Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ktoś kiedyś powiedział, że nie ma jednej Afryki. Afryka, jak i każdy kraj tego kontynentu, ma wiele twarzy. Pod każdym względem – przyrodniczym, ekonomicznym i przede wszystkim społecznym. W Demokratycznej Republice Konga żyje ponad 400 grup etnicznych, na Wybrzeżu Kości Słoniowej około 100, a w Tanzanii 124. I o każdej z tych grup krążą opowieści – dumny jak Masaj, zdolny jak Czaga czy leniwy jak Gogo. Ta afrykańska mozaika została opisana barwnie i z humorem, choć nie brak tu refleksji i analitycznego podejścia. Książka opowiada o miejscach, zdarzeniach, ale przede wszystkim o ludziach, których autor spotkał na swojej drodze. To spojrzenie na świat oczami podróżnika, dla którego Afryka stała się drugim domem.
Jerzy Gilarowski jest geografem, specjalizuje się w problematyce afrykańskiej. Wykłada na uczelniach polskich (Uniwersytet Warszawski, Almamer Szkoła Wyższa, Wyższa Szkoła Gospodarki Euroregionalnej) i afrykańskich (University of Dar es Salaam, University of Dodoma, University of Rwanda). Jest autorem prac naukowych oraz popularyzujących wiedzę o Afryce, do których należy niniejsza książka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Buszmeni byli tak zajęci konsumpcją, iż pomyślałem, że zupełnie o nas zapomnieli. Ale nie! Po chwili też zostaliśmy zaproszeni „do stołu”. Przywódca grupy bynajmniej nie zaoferował nam jakiejś kończyny, albo wątróbki. To przecież nie byłoby godne gości. Dla nas było coś lepszego – pieczone małpie móżdżki! Mężczyzna włożył ostrze noża do jednej z głów i wykonał kilka okrężnych ruchów mieszając w ten sposób jej zawartość (przypominało to trochę oddzielanie kopry od wnętrza skorupy orzecha kokosowego), po czym z szerokim uśmiechem podał „posiłek” najbliżej siedzącemu Darkowi”.
Fragment z rozdziału niniejszej książki –„Koczownicy – dawni i ci współcześni”
Mojej córce Monice
PRZEDMOWA
Nie miałem, tak jak Karen Blixen, farmy w Afryce u stóp gór Ngong, ale za to założyłem firmę na płaskowyżu Dodomy. Zanim jednak do tego doszło wykładałem przez 20 lat geografię na Uniwersytecie Warszawskim i jako geograf specjalizujący się w problematyce afrykańskiej, odwiedzałem ten kontynent wielokrotnie, penetrując zapadłe dziury, do których turyści zwykle nie zaglądają.
Podróżowanie po Afryce było także możliwe dzięki pilotowaniu wycieczek z warszawskich biur podróży. Odwiedzanie tych samych miejsc i poruszanie się po utartych szlakach turystycznych szybko jednak mnie znudziło. Stworzyłem więc stronę internetową i zacząłem organizować swoje własne (autorskie) wyprawy. Zgłaszały się na nie osoby, które poszukiwały niestandardowego programu turystycznego. Wykorzystując wszelkie przerwy w kształceniu studentów, a więc wakacje i święta, jeździłem na nietypowe safari[1] (rowerem, pieszo, balonem) po kenijskich, ugandyjskich, bądź tanzańskich parkach narodowych, nurkowałem w „koralowych” wodach Oceanu Indyjskiego i polowałem z Buszmenami (i z łukiem) na „drobnego” zwierza. Owocem tych wyjazdów były artykuły do kolorowych gazet. W większości publikowałem je anonimowo, gdyż twórczość ta nie zawsze licowała z pozycją nauczyciela akademickiego. Artykuły miały przede wszystkim odpowiadać gustom czytelnika i wymogom redaktorów. Pisałem więc o spalonej słońcem sawannie, pachnącym kardamonem Zanzibarze, czy też mocnej kawie w sennej Mombasie. Nie podpisywałem się, ale też nie wstydziłem się, bo niby czego? Chociaż dla niektórych moich uczonych kolegów taka twórczość wydawała się niegodna naukowca.
Moja miłość do tropików zaczęła się jednak jeszcze w dzieciństwie, kiedy z wypiekami na twarzy pochłaniałem nocami, pod pierzyną, i z latarką w ręku, książki Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka w różnych egzotycznych miejscach świata. Dlaczego pod pierzyną? Ponieważ wydawało mi się, że tak gorąco musiało być mojemu bohaterowi.
Naczytawszy się o bujnej tropikalnej dżungli, rozległych sawannach i koralowych wybrzeżach, już w piątej klasie pytałem nauczycieli geografii i biologii w jaki sposób mogę zostać podróżnikiem. I nic dziwnego, że nie otrzymałem odpowiedzi. No bo jak można było zostać podróżnikiem w socjalistycznej Polsce, w której paszport otrzymywali tylko wybrani.
Już jako piętnastolatek wiedziałem co chcę robić w życiu – poznawać Czarną Afrykę, albo jak się teraz mówi, żeby przypadkiem nikogo nie obrazić – Afrykę Subsaharyjską. A dlaczego właśnie Afrykę? Bo po prostu! Nie znajduję logicznego wytłumaczenia. Przecież wyspy Oceanii, Ameryka Południowa i Azja wzbudzają chyba większe emocje wśród polskich turystów. Może źródło tkwi w mojej ulubionej książce z dzieciństwa Tomek na Czarnym Lądzie, a może dlatego, że wnętrze Afryki zostało najpóźniej poznane przez Europejczyków, przez co kontynent ten wydawał mi się najbardziej egzotyczny?
O Afryce napisano już dużo, w czym zresztą miałem swój udział. Czy można napisać jeszcze coś nowego? Czymś zaskoczyć, zainteresować? Ciągle jednak ktoś dorzuca na półkę w księgarni swoją książkę. Spróbowałem i ja. W końcu chyba mam coś do powiedzenia. Wolne chwile spędzone na werandzie mojego afrykańskiego domu poświęciłem na napisanie książki o Afryce widzianej od środka, czy może lepiej – „od kuchni”; o Afryce, w której spędziłem dobrych kilka lat swojego życia. Patrzenie od kuchni przychodzi dopiero po latach, kiedy poznaje się mechanizmy, a nie tylko ich efekty. To tak jak z patrzeniem na obraz. Można patrzeć i zastanawiać się jakie przesłanie on niesie, ale też można również dociekać jakich technik artysta użył do stworzenia dzieła „i gdzie on u diabła kupił takie farby”, bo przecież wiadomo, że od kilku miesięcy nigdzie nie ma ich w sprzedaży! A co to dokładnie znaczy przedstawianie Afryki od kuchni? Podam prosty przykład. Otóż turyści uczestniczący w safari, chętnie słuchają, rozmawiają i zadają mnóstwo pytań swemu wciąż uśmiechniętemu lokalnemu przewodnikowi, chwalą kulinarne umiejętności kucharza, podziwiają taniec i śpiew Masajów. Wszystko jest takie fajne, ekscytujące i dobrze zorganizowane. Wracając do domu są pod wrażeniem serdeczności Afrykanów. Niektórzy zaczynają nawet trochę zazdrościć przewodnikowi takiej ciekawej pracy i kontaktów z ludźmi z całego świata. Nie zdają sobie jednak sprawy, że ich przewodnik najczęściej nie otrzymuje żadnej zapłaty za swoją pracę od swojego szefa. Szef wychodzi z założenia, że napiwek, który przewodnik otrzyma od turystów za dobrze wykonaną pracę, będzie dla niego wystarczającym wynagrodzeniem. I zwykle tak jest, ale często też turyści jednak nie płacą, bo są skąpi, albo niezadowoleni (bo niektórzy zawsze i ze wszystkiego są niezadowoleni), albo wydaje im się, że skoro wycieczka kosztowała tyle kasy to wszyscy usługodawcy i ich pracownicy powinni być im wdzięczni. I cieszyć się, że mają pracę. Przewodnik może oczywiście starać się o pracę w innej firmie, ale tam jest dokładnie tak samo. Jedyne wyjście to prosić szefa aby zlecał mu prowadzenie jak największej liczby wycieczek i mieć nadzieję na suty napiwek. O to samo proszą jednak i inni przewodnicy. Przewodnik uśmiecha się do szefa i do turystów, a do przewodnika uśmiecha się kucharz, mając nadzieję, że to jego wybierze przewodnik na safari tym razem. Kucharz uśmiecha się też do turystów, licząc na to, że i jemu coś tam dodatkowo skapnie, oprócz tego co mu da przewodnik. Wszyscy się więc do siebie uśmiechają, a tak naprawdę to jest walka o byt. Z wieloma przewodnikami w Kenii i Tanzanii jestem w przyjacielskich stosunkach. Wiem, że jeśli pojadą na safari dwa razy w miesiącu, i dostaną napiwki od grup, to oni i ich rodziny będą miały zapewnioną egzystencję na minimalnym poziomie. Jeśli wyjadą trzy razy, to stać ich będzie na odrobinę luksusu – np. na zakup ubrań dla dzieci i plastikowego naszyjnika dla żony. Nierzadko jednak jest tak, głównie poza sezonem, że czekają na zlecenie od szefa przez miesiąc, dwa. Jako pilot wycieczek zagranicznych prowadziłem wiele grup polskich turystów do Afryki. Wielu turystów nie wierzyło, że sytuacja wygląda dokładnie tak jak przedstawiłem. Ze zdumieniem przyjmowali też informację, że tradycyjny mieczyk masajski, zakupiony przez nich po występach w wiosce, wcale nie został zrobiony przez sprzedającego go Masaja, o czym tamten przekonywał, tylko przez rzemieślnika w Nairobi, Aruszy, czy też Dar es Salaam.
