Aleksander Kwaśniewski. Biografia polityczna. 1954-1995. Tom 1 - Michał Sutowski - ebook
NOWOŚĆ

Aleksander Kwaśniewski. Biografia polityczna. 1954-1995. Tom 1 ebook

Michał Sutowski

0,0

53 osoby interesują się tą książką

Opis

To była najbardziej spektakularna kariera dwóch systemów - późnej PRL i wczesnej III RP. Cudowne dziecko z Białogardu, błyskotliwy działacz studencki, zdolny redaktor naczelny i najmłodszy minister, a potem polityk, który przeprowadził postkomunistów przez Morze Czerwone pierwszych lat transformacji - aż do pełni władzy w 1995 roku.

Michał Sutowski w pierwszym tomie biografii politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego śledzi jego karierę od dzieciństwa do wygranych wyborów prezydenckich, czerpiąc z ówczesnych mediów, opracowań naukowych, akt archiwalnych, wspomnień (także tych niepublikowanych), niezliczonych wywiadów prasowych i książkowych, przede wszystkich jednak z licznych rozmów z jego przyjaciółmi, znajomymi, współpracownikami i przeciwnikami politycznymi.

To jedyny w swoim rodzaju portret polityka, który jak nikt inny w Polsce ucieleśnił ducha końcówki XX wieku. Lektura obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych polskim życiem politycznym.

Żeby w Polsce było „normalnie”, czyli z grubsza tak, jak na Zachodzie, sam Kwaśniewski zapragnął dość wcześnie. Czy dlatego, że wschodnioeuropejski socjalizm nie zapewniał wysokiego komfortu życia nawet własnej elicie? Przecież byle dyrektor średniej firmy w RFN miał lepsze mieszkanie i samochód niż I sekretarz KC PZPR – bystrzejsi obserwatorzy widzieli to już w połowie lat 70. Dekadę później było to oczywiste dla każdego. A może nie chodziło o wygody, lecz o to, że ambitnego działacza studenckiego, później redaktora i ministra zwyczajnie uwiodły widoczna potęga, szeroko dostępny dobrobyt, wielobarwność i witalność oglądanego za Żelazną Kurtyną świata? Komfort zatem czy światopogląd popychał naszego bohatera do działania? Jedno i drugie. Kiedy pod koniec lat 80. na jachcie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego będzie Kwaśniewski, jako prezes PKOL, gościem eleganckiej imprezy z gwiazdami sportu, dygnitarzami i lejącym się szampanem, wzniesie ręce do góry i zawoła: „Takie życie kocham, do tego się urodziłem!”. Latem 1997 roku w Madrycie równie spontanicznie rzuci się w objęcia sekretarza generalnego NATO na wieść, że Polska dostanie zaproszenie, by wstąpić do Sojuszu. W obu tych wybuchach emocji będzie tak samo autentyczny. I nic w tym dziwnego: wielki filozof historii pisał już dawno temu, że u wybitnych jednostek osobiste pragnienia, ambicje i pasje zbiegają się z historyczną tendencją ogólnoludzkiego „rozumu”.
(fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 635

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W czasie kampanii wyborczej 1995 roku, z lewej strony Bronisław Cieślak. Piotr Małecki / Forum

WSTĘP

ŻEBY TU WRESZCIE BYŁO NORMALNIE

Znów woła, znów woła

historia mnie

Ja bym chciał z tego koła

wyłamać się (dwa razy)

Wyłamać cały naród, niech dobrze żyją wszyscy

A nie gnić w tym nadal, zaprogramowani jak simsy

One mogą chociaż pić, jeść, kimać

Tu się zrobi gra o tron, gdy nadejdzie zima

Jest źle, zawsze było, ale nie aż tak

Dostaw energii coraz mniej, a węgla nadal brak

Rząd od jedzenia robi ludziom detoks

Betonowe buty nam zakłada ten partyjny beton

Jestem komunistą, więc mnie pewnie nie lubicie

Ale byłem na Zachodzie, widziałem tamto życie

Wieżowce, banki, adidasy, fanta

Kolorowa telewizja, urodziny w makdonaldach

Młody wizjoner z pomysłem jak Kanye

Poglądy obustronne się czuję bipolarnie

Wiec wjeżdżam na pełnej, żeby zmienić gierkę

Jeszcze bez playstation, ale Olo game changer (…)1

Piosenka Aleksandra Kwaśniewskiego z musicalu Rok 1989

Na dzień przed wigilią 1995 roku pod Sejmem i na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie pojawiły się tłumy. Okazją było zaprzysiężenie nowego prezydenta – taki nasz skromny odpowiednik ceremonii koronacyjnej. Wiwatów jednak nie było. „Wyłaź, szczurze!” krzyczała antykomunistyczna młodzież. „Olek Kwaśniewski – piesek moskiewski!” skandowano, wypominano elektowi brak pracy magisterskiej, a grupa działaczy studenckich zobowiązała się napisać ją w czynie społecznym. Przyszły minister rządu RP mówił przez megafon, że Polska zamordowanego przez komunistów ks. Jerzego Popiełuszki oraz Polska jego oprawców – w domyśle, kolegów Kwaśniewskiego – nigdy nie będą Polską wspólną. Na sali sejmowej, gdy składał prezydencką przysięgę, zabrakło pokonanego Wałęsy, bojkotujących zwycięzcę posłów i hierarchów kościelnych.

Tuż po świętach para prezydencka po raz pierwszy przybyła do Pałacu, do niedawna jeszcze zwanego Namiestnikowskim. Wbrew dobremu obyczajowi nie wyszedł im na spotkanie wysoki urzędnik z kancelarii poprzednika, lecz kucharz, pomoc kuchenna i kelner: sami zażenowani sytuacją powitali nowych gospodarzy kwiatami, chlebem i solą. Ujęty ich gestem Kwaśniewski miał powiedzieć, że skoro jest kucharz, to już jest dobrze, ale atmosfera daleka była od pogodnej.

Ten ostracyzm nie był przypadkowy.

U progu swej prezydentury, obok zarzutów w sprawie (braku) wyższego wykształcenia, mierzył się z aferą szpiegowską we własnym obozie, z ideologicznymi atakami prawicy i Kościoła, z protekcjonalną wyższością postsolidarnościowego centrum i sceptycyzmem niepostkomunistycznej lewicy. Jego wiecom towarzyszyły bojówki, huk petard i antysemickie wrzaski. Kiedy w telewizyjnej debacie sprytnie sprowokował przeciwnika, a ten w rewanżu stwierdził, że może mu podać, nie rękę, a najwyżej nogę. Przewagę kilkuset tysięcy głosów nad przeciwnikiem zyskał dopiero na ostatniej prostej, a wynik i tak nie był przesądzony aż do dnia decyzji Sądu Najwyższego.

Nie minie jednak kwartał, a nowy prezydent postkomunista spotka się z guru solidarnościowej inteligencji, a idee Jerzego Giedroycia i paryskiej „Kultury” uczyni swym credo w polityce zagranicznej. Za następne 1,5 roku podpisze Konstytucję III Rzeczpospolitej, a przed końcem kadencji zdąży – prezydent ateista – jako jedyny polityk na świecie wsiąść z żoną do papamobile Jana Pawła II. Niedługo potem wygra kolejne wybory, tym razem już w I turze. Za trzy kolejne lata będzie świętował polskie „tak” dla wejścia do Unii Europejskiej; pod koniec 2004 przeżyje swój „gwiezdny czas” w polityce międzynarodowej, gdy na kijowskim Majdanie, w Konczej Zaspie u prezydenta Kuczmy i w korytarzach ukraińskiej władzy pomoże wynegocjować powtórkę II tury sfałszowanych wyborów.

Ale także poprowadzi Polskę na nieudaną wojnę w Iraku i zgodzi się na szczególne – niczym techniki przesłuchań w Starych Kiejkutach – formy pracy CIA na polskiej ziemi. Nie stawi się przed komisją śledczą, popełni niejedną gafę, a nawet przydarzy mu się grubsza niezręczność. Wciąż pełniąc urząd, blisko zakoleguje się z najbogatszym Polakiem. Pod koniec drugiej kadencji zaliczy spadek popularności i nie zdoła uratować swej formacji przez wyborczą klęską.

Mimo to przez następnych kilka lat uda mu się pozyskać zaufanie ponad 3/4 Polaków, a po latach będzie wygrywał niemal wszystkie rankingi na najlepszego prezydenta w najnowszej historii. Wydaje się rosnąć w oczach obywateli tym wyżej, im bardziej miałka wydaje się nam współczesna klasa polityczna. Jak do tego doszło?

Sceptycy powiedzą, że Kwaśniewski po prostu trafił na optymalny czas w polskiej historii: epokę zbiorowej nadziei, w której dokonało się wielkie przesunięcie geopolityczne kraju na Zachód, budowa demokracji liberalnej i kapitalizmu – na dobre i na złe.

To jednak tylko część prawdy. Aleksander Kwaśniewski nie tylko bowiem płynął na fali tych wielkich procesów – on, jak żaden inny polityk, całym sobą ucieleśniał schyłek socjalizmu i transformację ustrojową. To chodzące uosobienie „końca historii” w Polsce, ze wszystkimi nadziejami, złudzeniami, blaskami i cieniami tego czasu.

Tamto pojęcie, przypomnijmy, ukuł na początku lat 90. amerykański politolog Francis Fukuyama, na fali entuzjazmu po klęsce ZSRR i bloku wschodniego. Odtąd miało już nie być żadnej poważnej alternatywy dla liberalnej demokracji, która – nawet jeśli z oporami i nie od razu – miała stać się ustrojem docelowym dla wszystkich narodów świata.

W polskich warunkach znaczyło to tyle, że poza Zachodem nie ma zbawienia. Że nie ma innych modeli do naśladowania w polityce, kulturze, a w gospodarce przede wszystkim. Że socjalistyczną równość musi zastąpić merytokracja. Że ludziom, owszem, chodzi w życiu o godność, ale tę najlepiej zapewnia dobrobyt, elementarne bezpieczeństwo i przyzwoita dawka wolności. Oczywiście tej negatywnej: wolności od przymusu ideologicznego i od gospodarczych „eksperymentów”. A to wszystko złoży się na Normalność – po latach życia w ustroju, gdzie wszystko było postawione na głowie.

Żeby w Polsce było „normalnie”, czyli z grubsza tak, jak na Zachodzie, sam Kwaśniewski zapragnął dość wcześnie. Czy dlatego, że wschodnioeuropejski socjalizm nie zapewniał wysokiego komfortu życia nawet własnej elicie? Przecież byle dyrektor średniej firmy w RFN miał lepsze mieszkanie i samochód niż I sekretarz KC PZPR – bystrzejsi obserwatorzy widzieli to już w połowie lat 70. Dekadę później było to oczywiste dla każdego.

A może nie chodziło o wygody, lecz o to, że ambitnego działacza studenckiego, później redaktora i ministra zwyczajnie uwiodły widoczna potęga, szeroko dostępny dobrobyt, wielobarwność i witalność oglądanego za Żelazną Kurtyną świata? Komfort zatem czy światopogląd popychał naszego bohatera do działania?

Jedno i drugie. Kiedy pod koniec lat 80. na jachcie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego będzie Kwaśniewski, jako prezes PKOL, gościem eleganckiej imprezy z gwiazdami sportu, dygnitarzami i lejącym się szampanem, wzniesie ręce do góry i zawoła: „Takie życie kocham, do tego się urodziłem!”. Latem 1997 roku w Madrycie równie spontanicznie rzuci się w objęcia sekretarza generalnego NATO na wieść, że Polska dostanie zaproszenie, by wstąpić do Sojuszu. W obu tych wybuchach emocji będzie tak samo autentyczny. I nic w tym dziwnego: wielki filozof historii pisał już dawno temu, że u wybitnych jednostek osobiste pragnienia, ambicje i pasje zbiegają się z historyczną tendencją ogólnoludzkiego „rozumu”.

