzę, mgłę, ulewę i śnieżycę na niego sprowadzając,pokazał mi przeto, do czego jest zdolny[2].
Gustav Bischof
Karkonosze, marzec 2007 roku
Od zarania dziejów dla mieszkańców karkonoskich chałup nadejście zimy wiązało się z walką o przetrwanie. Stawali wówczas do brutalnej bitwy z nieobliczalnym żywiołem, w której stawką było ich życie. Każdego roku podczas kilku miesięcy trwania tych ludzkich zmagań Karkonosze zmieniały się nie do poznania. Szczyty i kotliny szczelnie powlekała śnieżna pokrywa, która zacierała granice, wygładzała ostrości krajobrazu, zamieniając wszystko w bezkresną biel. Ekstremalnie niskie temperatury, silne wiatry, śnieżyce i utrzymujące się przez wiele dni mgły zmuszały mieszkających w górach ludzi do uruchomienia w sobie pokładów kreatywności i zdolności przewidywania – cech decydujących o tym, czy dożyją wiosny. I nie chodziło tu o zwyczajne i oczywiste zadania, takie jak zrobienie na te kilka miesięcy zapasu żywności czy opału. Mieszkańcy karkonoskich baud[3] musieli być gotowi na znacznie więcej.
Chałupę przyszykowaną na nadejście zimy poznawało się w Karkonoszach przede wszystkim po charakterystycznym dachu, a zwłaszcza dwóch jego elementach. Pierwszym był komin, który jesienią wydłużano, aby nawet przy kilkumetrowej pokrywie śnieżnej wystawał ponad jej powierzchnię. Drugi element stanowiło prowizoryczne wejście do domu przez strych – jedyny sposób dostania się zimą do wnętrza chaty.
Pomysłowość ludzi gór szła jeszcze dalej, także jeśli chodzi o możliwości przemieszczania się. Już kilkaset lat temu używali charakterystycznych sań, tzw. rogatych, a do butów przytwierdzali karple – drewniane obręcze przeplecione sznurami, umożliwiające utrzymanie się na powierzchni głębokiego na kilka metrów śnieżnego morza. Bez karpli można było zapaść się w biały puch po sam czubek głowy, a to już był gotowy scenariusz tragicznej śmierci.
Takie zimy zdawały się jednak już tylko odległą przeszłością, o której co najwyżej z niedowierzaniem czytało się w książkach. Aż do tego roku...
Powiedzieć, że w Karkonoszach trwała teraz zima stulecia, to nic nie powiedzieć. Kotlinę Jeleniogórską nawiedzały śnieżyce, które swoją skalą zaskakiwały nawet najstarszych mieszkańców. Śnieg paraliżował ruch na drogach i kolei. Pod jego ciężarem łamały się gałęzie drzew, uszkadzając linie wysokiego napięcia, co powodowało przerwy w dostawach prądu. O ile trudną sytuację w podgórskich miasteczkach dało się jakoś opisać, o tyle niełatwo było znaleźć słowa, żeby określić warunki, jakie zapanowały w szczytowych partiach gór.
Tam żywioł po prostu szalał. Nieokiełznany, nieprzewidywalny i zdradziecki, niczym nocny złodziej.
Część I
BIAŁA CIEMNOŚĆ
[...] nim pójdę, by nigdy nie wrócić,
do kraju pełnego ciemności,
do ziemi czarnej jak noc,
do cienia chaosu i śmierci,
gdzie świecą jedynie mroki.
Księga Hioba 10:21–22[4]
Śnieżne Kotły, 8 marca 2007
Zima bezlitośnie obejmowała karkonoski krajobraz szponami mrozu, sprawiając wrażenie, jakby chciała pożreć wszystko, co stanie jej na drodze. Za jeden z głównych celów obrała sobie schronisko Nad Śnieżnymi Kotłami, które od dłuższego czasu trwało przeobrażone w lodowy zamek niczym z ponurej baśni o Królowej Śniegu. Za tę drastyczną zmianę jego wyglądu odpowiadała szadź, która z każdym następnym dniem pokrywała je coraz grubszą powłoką. Przyjmując na siebie kolejne warstwy lodu i śniegu, stare schronisko coraz mniej przypominało dzieło ludzkich rąk. O ile w świetle słońca wyrzeźbiona przez wiatr śnieżna elewacja mogła wyglądać imponująco, o tyle podczas mgły schronisko stawało się niewidoczne, jakby w ogóle przestało istnieć.