Jest to książka o niebywale zróżnicowanej i wciąż zmieniającej się Afryce. Ktoś, kiedyś powiedział, że nie ma jednej Afryki. Tak, to prawda. To tak samo jak nie ma jednej Europy, Azji, czy Ameryki. W naturze człowieka leży jednak uogólnianie, szufladkowanie otaczającego go świata. Jest to jak najbardziej poprawne. Pozwala to poznać, w pewnym sensie, otaczającą nas rzeczywistość. Czy mapa nie jest uogólnieniem? Im mniejsza jej skala tym większe uogólnienie. Doskonale znamy takie sformułowania jak gorącokrwisty Włoch, flegmatyczny Anglik, czy uporządkowany Niemiec. Ile jest prawdy w tych stereotypach? Osobiście znam strasznie poważnego Włocha, cholerycznego Anglika i Niemca-bałaganiarza, którego biurko wygląda jak po przejściu huraganu. Często czytam, i słyszę, iż Afrykanie są tacy, albo tacy, a Afryka jest taka, a nie inna. Zresztą sam czasem takich uogólnień dokonuję – nawet w tym wstępie. Jest to wygodne, ale trzeba jednak mieć świadomość, że Afryka, jak i każdy kraj tego kontynentu, ma wiele twarzy. Pod każdym względem – przyrodniczym, ekonomicznym i przede wszystkim społecznym. W Demokratycznej Republice Konga zamieszkuje ponad 400 grup etnicznych, na Wybrzeżu Kości Słoniowej około 100, a w Tanzanii 124. I każdej z tych grup przystawia się „łatki” – dumny jak Masaj, zdolny jak Czaga, czy leniwy jak Gogo. W tej książce szczególną pozycję zajmują ludzie. I to ich różne charaktery, postawy, ich systemy wartości będę starał się ukazać.
Tak samo jak zróżnicowana jest Afryka, tak samo, w uproszczeniu, zróżnicowana jest ta książka. Opowiada o zdarzeniach, zwyczajach, miejscach znanych i nieznanych, albo znanych, ale opisanych inaczej. Raz na poważnie i refleksyjnie, w innym miejscu z humorem. Czasem jest to analiza, gdzieniegdzie synteza, a czasem opowieść przygodowa i beletrystyka. Forma rozdziału, bądź jego fragmentu, zależy od poruszanej tematyki.
Różnorodność Afryki ukazuje sam układ książki, w której tytuły poszczególnych rozdziałów zaczynają się na kolejną literę alfabetu. Kolejność zawartej w nich tematyki jest więc w pewnym sensie przypadkowa. Wszystkie rozdziały składają się jednakże w pewną całość, która jest obrazem Afryki jaką ja widzę i przeżywam. Jest to więc książka o mojej Afryce. Trzymając się alfabetycznej zasady tytułowania rozdziałów mogłem każdy z nich zatytułować na wiele różnych sposobów – np. Abisynia zamiast Autobusem ..., Bamako zamiast Bieda ..., czy Chwilowość sposobu życia zamiast Chrześcijaństwo ..., lub jeszcze inaczej. Wybór tematyki był więc absolutnie subiektywny i wynikał z mojego wyobrażenia o tym co jest najbardziej charakterystyczne dla Afryki. Na przykład – autobusy; jeżdżą po wszystkich kontynentach świata, ale nigdzie, w moim mniemaniu, nie odgrywają tak ważnej roli w życiu człowieka jak w Afryce. Pociągów jest tam mało, a na własny samochód stać tylko niektórych. O znaczeniu autobusów świadczy już sam ich wygląd. Wystarczy na nie popatrzeć – wszystkie mają żywe kolory, a napisy na każdym z nich niosą jakieś przesłanie – Allah jest Wielki, Ufajmy Bogu, Wiara przynosi Nadzieję, Jedność jest Siłą. „A” w Afryce zdecydowanie kojarzy mi się z autobusem. I podobnie jest z pozostałymi literami zaczynającymi tytuły kolejnych rozdziałów – każda z nich zaczyna wyraz, który przywodzi na myśl coś bardzo afrykańskiego. Przynajmniej dla mnie. Gdyby Afrykę dzisiaj napisał ktoś inny i również zastosował alfabetyczną zasadę tytułowania kolejnych rozdziałów, zapewne książka ta wyglądałaby zupełnie inaczej.
AUTOBUSEM, CIĘŻARÓWKĄ, ... POCIĄGIEM, CZYLI PODRÓŻOWANIE PO AFRYCE
Afrykanie są w ciągłym ruchu. Przemieszczanie się z miejsca na miejsce jest i było znamienną cechą ich kultury. Myśliwi i zbieracze bezustannie przemierzali busz, bezkresne sawanny i lasy w poszukiwaniu zwierzyny i jadalnych roślin, pasterze wciąż przeganiali stada bydła w poszukiwaniu nowych pastwisk, a wędrówkę rolników wymuszała ziemia. Gdy gleba stawała się jałowa przenosili wioski w inne miejsce i tam karczowali las, palili ścięte drzewa i rozpoczynali uprawę na nowo. Podstawowym środkiem lokomocji były własne nogi. Wszyscy chodzili po rozległych przestrzeniach Afryki, a miejsca wystarczało dla każdego.
Dzisiaj sytuacja wygląda inaczej. Wzrastająca liczba ludności i pojawienie się w warunkach gospodarki rynkowej prawa własności ziemi spowodowały, że wolne przestrzenie nagle skurczyły się. Wioski znieruchomiały, postęp cywilizacyjny wykruszył zbieraczy i myśliwych, a coraz częstsze klęski suszy spowodowały, iż pasterze-koczownicy zostali zmuszeni do zmiany stylu życia. Bynajmniej nie oznacza to, że mobilność Afrykanów zmniejszyła się. Jest taka sama, tylko przybrała inne formy. Migracje zmieniły cel. Teraz są to głównie wędrówki związane z poszukiwaniem pracy, którą w Afryce traci się bardzo często – podróże do miasta, do ośrodków górniczych, do miejscowości turystycznych, za granicę. Nagminne są sytuacje kiedy mąż i żona pracują w innych częściach kraju. Dotyczy to wielu moich afrykańskich przyjaciół. Zmusiła ich do tego rzeczywistość, ale od czasu do czasu odwiedzają się zasilając rzesze podróżnych. A czym podróżuje współczesny Afrykanin? Przede wszystkim autobusem (któremu za chwilę poświęcę sporo miejsca), pociągiem (ale w coraz mniejszym stopniu, gdyż podobnie jak i na całym świecie kolej przegrywa z transportem drogowym, jest zbyt powolna i nie dociera tam, gdzie najczęściej chciałby udać się podróżny), a poza tym na wyładowanych po brzegi pakach ciężarówek (co i u nas jeszcze nie tak dawno było codziennością), łodziami (co szczególnie jest charakterystyczne dla Konga, w którym z powodu kompletnej anarchii gospodarczej las zarasta zbudowane niegdyś drogi), rowerem (chociaż właściwie rowerem jeździ zwykle towar, a jego właściciel idzie obok) i w końcu na piechotę.
Na dworcu autobusowym
Charakterystycznym, zjawiskiem ostatnich dziesięcioleci, znakiem znamiennym dla okresu postkolonialnego, są masowe, piesze wędrówki uciekinierów z miejsc ogarniętych konfliktem zbrojnym. Największą pieszą ucieczką XX wieku w Afryce był exodus około 3-4 milionów Hutu, którzy w ciągu lipca 1994 roku uciekli do sąsiedniego Zairu i Tanzanii. Podobnie, to znaczy na piechotę, dotarło do miejsc swojego azylu, czyli obozów dla uchodźców, setki tysięcy uciekinierów z Somalii, Sudanu, Czadu, czy Demokratycznej Republiki Konga.
Część współczesnych podróżnych stanowią rolnicy, wiejscy rzemieślnicy czy też ludzie z lasu trudniący się wypalaniem węgla drzewnego i udający się do miasta aby tam sprzedać swoją produkcję. Przeludnienie wsi sprawia, że pola, a co za tym idzie zbiory i uzyskiwane z ich sprzedaży pieniądze, stają się coraz mniejsze. Rodzi to potrzebę szukania dodatkowego źródła utrzymania. W tej sytuacji w martwym, suchym sezonie roku, rzesze młodych mężczyzn wędrują za chlebem, aby powrócić z początkiem pory deszczowej na swoje poletko i zasadzić nowe rośliny. Ta sezonowa migracja do pracy zrodziła nowe zjawisko, które coraz częściej afrykaniści określają mianem koczownictwa pracy najemnej. Nowym zjawiskiem są też w Afryce Subsaharyjskiej rodzinne, rolnicze przedsiębiorstwa produkcyjno-handlowe. Polegają one na tym, że część członków rodziny zostaje na wsi zajmując się w dalszym ciągu produkcją i niemal codziennym dostarczaniem towaru do miasta, a część przenosi się do miasta na stałe, gdzie na targowisku przykleja kolejny stragan do już istniejących i sprzedaje towar, który jeszcze wczoraj rósł sobie na polu.
W Afryce na dłuższych trasach najbardziej powszechnym środkiem lokomocji jest zdecydowanie autobus. Podróż autobusem zwykle zaczyna się w miejscu, w którym na chwilę się zatrzymam – na dworcu autobusowym. Dworzec w mieście afrykańskim jest miejscem spełniającym wielorakie funkcje społeczno-gospodarcze, wśród których odjazdy i przyjazdy pojazdów nie wydają się mieć najważniejszego znaczenia. Podobnie jak na afrykańskich polach strefy lasów równikowych, na których uprawiane rośliny są ze sobą dokładnie wymieszane, gdzie trudno doszukać się jakiejkolwiek regularności, tak i dworzec, na pierwszy rzut oka, sprawia wrażenie kompletnego chaosu. Pomimo jednak pozornego nieładu nie sposób nie trafić do właściwego miejsca. Pomagają w tym naganiacze – kilkunastoletni chłopcy, którzy krążąc nieustannie wśród tłumu wypatrują rozglądających się bezradnie potencjalnych pasażerów i kierują ich do odpowiednich autobusów. Za pozyskanie klienta otrzymują od kierowcy kilka miedziaków, a czasem skapnie im też coś od doprowadzonego do właściwego miejsca pasażera. Naganiacze doskonale orientują się w teoretycznych godzinach odjazdów wszystkich środków transportu. Dlaczego teoretycznych? Ponieważ pojazdy odjeżdżają dopiero po wypełnieniu się po brzegi.
Często opóźnienia dochodzą do kilku nawet godzin, ale przyzwyczajeni do tego Afrykańczycy znoszą to ze stoickim spokojem, wręcz dziwiąc się wzburzeniu pojawiających się sporadycznie na dworcu ludziom z Północy, którzy niedorzecznie domagają się, aby ich autobus wreszcie ruszył w drogę.
– Kto by pomyślał!? Kierowca ma odjechać zgodnie z planem i stracić pieniądze za niewykorzystane miejsca. Ci biali chyba spadli z Księżyca!