Kwaśniewski z domu wyniósł inteligencką ogładę, liczne talenty, pragnienie bywania w wielkim świecie i przekonanie, że wszystko to będzie mu dane, jeśli się tylko postara. W dorosłość wchodził w chwili, gdy państwo otworzyło się na Zachód, a doktryna socjalistyczna gniła. Nigdy nie liczył na żadną „prawdziwą” rewolucję socjalistyczną, lecz na ewolucję Polski w kierunku czegoś, co bardziej przypominałoby Szwecję niż ZSRR. Oraz na łatwo dostępny paszport, bo temperament miał bon vivanta, a nie buntownika.

W czasach kryzysu wyszukał sobie nisze – kultury studenckiej i dziennikarstwa. A potem „wybierał przyszłość” zamiast Solidarności: jego czasopismo „ITD” broniło stanu wojennego, ale i domagało się reform. Kwaśniewski z kolegami chcieli merytokracji w gospodarce, dowartościowania uczelni, priorytetu dla młodych i wykształconych, choć niekoniecznie tylko z wielkich ośrodków. Postulat informatyzacji Polski i uwolnienia inicjatywy młodzieży szybko zaprowadził Kwaśniewskiego i jego otoczenie tam, skąd łatwo już było przeskoczyć do nowej rzeczywistości.

W kolejnych latach i na kolejnych stanowiskach Kwaśniewski był coraz bliższy tej frakcji elity władzy, która w urynkowieniu, liberalizacji politycznej i ponownym zbliżeniu z Zachodem dostrzegła szansę. Dla rządzących – na reformy, dla Polski – na wyjście z katastrofalnego kryzysu, dla siebie – na bycie elitą w „normalnym” kraju.

Od kierownictwa partii, której był szeregowym członkiem, trzymał się przezornie na bliski, ale jednak dystans. Karierę robił w prasie, w rządzie i w PKOL. Dzięki temu do Okrągłego Stołu zasiadał jako nowa, lepsza twarz obozu władzy, a nie zużyty aparatczyk. A tam, w słynnej willi w Magdalence pod Warszawą, Kwaśniewski nawiązał bezcenne przyjaźnie z liderami obozu solidarnościowego i sprytnym manewrem dokonał przełomu w negocjacjach.

Choć rok 1989 nie był dla niego pasmem zwycięstw, to jednak sprawdziło się porzekadło, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przegrał wybory, pierwsze i ostatnie przegrane w swoim życiu, ale mógł dzięki temu złożyć PZPR do grobu i stanąć na czele nowej partii. Będąc poza parlamentem, nie odpowiadał za skutki „terapii szokowej” Balcerowicza, której wprowadzenie skądinąd popierał. Przeprowadził swą nową-starą Socjaldemokrację RP przez wzburzone fale z powrotem na polityczny szczyt – i to szybciej, niż się ktokolwiek spodziewał.

Przeciwnicy (we własnej partii też) zarzucali mu bezideowość i oportunizm, ale trudno było odmówić mu skuteczności. Po 1993 roku okazało się bowiem, że Kwaśniewski potrafi rozgrywać kilkupoziomowe szachy. Utrzymywał równowagę między trudnym koalicjantem i jeszcze trudniejszym prezydentem, między liberałami i socjałami we własnej partii, sympatykami i antypatykami Bronisława Geremka, zwolennikami bicia się w piersi i rzecznikami PRL-owskiej dumy, ideowymi antyklerykałami i zachowawczymi oportunistami. Zdołał też w tych warunkach posunąć naprzód prace nad nową konstytucją (idąc przy tym na daleko idące kompromisy), powściągnąć własne ambicje premierowskie i wreszcie skupić się na walce o Pałac Prezydencki. Mając przeciwko sobie wciąż poważną siłę antykomunistycznego resentymentu dużej części społeczeństwa, a nie tylko elektoratu prawicowego.

I jak dziś wiemy, wygrał to starcie z legendą Solidarności, drugim najbardziej znanym Polakiem świata, zaraz po Janie Pawle II, po wielomiesięcznej, morderczej kampanii. Pełnej werbalnej i fizycznej agresji ze strony przeciwników, momentami wręcz pogromowej atmosfery, ale też jego własnych przewin i błędów, na czele z podaniem fałszywej informacji o wyższym wykształceniu. Słusznie wzburzyło to jego przeciwników, zirytowało przyjaciół, a Kwaśniewskiemu przysporzyło blisko trzy tygodnie nerwowej „trzeciej tury” z niepewnym wyrokiem Sądu Najwyższego w perspektywie.

Z tamtego lata i jesieni 1995 roku najlepiej pamięta się dziś discopolowy przebój wyborczy zespołu Top One, aferę „magistra”, debaty telewizyjne z Wałęsą i legendę francuskiego PR-owca Jacques’a Segueli. Kampanię wyborczą Aleksandra Kwaśniewskiego wyjątkową czyniło jednak coś innego. Jako jedyny polityk w historii III Rzeczpospolitej zdołał on wówczas ubrać umiarkowanie postępowe treści w miękko populistyczną, niemal plebejską formę – i pozostać w tej roli wiarygodnym. Kandydat na wiecu w Sosnowcu mówił: „media mnie nie popierają, Kościół mówi, że wszystko byle nie ja, powstają nawet specjalne inicjatywy, które mają odstręczać od mojej osoby, salony warszawskie, które również czynią wszystko, co możliwe, żebym tylko nie wygrał… mnie chcą wybrać ludzie, mnie chcą wybrać ludzie!”. To przecież klasyczne ramy populistyczne: tam gdzieś daleko są elity, przeciwko nim jest reprezentant ludu. A sam lud był jak najbardziej prawdziwy, z miasteczek Polski B, z kilkudziesięciu miast wojewódzkich, które swój status zyskały w 1975 roku i niedługo miały utracić, z regionów miejskich, których mieszkańcy stali się „nieuniknionymi kosztami transformacji”. To ich głosami, ludzi często posądzanych o zaściankowość, a nie beneficjentów przemian, wygrał kandydat, który na sztandarze obok „przyszłości”, „normalności”, wspólnej Polski i porozumienia ponad podziałami miał też przecież wypisany entuzjastyczny stosunek do Unii Europejskiej, NATO i modernizacji kraju.

Pojęcie „normalności” utożsamionej z politycznym i gospodarczym upodobnieniem się Polski do krajów Zachodu, było jednym ze szlagwortów Kwaśniewskiego co najmniej od czasu wyborów czerwcowych 1989 roku; między wierszami można je wyczytać już jego w wypowiedziach jako ministra w rządzie Zbigniewa Messnera, którym został w roku 1985. I wtedy, i później było to „płynne znaczące”: odbiorcy wypełniali to pojęcie bardzo różną treścią, ale ta płynność poszerzała krąg pozytywnie zainteresowanych.

Dla niego samego „normalność” znaczyła, obok parlamentaryzmu oraz wolności i praw obywatelskich, transformację w kierunku kapitalizmu, korygowanego z jednej strony o interesy sfery budżetowej i bazy wyborczej SLD, z drugiej definiowanego m.in. poprzez rygory międzynarodowych instytucji finansowych, wymogi zagranicznych inwestorów, ale też poglądy ekonomiczne najbliższych współpracowników. W „normalności” Kwaśniewskiego mieściło się również prawo kobiet do decydowania o swoim życiu: świadczą o tym m.in. jego wypowiedzi, głosowania i podpisy pod stosownymi projektami ustaw o prawie do przerywania ciąży. Oraz ogólnie mniejszy tradycjonalizm i większy liberalizm obyczajowy niż po prawej stronie sceny politycznej.

To pierwsza część opowieści o życiu politycznym Aleksandra Kwaśniewskiego – od dzieciństwa i dorastania w Białogardzie aż po zwycięską kampanię prezydencką roku 1995. Do czasu, kiedy został prezydentem, domknął już polityczny konsensus wokół integracji Polski z UE i NATO, zdążył przygotować zręby nowej konstytucji, potrafił zdobywać i poszerzać elektorat, który jeszcze co najmniej przez dekadę nie zwróci się ku nacjonalistycznej i populistycznej prawicy. Skończywszy zaledwie 41 lat, zdążył poznać arkana polityki, zbudować sieć kontaktów i zaplecze, które pozwoli mu wypracować najsilniejszą, najbardziej skuteczną prezydenturę w historii III Rzeczpospolitej. Przede wszystkim jednak uosabiał – bardziej nawet niż prowadził – długi marsz Polek i Polaków na Zachód. Był swoim człowiekiem, którego nie wstyd posłać na europejskie salony; ze swobodą i w dobrze uszytym garniturze lepiej do nich pasował niż bojownicy o wolność w wełnianych swetrach i z posępnymi minami. Inaczej niż zasłużeni profesorowie z fajkami w dłoni, nie miał w sobie mandaryńskiego nadęcia i pobłażliwego spojrzenia na lud, za to zwykłe „ludowe” słabostki; ze swą fascynacją Zachodem, ale i rozumieniem polskiego położenia na mapie doskonale reprezentował nasze lęki i nadzieje historiozoficzne lat 90. Dlatego jak nikt inny nadaje się na twarz naszej ostatniej wielkiej, choćby naiwnej i pełnej złudzeń utopii XX wieku: żeby tu wreszcie było normalnie.

***

Aleksander Kwaśniewski w czasach, które opisuję w tej – pierwszej z dwóch – części jego biografii politycznej, dojrzewa do bycia najważniejszym politykiem transformacyjnej Polski. Polski ścierających się nadziei zbiorowych spauperyzowanego ludu i aspirującej klasy średniej, języków technokratycznych i tradycjonalistyczno-religijnych oraz wciąż jeszcze liczących się salonów inteligenckich. Kiedy wiatr dziejów zacznie wiać w inną stronę, będzie już młodym i zasłużonym emerytem politycznym.

Pisząc historię epoki Kwaśniewskiego w Polsce, czerpię z ówczesnych mediów, opracowań naukowych, akt archiwalnych, wspomnień (także tych niepublikowanych), niezliczonych wywiadów prasowych i książkowych, przede wszystkich jednak z licznych rozmów z przyjaciółmi, znajomymi, współpracownikami i przeciwnikami politycznymi mojego bohatera, a także historykami. Dla czasu prezydentury, co w pełni zrozumiałe, wartościowych źródeł jest nieporównanie więcej. Będą mogli Państwo przeczytać o tym za rok, w drugiej części biografii.

1 Piosenka Aleksandra Kwaśniewskiego, bohatera musicalu Rok 1989 autorstwa Marcina Napiórkowskiego, Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego; słowa utworu: Patryk Bobrek Bober, Antek Sztaba, cyt. za „Dialog” 2023, nr 4, s. 120.

Z siostrą Małgorzatą na nartach w Zakopanem, lata 60. Archiwum prywatne A. Kwaśniewskiego.

ZŁOTY CHŁOPIEC Z BIAŁOGARDU

1954–1973

15 listopada 1954 roku w Białogardzie żadne znaki na niebie ani ziemi nie wróżyły, że w tamtejszym szpitalu rodzi się ktoś wyjątkowy. Wiele natomiast zapowiadało, że jedno z urodzonych tego dnia dzieci zostanie półsierotą. Matka małego Aleksandra krótko po porodzie zapadła bowiem na sepsę, z której zdołała wyjść dopiero po kilkunastu dniach1. Niecałą dekadę po wojnie, w peryferyjnym szpitalu takie przygody nierzadko groziły pacjentkom, nawet młodym i jakoś uprzywilejowanym, skoro mowa o zatrudnionej tam pielęgniarce i żonie lekarza.