Maksymilian Rajczakowski snuł się chłodnymi i ciemnymi korytarzami, aż dotarł do jadalni, która – mimo śniadaniowej pory – świeciła pustkami. Powiódł wzrokiem po pustych stolikach i westchnął. Miał wrażenie, jakby cofnął się w czasie o kilka lat, do pamiętnego listopada dwa tysiące czwartego roku, gdy dotarł nad Śnieżne Kotły po raz pierwszy w życiu. W schronisku było wtedy niemal tak samo pusto i cicho jak teraz.
Postawił na barowej ladzie duży kubek i zaparzył herbatę. Tęsknił za czasem, gdy jadalnię okupowali turyści. Od chwili otwarcia schroniska w tym pomieszczeniu, bez względu na porę roku, nieustannie panował przyjemny gwar. Przeplatały się tu głosy dzieci i dorosłych, mieszały języki. Od kilku dni jednak Śnieżne Kotły, tak jak wiele innych karkonoskich schronisk, wypełniała przenikliwa cisza. Powodem były drastycznie pogarszające się w ostatnim tygodniu warunki pogodowe. Wielu turystów po wysłuchaniu ostrzeżeń GOPR-u rezygnowało z planowanych wędrówek i dokonanych wcześniej rezerwacji.
„Trzy miesiące lata – dziewięć miesięcy śnieg” – przypomniał sobie stare, karkonoskie porzekadło. Z tą myślą i parującym kubkiem w ręce udał się do swojego gabinetu. Bolała go głowa – sam nie wiedział, czy to z powodu zmieniających się gwałtownie warunków atmosferycznych czy zmartwienia, które spędzało mu sen z powiek.
Mimo rannej pory w pomieszczeniu, tak jak w innych częściach schroniska, panowała ciemność. Okna od wielu dni pokrywała od zewnątrz bariera z lodu, szadzi i śniegu wpuszczająca do środka niewiele światła. Oplatała schronisko niczym jadowity pająk, który przed uśmierceniem swojej ofiary owijał ją w kokon.
Maksymilian przekręcił klamkę. Musiał szarpnąć za nią z dużą siłą, żeby mimo zamarzniętych zamków otworzyć okno. Zacisnął pięść i przebił śnieżno-lodową powłokę blokującą dostęp światła do pokoju. Podmuch lodowatego wiatru uderzył go w twarz, a do pomieszczenia zaczął wsypywać się śnieg. Spojrzał przed siebie, ale zamiast widoku na Kotlinę Jeleniogórską zobaczył wyłącznie morze bieli, jakby tego poranka zapomniano narysować krajobraz za oknem.
Jego złe przeczucia się potwierdziły. Na zewnątrz, tak samo jak przez cały poprzedni dzień, panowało charakterystyczne dla zimowych Karkonoszy zjawisko, które meteorolodzy określają mianem white-out, czyli „białej ciemności”. Jest ono skutkiem występowania jednocześnie gęstej mgły i śnieżnej zamieci. W takich warunkach światło słoneczne ulega wielokrotnemu odbiciu i rozproszeniu, zamieniając się w chaos, który dociera do oczu człowieka ze wszystkich możliwych kierunków. A to sprawia, że przestaje istnieć tak prozaiczny element rzeczywistości jak cień.
Maksymilian zmarszczył brwi. Z pozoru mogło się wydawać, że brak cienia nie jest niczym szczególnie dotkliwym. O cieniu zwykło się przecież myśleć jako o czymś niebezpiecznym. To w nim, wedle ludowej mądrości, skrywali się ludzie o nieczystych intencjach, tam też rodziły się groźne myśli i chore pomysły. Cień – symbol fałszu i śmierci, utożsamiano z szeroko pojętym złem.
Świat pozbawiony cienia powinien więc być wszechogarniającą jasnością, po prostu rajem. A jednak nim nie był.
