Alteracja - Kingsley Amis - ebook + książka
NOWOŚĆ

Alteracja ebook

Kingsley Amis

0,0

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Wirtuozerska historia alternatywna pióra jednego z najwybitniejszych powojennych brytyjskich prozaików.

Rok 1976. Świat utkwił intelektualnie i duchowo w mrokach średniowiecza, odkąd Marcin Luter został w XVI wieku papieżem. Po ulicach jeżdżą baruchy, elektryczność uchodzi za rzecz niebezpieczną, „schizmatyk” to najgorsza obelga, tymczasem zaś Anglia opłakuje śmierć Jego Pobożnej Wysokości Stefana III. Hubert Anvil, obdarzony niebiańskim głosem dziesięciolatek, śpiewa na pogrzebie władcy. Uroczystość uświetniają swą obecnością Fe-dericus Mirabilis i Lupigradus Viaventosa, którzy przybyli prosto z Rzymu i mają ustalić, czy genialnie utalentowany chłopiec nadaje się do Chóru Sykstyńskiego. Aby ocalić jego dar, konieczna będzie kastracja, sztuka bowiem wymaga ofiar.

Alteracja, wyróżniona w 1977 roku Nagrodą im. Johna W. Campbella dla najlepszej powieści science-fiction, to powieść na miarę Człowieka z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kingsley Amis

Alteracja

Przełożył Przemysław Znaniecki Posłowie

Jerzy Jarniewicz

Książka dedykowana jest Joannie i Terry’emu Kilmartinom

Rozdział I

Głos Huberta Anvila wzbijał się ponad dźwięk chóru i wielkiej orkiestry, sięgając wierzchołka najwynioślejszej kopuły Starego Świata i zachodnich odrzwi najdłuższej nawy w krajach chrześcijańskich. Działo się to bowiem w bazylice katedralnej pod wezwaniem św. Jerzego w Coverley[1], głównej świątyni całej Anglii i zamorskiego angielskiego imperium. Od trzech stuleci, od dnia konsekracji bazyliki, nie zebrał się w niej jeszcze tłum równie wielki, jak w to słoneczne majowe popołudnie, ani też równie dostojne zgromadzenie dygnitarzy: sam młody król Wilhelm IV; królowie Portugalii, Neapolu, Szwecji, Litwy i tuzina innych krain; carewicz moskiewski oraz delfin; brat cesarza Alemanii; wicekrólowie Indii, Nowej Hiszpanii i Brazylii; Wysoki Poseł Chrześcijański sułtana-kalifa Turcji; wikariusz generalny cesarza-patriarchy Kandii[2]; arcybiskup Canterbury, prymas Zjednoczonej Anglii; co najmniej dwunastu kardynałów oraz pomniejsze duchowieństwo z całego świata katolickiego – ci i tysiące innych przybyli na pogrzeb Jego Pobożnej Wysokości Stefana III, króla Anglii i jej imperium.

A był on dobrym władcą, w sprawach wiary i jej praktyk zasłużył na swój zaszczytny tytuł, tak z Konwokacją, jak i z Kurią Papieską utrzymywał stosunki pełne wzajemnego szacunku, lud zaś otaczał go szczerym uwielbieniem. Wielu z obecnych na mszy za duszę zmarłego króla przywiódł tu nie tylko zwykły obowiązek bądź pragnienie uczestnictwa w tak podniosłej uroczystości, lecz także poczucie osobistej straty. Równie wielu respektem napełniały rozmach i przepych otoczenia. Poza wspaniałą kopułą Wrena najprzedniejszy widok stanowił ogromny plafon Turnera upamiętniający Święte Zwycięstwo, dzieło czterech i pół roku nieprzerwanej niemal pracy; nigdzie nie znalazłoby się podobnego osiągnięcia. Witraż w zachodnim oknie, dzieło mistrza Gainsborough, w którym właśnie rozbłyskały pierwsze promienie słońca, przedstawiał narodziny Świętej Heleny, matki Konstantyna Wielkiego[3], w Colchester. Wzdłuż południowej ściany biegły wciąż jeszcze świeże freski Blake’a ze scenami wędrówki Świętego Augustyna[4] przez Anglię. Olejny obraz Holmana Hunta pokazujący męczeństwo Świętego Jerzego bardziej niż z artystycznych walorów słynął z opowieści o wyprawie malarza do Palestyny w celu zaznajomienia się z autentyczną scenerią śmierci bohatera; z kolei mozaika Ecce Homo Davida Hockneya, jeden z najnowszych dodatków, swym nadmiernie tradycyjnym, niemal archaicznym stylem ściągnęła na siebie nieskrywaną wrogość krytyków. Za to bez najmniejszych zastrzeżeń zachwycano się – jeśli wolno nam tu przytoczyć wzmianki o dziełach aż tak różnorakich – pachwinami łuków w transeptach, majstersztykiem Williama Morrisa, niezwykłą chryzelefantynową monstrancją zawieszoną wysoko ponad strzelistym ołtarzem, darem arcybiskupa Zululandu, oraz masywną marmurową Pietą, dłuta Epstone’a[5].