Państwo Kwaśniewscy od kilku lat mieszkali w położonym 30 kilometrów od Koszalina miasteczku, w samym środku Ziem Zachodnich. W PRL zwano je „odzyskanymi”, choć Polakom kojarzyły się raczej z Dzikim Zachodem niż odbitą Germanom słowiańszczyzną. Długo było to miejsce niebezpieczne, a jeszcze dłużej zaniedbane inwestycyjnie, bo aż do końca lat 60. nie było pewności, czy aby Niemcy na te tereny nie wrócą. Sam Białogard nie był jednak najgorszym miejscem do życia – choć położony z dala od ośrodków akademickich czy przemysłowych, jako duży węzeł kolejowy i baza Armii Czerwonej tętnił życiem. I jak wszędzie lekarz mógł tu liczyć na poważanie i bardzo przyzwoity, mimo spłaszczonych po wojnie płac, status materialny. Pozostałością dawnej cywilizacji niemieckiej była też bardzo solidna infrastruktura sportowa. W czasie niesławnych igrzysk w Berlinie w 1936 roku w mieście swą bazę mieli sportowcy zaprzyjaźnionej z III Rzeszą Japonii, a Polscy osiedleńcy dostali po nich w spadku m.in. basen o wymiarach olimpijskich2. PRL dołożyła jeszcze niezłe liceum im. Bogusława X – i w ten oto sposób młody człowiek z podkoszalińskiej prowincji zyskał niezłe warunki, by po maturze powędrować w świat. Ale zanim to nastąpiło, najważniejszy był jednak dom.

Wędrówka ludzi i ludów

Rodzice Aleksandra Kwaśniewskiego na świeżo przyłączone do Polski tereny trafili na początku lat 50., jak wielu pracowników ochrony zdrowia mocą państwowego nakazu pracy. Ojciec Zdzisław, rocznik 1921, urodził się w Warszawie, ale maturę, tuż przed wybuchem wojny, zdał w liceum humanistycznym w Wilnie3, gdzie rozpoczął też – pod krótkimi rządami Litwinów – studia medyczne. W 1945 roku jako repatriant przyjechał na ziemię lubuską, a później do Poznania, gdzie pracował w Wojewódzkim Urzędzie Repatriacyjnym4. Przede wszystkim jednak studiował medycynę i jeszcze w trakcie studiów, co typowe dla tamtej epoki, praktykował w pogotowiu i Dolnośląskich Zakładach Metalurgicznych w Nowej Soli5.

Czas wojny przyszły lekarz spędził na Wileńszczyźnie, pracując jako kancelista w gminie Lipniszki niedaleko Lidy, a po wkroczeniu Armii Czerwonej w 1944 roku jako nauczyciel w szkole podstawowej na terenie dzisiejszej Białorusi6. Jego syn po latach powie w tym kontekście o „niekończącej się ucieczce, walce o przeżycie”7, a także o tym, że jadąc na studia do Wilna, „w pasek spodni miał wszyste dwie złote monety, na przetrwanie”, choć nie musiał ich użyć8. Wiemy też, że z rodziny Zdzisława wojny nie przeżył nikt. Jego pochodzenie rodzinne będzie potem – gdy syn stanie się postacią publiczną – przedmiotem spekulacji, często prowadzących do jawnie antysemickich ataków wymierzonych w posła, a potem prezydenta Kwaśniewskiego. Sam Zdzisław Kwaśniewski, według relacji rodziny, nigdy się na ten temat nie wypowiadał – niestrudzenie tropiący Żydów funkcjonariusze SB, a także przeciwnicy polityczni powoływać się będą w tej kwestii na plotki jego kolegów od brydża, anonimowych świadków oraz rzekomo szerokie kontakty zagraniczne białogardzkiego lekarza9.

Dużo więcej wiadomo o rodzinie matki, Aleksandry z domu Bałasz. Urodzona w roku 1929, mieszkała w Wilnie, gdzie przetrwała wojnę; jej rodzice byli wyznania prawosławnego – dziadek Kwaśniewskiego ze strony matki, z zawodu sadownik, śpiewał nawet w chórze cerkiewnym. Po zmianie granic zostali w roku 1945 przesiedleni niemal pod niemiecką granicę; stamtąd dziadkowie i jeden z braci trafili do Białegostoku, inny brat do Krakowa, a przyszła matka Aleksandra z siostrą do Poznania, gdzie ukończyła szkołę pielęgniarską i około 1950 roku otrzymała nakaz pracy w Białogardzie.

Rodzice Kwaśniewskiego poznali się w pracy, prawdopodobnie w drugiej połowie roku 1953, a już w lutym 1954 wzięli rzymskokatolicki ślub. Ich pierworodny syn przyszedł na świat zgodnie z konserwatywną normą społeczną, a więc dokładnie dziewięć miesięcy później. Kolejnym, po pochodzeniu ojca, przedmiotem niezdrowych, choć częstych w katolickiej Polsce emocji będzie – znów, po kilkudziesięciu latach – kwestia chrztu przyszłego prezydenta. Dziennikarze nie znajdą metryki w stosownej parafii, acz według relacji matki, chrzest miał zostać udzielony „z wody”, a brak wpisu do ksiąg parafialnych był wynikiem zaniedbania ze strony księdza10.

Związek państwa Kwaśniewskich był dość charakterystyczny dla tamtej epoki i miejsca. Do ich spotkania doszło za sprawą wielkich (i niedobrowolnych) wędrówek ludności, głównie z dawnych wschodnich województw byłej II Rzeczpospolitej, a także polityki państwa, promującego polskie osadnictwo na nowych terenach oraz ściśle regulującego zatrudnienie w kluczowych zawodach. Poznali się w przypisanym im miejscu pracy. Wykształcenie (częściowo przedwojenne) i zawód Zdzisława czyniły z niego doskonałego kandydata na męża, zdolnego z czasem zdobyć wysoką pozycję społeczną (a po 1956, wraz z legalizacją praktyki prywatnej jako uzupełnienia pracy w sektorze publicznym – także niezłe dochody).

Co w PRL mniej typowe (zwłaszcza poza Górnym Śląskiem), żona kilka lat po ślubie – według jednej z relacji pod presją męża, według innej z obiektywnych powodów zdrowotnych – zrezygnowała z pracy w szpitalu, koncentrując się na wychowaniu dzieci (siostra Małgorzata, zwana częściej Sylwią, urodzi się niemal równo dwa lata po Aleksandrze) i pomocy Zdzisławowi w prowadzeniu gabinetu. Jego prywatna praktyka i kolejne awanse zawodowe z czasem wyraźnie poprawiły komfort życia rodziny, a jednocześnie upodobniły ją raczej do modelu mieszczańskiego niż typowej rodziny socjalistycznej.

Oświecony mieszczański patriarchat

Dom, a konkretnie 90-metrowe mieszkanie przy ul. Bohaterów Stalingradu (dzisiejsza Dworcowa) prowadziły kobiety – matka i babcia Helena, która po narodzinach Sylwii przyjechała córce do pomocy przy dwójce dzieci (a także, by odpocząć od przesadnie rozrywkowego męża). Z opowieści syna – Kwaśniewskiego – wyłania się dość czytelny i raczej konserwatywny podział ról. Babcia – opoka stabilności, pracowita Kresowianka wspominająca z nostalgią utracone Wilno, robi pyszne kiszki ziemniaczane i chłodniki, a młodego Olka uczy gotować. Mama – drobnej postury, a po dwóch porodach i sepsie także kruchego zdrowia, ciepła i uśmiechnięta, przystępna i czuła, nastawiona na rozmowę i rozładowywanie konfliktów, łagodzi oschły charakter męża. Ojciec – jak to ojcowie w latach 60. – skupiony na pracy i zapewnieniu bytu rodzinie („troska o rodzinę, przywiązanie do niej, to było coś zasadniczego, cały jego ważny świat, bo innego nie miał”11). Dodajmy, na co dzień był zasadniczy i mało przystępny, krążący między gabinetami i domami pacjentów, ale też mocno zakochany w matce.

Środowisko lekarskie uważało go za odludka, człowieka nieufnego i podejrzliwego – mało kogo podejmował u siebie w domu, pilnie strzegł prywatności. Dyrektor szkoły młodego Olka widział go podobnie: „surowy, oschły, dbający o rodzinę, tajemniczy, zamknięty w sobie”12. Jednocześnie współpracownicy mówili o nim dobrze – był wymagającym przełożonym, ale o personel dbał, np. przy naliczaniu podstaw emerytur.

Małżeństwo rodziców Kwaśniewski opisywał jako bardzo udane: „Obydwoje byli silnymi osobowościami. Ojciec był marzycielem z pomysłami. Mama je realizowała. Robiła to metodą, którą w jakimś sensie później stosowałem w polityce. To jest demokracja perswazyjna, która polega na tym, że masz tak długo rozmawiać, przekonywać, aż w pewnym momencie ten, który na początku nie zgadzał się z twoją ideą, przyjmie ją za swoją i zacznie cię do niej przekonywać. Ona to robiła niezwykle umiejętnie”13.

Metody wychowawcze w tej rodzinie, zwłaszcza na tle standardów epoki lat 60., jawią się jako liberalne. Kwaśniewski po latach wspomina kary fizyczne, wymierzane przez matkę za dziecięce wybryki, jako coś sporadycznego, a relacje z rodzicami jako partnerskie. Ojciec dyscyplinuje syna, motywując go do wysiłku i raczej grając mu na ambicji. Gdy niesforny 15-latek podkradł ojcu samochód, dostał ostrą reprymendę, ale niedługo po niej propozycję zrobienia prawa jazdy – żeby zrozumiał, na czym polega dorosłość i odpowiedzialność.

Nauczyciele i rówieśnicy będą po latach wspominać rodzeństwo zatopione w książkach, rzadko widziane na podwórku. Wartością jest edukacja – z synem i córką rozmawia się o świecie, czyta, podsuwa lektury, wywiera presję, aby dobrze się uczyły. Rodzinna biblioteka liczyła podobno kilka tysięcy tomów14. Ojciec wizytuje szkoły, odpytuje nauczycieli, perswaduje lepsze oceny (kiedy syn dostanie np. czwórkę) i przydział najlepszych pedagogów do klasy Olka15. Matka z kolei działa w komitecie rodzicielskim i organizuje bal maturalny16.

Światopogląd rodziny był wyraźnie świecki, choć chrześcijaństwo traktowano jako część pakietu wiedzy o kulturze, którą inteligent przyswoić powinien. Dzieci do kościoła ani na religię nie chodzą, co nawet w PRL – w rodzinie, gdzie rodzice nie należą do PZPR ani nie pracują w służbach mundurowych – było rzadko spotykane. I zapewne dawało kolejny pretekst do plotek. Czytane w domu Opowieści biblijne Kosidowskiego trzeba było jednak znać na wyrywki17. Inna rzecz, że ta lektura, pamiętana przez wiele inteligenckich dzieci z tamtej epoki, niosła silnie „materialistyczny”, oświeceniowy przekaz, a starotestamentowe przypowieści filtrowała poprzez archeologię i nauki historyczne.

Wartości domu zapamiętane przez dzieci składają się na paradoksalną miksturę egalitaryzmu i arystokratyzmu: „Rodzicom zawdzięczam tolerancję i szacunek dla ludzi. Matka traktowała wszystkich równo i serdecznie. Największy grzech, jaki można było popełnić w naszym domu, to zacząć mówić o kimś źle. Mama wpajała nam, że ludzi należy traktować dobrze. Ojciec lubił podkreślać, że takiego samego szacunku wymaga profesor i sprzątaczka”18. To lekcja dystynkcji, jaką rodzice z klasy wyższej wpajają dzieciom świadomym swej pozycji, a którą powinny pamiętać także wtedy, gdy już same zostaną tymi profesorami (lub prezydentami). Nieokazywanie wyższości to świadectwo klasy (tyleż osobistej, ile społecznej). Ojciec, wedle relacji współpracowników, miał powtarzać, że „jak ktoś nie ma głowy do nauki, to nie trzeba pchać na siłę. Polska potrzebuje robotników torowych, kierowców, ekspedientek”19.