Mieszkający od kilku lat w górach Maksymilian właśnie tu po raz pierwszy zrozumiał, że czerń i biel, choć reprezentowały przeciwstawne żywioły, utrzymywały rzeczywistość we względnej harmonii. Nagłe wyzbycie się jednej z barw sprawiało, że ludzkie zmysły – przede wszystkim wzrok, ale także równowaga – ulegały rozstrojeniu. I wiedział o tym każdy, kto doświadczył wędrówki po Karkonoszach w warunkach white-outu. Dopiero wtedy można było zrozumieć, jak bardzo trudno się poruszać, gdy cień nie istnieje i nie zakreśla człowiekowi konturów otaczających go przedmiotów. Biel zalegającego na szlakach śniegu zaczyna mieszać się z bielą mgły i padającego z nieba świeżego puchu, znikają punkty odniesienia. Ludzie, którzy podczas wędrówki znajdą się w takich warunkach, zaczynają odczuwać zawroty głowy i mdłości. Błędnik głupieje, człowiek traci poczucie równowagi – a to już pierwszy krok do katastrofy.
Kolejny powiew lodowatego wiatru wyrwał Maksa z zamyślenia. Zebrał śnieg, którego spora ilość zalegała już wewnątrz na parapecie, po czym zamknął okno. Włączył radio, usiadł przy biurku i znów popadł w odrętwienie.
Góry miały swoje charakterystyczne pogodowe „humory”, które zwiastowały nadchodzące nieszczęście. W Tatrach takim zjawiskiem był halny, przy którym wielu samobójców decydowało się na ostateczne rozwiązania. W Karkonoszach natomiast śmierć zbierała swoje żniwo właśnie wtedy, gdy górskie szczyty zaczynały tonąć w białej ciemności. W takich warunkach bowiem najczęściej dochodziło do zaginięć. Oblepione śniegiem znaki i tyczki rozmywały się we mgle, a spanikowani wędrowcy zaczynali błądzić w bezkresnej bieli, co jakiś czas tracąc równowagę i upadając w biały puch. Tułali się zdezorientowani, aż udało im się z powrotem trafić na szlak. Gdy jednak do tego nie dochodziło, błądzili aż do utraty sił i – jeśli w porę nie nadeszła pomoc – zamarzali. Maksymilian wzdrygnął się. Trudno mu było wyobrazić sobie bardziej koszmarną śmierć. Biała ciemność. Z pozoru brzmiało to jak oksymoron, ale było celnym określeniem tego zjawiska: bo choć na dworze panowała biel, człowiek błądził w niej jak w bezgranicznej ciemności.
– O, tutaj jesteś! Szukałam cię. – Z zamyślenia wyrwał go głos Marty. Nawet nie zauważył, kiedy weszła do gabinetu. – Jak tak dalej pójdzie, nasze schronisko zacznie niedługo przypominać igloo.
– Marta... – zaczął.
– Zastanawiam się, ile może ważyć skorupa, która pokrywa teraz budynek... Jak myślisz? – Próbowała brzmieć beztrosko, ale i tak wyczuwał w jej głosie niepokój.
– Marta... Ja myślę, że on nie żyje.
Uśmiech znikł z twarzy kobiety.
– Przestań! Tomek jest rozsądny, sam tak zawsze mówiłeś.
– Mówiłem. Ale już kolejny dzień nie ma z nim kontaktu. Nikt nie wie, gdzie jest. Nikt niczego nie widział, nikt niczego nie słyszał, goprowcy nie trafili na żaden ślad – zaczął wyliczać zdenerwowany.
– Na razie. Na razie nie trafili... – podkreśliła. – Przecież to jeszcze może się zmienić!
– Skoro do tej pory nic nie mają, to szanse, że nagle coś znajdą, są marne. Spójrzmy prawdzie w oczy. – Westchnął i schował głowę w rękach. Przeczesał dłońmi włosy, po czym uderzył pięścią w biurko. – A gówno, które wisi za oknem, tego nie ułatwia! – Poczucie bezradności rosło w nim z każdą godziną. – Jak tak dalej pójdzie, za kilka dni zasypie nas po ostatnie piętro i nawet tego nie zauważymy, bo niezależnie od pory dnia w schronisku jest ciemno przez szadź, która okleja okna – dodał, zawieszając na kobiecie zbolałe spojrzenie. Wyzierała z niego przejmująca troska o zaginionego przyjaciela.