Natomiast do tych, którzy chlubili się choć odrobiną słuchu, znacznie dobitniej od któregokolwiek z tych przedmiotów – lub od wszystkich ich razem wziętych – przemawiała muzyka: Drugie Requiem Mozarta (KV 878), ukoronowanie środkowego okresu jego życia, a kto wie, czy nie całej twórczości chóralnej. Śpiewacy i muzycy rozpoczęli właśnie „Agnus Dei”. Również z tym utworem wiązała się opowieść, głosząca, że kompozytor napisał go z żalu po przedwczesnej śmierci cenionego i wielbionego przezeń kolegi, lecz niebiańska skarga melodii w istocie nie wymagała sztukowania anegdotą. Od dominantowej tonacji d-moll przechodziła przez paralelne F-dur do części dla solisty i orkiestry, utrzymanej w g-moll. Długie pasaże i postrzępiona linia melodyczna wymagały nie lada śpiewaka, lecz Hubert Anvil swobodnie stawiał im czoło, trafiając w sam środek każdej nuty i poruszając się po całym rozległym ambitusie bez uszczerbku dla tonu i mocy swego głosu. Tłum zgromadzonych słuchał go, zastygłszy w bezruchu, i pozostał w owym stanie, gdy solo zakończyło się i znów zabrzmiał chór.

Niektórzy nie poruszali się raczej z przekonania, iż tak wypada, niż z artystycznego lub nabożnego wzruszenia. Do tych należeli dwaj sędziwi wysłannicy Świętego Oficjum, przyodziani w czarne szaty z emblematyczną szkarłatną lamówką: Monsignor Henricus i Monsignor Lavrentius, w swych ojczyznach, Alemanii i Moskwie, znani pod świeckimi nazwiskami Himmler i Beria. Nieopodal zaś tkwił nieruchomo trzeci mężczyzna, nie chcąc nawet najmniejszym gestem urazić licznych sąsiadów, którzy bez ogródek przypatrywali się mu, wielu z wrogą ciekawością. Archiprezbiter Arnoldstown[6] przekroczył próg bazyliki św. Jerzego jako pierwszy beneficjent tej godności, a decyzja o dopuszczeniu na dzisiejszą uroczystość schizmatyckiej eminencji – a prościej mówiąc, heretyka w kardynalskiej purpurze – wywołała sporo urazy. Siedzący u jego boku Cornelius van den Haag, ambasador Nowej Anglii przy Dworze Świętego Egidiusza, zbyt pogrążony był w muzyce, by choć drgnąć.

Dla Federicusa Mirabilisa i Lupigradusa Viaventosy[7] muzyka stanowiła jeden z najpoważniejszych powodów ich obecności. Mirabilis, choć oczy miał szeroko otwarte, nic nie widział; Viaventosa przymknął lekko powieki, a w ich kącikach lśniły łzy. Obaj znali arcydzieło Mozarta na pamięć, profesjonalne przygotowanie zaś pozwalało im usunąć ze świadomości ozdobniki drewnianych instrumentów dętych, solenne akordy blachy, tętno kotłów i rozkołysane fale smyczków. Słyszeli jedynie głos Huberta Anvila. Żaden z nich się nie poruszył, nie rozluźnił członków, póki nie przebrzmiała arcytrudna solowa fanfara kody, ba, póki nie minął ostatni takt i po paru sekundach niezmąconej ciszy nawy nie wypełnił hałaśliwy szelest odzieży i chrząkanie. Wtedy dopiero Mirabilis odwrócił się i spojrzał pytająco na towarzysza. Otarłszy łzy, Viaventosa kilkakrotnie skinął lekko głową.

Przed bazyliką, na ogromnym brukowanym placu, którego boki tworzyły zachodnia ściana świątyni, przeciwległy pałac arcybiskupi, a na północy i południu siedziba Kapituły oraz kancelarie i rezydencje archidziekana, dziekana, kantora i innych dostojników, czekał tysiączny tłum. Lud przybył nie tylko z samego Coverley, lecz również z Londynu i nawet z miast w północnych hrabstwach, większość konnymi wozami, ci, których było na to stać, ciągami kolei żelaznej lub ekspres-omnibusami. Stojący przed bazyliką dotarli na miejsce uroczystości jako pierwsi, w nadziei ujrzenia nie tylko królewskich, duchownych i szlacheckich znakomitości, lecz także arcybiskupiego błogosławieństwa, bez którego będą się musiały obejść, ku strapieniu swych dusz, tysiące pozostałych zgromadzonych, zapełniających całą przestrzeń aż po pałac Headington.

Słońce obmywało blaskiem surowy fronton Kapituły, przydając mu nagłego wdzięku, i przyjemnie rozgrzewało ludzkie mrowie, które wszelako ściągnęłoby równie licznie w śnieżną zamieć. Przy innej ceremonii – królewskim ślubie, rocznicy Świętego Zwycięstwa – rozbrzmiewałby zgiełk, wrzawa i pokrzykiwania skrzypków, kuglarzy, linoskoczków, komediantów, balladierów, przekupniów oferujących gorące paszteciki i imbirowe piwo, wydrwigroszy i złodziejaszków. Jeśli dziś tacy się tu znaleźli, to miast krzątać się przy straganach, stali pokornie pośród przyzwoitych ludzi, pracujących w polach, lasach i kopalniach, przy wytwarzaniu jadła, napoju, odzieży i sprzętów, w służbie domowej i w owych rozlicznych i rozmaitych pomniejszych świeckich urzędach niezbędnych Kościołowi. Gdy w oczekiwanym momencie rozbrzmiały dzwony Wielkiego Dicka, oznajmiając, iż oto król Stefan spoczął pośród swych przodków w kryptach katedry, jęk żałoby przebiegł przez ciżbę i ucichł. Lud znów jął czekać na otwarcie wysokich brązowych odrzwi bazyliki.