Lekarza i tłumacza rozstrzelają na końcu

Matka i ojciec zapewniają dzieciom harmonijny rozwój i poczucie bezpieczeństwa, ale też uzupełniają się w nauce… kompetencji twardych i miękkich. Wiedza encyklopedyczna, znajomość tekstów kultury, języki obce, orientacja w wydarzeniach na świecie – i solidna, kilkutysięczna biblioteka domowa – od nastoletniości zrobią z młodego Kwaśniewskiego błyskotliwego mówcę i rozmówcę. Z kolei gotowość słuchania drugiego człowieka, ciekawość i życzliwość, szukanie porozumienia i tego, co łączy – organizatora, kierownika i naturalnego lidera.

Czytając wspomnienia domowe Kwaśniewskiego, można odnieść wrażenie, że młodzi Olek i Sylwia z Białogardu byli mieszczańskimi dziećmi-projektami na długo, zanim to zjawisko upowszechniło się w klasie średniej czasów kapitalizmu. Ten lekarski dom w czasach rządów Władysława Gomułki był prefiguracją liberalnego społeczeństwa klasy średniej, wyprzedzającą epokę o ćwierć wieku. Dyrektor szkoły i wychowawca Henryk Młynarczyk zauważy po latach „silną potrzebę ustawienia dzieci w życiu” u doktora Zdzisława20. Silną presję na edukację sam Aleksander Kwaśniewski wyjaśni jednak nie tyle zorientowaniem rodziców na karierę, ile reakcją na doświadczenie wojny i utraty domu.

Ojciec, który w czasie wojny utracił wszystko, nie przywiązuje bowiem wagi do majątku trwałego – mimo sporych dochodów nie kupuje domu ani działki, przekonany o kruchości polskiej obecności na terenach poniemieckich. Jako uciekinier i uchodźca, który po wojnie swą pozycję budować musiał od początku, nie ma wątpliwości, że w życiu najbardziej liczy się to, co ma się w głowie. Swoim dzieciom Zdzisław Kwaśniewski miał powtarzać, że na wojnie tłumacza nigdy nie zabija się od razu; z tego samego powodu popychał swoje potomstwo do zawodów lekarskich21. Dodajmy, że u człowieka, który przeżył trzy wrogie okupacje, przekonanie o bezwzględnej potrzebie znajomości rosyjskiego i niemieckiego trudno uznać za anegdotyczne dziwactwo. Obok racjonalizacji własnych doświadczeń i traum, kształcenie dzieci był jednak metodą na podtrzymanie i pomnażanie zasobów rodziny. Inaczej mówiąc, na reprodukcję społecznego statusu w warunkach, jakie wyznaczała „mała stabilizacja” lat 60.

A status i poziom życia rodziny rósł. Zdzisław Kwaśniewski na długo przed czterdziestką został dyrektorem miejskiego szpitala, choć w roku 1958 utracił to stanowisko ze względu na brak specjalizacji II stopnia22. Kilka lat później został dyrektorem przychodni kolejowej, a wszystkie te prace łączył z prowadzeniem własnej praktyki. Specjalizował się w chirurgii i ginekologii, choć w warunkach niedużego miasta bywał doktorem od wszystkiego – do roku 1956 pacjenci w okolicy mieli do dyspozycji ledwo dwóch lekarzy specjalistów. Obsługiwał zatem ciąże i wyrostki robaczkowe, odbierał porody i leczył palpitacje serca, wykonywał – legalne w Polsce od roku 1956 – zabiegi przerwania ciąży, ale też odwoził ludzi do szpitala, a nierzadko musiał coś poradzić na różne przypadłości zwierząt gospodarskich. W latach 50. i 60. rolników indywidualnych nie obejmowało jeszcze powszechne ubezpieczenie zdrowotne, więc na wsi znajomy lekarz stanowił prawdziwy skarb. W mieście zresztą też. Tym bardziej że poza standardowym leczeniem okolicznych mieszkańców doktor pomagał czasem dyskretnie – a to księdzu ze wstydliwym problemem, a to robotnikowi kolejowemu, który „niedysponowany” nie stawił się do pracy, a zwolnienie lekarskie chroniło go przed utratą źródła utrzymania całej rodziny23.

Dobre zarobki pozwalały Kwaśniewskim na dostatnie życie do tego stopnia, że mieli jeden z pierwszych w mieście prywatnych samochodów. Moskwicz w latach 60. kosztował około 60 przeciętnych pensji; później ojciec kupił fiata 125, tzw. dużego fiata, wartego również mocne kilkadziesiąt miesięcznych wynagrodzeń. Rodzeństwo dostawało magnetofony szpulowe, kiedy tylko pojawiły się na polskim rynku, było wożone do teatru i opery, oboje chodzili też na prywatne lekcje francuskiego. Angielski był wówczas w Białogardzie niedostępny, więc z siostrą próbowali się go uczyć z płyt i podręczników, obok rosyjskiego i niemieckiego wykładanych wówczas w szkole. Rodzice byli też, jak na ówczesne standardy, otwarci na bardziej masową kulturę współczesną – Kwaśniewski wspomina wspólne z ojcem chodzenie na koncerty Breakoutu i Niebiesko-Czarnych24. Przede wszystkim jednak rodzina dużo podróżowała.

W wiele miejsc jeździli wszyscy razem – w 1963 roku (Olek ma osiem lat, Sylwia siedem) pierwszy raz za granicę, do Berlina Wschodniego, Pragi i Budapesztu, później także do bułgarskich Złotych Piasków, Rumunii i wiele razy do Czechosłowacji. Aleksander Kwaśniewski pamięta, że w pierwszej połowie lat 60. rodzice popłynęli z rumuńskiej Konstancy w rejs statkiem wycieczkowym po Morzu Śródziemnym; po sześciu tygodniach przywieźli do domu ogromny kosz z ananasami, mango, papajami i innymi egzotycznymi owocami. Kilka lat później z mamą i babcią Olek pojechał na wycieczkę Orbisu do Wilna, na której miał okazję zobaczyć ich rodzinny dom na Antokolu25. Na Zachód wyjedzie dopiero po pierwszym roku studiów, ale do tego czasu zwiedzi wiele stolic i krajów bloku wschodniego. Kwaśniewski wspomina: „Tata był zamożnym człowiekiem i fundował nam wakacje: w NRD, Czechosłowacji, Bułgarii, Rumunii… To była ważna inwestycja w nas, bo pokazywało nam świat większy niż polski zaścianek, ale też leczyło z kompleksów. Będąc w hotelach czy na lotniskach, człowiek wiedział, jak się zachować”26.

Czynnik zamożności jest tutaj kluczowy, a w przypadku rodziny Kwaśniewskich, niezaangażowanej przeciwko systemowi, na pewno ważniejszy od politycznych barier dla wyjazdów: co najmniej do roku 1972 wyjazdy za granicę z PRL były finansowym luksusem. Wycieczki Orbisu kosztowały do kilku średnich pensji, ograniczony był też dostęp do dewiz po oficjalnym kursie – a ten czarnorynkowy, w przypadku niezbędnych do podróży na Zachód walut „twardych”, był horrendalny. Warto przypomnieć, że w okresie rządów Władysława Gomułki Polacy przeciętnie nie zarabiali więcej niż około 20 dolarów miesięcznie27. Z tych wszystkich względów w latach 60. w celach turystycznych i prywatnych granicę krajów socjalistycznych przekraczano od 130 do 600 tys. razy rocznie, a krajów kapitalistycznych – od 60 do 160 tys. rocznie (na ponad 30 mln mieszkańców PRL w tamtym czasie)28.

Obok podróży, nietypową – choć bardziej przystępną – pasją ojca inteligenta był sport, szczególnie piłka nożna. Sam amatorsko sędziował mecze w niższych klasach rozgrywkowych, a z dziećmi – siostrą Olka też – jeździł na mecze ligowe po Polsce. Najczęściej na poznański Dębiec, prowizoryczny stadion z torami kolejowymi przy boisku, gdzie w latach 60. grała drużyna Lecha Poznań, rzadziej na Górny Śląsk. W czasie jednego z weekendowych wyjazdów oglądają tam kilka drużyn, w tym wielkiego Górnika Zabrze, Ruch Chorzów, Polonię Bytom29. Przy okazji wizyt na włościach sekretarza KW Edwarda Gierka, gdzie zaopatrzenie w sklepach było obfitsze, a infrastruktura nowocześniejsza, młody Kwaśniewski zacznie utożsamiać jego postać z nadzieją na modernizację kraju i przełamanie gomułkowskiej siermięgi. Ówczesne województwo katowickie mogło się wówczas wydawać oazą socjalistycznego dobrobytu.

Ojciec zapalonym kibicem pozostanie do końca życia; siostra do dziś jest fanką tenisa, a młody Kwaśniewski z pasji sportowej uczyni jeden ze swych wielkich atutów politycznych. Będzie pamiętał wyniki meczów, strzelców bramek i rekordy lekkoatletów, przebiegi turniejów i olimpiad, znajdując w ten sposób temat do rozmowy z przedstawicielami każdej właściwie klasy społecznej, zwłaszcza mężczyznami. Będzie lubił się posługiwać meczowymi metaforami, a potem świetnie odnajdzie się w resorcie odpowiedzialnym za sport. Ale to wszystko po latach. Nastoletniemu Kwaśniewskiemu fascynacja sportem każe jednak wyjść jeśli nie na podwórko, to na bieżnię lokalnej Iskry i na boisko. A gra w piłkę z chłopakami z okolicy będzie zapewne pierwszą okazją do równościowego kontaktu dziecka z dobrego domu z klasą robotniczą.

„Potrafił lawirować, w tym był prawdziwym mistrzem”

Dorośli mężczyźni lubią się przechwalać młodzieńczymi sukcesami w sporcie, ale o smykałce Kwaśniewskiego do uprawiania sportu zaświadczają także pedagodzy. Dyrektor jego liceum – sam za młodu jeden z odkrywców talentu genialnej juniorki Ireny Kirszensztajn (później Szewińskiej) – opowiadał już w czasach prezydentury: „silny jak tur, niewysoki, ale zwarty i krępy, rwał do przodu jak wariat, poniżej 11 sekund na setkę. Gdyby chciał, mógł zejść do 10,4–10,5. Mówię mu, Kwaśniewski, będziesz u mnie biegał na pierwszej zmianie 4 x 100, bo silny jesteś, a sztafetę trzeba mocno otwierać. I biegał, ale do treningów się nie przykładał. Teraz żałuję, że go na długich dystansach nie spróbowałem, bo to długodystansowiec jest, wytrzymały cholernie, w każdym razie to mój błąd, że nie zrobił kariery”30.

Ze swoim zapleczem domowym, w którym wpajano i praktykowano ideał merytokracji, młody Olek był skazany na sukces w PRL-owskiej szkole. Była ona dość egalitarna na etapie podstawówki, ale silnie selekcyjna od poziomu liceum. Dla dziecka zdolnego i pewnego siebie, z inteligencką ogładą, ale i ze świetnymi kompetencjami społecznymi, tzw. tysiąclatka w niedużym mieście mogła być dobrą przestrzenią do ekspresji talentów. Zwłaszcza gdy nauczyciele wykażą nieco fantazji – jak dyrektor białogardzkiej „piątki”, który organizował demokratyczne i tajne wybory do samorządu uczniowskiego w podstawówce. Wygrał je, jakże by inaczej, Aleksander Kwaśniewski.

Nastoletni Olek, jak sam wspomni po ponad pół wieku, był „nieznośnie dobrym uczniem”31, bez szczególnej potrzeby buntowania się, za to przebojowym. Był prymusem, ale dobrze grającym w piłkę i przede wszystkim urodzonym czarusiem, zazwyczaj przygotowanym do lekcji, a jeśli nie, to zdolnym zagadać nauczyciela i klasę, a w razie potrzeby zmienić temat na bezpieczny.