Na dworcu, pomiędzy przystankami autobusowymi, teren do ostatniego metra kwadratowego zajęty jest przez sklepy, sklepiki i stoiska z różnorodnym towarem. Dworce afrykańskie spełniają również funkcję targowisk, tym większych, im większe jest miasto. Handluje się wszystkim. I wszędzie są śmieci, albo lepiej – góry śmieci, które pod gorącym afrykańskim słońcem i przy ulewnych deszczach rozkładają się bardzo szybko, wypełniając powietrze słodkawą wonią, wymieszaną z zapachem prażonej kukurydzy, smażonego manioku, przeróżnych placków, pieczonej baraniny i szaszłyków z koziego mięsa.
Wypełnieniem kakofonii form, kolorów i zapachów jest tłum. Podróżni, wędrowni sprzedawcy, naganiacze, gapie i ... złodzieje. Ci ostatni okradają nie tylko podróżnych. Czasami na dworcu rozlega się rozpaczliwy krzyk straganiarki, której właśnie zniknęła sakiewka z pieniędzmi. Biada złodziejowi gdy zostanie przyłapany na gorącym uczynku. Rozwścieczony tłum najczęściej sam wymierza sprawiedliwość przed przyjazdem policji. Każdy wtedy ma okazję do przyłożenia mwizi (z suahili – złodziej) i muszę przyznać, że sporo osobników tworzących tłum skwapliwie z tej sposobności korzysta. A gdy policja już przyjedzie nikt niczego nie widział i nic nie słyszał, a i policjanci niezbyt gorliwie dochodzą kto temu „nieszczęśnikowi” rozbił nos i narobił tyle siniaków.
Po długim oczekiwaniu w końcu jednak autobus rusza. Jakże jest to przyjemny moment, kiedy martwe powietrze zastępuje zbawienny przewiew dający rozkosz „wymiętemu” i spoconemu ciału! Nareszcie za oknem zaczynają zmieniać się widoki. Początkowo autobus lawiruje powoli pomiędzy stanowiskami, gawiedzią, sklepikami i straganami. Przez pierwsze kilkaset metrów obok pojazdu biegną drobni sprzedawcy, którzy mają nadzieję, że któryś z pasażerów w ostatniej chwili nabierze ochoty na prażone orzeszki, gotowane jaja lub łyk wody z foliowego woreczka.
Zaraz przy wyjeździe z miasta autobusy, zresztą jak również wszystkie samochody ciężarowe, przechodzą kontrolę wagową. Tak jest w większości miast afrykańskich. Ma to na celu eliminację z ruchu drogowego tych pojazdów, które są za ciężkie. Idea jest bardzo słuszna, gdyż pod palącym, afrykańskim słońcem zbyt ciężkie pojazdy tworzą w asfalcie głębokie koleiny. Ale idea jest tylko ideą. W praktyce kierowca zbyt ciężkiego auta płaci, oczywiście nigdzie nie rejestrowane, frycowe i jedzie dalej. Kierowcy autobusów też nieźle sobie radzą. Ileż to razy byłem świadkiem jak przed wjazdem na ważenie pasażerowie siedzący w tylnej części autobusu przemieszczali się chyłkiem na środek i kucali pomiędzy siedzeniami, aby nie zobaczyli ich urzędnicy kontrolujący wagę. W ten sposób zmniejszali nacisk na tylną oś pojazdu. Wskazówka wagi nie wykazała przeciążenia, autobus ruszał w dalszą drogę, a pasażerowie wracali na swoje miejsca. Nie muszę chyba dodawać, że ci pasażerowie byli „ofiarami” ładunku, który zapełniał wszelkie wolne miejsca w lukach bagażowych.
W większości krajów Afryki Subsaharyjskiej autobusy podczas jazdy kilkakrotnie przechodzą kontrolę policyjną. Czasami można odnieść wrażenie, że jest się w kraju ogarniętym działaniami wojennymi. Już z daleka widać policjantów z bronią, stojących na tle zabarykadowanej ciężkimi barierkami, kolczatkami, bądź metalowymi beczkami, drogi. W Tanzanii, jako spokojnym kraju, kontrole takie zdarzają się rzadko, a jeśli już mają miejsce, to zwykle policjanci ograniczają się do wejścia do autobusu i rzucenia okiem na podróżnych. Czasem, jak już ktoś przykuje ich uwagę, proszą o okazanie dokumentów. W innych krajach afrykańskich nie jest już tak łagodnie. Na przykład w sąsiedniej Rwandzie wszyscy pasażerowie wychodzą z pojazdu i gęsiego podchodzą do stróżów prawa okazując im dokumenty. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej policja ma również zwyczaj drobiazgowego sprawdzania bagażu. Nikogo to nie dziwi – w końcu kraj ten do niedawna był w stanie wojny. Oczywiście czasami dochodzi do sytuacji, które w naszym kręgu cywilizacyjnym mogą bulwersować, np. wzywany jest właściciel dużej zielonej torby i pytany skąd ma takie nowe, lśniące pantofle, albo w jakim celu przewozi damskie sukienki lub drewniane figurki. Kiedyś, przy okazji jednej z takich kontroli drogowych, zostałem szczegółowo przepytany odnośnie do posiadanych przeze mnie kilku afrykańskich masek, za które zapłaciłem na bazarze jakieś 15 dolarów.
Biada temu, kto nie ma przy sobie dokumentów. Doświadczyłem tego właśnie we wspomnianym Wybrzeżu Kości Słoniowej. Mieszkałem kiedyś przez kilka miesięcy w San Pedro, miasteczku położonym w pobliżu granicy z Liberią. Mając coś do załatwienia wsiadłem do autobusu jadącego do sąsiedniej miejscowości. Już przy wyjeździe z miasta autobus zatrzymali policjanci. Pech chciał, że zapomniałem dokumentów, za co zostałem umieszczony w stojącej obok, okratowanej ciężarówce, w której było już, na oko, czterdziestu innych nieszczęśników, którzy, tak jak ja, byli na bakier z obowiązującymi przepisami podróżnymi. Jak się okazało do ciężarówki tej, już od godziny, upychani byli kolejni podejrzani z hurtowo kontrolowanych autobusów. Byłem jednym z ostatnich zatrzymanych, więc wczuwanie się w sytuację sardynki w puszce nie trwało na moje szczęście długo. Na komisariacie policji, do którego nas następnie przywieziono, miałem okazję poznać tutejsze metody śledcze. Ustawiono nas na placu i kazano czekać na przesłuchanie. Z okien budynku wydobywały się jęki bitych niemiłosiernie kobiet i mężczyzn. Miałem nadzieję, że byli to jacyś groźni przestępcy, a nie pasażerowie z poprzedniego kursu ciężarówki. W każdym bądź razie minę miałem nietęgą.
W końcu nadeszła moja kolej. Przesłuchujący mnie oficer nie był takim służbistą, jak jego koledzy kontrolujący pasażerów autobusów. Odesłał mnie do domu wraz z uzbrojonym policjantem, któremu miałem okazać paszport. Musiałem też opłacić wynajem taksówki, która zawiozła nas do domu i odwiozła funkcjonariusza z powrotem do miejsca pracy. No bo niby dlaczego ten afrykański kraj ma wysyłać radiowóz, którego zresztą nie ma, do domu podejrzanego, aby ten udowodnił, że nie jest poszukiwanym przestępcą, czy też nielegalnym imigrantem. Skoro obcokrajowiec chce tutaj być, to niech za to płaci.
No cóż, kraje afrykańskie mają młodą demokrację i najczęściej niestabilną sytuację polityczną, a tego typu działania policji mają na celu utrudnić działalność przestępców, przemytników i ograniczyć napływ nielegalnych imigrantów, chociaż zdarza się, że intencje stróżów prawa nie zawsze są czyste. Podróżowanie i działalność policji stanowią wodę na młyn dla szeroko pojętej korupcji. Dla przykładu policjanci po pracy, dla podreperowania domowego budżetu, czasem organizują swoje „prywatne” kontrole drogowe. Koncentrują się głównie na samochodach osobowych. Zawsze znajdzie się coś, za co mogą ukarać grzywną kierowcę. W tej sytuacji, i dotyczy to głównie obcokrajowców, lepiej stracić parę dolarów niż spędzić kilka następnych godzin na urzędowych formalnościach na macierzystym posterunku reprezentanta prawa, gdzie „prywatna inicjatywa” przeradza się w oficjalne postępowanie służbowe.
Ale powróćmy do autobusu. Przerywnikiem w monotonnej podróży są postoje na przystankach. Po zatrzymaniu się autobus momentalnie jest otaczany rojem sprzedawców. Niezależnie od pory dnia i nocy w przystankowych, przenośnych sklepach można kupić zawsze coś do jedzenia. Handel odbywa się przez okna, gdyż postój jest zwykle zbyt krótki aby wyjść na zewnątrz. W ofercie sprzedających są najczęściej banany, gotowana kukurydza, pomarańcze, orzeszki ziemne, gotowane jaja i smażone na wrzącym oleju afrykańskie placki z manioku. Tutaj, na prowincji, ceny są z reguły dużo niższe niż w większych miastach toteż łatwo poznać mieszczuchów, którzy kupują wszystko jak leci i układają towar gdzie się tylko da – pod siedzeniem, na podłodze, na półkach, a później już na kolanach, przez co niektórym widać tylko głowy.
W walce o autobusowego klienta zwyciężają ci, którzy są najwyżsi, gdyż sięgając po towar pasażer trafia ręką tam, gdzie ma najbliżej. Zawsze podziwiałem ekwilibrystyczne zdolności sprzedawców, którzy nie chcąc utracić wywalczonego miejsca w tłumie konkurentów dokonują wszelkich operacji jedną ręką. Drugą podtrzymują umieszczoną na głowie tacę z towarem. Gdy samochód nagle rusza często zdarza się tak, że pasażerowie nie zdążą zapłacić za dokonane zakupy. Przez kilkadziesiąt metrów sprzedawcy gonią odjeżdżający autobus. Pomstują i rozpaczliwie domagają się należności za wydany towar. No cóż zwyczajne ryzyko zawodowe. A na marginesie – podobny handel odbywa się na stacjach kolejowych, z tą różnicą, że potencjalnych klientów jest zwykle kilkanaście razy więcej i sprzedający nie muszą przeprowadzać transakcji w takim pośpiechu jak ich koledzy z „branży autobusowej”.