Marta podeszła do Maksa i przytuliła go z całych sił, czule całując w czoło. Posadził ją sobie na kolanach.
– Jeśli jeszcze kilka dni będzie wisiało w powietrzu to mleko, chyba popadnę w obłęd – zaczął. – Momentami przestaję wierzyć, że kiedyś wyjdzie słońce.
Marta spojrzała na niego ze zrozumieniem.
– Zima w Karkonoszach nie zawsze jest łatwa, a tegoroczna zwłaszcza. Ale damy radę, wiesz? To jest po prostu czas, w którym miłość do gór... bywa trudna – dodała. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale w tym momencie Maks wychylił się z krzesła, żeby podkręcić radio.
– Dzień dobry państwu, jest punktualnie ósma, zaczynamy wiadomości. Na początek dobre wieści z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. W najbliższych godzinach w związku z nadciągającym wyżem możemy spodziewać się poprawy warunków pogodowych w szczytowych partiach Karkonoszy. Temperatura maksymalna w ciągu dnia minus sześć stopni, w Jeleniej Górze minus dwa. Przypominamy, że zgodnie z komunikatem GOPR-u obowiązuje czwarty stopień zagrożenia lawinowego. W związku z tym ratownicy zalecają, zwłaszcza osobom niedoświadczonym, aby odłożyły plany wędrówek po górach, aż warunki staną się bardziej stabilne.
Maks zastygł w bezruchu nachylony nad odbiornikiem, jakby obawiał się uronić choć jedno słowo.
– W jeleniogórskim szpitalu nadal trwa walka o życie siedemnastolatka, którego tydzień temu porwała lawina podczas zjazdu na nartach skiturowych Kotłem Łomniczki. Nastolatek udał się na niebezpieczną eskapadę pod opieką ojca, który także odniósł obrażenia podczas wypadku. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Przypomnijmy, że to już kolejny incydent w tym rejonie w ciągu ostatniego miesiąca. Biegnący przez Kocioł Łomniczki czerwony szlak turystyczny został zamknięty jeszcze w grudniu z powodu zagrożenia lawinowego i poruszanie się nim, pieszo czy na nartach, jest zabronione. Eskapady na zamknięte szlaki to sprowadzanie śmiertelnego niebezpieczeństwa nie tylko na siebie, ale także na ratowników GOPR-u, którzy są potem wzywani na pomoc – kontynuował spiker. – Wciąż trwają poszukiwania zaginionego Tomasza Wilczura. Znany autor powieści kryminalnych zaginął w Karkonoszach wczorajszego poranka. Początkowo poszukiwania skupiały się na okolicach schroniska Strzecha Akademicka. To właśnie tam pisarz wynajął pokój, aby, jak donoszą świadkowie, pracować nad swoją najnowszą powieścią. Według ustaleń policji Wilczur w dniu zaginięcia planował wycieczkę do Domu Śląskiego. Sytuacja staje się coraz bardziej niejasna, bo w świetle najnowszych doniesień ostatnim miejscem logowania się telefonu poszukiwanego mężczyzny były okolice przełęczy Okraj, a nie Domu Śląskiego, i tam teraz skupiają się poszukiwania. Poza polską policją i GOPR-em w akcję zaangażowane są także czeskie służby. Zdjęcie pisarza znajdziecie na stronie internetowej jelonka.com. Wszyscy, którzy w ostatnich dniach wędrowali po Karkonoszach i widzieli pisarza, proszeni są o kontakt z policją. Z nieoficjalnych ustaleń wynika, że Tomasza Wilczura prawdopodobnie po raz ostatni widziano w towarzystwie obcego mężczyzny, którego tożsamości nie udało się dotychczas ustalić, a który może mieć istotne informacje na temat miejsca aktualnego pobytu pisarza. Czas na komunikaty drogowe. Na drodze krajowej numer trzy na odcinku ze Szklarskiej Poręby do Jakuszyc tworzą się korki. Z powodu zamieci śnieżnej doszło tam...