To wszystko, wraz z pewną erudycją i widocznym na pierwszy rzut oka obyciem w wielkim (na PRL-owską miarę) świecie, pozwoliło mu zostać gwiazdą bardzo przyzwoitego liceum im. Bogusława X. Poziom nauczania był wysoki: matematyka na poziomie bliskim akademickiego, część kadry kształciła się jeszcze przed wojną, a z matematyczno-fizycznej klasy Kwaśniewskiego niemal wszyscy pójdą na studia – to dużo więcej niż przeciętnie w tamtej epoce. On sam najlepiej sobie radził z polskiego i historii, z przedmiotami ścisłymi bywało gorzej, ale tu z pomocą przychodziła elokwencja – koleżanka z klasy powie po latach, że „potrafił lawirować, w tym był prawdziwym mistrzem”32. Dobrze przemawiał, choć według jednej z relacji „nie lubił okazjonalnych uroczystości. Akademii, występów i kabaretów unikał jak ognia. Dał się namówić raz, na 100-lecie szkoły, pomagał panu Henrykowi [Młynarczykowi – dyrektorowi liceum – przyp. MS] w inscenizacji”33. Zapis w kronice szkolnej z 1971 roku, a więc gdy Olek był w II klasie liceum, sugeruje jednak, że wyjątków było więcej: „Odbyły się w naszej szkole uroczystości poświęcone czwartej rocznicy Wielkiego Października. Uroczystość tę zaszczycili swą obecnością pedagodzy radzieccy. Wydarzenia tamtych chwalebnych dni przypomniał kolega Kwaśniewski, który zwrócił jednocześnie uwagę na zasługi ZSRR w rozwoju socjalizmu polskiego”34.

Przede wszystkim jednak Kwaśniewski dużo gadał. Oczywiście do ludzi i z ludźmi – nie przypadkiem wybierali go na gospodarza klasy, potem przewodniczącego samorządu uczniowskiego. Tylko szkolny konkurs wiedzy o społeczeństwie przegrał, z bardziej pracowitą i do tego młodszą koleżanką, ku swej wielkiej frustracji.

U dyrektora zapewne też miał fory, bo pan Henryk Młynarczyk był przecież wuefistą i zapalonym sportowcem, organizującym obowiązkowe dla wszystkich uczniów biegi przełajowe dwa razy do roku i mnóstwo zawodów – Kwaśniewski biegał na 100 i 200 metrów, ale był też szefem sztabu szkolnych igrzysk sportowych35. Młynarczyk, choć żartował, że to przypadek zmarnowanej kariery, dostrzegał trafnie predyspozycje podopiecznego: „wiedziałem jako jego dyrektor i wychowawca klasy, że on na organizatora, działacza raczej rośnie, cichy na początku, nieśmiały, od drugiej klasy pozbył się dziecięcej tremy i dojrzewał szybciej niż inni, gospodarz klasy, gospodarz szkolnego samorządu, doskonała pamięć, elokwencja, był w klasie matematyczno-fizycznej, ale to chyba przypadek, bo z niego humanista typowy”36. „Organizator, działacz”, zanim zda maturę, zdąży jeszcze przygotować z koleżankami i kolegami spektakularną scenografię na studniówkę – i zacznie wybierać się na studia.

Od polityki jak najdalej

Tyle że nie te, których najbardziej życzyłby sobie ojciec. Bo choć dr Zdzisław powinien być dumny ze szkolnej kariery syna, kierunek „organizatorsko-działacki” nie do końca pasował do jego wyobrażeń o dobrym życiu i pożądanej karierze w PRL.

Pragnienie lekarza, by potomstwo szło w jego ślady, wydaje się dość typowe dla wszystkich epok – zawód to zacny, prestiżowy i bezpieczny zwłaszcza na wypadek dziejowych zawirowań. W tym kierunku pójdzie zresztą córka Sylwia. Najlepsza uczennica w klasie, „cicha, skromna, zawsze przygotowana do lekcji”37, choć według innej relacji także „wybitnie uzdolniona, dociekliwa i odważna dziewczyna”38, w latach 70. dostanie się na warszawską medycynę i z czasem ukończy specjalizację z okulistyki. Potem zrobi wielką karierę w zawodzie i to w Szwajcarii, słynącej w tej profesji z wyśrubowanych standardów. Za to Olek do tego zawodu się nie nadawał, a podpatrywanie ojca w gabinecie niewiele pomogło. Opatrunki ponoć szły mu dobrze, ale nic poza tym – po wielu latach odkryje, że ma uczulenie na szpitalne środki dezynfekcyjne. A może to była tylko racjonalizacja prostego faktu, że syn doktora Kwaśniewskiego nie miał ochoty zostać lekarzem.

Rodzice na przyszłość dzieci mieli poglądy dość sprecyzowane, motywowane trudnymi doświadczeniami i z wyraźnym podtekstem (anty)politycznym. System, w jakim żyją, z ZSRR nad głową, jest nienaruszalny, ale w miarę możliwości warto się trzymać od niego na dystans. Tym bardziej że ojciec miał za sobą krótki, za to ryzykowny epizod działalności w PSL tuż po wojnie – partii zmiażdżonej politycznie w ramach „utrwalania” władzy ludowej. Obydwoje rodzice doświadczyli władzy ZSRR; mama mówiła biegle po rosyjsku i miała wielki sentyment do tamtejszych ludzi i ich kultury, ale rosyjskiego-radzieckiego państwa wyraźnie się bała i do końca Polski Ludowej będzie o nim mówić ściszonym głosem. Sąsiadów i swej pozycji oboje byli na tyle pewni, że w domu słuchało się Wolnej Europy (choć młodzież wolałaby muzycznego Radia Luxembourg), ale od polityki trzymali się na bezpieczny dystans (dopiero w latach 80. ojciec wstąpi do lokalnego PRON-u)39. W szkole działał, co prawda, Związek Młodzieży Socjalistycznej, ale nastoletni Olek do niego nie przystąpił; nijak nie dało się go uznać za ideowego komunistę. Na pochody pierwszomajowe szedł z całą szkołą, ale czerwone proporce dostawali do noszenia uczniowie trójkowi i wagarowicze. Kłótnie ideologiczne nastolatka – stojącego wyraźnie po stronie systemu – ze sceptycznym wobec komuny ojcem miały raczej międzypokoleniowe tło i były jednym z nielicznych, obok nieznacznie dłuższych włosów w liceum, przejawów koncesjonowanego buntu młodego Aleksandra. Po latach, już jako lider zwycięskiej partii w demokratycznej Polsce, powie, że: „To był zasadniczy spór między młodym człowiekiem, który wierzył w możliwość reform, a osobą doświadczoną, która już w żadne reformy nie wierzy”40.

Z trzech wydarzeń z nastoletnich czasów Kwaśniewskiego, które dla wielu ludzi były formacyjne: Marca ’68, inwazji na Czechosłowację, i Grudnia ’70, to ostatnie rodzina przeżyje najsłabiej. W czasie kilkudniowych protestów robotniczych na Wybrzeżu, wywołanych podwyżkami cen żywności, wojsko i milicja zabiły wówczas 45 osób, a raniły ponad tysiąc. Pytany o nie po latach w kontekście swego przyjazdu do Gdańska, przyszły prezydent powie, że wspomnienia o tych krwawych wydarzeniach w Trójmieście nie były silne, „w każdym razie nie wśród młodych ludzi41”, inaczej niż odczuwalne (pozytywnie) zmiany związane z gierkowską modernizacją. Autor kompaktowej biografii z 2005 roku napisze z kolei, że „w klasie IV d Liceum im. Bogusława X w Białogardzie wszyscy byli apolityczni. Nikogo nie interesowały echa buntu robotniczego z Grudnia 1970 roku. Maturzyści rocznik ’73 o robotniczym proteście w Szczecinie i Gdańsku słyszeli w «Dzienniku Telewizyjnym»”42.

Dużo mocniej Kwaśniewscy doświadczyli za to antysemickiej nagonki, bo dotarła również do Białogardu, typowego na Ziemiach Zachodnich miasteczka ludzi zewsząd. Czternastolatek widział tropienie Żydów wśród sąsiadów o niepolsko brzmiących nazwiskach czy rzekomych „syjonistów” wśród nauczycieli. Co prawda po wakacjach 1968 roku nie „zniknął”, a więc nie wyemigrował przymusowo z rodzicami żaden kolega z jego klasy w podstawówce, ale na fotelu u dentysty młody Olek usłyszał wypowiadane obok słowa: „a ten Kwaśniewski to już wyjechał do Izraela, czy jeszcze nie?”43; widział też przerażonego antyżydowską nagonką ojca.

Najmocniej jednak z tamtego roku Kwaśniewscy przeżyli stłumienie Praskiej Wiosny w 1968 roku, kiedy to armie Układu Warszawskiego, w tym dywizje Wojska Polskiego, obaliły rządy socjalistycznych reformatorów w Pradze. W Białogardzie, drugiej największej bazie Armii Czerwonej w Polsce, gdzie żołnierzy i oficerów można spotkać na każdym kroku, duże napięcie wyczuwało się przez całe lato. O inwazji 20 sierpnia dowiedzą się na wakacjach nad Morzem Czarnym, w rumuńskiej Mamai. Ojciec nasłuchiwał zachodnich rozgłośni, by zorientować się w sytuacji, ale wiadomość o „bratniej pomocy” do pokoju hotelowego przyniósł inny polski wczasowicz – ze złośliwą satysfakcją zakomunikował, że „dziś w nocy Czechosłowacja przestała istnieć”44.

W Rumunii atmosfera była szczególna – przywódca partii Nicolae Ceaușescu odmówił udziału w najeździe, czym wyjątkowo zdobył sobie dość powszechny szacunek. Dla rodziny operacja „Dunaj” była podwójnym wstrząsem. Z jednej strony brutalnie przypominała o tym, jak ograniczone jest pole manewru w bloku zdominowanym przez ZSRR: okazało się, że nawet partyjni reformatorzy dopuszczający pluralizm i wolność słowa mogą zostać bardzo szybko przywołani do porządku – pozbawieni władzy przez obce wojsko i upokorzeni. Od innej, ludzkiej strony, kres Praskiej Wiosny dotknął też bliskich przyjaciół; Zdzisław Kwaśniewski ma dużo kontaktów w Czechosłowacji, a jedna z zaprzyjaźnionych z nimi rodzin zmuszona zostaje do wyjazdu na Zachód.

To wszystko umacniało rodziców w przekonaniu, że ich dzieci do polityki mieszać się nie powinny, a schyłek lat 60. podtrzymał tylko ich wyobrażenia o pożądanym kierunku studiów: jak najbardziej odległym od państwa, prawa, administracji czy, nie daj Boże, partii. W tej sytuacji drugą po medycynie najlepszą opcją była architektura, choć to przecież zawód, gdzie kariera też wymaga zawierania kompromisów z systemem. Zachęcał do niej szczególnie wuj ze strony matki, Michał, wówczas już wzięty projektant świątyń prawosławnych i katolickich, a także architekt miejski Białegostoku – jeszcze w 2024 roku będzie najstarszym czynnym architektem w Europie. Na przeszkodzie Kwaśniewskiemu stanie, mimo świetnego wyniku matury, egzamin z rysunku45. Z kolei do wyboru drugiej możliwości, czyli handlu zagranicznego na Uniwersytecie Gdańskim, przekona ojca i matkę argument, że przecież Gierek i jego państwo będą potrzebować obytych w świecie fachowców.