Autobus jest miejscem pracy przedstawicieli handlowych prowadzących tak zwaną sprzedaż sieciową. Wsiadają oni w mieście A i wysiadają w mieście B, a po drodze prezentują towar pasażerom. Szczególnie aktywni są reprezentanci firm kosmetycznych oraz farmaceutycznych. Zapewniają, że oferowane produkty są najzdrowsze, najskuteczniejsze i najbardziej przyjazne naszym organizmom. Przed dokonaniem zakupu potencjalni klienci mogą posmarować się kremem, skropić wodą toaletową, czy popryskać dezodorantem z „dyżurnych” pojemników. Taka metoda marketingowa jest dość skuteczna, gdyż chętnych nie brakuje, tym bardziej, że ceny są dość przystępne. A samo wydarzenie jest widowiskowym przerywnikiem w monotonnej jeździe, okazją do porozmawiania ze wszystkimi dookoła i zasięgnięcia ich opinii odnośnie do oferowanego produktu. W końcu ileż można patrzeć przez okno?
Zawsze gdy wsiadam do autobusu najzwyczajniej w świecie boję się. Wcześniej obchodzę go dookoła, patrzę na opony, obserwuję kierowcę, a później siadam gdzieś na środku pojazdu, gdyż wydaje mi się, że tam jest najbezpieczniej. Podróżowanie autobusem w Afryce jest trochę jak rosyjska ruletka – albo nie będzie wypadku, albo, niestety, będzie. Wypadki są tutaj nagminne, co wynika nie tylko z brawury kierowców, ale i z fatalnego stanu pojazdów i dróg. Kiedyś w Tanzanii, w autobusie relacji Dodoma–Dar es Salaam przeżyłem prawdziwy szok. Gdy kierowca zwolnił na zakręcie wszyscy nagle wstali z miejsc. Na poboczu leżał przewrócony do góry kołami autobus, otoczony tłumem ludzi, którzy pomagali poszkodowanym pasażerom wydostać się na zewnątrz. Szczegóły były jednak bardziej drastyczne, ale oszczędzę ich Czytelnikowi. W naszym autobusie rozgorzała natychmiast dyskusja na temat często zdarzających się wypadków, zresztą nie tylko w Tanzanii, ale i w całej Afryce. Mój sąsiad opowiedział mi o serii tragicznych wypadków jakie zdarzyły się w ubiegłym roku w firmie autobusowej, której autobusem właśnie jechaliśmy. Podobno menedżer firmy zakupił serię wadliwych opon. Opony pękały, a rezultaty były tragiczne w skutkach.
– Dlaczego więc podróżujesz właśnie autobusem tej firmy – zapytałem.
– Bo firma wymieniła wadliwe opony – odpowiedział. – Poza tym od roku żadnego wypadku nie było, a prawdopodobieństwo, że kolejny wypadek będzie miał miejsce znowu w tej, a nie innej, firmie jest małe.
Właściwie rozumowanie to było logiczne, w jakimś tam sensie, ale w następną podróż wybrałem się autobusem innego przewoźnika. Jak później przeczytałem w gazetach w tamtym wypadku zginęło 6 osób, w tym parlamentarzysta, który wracał z Dodomy (stolicy Tanzanii) do Dar es Salaam po zakończonej sesji parlamentarnej. A tak na marginesie – fatalny wypadek rzeczywiście dotyczył autobusu innej firmy.
W tym miejscu muszę napisać o jeszcze jednej rzeczy – lekkomyślności, a może lepiej braku odpowiedzialności, nie tylko kierowców, ale też często i pasażerów. Nonszalancja kierowców autobusów jest przerażająca. Wielokrotnie widziałem jak autobus wyprzedzał tuż przed wierzchołkiem wzniesienia inne pojazdy. Jego kierowca narażał życie pasażerów autobusu i życie ludzi, którzy mogliby znajdować się w samochodzie jadącym z naprzeciwka. Niestety takie sytuacje są nagminne. Oczywiście kierowcy-wariaci są wszędzie, ale niestety w Afryce chyba jest ich najwięcej. Bez urazy dla Afryki!
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w afrykańskim ruchu samochodowym dominuje prawo większego. Im większy samochód, tym ma większe prawa. Prawo to miałem okazję wielokrotnie obserwować w wielu miastach, kiedy wielkie traki wjeżdżały na skrzyżowania ulic bez zważania na cokolwiek i kogokolwiek, łamiąc wszelkie zasady kodeksu drogowego. Mniejsze samochody musiały ustąpić, grzecznie poczekać, aż duży zrobi swoje. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale bardzo często.
Przygotowywanie posiłku w dworcowej restauracji
Na końcu hierarchii jest pieszy, który dla kierowców po prostu nie istnieje. Sytuację tę najlepiej widać na dworcach autobusowych komunikacji miejskiej. Tam zawsze jest tłoczno i ruchliwie. Piesi podążając do odpowiedniego stanowiska[2] przeciskają się pomiędzy sobą i pomiędzy oczekującymi na komplet pasażerów busami, i co chwilę szybko odskakują przed nadjeżdżającym pojazdem. Zawsze przywodzi mi to na myśl skojarzenie zrywającej się do lotu chmary miejskich gołębi, w którą nagle wbiega pędzący chłopiec. Kierowcy jeżdżą szybko. Czas to pieniądz. Im więcej kursów zrobią w ciągu dnia, tym więcej kasy spłynie im do kieszeni. Jeżdżą, trąbią i nie czekają aż pieszy zejdzie z drogi. Jadą dalej! Jak pieszy nie zdąży to jego problem. Racja zawsze jest po stronie kierowcy. W końcu przecież to plac manewrowy!
Wspomniałem, że pasażerowie też są nieodpowiedzialni. Ba, czasem to już jest zwykła głupota! No bo jak inaczej to określić, kiedy szybko pędząca ciężarówka podskakuje na wybojach, a na tylnej klapie siedzą młodzi mężczyźni niczego się nie trzymając. Najgorsze jest to, że robią to świadomie. Pokazują wszystkim jak bardzo są odważni. Nierzadki jest też widok „oblepionych” samochodów. Widok ten przypomina trochę „przepełniony” lep na muchy – lep to samochód, a muchy to pasażerowie, którzy stoją na czym się da i trzymają się czegokolwiek. Wszystko to oraz fatalny stan dróg i pojazdów powoduje, że wskaźnik wypadków śmiertelnych na drogach jest w krajach Afryki Subsaharyjskiej kilkadziesiąt razy wyższy niż w Europie.
Często się zastanawiam dlaczego Afrykanie tak lekkomyślnie igrają z życiem. Nie wszyscy, jest to uogólnienie, ale odsetek tych igrających jest znacznie większy niż w bardziej rozwiniętych gospodarczo krajach świata. Piszę to z pełną świadomością, gdyż podczas moich afrykańskich podróży niemal codziennie miałem okazję obserwować mrożące krew w żyłach sytuacje. Może wynika to z faktu, że Afrykanie zamieszkujący na południe od Sahary zawsze poruszali się tylko na piechotę. Nie jeździli konno, bo nie mieli koni, a więc i dorożką, bo nie miało co jej ciągnąć. Samochodem zaczęli jeździć praktycznie od niedawna. Za czasów kolonialnych samochodu używali niemal wyłącznie biali, a w pierwszych latach niepodległości na posiadanie pojazdu mechanicznego stać było tylko nielicznych. Autobus stał się widocznym elementem krajobrazu tak naprawdę dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Może wynika to z południowej, gorącej krwi i fantazji? Tego nie wiem, ale jedno wiem na pewno – może to wynikać z niskiej ceny życia.
Kto wie ile jest warte życie w Tanzanii? Ja wiem, od niedawna. Dokładnie 233 dolary amerykańskie! Dowiedziałem się o tym z lokalnej prasy. Na rok wstecz od wydarzeń, które poinformowały mnie o tej cenie, były Prokurator Generalny Tanzanii, a obecnie parlamentarzysta, pędząc nieubezpieczonym samochodem z prędkością 100 kilometrów na godzinę, w środku nocy, przez śpiącą dzielnicę mieszkaniową w Dar es Salaam, najechał i rozbił w drobny mak trzykołowe moto-taxi, nazywane w Tanzanii bajaj. Pasażerki pojazdu, dwie młode kobiety, zginęły na miejscu. Pomimo obciążających Prokuratora Generalnego zeznań świadków zdarzenia trudno było zaciągnąć do sądu tak ważną figurę. Figura wszystkiemu zaprzeczyła, ale świadkowie uparli się. Wina figury była ewidentna. Jednak dopiero po roku od zdarzenia odbyła się rozprawa sądowa. Wcześniej oskarżony nie stawiał się na rozprawy bo przeszkadzały mu w tym różne ważne wydarzenia państwowe. Na przykład poseł gościł w swoim okręgu wyborczym urzędującego prezydenta. Kolega chciał pokazać koledze jakim dobrym jest gospodarzem, więc nie miał czasu na jakieś tam rozprawy. Wysłał do sądu swoich przedstawicieli z informacją, że właśnie gości prezydenta. W takiej sytuacji nakaz natychmiastowego stawienia się do sądu został anulowany.
Jednak w końcu figura pojawiła się w sądzie. Sędzia nie miał żadnych wątpliwości co do winy oskarżonego. Uznał, że oskarżony powinien ponieść karę za wszystkie postawione mu zarzuty. Skazał go na trzy lata pozbawienia wolności. Czytając ten fragment prasowego artykułu wydało mi się, że kara ta jest niewspółmiernie niska w stosunku do popełnionego czynu. Ale to był tylko początek mojego wielkiego zdziwienia. Obrońca wniósł o złagodzenie kary, gdyż oskarżony nigdy nie był do tej pory karany, a odbywając karę w więzieniu nie będzie mógł, jak do tej pory to robił, budować dobra narodu! Sędzia utrzymał jednak wysokość kary, ale dał oskarżonemu wybór – albo idzie do więzienia na trzy lata, albo zapłaci grzywnę w wysokości 700 000 szylingów tanzańskich, czyli w przeliczeniu 466 dolarów amerykańskich za śmierć dwóch osób. Zgromadzeni na sali rozpraw członkowie rodziny oskarżonego zaczęli grzebać w kieszeniach i szybko uzbierali wzmiankowaną kwotę. Rozpromieniony prokurator nie poszedł do więzienia, ale za to wyszedł z sali aby budować dobrobyt obywateli swojego kraju. Na sali została matka jednej z ofiar, która przyjechała z drugiego końca Tanzanii aby być świadkiem sprawiedliwego wyroku. Nie mogła uwierzyć w to co się przed chwilą wydarzyło. Szlochając powiedziała dziennikarzom, iż jej córka opłacała szkolne czesne swoim młodszym siostrom. W tej chwili nie chodzą już do szkoły, gdyż jej, matki, nie stać na taki wydatek. Śmierć córki uczyniła z niej żebraczkę.