Zgromadzeni we wnętrzu świątyni poczęli dostojnym krokiem udawać się na zawczasu przydzielone im miejsca na szerokich marmurowych stopniach. Ponad nimi promienie słońca lśniły gdzieniegdzie na rzeźbionych przez Vanbrugha sylwetkach na tympanonie, na pełnych śmiałej inwencji postaciach Świętego Jerzego i smoka, nad wszystkim zaś górowały bliźniacze Brunelowskie wieże, każda o kilka stóp wyższa od wieży katedry w Ulm w Alemanii. Arcybiskup wspiął się na trybunał powszechny; minąć miało jeszcze parę minut, zanim wszyscy przygotują się na przyjęcie jego błogosławieństwa. Śnieżnobiałe wikuniowe palium dygnitarza, a pod nim ornat z czarnego aksamitu okraszonego złotem stylem swym nawiązywały do wszechobecnego w dzisiejszych czasach ascetyzmu. Jedyne płaty żywszej barwy połyskiwały z lazurów i fioletów królewskiej Gwardii Palatyńskiej oraz z karminowych uniformów i peleryn papieskiej kohorty. Nie znalazłoby się jej pośród ludu, przyodzianego jeno w ciemne bawełniane, jutowe i konopne tkaniny.

Benedykcję powszechną stosunkowo niedawno, bo trzy stulecia temu, wprowadzono w poczet stałych praktyk liturgicznych. Nie ograniczała się do Wysp Angielskich, bo przyjęła się i w Niderlandach, Brunszwiku-Brandenburgii oraz innych północnych krainach Alemanii. Dla uczonych symbolizowała jedność dwóch stopni łaski Bożej: dwukrotnie błogosławionych, w osobach tych, którzy otrzymali benedykcję nabożną na zakończenie mszy, oraz jednokrotnie błogosławionych, czyli zapełniających plac; a więc również jedność dwóch stanów społeczeństwa. Lecz dla niewykształconych, niskich pochodzeniem i urzędem był to najważniejszy z nielicznych sposobów nabycia łaski przez czyn świadomy, gdyż benedykcję powszechną mogli przyjąć i grzesznicy.

Arcybiskup wygłosił błogosławieństwo. Mówił podniosłą kościelną łaciną, niezrozumiałą dla większości słuchaczy pomimo teoretycznego podobieństwa niektórych jej fraz do wyrażeń języka codziennego. Zebrani nie zważali na to, podobnie jak nie zważali na fakt, iż do licznych głos Jego Eminencji dochodził li tylko w postaci słabego pomruku, a do jeszcze liczniejszych wcale. Za obecność uważało się przebywanie w zasięgu wzroku udzielającego benedykcji; poza tym należało jedynie bardzo poważnie rozmyślać o Jezusie Chrystusie; w tych punktach doktryna była jednoznaczna.

Ceremonia dobiegła końca. Arcybiskup opuścił trybunał, przyjął pokłon Jego Wysokości, podniósł monarchę i odprowadził do królewskiego barucha[8]. Pośród panującej nadal ciszy – dziś miało się obejść bez surm – Jego Wysokość zajął miejsce, lecz koła trwały w bezruchu, aż Jego Eminencja zasiadł w następnym powozie. Zachodzące słońce odbijało się oślepiającym blaskiem na złoceniach obydwu pojazdów, rozsiewając wielobarwne refleksy ze zdobiącego je rżniętego kryształu. Wiedziony przez dwóch papieskich heroldów oddział Gwardii Palatyńskiej z lancami nisko opuszczonymi i opatrzonymi czarnymi proporczykami ruszył powoli przed orszakiem baruchów, ciągniętych przez konie w czarnych pióropuszach i obwieszonych czarnymi wstęgami. Ciszę mąciły jedynie dźwięki podków, żelaznych obręczy kół i uprzęży. W roku Pańskim tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym świat chrześcijański nie ujrzy już uroczystości równie poważnej i dostojnej.

***

– Fritz, bądź tak miły i przynieś lampę – poprosił skrzekliwym głosem Viaventosa. – Ten przeklęty gaz wcale nie daje światła.

– Dobrze, ale zechciej skończyć już to trefienie. – Mirabilis mówił głosem równie wysokim, jak jego przyjaciel, lecz przywodzącym na myśl raczej jakiś drewniany instrument dęty o sopranowym rejestrze, na przykład flet, a nie zgrzytający na łupku ołówek. Zdjął lampę olejną z haka na poplamionym od dymu suficie i postawił na gotowalni. – Nie wolno nam urazić opata.

– Okazując mu brak elegancji, urazilibyśmy go najbardziej.

– A czymże może urazić opata wygląd twego wąsa? Wszak dziś ujrzy go po raz pierwszy.

– Fritz, na Boga, pozwól staremu człowiekowi na tę odrobinę próżności.

Dwaj przyjaciele rozmawiali w języku swej ojczyzny, Alemanii. Po wielu latach ciągłej włoszczyzny, urozmaicanej jeno paroma łacińskimi zwrotami, dźwięk tej mowy sprawiał im drobną, acz niezmienną przyjemność. Obaj mieszkali w Rzymie od czasów chłopięcych, a obecnie piastowali wysokie urzędy w tamtejszej hierarchii muzycznej: Viaventosa, starszy od towarzysza o jakieś piętnaście lat, kierował Chórem Sykstyńskim, Mirabilis był zaś jednym z najsłynniejszych śpiewaków świeckiej opery. Pierwszy z nich nigdy dotychczas nie był w Anglii; drugi często odwiedzał ten kraj. Jako że sławę zdobył, występując w dziełach Purcella, Królewska Opera w Wheatley po wielekroć zabiegała o jego udział w premierach Dydony i Eneasza lub Majoriana.