Jest dobrze, będzie jeszcze lepiej

Bo jest rok 1973 – ideologia budowy „drugiej Polski” jako 10. potęgi gospodarczej świata przeżywa swą szczytową fazę. Płace rosną w tempie niespotykanym w historii, wielkopłytowe osiedla mieszkaniowe rosną w oczach, podobnie jak Port Północny w Gdańsku z naftoportem, Huta Katowice w Dąbrowie Górniczej i Trasa Łazienkowska w Warszawie. Z taśm produkcyjnych FSM zjeżdża mały fiat, Włodzimierz Lubański na oczach 100 tysięcy widzów w Chorzowie dożyna angielską watahę, a granicę kraju (głównie tę z NRD, osiągalną nawet bez paszportu) obywatele PRL przekroczą kilkanaście milionów razy – blisko sześć razy częściej niż w poprzedniej dekadzie. W sklepach pojawia się licencyjna Pepsi, a na ekranach telewizorów niedługo zagoszczą inżynier Karwowski i porucznik Borewicz.

To czas, kiedy socjalistyczne mieszczaństwo (czy może lepiej: socjalistyczna, aspirująca klasa średnia) potrafi i chce uwierzyć, że talent i ciężka praca otworzą przed jego synami i córkami bramy do lepszego świata: poprzez LOT, Polskie Linie Oceaniczne, Polską Żeglugę Morską, Dalmor, Budimex, Bank Handlowy i centrale handlu zagranicznego. A do tego wszystkiego, Aleksandra Kwaśniewskiego dom i szkoła wyposażą w szereg zasobów, które już niedługo pozwolą mu zagrać o naprawdę wysokie stawki.

Zamożny ojciec zapewni zasoby materialne, dające synowi komfort swobodnego studiowania, wygodne warunki życia, środki na wyjazdy i ponadprzeciętne życie towarzyskie. Naprawdę bezcenny, w kraju symbolicznie rządzonym – chyba niezależnie od ustroju – przez różne nurty inteligencji, okaże się jednak kapitał kulturowy. Przeczytane lub zasłyszane książki, znane lub choćby rozumiane języki obce, adekwatne do sytuacji mowa i ton, szereg kulturowych skojarzeń w głowie, dar perswazji – wszystko to pozwoli mu odnaleźć się także w środowisku, gdzie kontakty i sieci społeczne rodziców, lokalnie tak gęste i bogate, już nie sięgają. Wreszcie, kapitał emocjonalny – to wszystko, co wynosi się ze szczęśliwego, stabilnego i kochającego domu, a co daje młodemu człowiekowi poczucie, że świat ma mu wiele do zaoferowania. Jeśli tylko po to wszystko zechce sięgnąć, wykaże ambicję, odwagę i talent.

To przecież dużo więcej niż mieli bohaterowie Stendhala czy Balzaka wyruszający w XIX wieku z prowincji na podbój Paryża.

1 Jerzy Andrzejczak, Prezydent odarty z tajemnic, Wydawnictwo Bauer, Warszawa 2005, s. 16.
2 Aleksander Kaczorowski, Prezydent. Aleksander Kwaśniewski w rozmowie z Aleksandrem Kaczorowskim, Znak, Warszawa 2023, s. 34.
3 AIPN, 01210/25, Informacja, 31 V 1989, k. 67.
4 Aleksander Kaczorowski, Prezydent…, dz. cyt., s. 40.
5 Roman Daszczyński, Olek, syn Zdzisława, „Dziennik Bałtycki”, 17 listopada 1995.
6 AIPN, 01210/25, Informacja, 31 V 1989, s. 6
7 Aleksander Kaczorowski, Prezydent…, dz. cyt., s. 27.
8 Tamże, s. 30.
9 AIPN, 01210/25, Informacja, 31 V 1989, s. 6
10 Jerzy Andrzejczak, Prezydent…, dz. cyt.,s. 17.
11 Grzegorz Sroczyński, Kwaśniewski story, odc. 1. Na peronie [Podcast Gazeta.pl], 16 stycznia 2023.
12 Grzegorz Indulski, Dariusz Wilczak, On. Kwaśniewski, Media i Reklama J. M., Warszawa 2005, s. 53.
13 Aleksander Kaczorowski, Prezydent…, dz. cyt., s. 39
14 Michał Karnowski, Piotr Zaremba, Wielcy politycy powinni wiedzieć, kiedy ich czas dobiega końca, „Newsweek” 20 marca 2005.
15 Jerzy Andrzejczak, Prezydent…, dz. cyt.,s. 21.
16 Joanna Krupa, Olek, Ola i Jola, „Życie Warszawy”, 4 października 2000.
17 Aleksander Kaczorowski, Prezydent…, dz. cyt., s. 24
18 Jerzy Andrzejczak, Prezydent…, dz. cyt.,s. 17–18.
19 Roman Daszczyński, Olek…, dz. cyt.
20 Grzegorz Indulski, Dariusz Wilczak, On…, dz. cyt., s. 52.
21 Aleksander Kaczorowski, Prezydent…, dz. cyt., s. 30–31.
22 Roman Daszczyński, Olek…, dz. cyt.
23 Grzegorz Sroczyński, Kwaśniewski story…, dz. cyt.
24 Magda Jaros-Kropidłowska, Magda Mazur, Ani słowa o polityce, „Twój Styl” nr 6/99.
25 Aleksander Kaczorowski, Prezydent…, dz. cyt., s. 22
26 Grzegorz Sroczyński, Kwaśniewski story…, dz. cyt.
27 Dariusz Stola, Kraj bez wyjścia. Migracje z Polski 1949-1989, Instytut Pamięci Narodowej-ISP PAN, Warszawa 2020, s. 482.
28 Tamże, s. 486-87.
29 Grzegorz Sroczyński, Kwaśniewski story…, dz. cyt.
30 Grzegorz Indulski, Dariusz Wilczak, On…, dz. cyt., s. 52
31 Grzegorz Sroczyński, Kwaśniewski story…, dz. cyt.
32 Jerzy Andrzejczak, Prezydent…, dz. cyt.,s. 21
33 Joanna Krupa, Olek…, dz. cyt.
34 Cezary Łazarewicz, Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018, s. 254.
35 Joanna Krupa, Olek…, dz. cyt.
36 Grzegorz Indulski, Dariusz Wilczak, On…, dz. cyt., s. 52.
37 Jerzy Andrzejczak, Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy. Rodzinna tajemnica, „Życie na Gorąco”, 3 czerwca 2003.
38 Joanna Krupa, Olek…, dz. cyt.
39 Grzegorz Indulski, Dariusz Wilczak, On…, dz. cyt., s. 53.
40Szlifowanie betonu. Z Aleksanderem Kwaśniewskim, liderem SLD, rozmawia Jacek Żakowski, „Gazeta Wyborcza”, 29 września 1993.
41 Jerzy Machejek i in,, Kwaśniewski: „nie lubię tracić czasu!”, Hamal Books, Łódź 1995, s. 159.
42 Jerzy Andrzejczak, Prezydent…, dz. cyt.,s. 23.
43 Aleksander Kaczorowski, Prezydent…, dz. cyt., s. 251
44 Grzegorz Sroczyński, Kwaśniewski story…, dz. cyt.
45 Aleksander Kaczorowski, Prezydent…, dz. cyt., s. 420.

W stanie Colorado, 23 lipca 1976. Archiwum prywatne A. Kwaśniewskiego.

STUDENT ZŁOTOUSTY

1973–1979

„Tu został rzucony na terra incognita. Tu nikogo nie znał. Musiał ten teren dopiero podbić i to mu się udało”1 – wspomina bliski kolega ze studenckich, trójmiejskich czasów. Co prawda niespełna 19-letni Aleksander Kwaśniewski wynosił z domu dużo więcej niż XIX-wieczni prowincjusze udający się do francuskiej stolicy, jednak znajomości, przyjaźnie i wreszcie wpływy tam, gdzie rzuciła go logika uczelnianej rejonizacji, musiał wyrobić sobie sam.

 Punkt startu do zadomowienia się w nowym środowisku miał wygodny. Ze względu na wysokie dochody ojca musiał – i przede wszystkim miał za co – zamieszkać na stancji, inaczej niż większość przyjezdnych studentów tłoczących się w akademikach. Wynajął pokój w kameralnej, parkowej dzielnicy, kwadrans piechotą od sopockiej Opery Leśnej i, co istotne, rzut kamieniem od Wydziału Ekonomiki Transportu, na którym jednym z kierunków był handel zagraniczny. Jego gospodarze to rodzina emerytowanego kapitana żeglugi wielkiej, z wojennym doświadczeniem pobytu w Anglii, ludzie życzliwi, o szerokich horyzontach i dość, na ówczesne warunki, zamożni.

 Przez rok będzie mieszkał sam, potem do pokoju obok wprowadzi się kolega z Wydziału Fizyki. Będą rozmawiać o wyjazdach za granicę (Olek radził mu, gdzie się zapisać, żeby wyjechać), o dziewczynach i nawet o teorii względności (fizyk tłumaczy Einsteina koledze z handlu zagranicznego, który ponoć łapał wszystko w lot: „cholernie zdolny, bystry, niesamowita pamięć”, mówił o nim współlokator)2.

 Kwaśniewski po latach będzie mówił o „szkole życia”, w sensie nauki samodzielności, ale chodzi głównie o to, że musi sam sobie prać i prasować ubranie, no i przygotować coś do jedzenia – dotychczas tę sferę obsługiwały mama z babcią. Zaplecze finansowe zapewniał dr Kwaśniewski. Pokrywał koszty stancji i utrzymanie na przyzwoitym poziomie, choć kiedy zachłyśnięty wolnością syn będzie zapraszał koleżanki na kawę do słynnego Grand Hotelu, zdarzy mu się pod koniec miesiąca dożywiać zupą i chlebem z akademika. Studenci mniej zamożni mają wtedy na wybrzeżu spore możliwości dorabiania – przy Politechnice Gdańskiej prężnie działała spółdzielnia Techno-Service, gdzie za sprzątanie statków, instalowanie elektryki, a zwłaszcza za malowanie kominów na wysokości można było zarobić przyzwoite pieniądze. Kwaśniewski jedynie oględnie wspomina „epizody” takiej pracy, ale wyraźnie podkreśla, że robił to z ciekawości, a nie z ekonomicznego musu3.

 Pochodzący stąd studenci, ale i przyjezdni, choć nieco starsi, mieli w świeżej pamięci rozruchy na Wybrzeżu sprzed niecałych trzech lat. Niektórzy strzelające do ludzi wojsko i ZOMO na ulicach widzieli na własne oczy, byli i tacy, którzy wśród bliskich mieli ofiary Grudnia ’70. Atmosfera krwawo zdławionego buntu determinowała na lata stosunek wielu rówieśników Kwaśniewskiego do władzy.

Dla niego jednak, który o masakrze na Wybrzeżu słyszał co najwyżej w radiu, będąc w drugiej klasie liceum, Sopot, Gdańsk i Gdynia A.D. 1973 były przede wszystkim kwitnącymi ośrodkami Gierkowskiego boomu konsumpcyjnego. Port zapewniał szereg towarów, legalnych i ze szmuglu (do pewnej skali tolerowanego), niedostępnych gdzie indziej. Wtedy też Polacy zaczynali na dużą skalę odwiedzać zagranicę (głównie NRD, ale i kapitalistyczny Zachód). Na miejscu można było kupić amerykańskie czasopisma, papierosy inne niż Sporty i Klubowe, lepszy alkohol, a nawet kawior. Do tego położenie sopockich wydziałów uczelni – obok ekonomicznych, także prawa i administracji – zbliżało tę okolicę, zwłaszcza poza sezonem turystycznym, do warunków miasteczka uniwersyteckiego, gdzie w akademikach toczy się bogate życie dyskusyjno-rozrywkowo-erotyczne.