W artykule nie znalazłem ani jednego zdania potępiającego proces i wyrok, jednakże umiejętne przedstawienie faktów sprawiło, że sarkastyczny wniosek zdawał wyciągać się sam: obywatelu, uważaj będąc za kierownicą, gdyż jak spowodujesz nieszczęście to będziesz musiał zapłacić za nie parę dolarów!
Pomimo tego, że Europejczycy zaczęli budować linie kolejowe w koloniach już od końca XIX wieku, pociąg nie jest w Afryce Subsaharyjskiej częstym widokiem. Pierwszy odcinek kolei połączył Dakar z Saint Louis w 1885 roku, a następnie powstały linie: Beira – Salisbury (obecnie Harare) w 1897 roku, Matadi – Léopoldville (obecnie Kinszasa) w 1898, Mombasa – Nairobi oraz Luanda – Malange w 1899. Powstająca sieć kolei tworzona była przede wszystkim na potrzeby wywozu surowców mineralnych i produktów roślinnych do portów morskich. Ich układ był bardzo prosty – zwykle w obrębie jednego kraju była jedna, czasem dwie linie, które prowadziły z miejsc eksploatacji surowców mineralnych, bądź plantacji roślin towarowych, do najbliższego portu morskiego, a więc prostopadle do wybrzeża. Z tego powodu ktoś kiedyś nazwał je liniami penetracyjnymi. W niektórych krajach, na przykład Rwandzie, Burundi, czy Czadzie koleje w ogóle nie powstały. Nie było czego stamtąd wywozić. Dlatego gęstość linii kolejowych w Afryce Subsaharyjskiej (za wyjątkiem RPA) jest kilkadziesiąt razy mniejsza niż w Europie. Dlatego też pociąg jest dość rzadkim środkiem transportu. Ponadto w obecnych czasach wiele linii kolejowych przestaje funkcjonować, co zresztą jest tendencją ogólnoświatową. Nie można wybrać się już w podróż z Kampali na wschód Ugandy – do Parku Narodowego Quinn Elizabeth, podobnie jak nie można pojechać z Dar es Salaam do parków na północy Tanzanii. Linie te już dawno zamknięto. Przestały się opłacać. W Demokratycznej Republice Konga pociągi w ogóle już nie jeżdżą. W warunkach rozkładu państwa i wojen domowych lokomotywy i wagony dawno już zardzewiały, a tory zostały w wielu miejscach porozkręcane. Tak jak w przypadku dróg kołowych w tym kraju las zabiera z powrotem ziemię wydartą mu niegdyś pod budowę kolei.
Swoją pierwszą afrykańską podróż pociągiem odbyłem w Tanzanii, jeszcze podczas studiów, kiedy wspólnie z kolegami zorganizowaliśmy studencką wyprawę badawczą. Byliśmy młodzi, silni i ... biedni. Na wyjazd wyprosiliśmy trochę funduszy z przeróżnych zakładów pracy z całej Polski, ale resztę zarobiliśmy pracując przez cały rok poprzedzający wyjazd w studenckiej spółdzielni pracy. Będąc już w Afryce poruszaliśmy się najczęściej jako autostopowicze, a w przypadkach, kiedy ograniczał nas czas, i była taka możliwość, jeździliśmy pociągiem, co wychodziło wtedy trochę taniej niż jazda autobusem.
Mieliśmy odbyć dwudniową podróż z Dar es Salaam do Mbeyi, więc aby zająć miejsca siedzące w przedziale przyszliśmy na peron na długo przed odjazdem pociągu. Udało się! Niestety radość trwała krótko. Był to pociąg osobowy, który zatrzymywał się na wszystkich stacjach. Po godzinie tłum podróżnych zaczął gęstnieć na tyle, że pomimo faktu, iż nasze tyłki wciąż dotykały siedzeń, nasze stopy już nie miały miejsca na podłodze! Podróżni wykorzystali każdy centymetr kwadratowy wagonu – mężczyźni lokowali się głównie na podłodze, pod siedzeniami (właściwie to oni mieli najlepsze miejscówki), dzieci na półkach – nad naszymi głowami, a kobiety – będące na końcu społecznej piramidy ważności – wszędzie tam, gdzie popadło. Oczywiście ci, którzy podróżowali w pozycji pionowej nie stali bezpośrednio na podłodze tylko na wcześniej ulokowanych tam bagażach, które stanowił głównie wszelakiej maści towar na handel. Gdy pociąg zatrzymywał się na stacjach część podróżnych podlegała wymianie, której towarzyszyły przeciskania, pokrzykiwania, poszturchiwania... Podróż trwała 36 godzin, po których brudni, spoceni i niewyspani przywitaliśmy w końcu naszą stację końcową.
Dzisiaj na długich trasach podróż wygląda zupełnie inaczej. Na przykład w Kenii, w przedziale pierwszej klasy, podróżuje tylko dwóch, a w drugiej, czterech pasażerów (w Tanzanii odpowiednio – czterech i sześciu). Przedziały te, w jednym i drugim kraju, wyposażone są w umywalkę! Bardzo rzadko, głównie na krótszych trasach, jest jeszcze trzecia klasa, gdzie nie ma przedziałów, zupełnie tak jak w naszych kolejkach podmiejskich. Liczba pasażerów jest tam nieograniczona. Przed podróżą należy spełnić tylko jeden warunek – trzeba się wcisnąć do wagonu. A jeśli się to nie uda to w niektórych krajach jest jeszcze nieoficjalna klasa czwarta, czyli dach. Tam za bilet się nie płaci, ale za pozwolenie na wyjście na dach należy zasilić kieszeń konduktora.
Zmiany na lepsze w funkcjonowaniu pociągów pasażerskich w Tanzanii miałem okazję zaobserwować po kilkunastu latach, podczas drugiego pobytu w tym kraju, kiedy wybrałem się pociągiem z Mwanzy do Dar es Salaam. Dwa dni i dwie noce przez wschodnią Afrykę – ja, pociąg i bezmiar przyrody! Jechałem w przedziale drugiej klasy, gdyż bilety na pierwszą zostały już wykupione, ale w porównaniu z tym co niegdyś przeżyłem nie mogłem narzekać – tylko sześciu pasażerów, umywalka, a na noc kuszetka! Co prawda w nocy niemiłosiernie zgryzły mnie komary, ale było to właściwie na moje „życzenie”, gdyż jakoś nie przyszło mi do głowy, że mógłbym podwiesić moskitierę do kuszetki śpiącego „na górnym piętrze” pasażera. Rekompensatą, za nieprzespaną noc, były przesuwające się za oknem obrazy oraz ożywione dyskusje ze współpasażerami o bogactwie, biedzie i zapomnieniu biednej Afryki przez bogaty „Północny Świat”. Do dziś koresponduję z zapoznanym w pociągu urzędnikiem pocztowym, który za punkt honoru wziął sobie wybudowanie studni w swojej rodzinnej wsi. Coś tam później wysłałem na jego konto dzięki czemu jestem honorowym mieszkańcem pewnej malutkiej osady w środkowej Tanzanii.
Zdecydowanie najprzyjemniejszą podróż koleją odbyłem w Kenii – z leżącej nad oceanem Mombasy do położonej na słynnych Białych Wzgórzach stolicy kraju – Nairobi. Pociągi pomiędzy tymi miastami kursują wahadłowo. Zarówno z Mombasy, jak i z Nairobi, składy wyjeżdżają wieczorem, aby spotkać się gdzieś po drodze w środku nocy i dojechać do celu nad ranem. Jest to świetne rozwiązanie nie tylko dla turystów, ale i dla biznesmenów, komiwojażerów i w ogóle wszystkich innych podróżnych. Nie traci się dnia na dojazd, noc przesypia się w pościeli, a od samego rana można zabrać się za zwiedzanie, interesy, bądź inną działalność. Kupiłem bilet w drugiej klasie, na który w przeliczeniu wydałem około 25 dolarów. Decyzja okazała się tym bardziej trafna, iż w przedziale zastałem tylko jednego pasażera. Zaoszczędziłem więc jakieś 30 dolarów. Pasażerem był młody Amerykanin, który pracował w jednej ze szkół średnich w Nairobi. Wracał po weekendzie spędzonym w Mombasie. Pochodził z Wyoming. Skończył licencjat z biologii na uniwersytecie stanowym i zrobił sobie roczną przerwę w studiowaniu. Przerwa ta, tak zwany gap year, jest bardzo popularna w USA i Wielkiej Brytanii. Po odświeżeniu umysłu i nabraniu doświadczenia w pracy zagranicą, studenci wracają na uniwersytet aby kontynuować studia na poziomie magisterskim.
A powracając do pociągu – gdy podróżni udają się do wagonu restauracyjnego na kolację (wliczoną w cenę biletu), do przedziału wkracza obsługa pociągu, spryskuje go środkiem przeciw komarom i ścieli łóżka, a właściwie siedzenia. W tym czasie podróżni testują kuchnię kolei kenijskich. Kolacja jest dwudaniowa (plus deser), podana bardzo schludnie przez uśmiechniętych kelnerów z błyszczącymi muszkami pod szyją. Większość podróżnych zostaje jeszcze po kolacji kilka chwil na, niestety płatnego już, wieczornego drinka. Rano wita ich Nairobi, a wcześniej dają o sobie znać kelnerzy brzęczeniem talerzy, szklanek i sztućców. Przygotowują śniadanie, które również jest w cenie biletu.
BIEDA, WOJNA I CWANIACTWO BOGATEJ PÓŁNOCY
„Wszyscy należymy do Afryki... To kolebka ludzkości, tu nauczyliśmy się chodzić, mówić, bawić się i kochać. Nić łącząca nas z afrykańskimi przodkami rozciąga się przez tysiące pokoleń, ale wciąż porusza czułe struny w naszych sercach, kiedy zachwycamy się afrykańskimi krajobrazami, dziką przyrodą i ludźmi”.
John Reader, cytat zamieszczony w artykule Petera Godwinapt. Rezerwat bez granic, „National Geographic”(wersja polska), październik 2001, Warszawa
Przytoczona wyżej myśl znanego fotografika „National Geographic” wydaje się przemyślana, głęboka, wręcz wzruszająca, zawierająca wiele wątków, ale wczytując się w nią nieco głębiej rodzą się jednak nieco cyniczne pytania. Pierwsze z nich to – w czyich sercach Afryka porusza czułe struny? – skoro świat odwrócił się od tego kontynentu i zostawił go samemu sobie z jego zacofaniem gospodarczym, a w większości przypadków biedą, brakiem środków na rozwój, antagonizmami etnicznymi, konfliktami zbrojnymi czy też problemami związanymi z degradacją środowiska przyrodniczego. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że właśnie tak jest – wystarczy przeanalizować dane statystyczne dotyczące kwestii gospodarczych, społeczno-politycznych, czy przyrodniczych oraz prześledzić programy telewizyjne, które, z wyjątkiem programów przyrodniczych, tak niewiele miejsca poświęcają Afryce. Również z wyjątkiem programów informacyjnych, które od czasu do czasu informują o klęsce głodu, suszy, czy też wojnach i zamachach stanu mających tak często miejsce w krajach afrykańskich.