Wieczór nie był chłodny, lecz dwaj mężczyźni radzi byli z płomienia kłód palących się w kominku pomiędzy ich łóżkami. Na ścianie ponad tymi sprzętami wisiały, zgodnie z prawnym nakazem, krucyfiksy i religijne obrazy: scena Zwiastowania i portret św. Hieronima w towarzystwie lwa o niezbyt rozgarniętym wyglądzie. Płótna zdradzały spory kunszt i dobry smak malarza, czego zresztą należało się spodziewać w najdroższej stancji gospody „Pod Dwunastoma Apostołami” przy ulicy Króla Stefana II w Coverley. Sprzęty w pokoju utrzymane były w konserwatywnym stylu Wielkiego Imperium: kobierce i ciężkie zasłony pochodziły z Indii, nefrytowe świeczniki z Górnej Birmy, kafle kominka z Indo-Chin, mahoniowy klęcznik zaś – z Sudanu, jak przypominały niezbyt nabożne płaskorzeźby lwa, krokodyla, słonia i hipopotama.

Viaventosa skończył oporządzać się przed zwierciadłem.

– Czy zamówiłeś publik?

Posłużył się angielskim wyrazem, który jednak w tym znaczeniu używany był w całym cywilizowanym świecie.

– Oczywiście. Zapewne już na nas czeka.

– Pleciesz, wszak powiadomiliby nas o jego przybyciu… A więc?

Na te słowa Mirabilis przyjrzał się bacznie kontrowersyjnemu wąsowi, czy raczej pasmu rzadkich i wiotkich włosków, które teraz, przyciemnione węgielkiem, przypominały porost na górnej wardze młokosa; następnie przeniósł wzrok na liliową koszulę z koronkowym żabotem, kurtę z purpurowego aksamitu, obcisłe czarne pludry, dzięki krawieckiej sztuce skrywające nieco pulchność kształtów ich właściciela, i długie skórzane buty na wysokich obcasach.

– Wszystko godne pochwały. Twój strój przynosi ci zaszczyt.

– Takoż i twój. Peruka jest wszak bardzo udatna, a i mankiety wielce majestatyczne, choć ja sam wolałbym nieco więcej koloru przy szyi. Tak, żaden z nas nie ma się czego wstydzić, jeśli zważymy, czym jesteśmy. – Pulchne policzki Viaventosy zadrgały nieco.

– Mój drogi Wolfgangu, obaj mieliśmy już dość czasu na pogodzenie się z naszą kondycją.

– Czyżby? Czy całe życie na to wystarczy? Przepraszam cię, Fritz, dureń ze mnie. Na widok tego chłopca wypłynęło na powierzchnię mej duszy tak wiele rzeczy, które uważałem za głęboko pogrzebane.

– Rozumiem cię. I podzielam twe uczucia. – Mirabilis uścisnął ramię towarzysza. – Lecz starajmy się je uciszyć.

– Tak, oczywiście. Jesteś ode mnie mądrzejszy, Fritz.

W tym momencie zabrzmiał gwizdek tuby głosowej i Mirabilis, nie mniej korpulentny od towarzysza, lecz zwinniejszy, pośpieszył, by odpowiedzieć; Viaventosa skorzystał z okazji i otarł oczy białą koronkową chusteczką.

– Tak…? Dziękuję najuprzejmiej, natychmiast schodzimy – powiedział Mirabilis doskonałą angielszczyzną, którą zawdzięczał swym studiom i podróżom. – Die Publik ist hier, mein Lieber.

Publik (a właściwie ekspres publiczny) stanowił w rzeczywistości najmniej publiczny z trzech istniejących samojezdnych środków transportu publicznego, w porównaniu z ekspres-omnibusami i ciągami kolei żelaznej. Wszystkie pojazdy wykorzystywały metodę napędu opracowaną przez wielkiego wynalazcę Rudolfa Diesla. Opalano je olejem skalnym, wydobywanym z szybów w północnym Meksyku, Luizjanie, a ostatnio i w nowohiszpańskiej prowincji Wenezueli; zapłon wywoływano, zgęszczając opary oleju, bez użycia iskry. Zastrzeżenie to było niezmiernie ważne, gdyż jedyny znany i praktyczny sposób na skrzesanie iskry polegał na ucieknięciu się do elektryczności, a do wszelkich spraw elektrycznych odnoszono się nader niechętnie. Lud powszechnie uważał je za dziwne, przeraźliwe, nawet bluźniercze; szlachta uśmiechała się, słysząc te opinie, lecz w ogólności zgadzała się z ich treścią: elektryczność to nie lada niebezpieczeństwo, tak w swych obecnych przejawach, jak w rozwojowym potencjale. Nie dziw przeto, że jej eksploracji nigdy oficjalnie nie popierano ani że uparta plotka głosiła o takiejż eksploracji prowadzonej przez wynalazców nowoangielskich.

Pojazd czekający przy portyku gospody był typowym publikiem – kanciastym, przysadzistym, lśniącym od mosiężnych okuć, uchwytów i latarń. Viaventosa i Mirabilis, nie gardząc ramieniem palacza, wspięli się na stopień i niebawem opadli na miękkie skórzane obicia. Zafurgotał sprężynowy motorek, silnik rozpoczął swe dudnienie i oto wehikuł ruszył w drogę. Pomimo prędkości czterdziestu mil na godzinę posuwał się płynnie, zarówno dzięki powietrznym oponom z kauczuku malajskiego, jak i gładzi kamiennego bruku, którym chełpiły się wszystkie główne ulice stołecznego miasta. Na tej zaś ruch panował spory: inne publiki, ekspres-omnibus do Londynu, kilka ekspresów. (Mirabilis do tej pory nie przemógł zirytowanego rozbawienia, jakie wywoływał w nim brak logiki Anglików, zwących ekspres publiczny publikiem, prywatny zaś pojazd ekspresem). Wszędzie też, rzecz jasna, tłoczyły się konne furmanki i dwukółki ludu.