Kwaśniewski na początku studiów dalej trenował bieganie, choć Janusz Lewandowski, jego starszy kolega z wydziału sugeruje, że i to miało podłoże pozasportowe: „trenowałem wraz z swoją grupą na stadionie AWF-u w kompleksie olimpijskim w Oliwie i on też tam przychodził, wyraźnie motywowany przez naprawdę udaną blondynkę, która biegała z nami. To było na długo przed czasami pani Jolanty. Sądzę, że była to główna motywacja przygody Aleksandra z AZS-em”. Niezależnie od takich czy innych motywacji student Kwaśniewski z bieganiem szybko skończył. Nawet nie dlatego, że pani Barbara, właścicielka stancji, miała mu powtarzać „Olek, ty się sportem nie zajmuj, ty musisz zostać ministrem”4. Akurat te doświadczenia i orientacja w sporcie po latach bardzo mu w resorcie pomogą. Zdecydowały czynniki obiektywne – poważna kontuzja stawu skokowego odniesiona w rekreacyjnym meczu piłkarskim, nieudolna interwencja medyczna, długa rekonwalescencja i brak nadziei na wyczynowe, profesjonalne sukcesy.

Uniwersytet czerwony, ale nie tak bardzo

Bardzo dobrze zapowiadała się za to jego kariera studencka. Handel zagraniczny – najbardziej prestiżowy kierunek na wydziale – stwarzał szanse na kontakt z szerokim światem, w przyszłości także pracę na placówkach. Wiele z koleżanek i kolegów to były zresztą dzieci lokalnej elity, nie tylko lekarzy, ale też np. oficerów marynarki handlowej, często znający już jakiś język obcy, niektórzy jeszcze przed studiami byli na Zachodzie. Ale nawet w takim otoczeniu, obyty absolwent dobrego liceum, z piątkami z matematyki i języków, mimo że sam z prowincji, odnajdywał się doskonale.

 O samej uczelni i wydziale w tamtym czasie zdania są podzielone. „Wykłady z filozofii, socjologii, ekonomii odstręczały zamiast przyciągać”, wspomina Lewandowski, magister z rocznika 1974. Uniwersytet Gdański, utworzony z połączenia Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie i Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku z oczywistych powodów nie mógł mieć długiej tradycji humanistycznej. Przez wielu uważany był za szkołę przysposobienia zawodowego, do tego mocno „czerwoną”, czyli reżimową – przynajmniej do II połowy lat 70., gdy pojawił się na nim opozycyjny Ruch Młodej Polski. Do tego handel zagraniczny w każdej uczelni – także w Poznaniu i Warszawie – był mało kontestatorski, bo produkować miał przyszłe elity państwa. Z drugiej strony kadra naukowa, inaczej niż w ZSRR czy sąsiednim NRD, traktowała ideologię dość rytualnie. Ten sam Lewandowski podkreśla, że „profesura była z pokolenia ZMP. Oni też przeżyli mocno strzelanie do ludzi, w grudniu. To sprawiło, że choć byli dalej kadrą PZPR-owską, to jednak mocno zwietrzałą ideologicznie. W efekcie pozwalali nam pisać prace, które na poziomie magisterki czy później doktoratu były kompletnie wyzbyte jakichkolwiek wstępów czy wtrętów marksistowsko-leninowskich – obowiązujących np. na zaprzyjaźnionym z nami uniwersytecie w Rostocku”. Do tego trójmiejska uczelnia przyciągała wybitnych uczonych z innych ośrodków – prof. Marię Janion w Instytucie Filologii Polskiej czy poznaniaka, znawcę prawa rzymskiego, prof. Władysława Rozwadowskiego na prawie; rosnącą renomą cieszyli się też gdańscy uczeni, jak prof. Edwin Rosenkranz czy prof. Donald Steyer. Wreszcie, na ekonomii zajęcia prowadziła grupa młodszych pracowników o otwartych umysłach.

 Do jednego z nich, wówczas magistra – a dziś profesora i byłego członka Rady Polityki Pieniężnej – Dariusza Filara, na zajęcia z ekonomii politycznej kapitalizmu na I roku trafił właśnie Aleksander Kwaśniewski. „Ja go oczywiście pamiętam z tamtych czasów. Na pewno był najbardziej błyskotliwą osobą w swojej grupie, był też przez nich odbierany jako grupowa gwiazda. Miał duży dar wypowiadania się i formułowania ciekawych myśli. W tamtych czasach, na pierwszym roku tej ekonomii politycznej kapitalizmu, to w ogromnej części było czytanie Kapitału Marksa. Ci biedni studenci dostawali duże porcje z dzieła, które musieli na kolejne zajęcia przeczytać, potem wokół tego toczyła się rozmowa. Mam podejrzenie, że on specjalnie się w ten Kapitał nie zagłębiał, a może w ogóle nie czytał. Natomiast miał na tyle żywą inteligencję, dar wyłapywania istotnych rzeczy niejako z powietrza, coś zapamiętał z wykładu, z wypowiedzi kolegów – i robił z tego bardzo ciekawe syntezy”. Inaczej mówiąc, posiadał bezcenny inteligencki talent do dyskutowania o książkach, których nie przeczytał. Co więcej, jak wspomina Filar, „miał też duży dar przesuwania tematu zajęć z tego, co było zadane programowo, na ogólne dyskusje o świecie i gospodarce współczesnej. Nie ukrywam, ja się też dawałem wciągać w takie rozmowy. Pod koniec roku, wpisując mu ocenę do indeksu, mówiłem mu: byłeś zawsze rewelacyjnym dyskutantem, natomiast czy ty czytałeś to, co było zadane do przeczytania, to ja nie jestem pewien”.

 U nieortodoksyjnego asystenta studenci handlu zagranicznego czytali popularny wówczas tygodnik „Forum”, zawierający przedruki z prasy zagranicznej; w oparciu o nie dyskutowali, jak mniej więcej naprawdę wygląda gospodarka kapitalistyczna. Filar zapraszał też studentów do swojego domu, gdzie opowiadał im np. wrażenia z reporterskiego wyjazdu na Kubę.

Na „czerwonym uniwersytecie” lektur z przemytu lub bibliotecznych prohibitów co do zasady na zajęciach się nie czytało. W Polsce były już jednak dostępne książki przekraczające oficjalną wykładnię ekonomii politycznej obydwu systemów. W gronie kadry naukowej, także na UG, czytało się np. książki amerykańskiego lewicowego ekonomisty Johna K. Galbraitha – jego Społeczeństwo dobrobytu i Państwo przemysłowe wydano po polsku w roku 1973. Samego Kwaśniewskiego bardziej wtedy interesowali jednak liberałowie; kolega z ruchu studenckiego Jerzy Zajadło wspomina dyskusję z nim na temat Konstytucji wolności klasyka radykalnej myśli wolnorynkowej von Hayeka. Wtedy była lekturą raczej niecenzuralną i niedostępną po polsku, ale jak można wnioskować z relacji Dariusza Filara, akurat to nie musiało studentowi przeszkadzać w inspirujących rozważaniach.

 Nie najgorzej też Kwaśniewski radził sobie z metodami ilościowymi – na II roku miał piątkę ze statystyki, choć początkowo jego wyjątkowo szybkie tempo rozwiązywania zadań budziło podejrzenia wykładowcy. Rozwiązanie zagadki nie tkwiło jednak w geniuszu studenta ani nawet dobrym przygotowaniu z matematyki, tylko w elektronicznym kalkulatorku z czterema podstawowymi działaniami, przywiezionym z wakacyjnej pracy w Anglii. Fakt, że adiunkta nie było w czasach gierkowskiej prosperity stać na takie techniczne nowinki, świadczy notabene o ponadustrojowym charakterze niektórych patologii w polskiej nauce i oświacie.5

 Na potoczną opinię o sukcesach młodego Olka studenta rzutować będzie jego kariera działacza i – po latach – afera dyplomowa, do której jeszcze dotrzemy, ale nie ma wątpliwości, że wyróżniał się mocno na plus także pod względem wyników w nauce. Na III roku studiów, w 1976 roku dostał tzw. złotą odznakę kopernikańską Primus Inter Pares od rektora Uniwersytetu Gdańskiego; byli koledzy o minimalnie wyższej średniej ocen, ale punktami za zaangażowanie w organizacji studenckiej bił wszystkich na głowę. Potem jeszcze, jako jeden z dwudziestki najlepszych studentów w kraju, będzie w Belwederze gościem przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego6.

 Mimo dobrych, a nawet świetnych wyników w nauce, w kolejnych latach Kwaśniewski jest coraz bardziej przekonany, że handel zagraniczny nie jest jego powołaniem. Rozstrzygające okazały się nie zajęcia, ale praktyki zawodowe: „Poszedłem do Banku Handlowego, mieli siedzibę przy Wybrzeżu Kościuszkowskim w Gdyni. Fajne miejsce, mnóstwo kawiarenek, a my siedzimy, wypełniamy formularze. Po prostu koszmar. Jeśli na tym miałaby polegać moja praca, to lepiej się powiesić”7. Czego z pewnością nie będzie w życiu robił, dowiaduje się zatem na IV roku studiów. Ale do tego czasu – to był rok 1977 – zostanie już działaczem studenckim pełną gębą.

Nie kopać się z koniem, czyli granice wolności

Na początku szczególnie atrakcyjny wydawał mu się SPONZ, czyli Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ i jego gdańskie koło. Podobnie jak w innych uczelniach, organizowało ono – pod ogólnym hasłem promowania pokojowej współpracy między narodami – dość swobodne debaty, dyskusje panelowe, czasem konferencje naukowe o sytuacji na świecie. Często też z udziałem gości zagranicznych lub Polaków mających za sobą staż czy stypendium w oenzetowskich organizacjach. Uczestnikom stwarzało, krótko mówiąc, nie tylko możliwość dowiedzenia się czegoś spoza legalnego podręcznika, ale też wyrobienia sobie kontaktów, które w przyszłości pomogą załatwić atrakcyjne wyjazdy. Zwłaszcza to ostatnie, jak możemy się domyślać, niezwykle studenta Kwaśniewskiego pociągało.

 Świetnie rokująca kariera w tej organizacji zakończyła się jednak niespodziewanie wcześnie. Oto bowiem w kwietniu 1974, w semestrze letnim pierwszego roku, dwaj starsi koledzy ze SPONZ-u – cytowany już Janusz Lewandowski i Wojciech Samoliński, późniejszy działacz Ruchu Młodej Polski i podziemia solidarnościowego – wpadli na pomysł spotkania studentów ze Stefanem Kisielewskim, który akurat zjechał do Sopotu. Błyskotliwy felietonista „Tygodnika Powszechnego” i były już wówczas poseł sejmowego koła Znak publikował w PRL legalnie. Co najmniej do czasów Marca ’68, gdy zasłynął wypowiedzią o „dyktaturze ciemniaków” (i został za nią pobity przez tzw. nieznanych sprawców), miał jednak z władzą mocno na pieńku. Plan zorganizowania dyskusji na uczelni wydawał się odważny i ambitny, więc młody Kwaśniewski uznał to za okazję, by się wykazać – i zaangażował się w przedsięwzięcie na całego. Młodzi na Wydziale Ekonomiki Transportu rozwiesili prowizoryczne plakaty i roznieśli ulotki o spotkaniu, gość był zaproszony i potwierdzony – i nagle okazało się, że uniwersytet jest wprawdzie przestrzenią debaty wolnej, ale ta wolność ma swoje granice.

Kwaśniewski został wezwany na dywanik, a nawet trzy, po kolei. Najpierw sekretarz Komitetu Wydziałowego PZPR bez ogródek nakazał mu zawiadomienia zdjąć, a spotkanie odwołać. Pierwszoroczniak wtedy jeszcze hardo się stawiał: „Nie ty decydowałeś o spotkaniu, więc nie ty będziesz je odwoływał!”8, najwyraźniej niewiele rozumiejąc z panujących na uczelni układów. Sprawa trafiła szczebel wyżej – tym razem sekretarz Komitetu Uczelnianego, prof. Makać (to nazwisko potem jeszcze raz przewinie się w życiu Kwaśniewskiego) próbował perswadować grzecznie i aluzyjnie, że termin wydarzenia jest niefortunny. Kisiel miał bowiem zawitać na uczelnię tuż przed państwowym świętem 1 Maja. Student dalej nie rozumiał obiektywnych uwarunkowań, bo próbował termin negocjować – ostatecznie do spotkania jednak w ogóle nie doszło.