Drugie pytanie, które rodzi przytoczona myśl to – kto zachwyca się afrykańskimi krajobrazami, przyrodą i ludźmi (poza zachwytem przed telewizorem)? – skoro tak mało turystów odwiedza ten ląd. Do Afryki trafia średnio około 5% międzynarodowego ruchu turystycznego, podczas gdy kontynent ten zamieszkuje 15% ludności świata. Wśród państw, które przyjmują największą liczbę turystów dopiero na 20 miejscu jest Republika Południowej Afryki, którą odwiedza co piąty turysta udający się do Afryki. Jeśli zaś chodzi o pozostałe kraje tego kontynentu to na kolejnych miejscach jest Egipt, Tunezja i Maroko. Te cztery kraje przyjmują aż trzy czwarte turystów udających się do państw afrykańskich. Pomiędzy RPA na południu oraz arabskimi krajami północnej części kontynentu jest „wielka dziura”. Małe wyjątki stanowią Kenia i Tanzania, które przyjmują po 1,5 mln turystów rocznie (ale dla porównania Polskę odwiedza rocznie około 12–13 mln turystów). Wydawałoby się, że piękne krajobrazy i endemiczne zwierzęta Czarnego Lądu powinny przyciągać całe tłumy bogatych obywateli Północy, spragnionych prawdziwej uczty dla oczu. Tak jednak nie jest. Nie przyjeżdżają turyści, a w związku z tym nie trafiają tutaj też ich pieniądze, które mogłyby pomóc w walce z wszechobecną biedą.
Dlaczego Europejczycy, Amerykanie, Australijczycy, czy też Japończycy omijają Afrykę Subsaharyjską? Składa się na to kilka przyczyn. Jedną z nich są wysokie ceny usług turystycznych. Otóż małe zainteresowanie Afryką Subsaharyjską rzutuje na niewielką, w porównaniu z innymi regionami świata, liczbę międzyregionalnych połączeń lotniczych. To z kolei wpływa na dość wysokie ceny biletów. Dla przykładu bilet do Nowego Jorku z Warszawy kosztuje średnio około 1,7 tysiąca złotych, podczas gdy do leżącego w porównywalnej odległości z Polski Nairobi już około 3,5 tys. złotych. Średnie ceny biletów lotniczych do innych miast, leżących na innych kontynentach wynoszą: do Delhi – 2,0 tys., do Bangkoku – 2,5 tys., a do Meksyku – 2,8 tys. zł. Przeciętny Europejczyk zadaje sobie więc pytanie – po cóż jechać do Afryki, skoro za tą samą cenę można odwiedzić Indie, a później Amerykę? A więc nie jedzie i w konsekwencji nie zostawia tam pieniędzy.
Wysokie ceny usług turystycznych wynikają też z bazy hotelowej, a właściwie jej braku. W Afryce Subsaharyjskiej, z wyjątkiem RPA, Kenii i Tanzanii niewiele jest hoteli klasy turystycznej. W każdym pozostałym kraju tego regionu jest zazwyczaj kilka hoteli luksusowych, w których zatrzymują się biznesmeni, dyplomaci i garstka bardzo bogatych turystów oraz hotele, w których pokój kosztuje kilka dolarów, które skutecznie odstraszają tych potencjalnych klientów, którzy wymagają nie tylko łóżka i dziurawej moskitiery.
Przyczyną małej liczby turystów w Afryce Subsaharyjskiej jest też uboga infrastruktura turystyczna. Nie wystarczy posiadać piękne miejsca. Trzeba mieć do nich drogi dojazdowe i hotele (jak również miejscowych organizatorów, którzy te miejsca pokażą). W Afryce Subsaharyjskiej gęstość dróg w przeliczeniu na 100 km2 jest 10 razy mniejsza niż w Polsce (z wyjątkiem RPA i bogatszych krajów wyspiarskich – np. Seszeli i Komorów). To nie jest tylko kwestia długości wszystkich dróg, ale również ich jakości. W całej Afryce Subsaharyjskiej tylko 13% wszystkich dróg ma ulepszoną nawierzchnię, ale np. w Czadzie tylko 0,8%, w Republice Środkowoafrykańskiej 2,7%, a w Tanzanii 8,6%. Z tego względu bardzo często do słynnych parków narodowych leci się samolotem, co oczywiście znacznie podnosi koszty.
Tworzy się więc sytuacja patowa – uboga infrastruktura turystyczna nie pozwala na zwiększenie ruchu turystycznego, zaś małe wpływy z turystyki uniemożliwiają rozbudowę istniejącej infrastruktury. Pieniędzy nie można wziąć z innych sektorów gospodarczych, bo tam sytuacja jest jeszcze gorsza. Na przykład technologie w przemyśle afrykańskim pozostały na poziomie lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. W wielu krajach Afryki Czarnej przemysł przetwórczy reprezentują wyłącznie zakłady prostego przetwórstwa produktów rolnych. Dominującą rolę nadal odgrywa górnictwo. W eksporcie towarów, oprócz artykułów rolnych, na pierwszym miejscu są nieprzetworzone surowce mineralne. Dlaczego nieprzetworzone? Bo nie ma pieniędzy na ich przetwórstwo. Eksportuje się boksyty zamiast aluminium, rudy kobaltu zamiast czystego metalu, rudy miedzi zamiast miedzi. Krajów afrykańskich nie stać na kosztowne oddzielenie metalu od nie-metalu. Nie ma na to pieniędzy, specjalistów i odpowiednich chemikaliów, które są wykorzystywane w tym procesie. Skwapliwie korzysta z tego bogata Północ, która metaliczne rudy kupuje za pół darmo. Bogaty kraj nie potrzebuje obecności surowców na swoim terenie. Przecież jest Afryka, gdzie można nabyć wszystko i oszczędzić swojej własnej ziemi degradacji środowiska związanej z górnictwem.
Poza nielicznymi wyjątkami w Afryce Subsaharyjskiej przemysł spożywczy jest bardzo słabo rozwinięty. Z tej przyczyny eksportuje się stamtąd płody rolne, a nie wyroby spożywcze. Ale najbardziej smutne w tym wszystkim jest to, że część z wyeksportowanych zbóż, owoców, warzyw, używek, czy mięsa wraca z powrotem na Czarny Ląd w postaci dżemów, konserw, kaszek, soków, czy odżywek dla dzieci, za które Afrykanie w Afryce z powodu wysokich kosztów transportu płacą więcej niż Europejczycy w Europie.
Czarę goryczy dopełnia fakt, że ekonomiczna zapaść Afryki wynika też po części, mówiąc kolokwialnie, z „cwaniactwa” krajów bogatej Północy, które nierzadko udzielając tzw. pomocy na rozwój gospodarczy żądają w zamian zakupu swoich subsydiowanych produktów spożywczych. Oczywiście na zakupy te idą pieniądze uzyskane ze środków pomocowych, gdyż innych po prostu nie ma. Takie działania również przyczyniają się do zastopowania rozwoju przetwórstwa spożywczego w tym regionie świata, pomimo faktu, że wyprodukowanie np. tony cukru kosztowałoby tutaj dużo mniej niż w Europie.
Towary eksportowane z Afryki, którymi są głównie surowce naturalne, nabierają więc odpowiedniej wartości dopiero po ich przetworzeniu w kraju je importującym. Z tego też względu udział państw tego kontynentu w handlu międzynarodowym wynosi jedynie 3%, przy czym przypomnę, że jego ludność stanowi aż 15% ludności naszego globu. Na domiar złego przychody ze sprzedaży afrykańskich dóbr nie idą bynajmniej na rozwój gospodarczy. W dużej części trafiają do kieszeni tutejszych elit politycznych.
Cała prawda o Afryce jest taka, że jej bieda wynika z jednej strony z jej olbrzymich zasobów naturalnych, które nierzadko są jej przekleństwem, a z drugiej strony z braku środków, a często i dobrej woli, i to z różnych stron, na ich przetworzenie (o czym również w dalszej części książki). Czyli Afryka jest biedna bo jest biedna. Jest to paradoksalne stwierdzenie, ale jakże do bólu prawdziwe.
Kontynent ten przypomina trochę gospodarczy skansen. Jednakże w Europie termin skansen nie ma wydźwięku pejoratywnego, w Afryce – niestety tak. Europejskie skanseny świetnie funkcjonują dzięki środkom państwowym (a i same prowadząc działalność gospodarczą nieźle sobie radzą). Skansen afrykański coraz bardziej niszczeje i znikąd nie ma pieniędzy na jego remont. Biali niegdyś tutaj przyjechali, przewrócili wszystko do góry nogami wprowadzając swoje europocentryczne porządki, wywieźli wszystko co się dało i to co się opłacało, po czym wyjechali pozostawiając jego mieszkańców samym sobie jak schorowanego, wykorzystanego pracownika, nie pozostawiając mu nawet godziwej renty. A dzisiaj są zbulwersowani (tak na marginesie naszych rozważań), kiedy do Afryki wkraczają szerokim strumieniem Chińczycy. Tych ostatnich nie interesuje to, czy kraj afrykański jest rządzony w sposób demokratyczny, czy autorytarny. Przyjmują zlecenie i budują drogi, place, dworce, całe miasta. Czy oni odbudują Afrykę?