Maks wyłączył radio.
– Kochanie – zaczęła Marta – wiem, że bardzo martwisz się o swojego przyjaciela. Ja też się martwię. Spójrz na mnie! Niezależnie od wszystkiego, musisz zrozumieć, że to nie ty odpowiadasz za jego zaginięcie. Nie ty!
Maks zaczerpnął tchu, po czym nagle zwiesił ramiona.
– Mimo to czuję się cholernie winny – odparł łamiącym się głosem. – To ja namawiałem go, żeby tu przyjechał.
Wrocław, 8 marca 2007
Julitę Domańską przez całą noc męczyły koszmary. „To wina pełni” – powtarzała sobie, gdy nad ranem obudziła się kolejny raz. Była już tak zmęczona sennymi marami, że zrezygnowana wyłączyła budzik, który miał zadzwonić dopiero za godzinę, i zaczęła zbierać się do pracy.
Po kilkudziesięciu minutach wchodziła do jednej z reprezentacyjnych kamienic przy wrocławskim Podwalu, w której mieściła się siedziba jej wydawnictwa. Zajęta swoimi myślami mruknięciem pozdrowiła portiera, przywitała się z Beatą, sekretarką, i poszła do swojego pokoju. O tej porze w dziale marketingu było jeszcze pusto.
Usiadła przy biurku, włączyła komputer i zaczęła przeglądać portale informacyjne z nadzieją na znalezienie jakiejkolwiek nowej informacji w sprawie zaginięcia Tomasza Wilczura.
– Ciężka noc? – usłyszała nad sobą głos Beaty.
– Aż tak po mnie widać? – Julita uniosła wzrok znad komputera.
– Pomyślałam po prostu, że przyda ci się kawa. – Sekretarka postawiła przed nią filiżankę.
– Dziękuję. To miłe z twojej strony.
– Nie ma sprawy – odparła Beata. – Nie uwierzysz, jakie miałam dzisiaj szczęście...
Julita spojrzała na nią nieobecnym wzrokiem.
– Wyruszyłam do pracy trochę wcześniej niż zwykle. Dojeżdżam od siebie z Udanina autostradą. Wyobraź sobie, że kilka minut po tym, jak zaparkowałam pod wydawnictwem, w radiu powiedzieli, że był jakiś straszliwy karambol właśnie na A cztery, w okolicach Kostomłotów. Można powiedzieć, że otarłam się o tragedię...
– No tak... – odparła Julita beznamiętnie. Nie miała siły na rozmowę.
– À propos wypadków, coś wiadomo w sprawie Wilczura?
– Wiem tyle, co mówią w mediach. Czyli niewiele.
Beata zamyśliła się.
– Nigdy za nim nie przepadałam – stwierdziła znienacka.
– Dlaczego?
– Był taki jakiś, no wiesz... Nadęty? Małomówny, nie reagował zbytnio na żarty. Uważał się za nie wiadomo kogo. A sama chyba zauważyłaś, że jego powieści już od dłuższego czasu kiepsko idą.
– To, że kiepsko się sprzedają, nie znaczy, że są kiepskie. Zresztą, stracił ukochaną półtora roku temu. Trudno, żeby tryskał optymizmem.
– Myślisz, że sprzedaż książek pójdzie w górę, jak znajdą go, no wiesz... Martwego? Autor kryminałów nie żyje, to byłaby sensacja!
– Co ty bredzisz?
– Oj, nie mów, że nie pomyślałaś o tym samym. Może wypuścimy wtedy limitowany nakład książek z jego czarno-białym zdjęciem, taką wersję kolekcjonerską?
Julita zamyśliła się na moment.
– Nawet jeśli, to nie zamierzam o tym z tobą rozmawiać, a już zwłaszcza w tym momencie. Wciąż go przecież szukają.
– I może wierzysz, że znajdą go żywego? Kobieto, tyle kryminałów przeczytałaś przez lata pracy w naszym wydawnictwie i wierzysz w takie szczęśliwe zakończenia?