 Odkręcenie całego przedsięwzięcia zajęło na tyle dużo czasu, że władze uczelni, rękami przewodniczącego Komisji Nauki w uczelnianym SZSP, postanowiły delikwenta ukarać za „niepolityczne zachowanie”. W organizacji studenckiej jedynie mu pogrożono, ale ze Stowarzyszenia wyleciał – i tą metodą, według słów samego Kwaśniewskiego, gdańskie SPONZ stało się jedyną organizacją, z której go wyrzucono. Po pół wieku sam zainteresowany będzie opowiadał o tej historii w lekkim tonie: „Oczywiście, to było jasne pokazanie ograniczeń, z którymi musimy się liczyć. Mój wniosek w tym 1974 roku był dosyć prosty: nie ma co podejmować działań, które i tak są skazane na niepowodzenie. Ale jakoś generalnie do aktywności mnie to nie zniechęciło, tyle że poświęciłem się dziedzinie, która bardziej odpowiadała środowisku studenckiemu i była mniej kontrowersyjna, czyli kulturze”. Inni uczestnicy i świadkowie całego przedsięwzięcia widzą w nim jednak moment przełomowy dla kariery Kwaśniewskiego. Inaczej mówiąc, prawdopodobnie wówczas przyszły prezydent zetknął się z rzeczywistością autorytarną – i najwyraźniej postanowił, że nie będzie już kopać się z koniem.

 Według relacji jednego z uczestników tamtej historii Kwaśniewski, po rozmowie z władzami uczelni, zrobił się ostrożniejszy – by omówić, co się właściwie stało, nie chciał się spotkać na swoim macierzystym wydziale, tylko dyskretniej, na odległym wydziale geograficzno-biologicznym w Gdyni. W czasie spotkania z kolegą miał być mocno zdenerwowany, mówić, że takie działania – na granicy opozycji politycznej – nie mają sensu, że grozi za to wyrzucenie ze studiów. Aleksander Hall, gdański działacz Ruchu Młodej Polski, wspomina jednak rozmowę, która miała miejsce wiele lat później, wiosną 1995 roku w domu Artura Balazsa, wpływowego działacza konserwatywno-ludowego, na wyspie Wolin: „Jedliśmy i piliśmy wódkę, a Kwaśniewski brylował. Starałem się wbić mu jakąś szpilę: «aha, to pewnie ty nie dopuściłeś do debaty z Kisielem w Gdańsku, którą Lewandowski z Samolińskim wymyślili?». Żachnął się, bardzo gwałtownie, że nieprawda, że przecież to on był organizatorem tego spotkania, że próbował wtedy negocjować, choć reakcja uczelnianego sekretarza była absolutnie wroga. Zareagował tak, jakbym mu chciał odebrać piękną kartę jego młodości, coś, do czego jest przywiązany i kiedy zachował się tak, jak należało”.

Anglia, czyli mały wstrząs

Kilka miesięcy po tym, jak uświadomiono mu istnienie granic uczelnianej swobody, Kwaśniewski przeżył jedno z typowych dla jego pokolenia doświadczeń formacyjnych. Latem 1974 roku wyjechał na kilka tygodni do pracy w Anglii, mieszkał u polskiej rodziny, znajomych ojca. I bardzo mu się tam podobało.

 Pracował wtedy na czarno w londyńskim pubie niedaleko Highbury, stadionu Arsenalu. To typowy na Wyspach, choć niespotykany wówczas w Polsce, obiekt ze stromymi trybunami, bardzo blisko boiska, ze świetną widocznością i oczywiście zadaszeniem. Na zapalonym kibicu piłkarskim – gospodarze zabrali go na mecz – musiało to robić kolosalne wrażenie. Podobnie jak fakt, że pracujący w zakładach Rovera robotnik mieszkał w niedużym, ale jednak domku szeregowym. W 1974 roku przeciętne zarobki tygodniowe robotnika fizycznego w Wielkiej Brytanii wynosiły nieco poniżej 40 funtów (w przypadku kobiet – blisko połowę mniej)9, czyli po ówczesnym kursie wymiany blisko 100 dolarów. W tym czasie w PRL, w całej gospodarce uspołecznionej, zarabia się średnio około 35 dolarów – tyle że miesięcznie10. Nawet po znaczącej korekcie o koszty utrzymania składa się to na kolosalną przepaść w poziomie życia.

 To właśnie z tego wyjazdu Kwaśniewski przywiózł budzący zawiść prowadzącego zajęcia japoński kalkulator na baterie, ale też przekonanie, że Zachód z jego gospodarką i cywilizacją to jedyny sensowny kierunek aspiracji. Tuż po przyjeździe ten sam pracownik naukowy zapyta go, czy będąc za granicą, zauważył, że dystans między Polską a Zachodem się zmniejsza11. Jeszcze dekadę, a już na pewno dwie dekady wcześniej takie pytanie sugerowałoby, że jego autor wierzy w dogmaty o nieuniknionym „doganianiu i przeganianiu” kapitalizmu przez socjalizm. W czwartym roku rządów Gierka był to już tylko wyraz chwiejnej nadziei na sukces „drugiej Polski”. Bo to przecież USA, Francja, Wielka Brytania i RFN – a nie żaden Związek Radziecki – z ich kredytami i licencjami miały być wehikułem „wielkiego skoku” w technologiczną nowoczesność i dostatnią przyszłość. I to właśnie tamten styl życia i konsumpcji był wyznacznikiem sukcesu lub niepowodzenia. Towarzysz Edward Gierek, nawet jeśli nie wprost, obiecywał to, czego i Kwaśniewski coraz bardziej pragnął – żeby w Polsce dało się żyć trochę bardziej jak na Zachodzie. Przynajmniej w aspekcie poziomu życia i swobody podróży.

Związek (nie tak bardzo) socjalistyczny

Na razie jednak, mając lat około dwudziestu, sam chciał się do tego Zachodu przynajmniej zbliżyć. Pojeździć, poznać, imitować, oczywiście umiarkowanie i w granicach prawa. Najlepiej – robiąc to, co i tak już nieźle potrafił. A zatem: dyskutując i przemawiając, organizując, skupiając wokół siebie koleżanki i kolegów, którzy go nie tylko cenią, ale i lubią; dzieląc czas między kluby studenckie, obozy zerowe, sale wykładowe i – to rzadziej – dygnitarskie gabinety. Zachowując ironiczny dystans do oficjalnej drętwoty, ale bez kontestatorskiego zapału. W tej sytuacji Socjalistyczny Związek Studentów Polskich to był wybór więcej niż naturalny. Tym bardziej że Kwaśniewski przyszedł na studia jesienią roku 1973. A był to rok szczególny.

 Do tego czasu bowiem zakończyły się boje wokół przymusowego „zjednoczenia” oficjalnego ruchu młodzieżowego. Dawne, dość autonomiczne Zrzeszenie Studentów Polskich zamieniono na Związek, dodano mu nazwę „socjalistyczny”, a do tego dopisano mu kierowniczą rolę PZPR w statucie. Powstał zatem Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Co prawda mogło być jeszcze gorzej, bo np. w ZSRR organizacja młodzieżowa była wspólna dla wszystkich – w Polsce Ludowej udało się, inaczej niż w przypadku radzieckiego Komsomołu, zachować przynajmniej odrębność studentów wobec innych organizacji – harcerzy oraz partyjnej młodzieżówki ZSMP.

 W tym czasie wśród Polaków dominowały jeszcze nastroje optymizmu, a kulturą zarządzał dość liberalny minister Józef Tejchma. Procesy polityczne zdarzały się rzadko i nie budziły wielkiego zainteresowania. To wszystko, co po latach złoży się na mroczne karty dekady Gierka, nastąpić miało dopiero za chwilę. „Ścieżki zdrowia”, czyli katowanie pałkami przez szpaler milicjantów, którego doświadczyli robotnicy Płocka, Radomia i Ursusa, będą dopiero za trzy lata, wpisanie sojuszu ze Związkiem Radzieckim do Konstytucji – za dwa i pół roku. Podwyżki cen, ciągłe braki w zaopatrzeniu, kartki na cukier – to wszystko kwestia drugiej połowy lat 70. Według jego własnej relacji praktycznym doświadczeniem kryzysu będzie dla Kwaśniewskiego właśnie reglamentacja cukru – zirytowany zdecyduje odtąd nie słodzić kawy ani herbaty. Ale zanim nastąpi gremialne rozczarowanie systemem, mieszkańcy PRL przez kilka lat z nadzieją patrzą w przyszłość. Nie ma strajków, Wolnej Europy słucha kilkanaście procent obywateli, a jeśli już czegoś zachodniego, to raczej Radia Luxembourg, choć najczęściej Trójki.

 W takich okolicznościach wstąpienie do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich większości studentów nie wydawało się przekroczeniem Rubikonu – politycznym ani moralnym. Ot, na obozie zerowym, na praktykach robotniczych, zebraniu grupy na początku zajęć czy przy zapisywaniu się do akademika ktoś – starszy kolega lub koleżanka, czasem młody asystent – proponował zapisanie się do Organizacji. A była tylko jedna, bo na uczelniach SZSP aż do karnawału Solidarności będzie miała monopol. Ten ktoś mówił np., że trzeba wybrać radę, bo przecież studenci muszą mieć reprezentację wobec władz uczelni. Szczególnie zachęcało się tych, którzy wykazują talenty organizatorskie czy przywódcze. Bo ten, kto na praktykach robotniczych ogarnie wieczorną imprezę czy zaaranżuje występ amatorskiego kabaretu, może się potem sprawdzić przy większych przedsięwzięciach. Błyskotliwego i rokującego działacza można było wyłapać już przy egzaminach wstępnych.

Ludzie zapisywali się dla towarzystwa. Innym podobali się charyzmatyczni koledzy i koleżanki. Wielu interesowały wydarzenia sportowe, innych kulturalne, niemal wszystkich – turystyczne. Niektórzy słyszeli, że przy podaniu o paszport pomocny jest stempel Rady Uczelnianej, zaświadczający o „zaangażowaniu społecznym”, poza tym studenckie wyjazdy były tańsze. Jeszcze inni podpisali deklarację członkowską dla świętego spokoju – bo niechętnych strofowano np., że na studiach się „uczy, studiuje, ale nie politykuje”; politycznym aktem była, rzecz jasna, odmowa wstąpienia. Represje za brak akcesu nie groziły, choć niektóre szczeble kariery mogło być trudniej przekroczyć. W efekcie, w połowie lat 70. SZSP liczyło nawet 300 tysięcy członków, a więc do 85 proc. wszystkich studentów12 (w połowie lat 70. ich liczba sięgała prawie pół miliona)13. Chociaż różnice między typami uczelni i wydziałami były znaczne: do oficjalnej organizacji zapisywało się od 20 do nawet 90 procent studiujących. Najwięcej na politechnikach i wyższych szkołach inżynierskich oraz wydziałach ekonomicznych i prawnych uniwersytetów; najmniej na filozofiach i socjologiach, zwłaszcza w dużych miastach, gdzie na uczelniach dominowała stara inteligencja.

 A przy tym wszystkim nawet działacze wysokiego szczebla nie uważali się za przybudówkę PZPR. Chętnie podkreślali osobność wobec partyjnego Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Osobność, dodajmy, podszytą klasową wyższością fajnych, wielkomiejskich „studenciaków” w dżinsach nad sztywnymi, prowincjonalnymi „aparatczykami” w marynarkach z państwowych domów handlowych. Na 1-majowe pochody oczywiście chodzili, ale część – tak twierdzą po latach – raczej ironicznie, migając się od noszenia najbardziej obciachowych transparentów.