Ale powrócę na chwilę do turystów, a raczej ich braku. Któż podczas wakacji chciałby oglądać ubrane w łachmany dzieci proszące o dolara, brudne ulice, dziurawe drogi i sterty śmieci? Niewielu. Oczywiście można polecieć do Kenii, albo na Zanzibar, nad wybrzeże Oceanu Indyjskiego, i nie wystawiać nosa spoza obrębu luksusowego hotelu. Tylko po co? Przecież tropikalne morza i palmy kokosowe są wszędzie takie same, a Karaiby, Malediwy, czy Tajlandia są dodatkowo tańsze i poza tym, po wyjściu z hotelu nie ogląda się biedy. Tak naprawdę tylko niewielu turystów jest zainteresowanych prawdziwym obliczem Afryki. Ta garstka z nich, która jednak już tam pojedzie (bo na przykład byli już wszędzie indziej na świecie), woli jednak oglądać tradycyjne tańce afrykańskie podczas kolacji w hotelu niż w wiosce położonej wewnątrz kraju. Bieda więc odstrasza. Afryka Subsaharyjska jest najuboższym regionem świata. To tutaj znajduje się 29 spośród 31 najbardziej zacofanych krajów naszego globu, w których tak zwany wskaźnik rozwoju społeczno-gospodarczego (HDI) jest najniższy[3]. To tutaj znajduje się ponad 30 państw, w których roczny produkt krajowy brutto w przeliczeniu na jednego mieszkańca jest niższy niż 1000 dolarów amerykańskich. Do najbiedniejszych państw regionu należą Burundi, Etiopia, Demokratyczna Republika Konga, Malawi, Gwinea Bissau, w których PKB na mieszkańca nie przekracza nawet 200 dolarów. Uderzające jest porównanie z najbogatszą częścią świata, gdzie średnio PKB na obywatela kraju należącego do OECD wynosi prawie 30 tys. dolarów.
Ubóstwo tego regionu dodatkowo uwypukla fakt, że produkt krajowy trafia w ogromnej większości w ręce najbogatszych obywateli. Dla przykładu w Sierra Leone najbogatsi obywatele państwa wydają średnio 90 razy więcej pieniędzy niż obywatele najbiedniejsi. W Republice Środkowoafrykańskiej najbogatsi wydają 70 razy więcej niż najbiedniejsi, a w Nigrze 50 razy więcej. Są to przykłady największych nierówności społecznych w tym regionie. Oczywiście w każdym państwie świata bogatsi wydają więcej niż biedniejsi, ale różnice nie są tak skrajne jak w Afryce Subsaharyjskiej.
Ale uzupełnienie obrazu nędzy dają dopiero społeczne wskaźniki rozwoju gospodarczego. Tylko w Afryce Subsaharyjskiej znajdują się państwa, a jest ich aż 28, w których spodziewana długość życia obywateli nie przekracza 50 lat! Kolejny wskaźnik to śmiertelność niemowląt. Tylko w Afryce Subsaharyjskiej znajdują się państwa, w których na 1000 urodzeń żywych ponad 100 noworodków umiera. Tych państw jest aż 20. Równie dramatyczny obraz przedstawiają inne wskaźniki medyczne – liczba osób przypadająca na jednego lekarza, pielęgniarkę i łóżko szpitalne. We wszystkich tych wskaźnikach kraje afrykańskie zamykają listę. Na pierwszych miejscach są z kolei we wskaźnikach zgonów z powodu malarii, gruźlicy, chorób układu pokarmowego i AIDS. Świadomość, że w dużych miastach afrykańskich co piąty, czwarty mieszkaniec jest nosicielem wirusa HIV nie zachęca do wyjazdu w ten region świata.
Nie lepiej jest w oświacie, która przecież ma fundamentalne znaczenie dla rozwoju społeczno-gospodarczego. Co prawda w wielu krajach w tej dziedzinie dokonał się w ostatnich trzech dziesięcioleciach znaczny postęp, jednakże nie zmniejszyło to dystansu dzielącego ten kontynent od reszty świata. Wymownym przykładem jest tutaj wskaźnik analfabetyzmu. Na 12 krajów świata, w których ponad połowa ludności nie potrafi czytać 10 stanowią państwa omawianego regionu, przy czym należy dodać, że w statystykach ONZ dla wielu państw tej części Afryki brakuje danych, a więc przypuszczalnie ich liczba jest jeszcze większa.
Bezmiar afrykańskich nieszczęść dopełniają ciągłe konflikty zbrojne i wojny domowe. Etiopia, Gwinea, Sierra Leone, Liberia, Sudan, Somalia, obydwa państwa kongijskie, Rwanda, Burundi, Angola, Wybrzeże Kości Słoniowej i Uganda stanowią chyba najbardziej znane ich przykłady. Do tego dochodzą zamieszki na tle etnicznym, czy też religijnym, do jakich dochodzi regularnie na przykład w Kenii, Nigerii, Republice Południowej Afryki czy Demokratycznej Republice Konga. Przyczyny obecnych konfliktów wynikają w dużej mierze z dokonanego niegdyś podziału Afryki przez państwa europejskie podczas konferencji berlińskiej (1884-1885). Do czasów uzyskania niepodległości przez państwa afrykańskie Europejczycy siłą utrzymywali porządek w obrębie swoich kolonii, w których znalazły się liczne plemiona różniące się kulturą, tradycją i religią, a które musiały żyć w tym samym „sztucznym” państwie. Najgorsze było jednak to, że często członkowie tej samej grupy etnicznej zostali rozdzieleni przez niezrozumiałe dla nich granice. Stali się nagle obywatelami różnych krajów.
Wraz z wyjazdem europejskich kolonizatorów uwidoczniły się długo tłumione ambicje poszczególnych szefów plemion, regionalnych królów, a później polityków, którzy w nowej sytuacji zapragnęli zostać przywódcami suwerennych państw. Bycie przywódcą oznaczało nie tylko sprawowanie władzy, ale również, a może przede wszystkim, zajęcie pierwszych miejsc dla siebie, a pośrednio również dla swoich ziomków, w kolejce do podziału zysków uzyskiwanych z zarządzania dobrami państwowymi. Jest to oczywiście duże uproszczenie. Każdy konflikt jest inny i ma różne dodatkowe przyczyny. Jedną z nich jest na przykład rywalizacja mocarstw światowych o strefy wpływów w Afryce. Widać ją było wyraźnie w czasie zimnej wojny, kiedy to nie tylko kraje wschodniej i zachodniej Europy rozdzielone były żelazną kurtyną, ale również poszczególne kraje afrykańskie miały swoich popleczników z jednej, bądź drugiej strony światowej bariery. Do konfrontacji światowych mocarstw dochodziło pośrednio nie tylko w Wietnamie, czy Korei, ale wielokrotnie również w Afryce. Spektakularnym przykładem była niegdyś Angola, w której po wycofaniu się Portugalczyków i uzyskaniu przez nią niepodległości, Zachód i Wschód wspierały przeciwstawne strony wojny domowej.
Militarne mieszanie się Północy w sprawy afrykańskie nie ustało po rozpadzie bloku socjalistycznego. W ostatnim dwudziestoleciu ingerowały w Afryce zresztą już nie tylko kraje Północy w celu obrony swoich partykularnych interesów, ale również międzynarodowe koncerny zainteresowane eksploatacją zasobów naturalnych. Przykładami takich ingerencji była wojna domowa w Rwandzie w 1994 roku kiedy to Stany Zjednoczone i Francja wspierały różne zwaśnione strony oraz wojna w Zairze (obecnej Demokratycznej Republice Konga), w którą zamieszane były wielkie międzynarodowe koncerny przemysłowe.
Reasumując powyższe rozważania nie sposób nie stwierdzić, że Afryka Subsaharyjska jest biedna, schorowana, skorumpowana i ogarnięta przemocą. W związku z tym również obdarzona wysokim ryzykiem inwestycyjnym. Nic dziwnego, że wielkie koncerny wolą inwestować w Azji, czy w Ameryce Łacińskiej niż w niepewnej Afryce. W tej sytuacji wiele krajów omawianego regionu funkcjonuje w dużej mierze dzięki udzielanej im pomocy zagranicznej (tak zwanej Oficjalnej Pomocy Rozwojowej), która stanowi najczęściej 20-30% PKB kraju beneficjenta.
Afropesymiści twierdzą, że Afryka Subsaharyjska jest regionem skazanym na gospodarczą zagładę. Wskazują, iż przez ostatnie pięć dziesięcioleci, różne działania w celu wzmocnienia rozwoju społeczno-gospodarczego państw afrykańskich, podejmowane przez kraje bogatej Północy, nie udały się. Wynika to w dużej mierze z korupcji politycznych elit i urzędników każdego szczebla administracji państwowej. Przebywając i pomieszkując często w Afryce muszę stwierdzić, że wiele jest w tym prawdy. Fundusze kierowane do omawianego regionu w ramach międzynarodowej pomocy, która z definicji miałaby pomóc gospodarce krajów regionu, w rzeczywistości znikają w dużej mierze w kieszeniach skorumpowanych urzędników. Spora część tych funduszy przeznaczana jest też na opłacenie specjalistów z bogatej Północy, którzy tej pomocy udzielają oraz opłacenie biurokracji organizacji pomocowej. Na rzeczywistą pomoc zostaje więc niewiele. Doskonale tę sytuację przedstawia nieco sarkastyczne sformułowanie, które gdzieś, kiedyś, przeczytałem – „gdyby nie pojazdy organizacji pozarządowych to w takich miastach jak Nairobi drogi byłyby puste”.
Bardzo częste są sytuacje, gdzie elity władzy państw subsaharyjskich są zależne od dużych organizacji międzynarodowych, a inaczej mówiąc, gdzie politycy powiązani są ze sponsorami. Wysocy rangą urzędnicy, w tym wiele głów państw omawianego regionu, przeszło wręcz do państwowej administracji wprost z szeregów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, czy Banku Światowego. Można pokusić się o stwierdzenie, że czasem elity władzy reprezentują organizacje międzynarodowe, niż swoich własnych obywateli.
Na szczęście afropesymizm nie stanowi jedynego nurtu w myśleniu o sytuacji Afryki Subsaharyjskiej. W ostatnich latach o Afryce mówi i pisze się coraz częściej. Problematyka biedy i rozwojowego opóźnienia Afryki jest, szczególnie w ostatnich latach, obecna na różnych forach krajowych i międzynarodowych. Stała się wręcz tematem „dyżurnym”, na szczytach grupy G-8 (od spotkania w Szkocji w lipcu 2005 roku). Wydaje się, że Świat nagle przebudził się i zrozumiał, że nie można rozwijać się dalej bez udziału tego regionu. Dodatkowo, a może właśnie z tej przyczyny, bardzo silna w ostatnich latach na świecie tendencja do dyferencjacji kierunków importu surowców sprawiła, że afrykańskimi zasobami zaczęły interesować się nie tylko kraje Północy, ale również Południa. Afryka zaczęła odgrywać ważną rolę w strategiach organizacji międzynarodowych jak i w polityce wielu państw świata. Dla przykładu:
• w 2000 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych opracowała „Milenijne Cele Rozwoju”, które, generalizując, mają w założeniu zredukować ubóstwo w najbiedniejszych krajach świata do 2015 roku. Najbiedniejszymi krajami świata są głównie kraje Afryki Subsaharyjskiej stąd strategia ta dotyczy przede wszystkim tego regionu,
• w 2001 roku Indie ogłosiły nową politykę w stosunku do Afryki nazwaną „Focus Africa”,
• w „Narodowej Strategii Bezpieczeństwa USA” z 2002 roku (jak również w jej nowszej wersji – z 2006 roku) ten region świata zajął szczególnie dużo miejsca,
• w 2005 roku Wspólnota Europejska opracowała „Nową Strategię dla Afryki Unii Europejskiej”,
• w 2006 roku powstała „Chińska Polityka Afrykańska”.