Viaventosa opuścił okno po swej stronie i z żywym zainteresowaniem przypatrywał się mijanym budynkom. Jakże się różniły od antycznego ładu Rzymu! Ten teatr – z wygaszonymi dziś gazolabrami, choć można było dostrzec afisze obwieszczające spektakl Hamleta Tomasza Kyda[9] – stanowił wprawdzie niepożądany relikt stylu francusko-arabskiego, panoszącego się przed stuleciem, lecz przynajmniej przedstawiał sobą coś innego od sąsiedniej konstrukcji z rozpiętego na listewkach brezentu, mieszczącej paszteciarnię połączoną z niewątpliwie popularną piwiarnią. Nieco dalej mieścił się zakład dworskiego krawca, wyposażony we wszystkie architektoniczne nowinki, włącznie z witryną z jednej wielkiej szyby, i ledwie wąskim pasażem oddzielony od jednego z owych kościółków z charakterystycznej, wielobarwnej cegły, z których tak słynie środkowa Anglia. Dwaj starsi duchowni wyszli właśnie z portalu świątyni w środek grupy młodych mężczyzn, których ciemna odzież jednoznacznie określała społeczną pozycję. I owszem, ci ostatni rozstąpili się, by przepuścić lepszych od siebie, ale bez cienia skwapliwości czy oznak szacunku, jakie w podobnej sytuacji ujrzałoby się w każdym innym kraju. Dla Viaventosy owa przelotna scenka ucieleśniała wszystko, co można było zobaczyć w Anglii bądź o niej usłyszeć: jej beztroskę, pychę, poufałość, zaniedbanie Bożego porządku.

Gdzieś pomiędzy przedmieściami Coverley i Headington publik zwolnił i skręcił w lewo. Droga rychło się pogorszyła; pasażerowie kilkakrotnie musieli solidnie się zapierać w siedzeniach lub chwytać za pasy. Już po kilku minutach nawierzchnia wyrównała się jednak i dwaj podróżni stanęli przed główną bramą Kaplicy Świętej Cecylii – zresztą nie tyle domu modlitwy (acz nie trzeba chyba dodawać, że była tam i kaplica), co szkoły chóralnej, zapewniającej śpiewaków dla katedry i oferującej naukę klerykom z innych części Anglii i Imperium.

Mirabilis wręczył palaczowi ośmiopensową monetę, ten zaś odpowiedział niskim ukłonem i wylewnym podziękowaniem. Wciągając powietrze głęboko do płuc, cudzoziemiec wyczuł nie tylko woń wsi – w okolicy nie było żadnych innych zabudowań – lecz również lekką nutę olejnych oparów oraz jeszcze czegoś cierpkiego i nienaturalnego, czegoś sztucznie wytworzonego: zapewne jakieś żałosne wyziewy manufaktur wyrosłych w ciągu minionych dwudziestu czy trzydziestu lat niczym grzyby po deszczu pomiędzy tym miejscem a Coverley i w większości produkujących samojezdne ekspresy; zapewne stąd właśnie pochodził wehikuł, którym przybyli. Wydawało mu się, że dokładnie pamięta inne zapachy, te, które docierały do jego nozdrzy podczas pierwszej bytności w Świętej Cecylii w roku 1949, tak zwyczajne dla pobliża wszelkich człowieczych siedzib wonie łoju, gotowanych kości, koni i ludzi. Cóż, czas płynął nieubłaganie, kończyła się pewna epoka, a sam Mirabilis liczył już sobie czterdzieści sześć lat.

Usłyszawszy u boku ciężkie sapanie Viaventosy, poruszył dzwonkiem u bramy. Niebawem pojawił się młody mężczyzna w czarnym benedyktyńskim habicie, zapewne brat furtian.

– Salvete, magistri – powiedział z monotonnym angielskim akcentem.

– Salve, frater. Przybywamy na wieczerzę do ojca opata. Panowie Viaventosa i Mirabilis.

– Witajcie, dostojni goście, i pozwólcie ze mną.

Gdy Mirabilis przestępował przez próg drzwi w bramie, wydało mu się, że widzi zbliżający się pojazd, lecz nie zwrócił nań uwagi. Zaproszenie opata wyraźnie stwierdzało, że będą jedynymi gośćmi.

Na głównym dziedzińcu zbierały się już cienie, a zza paru maleńkich kwadratowych okien migotały bladożółte płomienie świec. Trzej mężczyźni przeszli przez krąg murawy, gęstej i pięknie zadbanej, z ustawioną na środku alabastrową statuą świętej, dłuta Johna Bacona, jednym z najsłynniejszych angielskich dzieł klasycznego odrodzenia końca osiemnastego stulecia. Poza ich krokami oraz krokami sługi wychodzącego ze spiżarni z dwoma dzbanami piwa nie słyszało się niemal żadnych dźwięków; wszak zakończyła się już kompleta, a wszelkie ćwiczenia i lekcje odwołano na cały dzień.