– Jeśli kawa była w pakiecie z tą rozmową, to ja ci za nią podziękuję. – Julita zirytowana odsunęła filiżankę.
– Ty rzeczywiście wstałaś dzisiaj lewą nogą. – Beata się skrzywiła. – Przecież to nie nasza wina, że się chłop zgubił w górach. Ja mu źle nie życzę, po prostu trzeźwo myślę – dodała. Jeszcze przez chwilę stała w drzwiach, ale wobec braku reakcji koleżanki wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju.
Julita tymczasem przeleciała wzrokiem kolejny artykuł o zaginięciu Wilczura i poczuła, jak rośnie jej ciśnienie. Nikt nie potrafił zirytować jej tak skutecznie, jak sekretarka z ich wydawnictwa.
Wyjrzała przez okno na Podwale i ciągnącą się wzdłuż niego Promenadę Staromiejską. Mimo deszczu i gęstych chmur, jakie od rana wisiały nad Wrocławiem, wyraźnie dostrzegała dyskretne oznaki nadchodzącej wiosny. Na drzewach, które pamiętały jeszcze czasy przedwojennego Breslau, pojawiały się już pierwsze pąki. Za kilkanaście dni te skromne sygnały powinny zamienić się w radosny wybuch morza zieleni. Westchnęła. Zdawała sobie bowiem sprawę, że nieco ponad sto kilometrów od Wrocławia, w Karkonoszach, panują zgoła inne warunki i w najlepsze trwa tam zimowy armagedon. Gdzieś w tym śnieżnym zamieszaniu zniknął pracujący dla jej wydawnictwa autor.
Wyrzuty sumienia doskwierały jej coraz bardziej. Julita czuła, że tym razem przeszarżowała ze swoją kreatywnością. Spojrzała na wyświetlacz telefonu i ostatniego esemesa od Tomka. „Witam! Prace nad książką idą dobrze, dzisiaj wycieczka do Domu Śląskiego. Pozdrawiam z Karkonoszy”. Wysłał go wczoraj. Nie wspomniał nic o tym, żeby zamierzał realizować plan, do którego kilka dni temu próbowała go namówić... Najbardziej zastanawiała ją jednak forma wiadomości. Znała Tomka już jakiś czas i wiedziała, że jest wręcz przewrażliwiony na punkcie schematycznych pozdrowień. Zazwyczaj więc kończył esemesy słowami: „Miłego dnia” albo „Ukłony”, ale raczej nie pisał „Pozdrawiam”. A już na pewno nie zaczynał wiadomości od słów: „Witam”. Miała coraz więcej wątpliwości, czy to na pewno on napisał tę wiadomość.
Nie mogąc znieść panującej w biurze ciszy, złapała płaszcz i wybiegła z wydawnictwa. Skierowała się Podwalem w stronę Krupniczej. Przybierający na sile deszcz sprawiał, że włosy zaczynały kleić się jej do czoła, a wełniany płaszcz ściemniał. Dopiero po kilkuset metrach zorientowała się, że zapomniała z biura parasolki. „Chrzanić to!” – pomyślała i przyspieszyła kroku. Niedługo potem znalazła się przed mrocznym i przysadzistym budynkiem z ciemnej cegły. Sapiąc z wysiłku, przeskakiwała po dwa stopnie, aby już po chwili wparować do holu komendy policji. Panował tam spory ruch. Minęła kilku policjantów, którzy rozmawiali o czymś z wyraźnym przejęciem. Ze strzępków rozmowy zorientowała się, że dotyczyła ona wypadku w Kostomłotach, o którym wspominała Beata. Skierowała się do okienka dyżurnego.
– Dzień dobry. Chciałabym złożyć zawiadomienie – rzuciła przejęta. – W sprawie zaginięcia Tomasza Wilczura.
– Tego pisarza? Przecież my już o tym wiemy, szuka go pół województwa! GOPR działa, tak samo czeskie służby. – Policjant spojrzał na nią zdziwiony. – Pani się skąd, za przeproszeniem, urwała?
– Ale... – Julita się zmieszała. – To... Ja to wszystko zaplanowałam – powiedziała i się rozpłakała.
PRZYPISY