Opracowanie nowej strategii działania niekoniecznie oznacza, że będzie ona skrupulatnie wdrażana. Dziś już wiadomo, że realizacja przyjętych przez ONZ w 2000 roku „Milenijnych Celów Rozwoju” nie jest możliwa. Według ostatnich raportów w ciągu pierwszych sześciu lat realizacji Deklaracji Milenijnej liczba osób żyjących w ubóstwie rzeczywiście nieco spadła, ale analiza danych statystycznych pozwala twierdzić, że ubóstwo do 2015 roku nie zmniejszy się nawet o połowę niż zakładano. Główną przyczyną niepowodzenia ONZ jest fakt, że wiele bogatych krajów świata nie wywiązuje się z przyjętej deklaracji przekazywania krajom biednym 0,7% swojego PKB.
Największym partnerem handlowym Afryki jest Unia Europejska, jednakże jej udział w wymianie handlowej systematycznie spada. „Nowa Strategia dla Afryki Unii Europejskiej” została stworzona dla zintegrowania wielopoziomowych relacji Unii z Afryką oraz zwiększenia europejskiej pomocy rozwojowej dla tego kontynentu. Jak dotąd relacje te w niewielki sposób się zintegrowały, a wzrost pomocy rozwojowej jest ledwie zauważalny. Nie sposób nie dostrzec nieco egoistycznej postawy Europy, która, o czym wspomniałem wcześniej, uzależnia swoją pomoc od spełnienia wielu warunków przez kraje afrykańskie. W polityce Unii Europejskiej w stosunku do Afryki Subsaharyjskiej coraz większą rolę odgrywają kwestie związane z propagowaniem zachodnioeuropejskich wartości. Nie jest to dobrze odbierane przez państwa afrykańskie, którym zależy na równości partnerów oraz na zapewnieniu prawa do odmienności.
Kraje Afryki Subsaharyjskiej są rozczarowane protekcjonistyczną postawą Unii Europejskiej, która poprzez subsydia unijne dla sektora rolnego krajów członkowskich skutecznie uniemożliwia dostęp na swój rynek wielu produktom z Afryki. Produkty rolników afrykańskich nie mają szans na konkurowanie z dotowanymi produktami z Europy (poza tymi płodami rolnymi, które nie rosną w Europie z przyczyn klimatycznych). I niewiele zmieni się do 2013 roku, gdyż UE podjęła decyzję, że do tego czasu subsydia utrzyma. Teoretycznie jednak afrykańscy rolnicy mają preferencyjny dostęp do rynków krajów UE. W praktyce wysokie koszty transportu oraz unijne normy higieniczne i sanitarne skutecznie ograniczają eksport afrykańskich produktów do Europy.
Podobnie jak w przypadku UE, również działania USA na rzecz Afryki Subsaharyjskiej w dużej mierze wynikają z chęci zabezpieczenia swoich własnych interesów. W „Narodowej Strategii Bezpieczeństwa USA” sporo jest mowy o promocji wolnego handlu i obustronnych korzyściach mogących wyniknąć z otwarcia amerykańskiego rynku na afrykańskie produkty rolnicze. Tak mówi teoria, w praktyce jednak Stany Zjednoczone nadal utrzymują wysokie cła na import wielu afrykańskich produktów.
Wśród priorytetowych zadań jakie wytyczył Amerykański Departament Stanu do realizacji w Afryce na pierwszym miejscu jest propagowanie wartości demokratycznych i poszanowanie praw człowieka. Długofalowa polityka amerykańska w tym zakresie jest jednakże często niekonsekwentna. Dla przykładu USA kupując ropę naftową od Gwinei Równikowej akceptują autorytarny reżim panujący w tym kraju.
Amerykanie postrzegają kraje Afryki Subsaharyjskiej jako swoich sojuszników w walce z terroryzmem. Stąd w Strategii Bezpieczeństwa dużo miejsca zajmuje kwestia pomocy krajom Afryki Subsaharyjskiej w umacnianiu możliwości obronnych i zabezpieczeniu przeciwko terrorystom. Nieodosobnione są jednakże opinie, że Amerykanie pod pretekstem wojny z terroryzmem rozszerzają swoje militarne strefy wpływów na tym kontynencie.
W żaden sposób nie można kwestionować pomocy niesionej przez bogate kraje Północy biednej Afryce, jednakże powyższy, przegląd relacji Północ – Afryka Subsaharyjska pozwala sądzić, że otrzymanie tej pomocy nie jest łatwe, gdyż ograniczają ją mechanizmy zabezpieczania własnych interesów USA, UE, czy też poszczególnych jej członków. W tej sytuacji nie dziwi postawa państw Afryki Subsaharyjskiej, które z entuzjazmem reagują na chińską propozycję pomocy i współpracy. Oferta Chin jest bardzo atrakcyjna. Chiny, w odróżnieniu od Banku Światowego, UE, czy też USA, nie stawiają żadnych warunków. W zamian za afrykańskie surowce oferują realizację wszechstronnych inwestycji. Chiny, które z eksportera surowców naturalnych przemieniły się w jego importera zainteresowane są niemalże wszystkim – ropą, żelazem, metalami kolorowymi, drewnem, czy też nawet bawełną. Sarkastycznie można stwierdzić, że Chiny, które, w odróżnieniu do Europy, nie wyrządziły Afryce krzywdy, nie starają się jej „naprawiać”. Nierzadkie są opinie, iż skoro plany Zachodu na poprawę sytuacji zawiodły, teraz przyszedł czas na zaakceptowanie Konsensusu Pekińskiego. Europa popełniła wiele grzechów w stosunku do Afryki, więc zarzucanie Chinom, iż inwestując, czy też handlując z krajami, w których demokracja i poszanowanie praw człowieka jest wątpliwa, wydaje się czystą hipokryzją. Wcześniej wspomniałem, że również Amerykanie mówią dużo o demokracji, a jednocześnie kupują ropę od państw, gdzie panuje autorytarny reżim.
Czas na krótkie, i jakże smutne, podsumowanie powyższych rozważań. Napisałem, że zagraniczna pomoc dla Afryki Subsaharyjskiej na cele rozwojowe wynosi aż jedną czwartą produktu krajowego brutto wielu krajów-beneficjentów. Napisałem też, że Europa warunkuje udzielenie tej pomocy od spełnienia wielu warunków, a jeśli już jakiś kraj afrykański ją dostanie, to lwia jej część trafia z powrotem do Europejczyków. Napisałem też o dwulicowości Amerykanów. Czyli konkludując – napisałem o cwaniactwie białych. W tej sytuacji nie dziwi, że w bogatej Północy powstaje wiele organizacji pomocowych, które udzielają pomocy bezpośrednio potrzebującym, bez całego łańcucha pośredników. Udzielają pomocy z czystej potrzeby pomagania. Woluntariusze z Europy, Ameryki, Australii jadą do Afryki kopać studnie, budować szkoły, uczyć dzieci, leczyć pacjentów w obozach dla uchodźców. I takie właśnie działania są ze wszech miar chwalebne. Napiszę później o Karolu, moim koledze, który pojechał do Nairobi zakładać sieci internetowe w szkołach położonych w dzielnicy slumsów w Nairobi. Nikt mu za to nie zapłacił ani centa. W tym miejscu natomiast wspomnę, że hipokryzja dotycząca pomocy Afryce dotyczy nie tylko rządów poszczególnych państw, Unii Europejskiej, czy Stanów Zjednoczonych. Niestety często jest tak, że nawet w instytucjach naukowych zajmujących się Afryką nie zawsze o Afrykę chodzi. Kiedyś polskie MSZ zwróciło się do pewnej instytucji z zapytaniem – jak wydać pieniądze przeznaczone na pomoc rozwojową dla Afryki. Będąc pracownikiem tejże instytucji zaproponowałem konkretne przedsięwzięcia – budowę studni w miejscach, które znam i wiem, że studnie te zmieniłyby diametralnie życie ich mieszkańców. Mój szef, zresztą swoją drogą bardzo sympatyczny pan, był jednak innego zdania. Twierdził, że pieniądze te należy wykorzystać na zorganizowanie ogólnopolskiej konferencji naukowej, na którą należy zaprosić przedstawicieli z różnych środowisk i instytucji naukowych oraz ambasadorów państw afrykańskich w Polsce. Konferencja, która z założenia miała nakreślić wizję pomocy Afryce, odbyła się z wielką pompą, na której poszczególni naukowcy prezentowali afrykańską biedę i jej przyczyny. W ramach protestu, iż można było te pieniądze wydać na konkretne cele nie zgłosiłem referatu do wygłoszenia, ale poszedłem na nią, z zawodowej ciekawości, aby posłuchać co inni mają do powiedzenia. W trakcie trwania ostatniej już sesji wstał pewien afrykański student i zapytał prosto z mostu czemu służy ta konferencja skoro nie usłyszał do tej pory ani jednej propozycji działań zmierzających do zlikwidowania biedy na jego kontynencie. Nikt mu równie prosto nie odpowiedział, że konferencja ma służyć chwale organizatorów i przy okazji zwiększeniu dorobku naukowego poszczególnych prelegentów (referaty miały być opublikowane w postaci książki, którą MSZ miał wydać ze środków przeznaczonych właśnie na pomoc rozwojową). Smaczku całej historii dodaje fakt, że ze środków tych organizatorzy konferencji wyprawili też wystawną kolację w jednym z najbardziej znanych pałaców w Polsce. Za komentarz niech posłuży zasłyszana z rozmów kuluarowych wypowiedź reprezentantki ambasady Ghany, która rozglądając się po bogatych wnętrzach siedziby jednego z najpotężniejszych polskich rodów szlacheckich powiedziała wzdychając –„też chciałabym mieć taki pałac”. A Afryce znowu nie dostało się nic. Chociaż nie do końca – przedstawiciele afrykańskiej dyplomacji zjedli uroczystą kolację.
CHRZEŚCIJAŃSTWO, ISLAM I INNE RELIGIE