Opat Piotr Thynne siedział w swym parlatorium ponad arkadą wiodącą z dziedzińca do stajni, browaru, piekarni, drewutni i – na samym końcu – małej farmy żywiącej Kaplicę. Ten wysoki, przystojny pięćdziesięcioletni mężczyzna o wyprostowanej sylwetce, wysoko sklepionych policzkach i krótko przystrzyżonych, skrytych pod piuską siwych włosach zawsze odziewał się w najsurowszą benedyktyńską czerń, co mogło nieco dziwić w czasach, gdy inni duchowni dygnitarze chętnie stroili się w barwne jedwabie i aksamity. Na wyrażane w tej kwestii zdziwienie odpowiadał, że to Bóg nauczył go kochać muzykę, którą w całości, wraz z utworami pozornie do głębi świeckimi, uważał opat za pochwałę Stwórcy. Lecz wygląd i krój odzieży duchownego bynajmniej nie świadczyły o ascetyzmie, a podejrzeniu o takowy zaprzeczały także wspaniałe flamandzkie arrasy zajmujące niemal całą powierzchnię jednej ze ścian, jaworowa francuska sekretera z sewrskimi inkrustacjami i podobne sprzęty tudzież stojący na blacie tejże sekretery kielich oraz jakość znajdującego się w nim wina z Jerez.

Kiedy brat furtian wprowadził Mirabilisa i Viaventosę, opat powstał powoli.

– Fritz, mój drogi – rzekł z powściąganą serdecznością, wyciągając do przybysza ramię. – Witaj znowu w Coverley. – Nazwę stolicy wymawiał po staroświecku „Cowley”.

Mirabilis skłonił się i ujął dłoń gospodarza.

– Cieszę się, ojcze opacie, że znów się spotykamy. Czy mogę ci przedstawić wielmożnego Lupigradusa Viaventosę?

– Wielki to honor dla nas wszystkich, panie.

– Ojciec opat jest zbyt łaskawy. – Viaventosa odkłonił się, odpowiadając jedną z niewielu znanych mu angielskich fraz.

– A teraz pozwólcie, że przyłączy się do nas mój prefekt muzyczny, mistrz Sebastian Morley, którego już znasz, Fritz, i mój kapelmistrz, ksiądz Dawid Dilke, który przybył do nas w zeszłym roku.

Nastąpiły dalsze powitania i uprzejmości. Poza silnymi, kanciastymi dłońmi Morley, człowiek o obliczu wieśniaka, przyodziany w prosty wełniany strój w statecznym, brązowym kolorze, niewiele przypominał muzyka, lecz w istocie był jednym z najwybitniejszych w kraju, błyskotliwym wirtuozem pianoforte; zrezygnował jednak z koncertowej kariery, by poświęcić się nauczaniu teorii muzyki i kompozycji. Jego zasługi na tym polu przemogły nawet zrozumiałą niechęć opata do powierzenia preceptorskich obowiązków osobie świeckiej. Mirabilis szanował go i lubił, za to Dilke, stosunkowo młody, szczupły, jasnowłosy, mrugający nerwowo powiekami, choć w ogólności sprawiający wrażenie całkiem ujmującego, w pierwszej chwili niezbyt przypadł mu do gustu.

– Przynieś jerezu[10] dla naszych gości, Wawrzyńcze – polecił opat, lecz nim odziany na szaro sługa zdążył się poruszyć, powrócił brat furtian.

– Tysiąckrotnie przepraszam, przewielebny ojcze, ale przybyli dwaj panowie, którzy pragną z ojcem rozmawiać.

– Och, miłościwe nieba. – Opat zamknął oczy i uniósł przed siebie dłonie. – Powiedz im, że jestem zajęty.

– To nowoangielski ambasador i archiprezbiter Arnoldstown, ojcze.

– Doprawdy? W takim razie lepiej, żebym nie był zajęty. Wprowadź ich. O tej porze, bardzo to nieuprzejme z ich strony – rzekł opat po wyjściu furtiana – a sądzę, że nie wymagam od bliźnich więcej szacunku, niż przystoi mej pozycji. No cóż, niewiele dobrego słyszałem o schizmatyckich manierach.

Kiedy jednak dwaj Nowoanglicy weszli, okazało się, że wiedza opata o manierach tej nacji nie zasługiwała na zaufanie. Ambasador natychmiast wywarł dobre wrażenie swym bezpośrednim i stanowczym zachowaniem oraz szczerym spojrzeniem błękitnych oczu, natomiast archiprezbiter okazywał pełne spokoju dostojeństwo, które w obecnych okolicznościach zapewne niełatwo przychodziło człowiekowi jego wyznania.

– Zajmę ojcu tylko tyle czasu, by nie nadużywać jego uprzejmości – rzekł ambasador, gdy zakończyły się powitania i przedstawianie obecnych. – Przede wszystkim przepraszam. Nie powiadomiłem zawczasu, iż pragnę z ojcem rozmawiać, gdyż obawiałem się odmowy. Uznałem jednak, że trudno ojcu przyjdzie zamknąć drzwi przed ambasadorem, nawet przed ambasadorem z Nowej Anglii.

Po twarzy opata przemknął lekki uśmiech.

– Jerezu, Ekscelencjo?

– Dziękuję ojcu. A teraz do rzeczy. Do bazyliki Świętego Jerzego sprowadziły mnie dziś nie tylko urzędowe obowiązki i nie tylko osobista chęć oddania szacunku waszemu nieodżałowanej pamięci monarsze. Ściągnęła mnie tam także muzyka. Muszę wyznać księdzu Dilke’owi, iż nie sądzę, bym kiedyś jeszcze miał usłyszeć śpiew równie doskonały.

Dilke zamrugał i zerknął szybko na opata.

– To bardzo uprzejme słowa, wielmożny panie.

– Jedynie szczere, proszę księdza. Szczególnie zaś uderzyło mnie, i jak mniemam nie tylko mnie – ambasador, który widocznie doskonale wiedział, kim jest każdy z obecnych, zwrócił swe błękitne oczy na dwóch przybyszów z Alemanii – wykonanie solowej partii sopranu w „Agnus Dei” i innych częściach. Ten młody człowiek to głos wprost z nieba. Oczywiście jest wspaniale wykształcony, ale były w jego sztuce elementy, które zawdzięcza tylko samemu sobie, prawda, proszę księdza?

– Och, tak, Ekscelencjo, tak.

– Za pozwoleniem, wielmożny panie – rzekł swym szorstkim głosem Morley – czy sam także jesteś muzykiem?

– Zamierzałem takowym zostać, mistrzu, lecz w porę odkryłem w sobie brak zdolności. Pozostało mi tylko serdeczne zainteresowanie. I to wreszcie sprowadza mnie do celu tej wizyty, ojcze opacie. Najuniżeniej proszę o zaszczyt krótkiej rozmowy z geniuszem Świętej Cecylii. Będę miał o czym opowiadać wnukom, gdyż pewien jestem, iż zaszczyt to rzadki. Uznałem, że i archiprezbiter nań zasługuje. Poza tym poprosiłem go, by udzielał mi duchowego wsparcia w mej usilnej prośbie.

– Prośba Ekscelencji jest zaiste niezwykła – odparł po namyśle opat – lecz nie znajduję należytych powodów, by jej odmówić. Do dzwonka na wieczerzę pozostało jeszcze nieco czasu. – Skinął na swego sługę. – Wawrzyńcze, przyprowadź natychmiast kleryka Anvila. Powiadom go, że czekają nań, hmm, wielce czcigodni goście.

– Jestem ojcu niewymownie wdzięczny – powiedział Cornelius van den Haag – myślałem jednak o czymś dyskretniejszym od tego zgromadzenia, które może chłopca onieśmielić.

Opat pozwolił sobie na kolejny lekki uśmiech.

– Troskliwość to godna pochwały, wielmożny panie, lecz Anvila niełatwo onieśmielić, jak zaświadczy ksiądz Dilke, a nawet gdyby był bojaźliwy, powinien nauczyć się pokonywać tę słabość. Dopilnuję jednak, byś mógł zamienić z nim słowo na osobności.

***

Zgodnie z przewidywaniami opata wezwanie nie wzbudziło w Hubercie Anvilu onieśmielenia, choć chłopiec był zaskoczony i, tuż po przybyciu, nawet bardzo przejęty; nie na tyle jednak, by nie docierało doń to, co widział i słyszał.

W parlatorium znajdowali się czterej nieznajomi. Dwaj pochodzili z Nowej Anglii, mówili po angielsku całkiem naturalnie, acz z gardłowym akcentem; starszy, siwowłosy i barczysty, wyglądał na biskupa, młodszy zaś, wysoki, o ogorzałej twarzy, zdawał się być od niego ważniejszy, może nawet tak samo ważny jak sam opat. Obaj przyodziani byli w czerń z białymi koszulami; w tym stroje ich przypominały odzież opata, aczkolwiek ich surowy krój zdradzał cudzoziemskie pochodzenie. Choć starali się, jak mogli, żaden nie zdołał całkowicie skryć niepewności. Wprost w oczy się rzucało, że duchowny nie miał najmniejszej ochoty tu trafić.

Dwaj pozostali byli pulchni i wykwintni, a ich powierzchowność zdradzała problemy zdrowotne. Jeden miał lśniące oczy i groteskowego wąsa, który wyglądał niemal jak namalowany lub nakreślony ołówkiem; jego towarzysz pomimo bladej cery zdawał się być człowiekiem bystrym i rzutkim. Nazwiska ich dowodziły, że przybyli z Rzymu, akcenty zaś, że nie urodzili się tam. Była to rzecz normalna i naturalna; natomiast dlaczego głosy ich są tak wysokie, nie trzeba było długo się domyślać, aczkolwiek nie było to ani normalne, ani naturalne; o lekkie zmieszanie przyprawiło kleryka Anvila spojrzenie, którym obdarzył go każdy z nich, kiedy go przedstawiano – spojrzenie taksujące i pełne namysłu. Przypomniał sobie, jak kiedyś w domu znalazł się w bibliotece, gdy malarz rozpoczynał tam pracę nad portretem jego ojca: tamten wpatrywał się w modela w taki sam uważny, acz dyskretny sposób.

Wszyscy czterej goście wygłosili pochwałę kunsztu kleryka Anvila w Requiem. Ten przyzwyczajony był już do pochwał, co znaczy nie tyle, że nie wzruszały go one, ile że nauczył się ich wysłuchiwać i mógł teraz spostrzec, iż najbardziej przemyślane komentarze wypowiada bystry, bladolicy mężczyzna, a najgorętsze – ów ważny Nowoanglik. Kiedy opat wziął resztę towarzystwa na stronę, by pokazać im swe arrasy, chłopiec znalazł się sam na sam z tym ostatnim.

– Czy mogę spytać o twe imię, paniczu?

– Tu, w Kaplicy, jestem tylko klerykiem, wielmożny panie. Na imię zaś mam Hubert.

– Teraz ja ciebie muszę poprawić, Hubercie. Bynajmniej nie jestem wielmożnym panem. Jako nowoangielski ambasador czasami bywam Ekscelencją, czasami bywam też obywatelem Corneliusem van den Haagiem, ale dla ciebie mogę być po prostu panem.

– Dobrze, proszę pana. Van den Haag brzmi jak niderlandzkie nazwisko.

– Bo i jest niderlandzkie, a przynajmniej było. Moich przodków zesłano stamtąd ponad czterysta lat temu, wraz z… Ale dość o moich sprawach; twoje są znacznie ciekawsze. Jakiego jesteś wieku, Hubercie?

– Jakiego wieku? Och… mam dziesięć lat, proszę pana.

Słuchając w bazylice śpiewu chłopca, mężczyzna natychmiast zauważył w jego głosie pewną wielce charakterystyczną cechę, która jednak opierała się definicji i kryła za parami antonimów: głos był dorosły, lecz świeży; całkowicie opanowany, lecz swobodny; słodki, lecz potężny. Teraz, przyglądając się śpiewakowi z bliska, natychmiast znalazł odpowiednie określenie: ponadwiekowość. Twarz Huberta Anvila, o pełnych wargach, dużym, prostym nosie i oczach głęboko osadzonych pod grubymi brwiami, nie musi już dojrzewać; chłopiec nabierze wzrostu, lecz prawdopodobnie zachowa ową krótką szyję i szeroką klatkę piersiową, które nadają jego głosowi tyle mocy. Van den Haag nagle poczuł, że musi otoczyć go swą opieką; nieco mniej świadomie doznał tego wrażenia, wrażenia kruchości sztuki, już w bazylice. Przemówił:

– Chciałbym ci powiedzieć, póki nikt nas nie słucha, że przed chwilą nie prawiłem ci jeno czczych komplementów. Każde moje słowo było szczere.

– Wiedziałem o tym, proszę pana.

– To dobrze. Mam nadzieję, że chcesz kontynuować swą śpiewaczą karierę, kiedy dorośniesz?

– Tego pragną przewielebny opat i ksiądz Dilke. Mistrz Morley jest innego zdania.

– A ty sam?

– Jeszcze nie wiem, proszę pana. I chyba jeszcze przez jakiś czas nie będę wiedział. Ale… Chciałbym poznać trochę świat. Rzym, rzecz jasna. Potem Wiedeń, Neapol, Salzburg, Barcelonę. I dalej, Indie i Indo-Chiny. Biskup Hannoy opowiadał mojemu ojcu, że to prawdziwy eden.

– No cóż, słynni śpiewacy mogą wiele podróżować… Zauważyłem, że nie wymieniłeś żadnych miast Nowego Świata.

– Och, zapomniałem, proszę pana. Meksyk, Quebec, Nowy Orlean… i oczywiście Arnoldstown.

Nowoanglik roześmiał się, lecz wzrok jego pozostał poważny.

– Dziękuję ci, chłopcze. Może sam o tym nie wiesz, ale masz rację, oto miasto, które koniecznie musisz odwiedzić. A są w moim kraju i inne: Nowy Amsterdam, Haverford, Wyclif City… Dość, nie pozwól mi rozwodzić się nad miarę.

– Ależ bardzo proszę. Jaki jest pański kraj? Opowiadają o nim wiele dziwnych rzeczy, które nie mogą być prawdą. Nie wszystkie.

– To piękny kraj, Hubercie, choć wierzą w to tylko ci, co widzieli go na własne oczy. I bardzo różnorodny dzięki swym rozmiarom. Siedemset mil z północy na południe, ze wschodu na zachód miejscami czterysta, trzy razy większy od Francji. Na północnym wschodzie w zimie wszystko zamarza; na południu mamy palmy, lwy, bagna i aligatory…

Wyobraźnia Huberta pokazywała mu znacznie więcej. Przesunął się przez nią szereg obrazów pochodzących z groszowych opowieści i ich rycin, z fotogramów i faksymiliów, z rozmów z towarzyszami: błękitna tafla jeziora rozciągająca się po horyzont, samotna góra na wielkiej równinie, rzeka pełna łodzi wszystkich rozmiarów, wyruszająca z przystani flotylla statków wielorybniczych, miasto drewnianych domów, las ogromnych drzew, grupa mężczyzn w futrach polujących na szarego niedźwiedzia, szarżujący szwadron kawalerii w niebieskich uniformach, zbiorowisko dziwnych namiotów, a między nimi ciemnowłose kobiety z niemowlętami na plecach, samotna farma w zielonej dolinie. Wszystko to było tak wyraziste, że Hubert przestał zważać na rozmówcę, aż ściągnęło go na ziemię słowo szczególnie uderzające.

– Mamy najlepszych wynalazców na świecie: niedawno dwaj z nich… – Van den Haag urwał i poważnym tonem podjął: – Nie mamy króla, tylko Pierwszego Obywatela. Mój towarzysz to głowa naszego Kościoła, ale po stroju i trybie życia nie odróżniłbyś go od wiejskiego pastora. Mamy też, rzecz jasna, prawa, i to surowe, lecz każdy z nas może swobodnie decydować, co uczyni ze swym życiem. Ale znowu się rozgadałem.

– Nie, proszę pana, wielce mnie to ciekawi.

– Innym razem. To miejsce, ta Kaplica, czy to twoja szkoła, czy dom, czy też i jedno, i drugie? Czym jest dla ciebie? Wybacz, ale w moim kraju nie ma niczego podobnego. Nie potrzebujemy tego.

– To moja szkoła, proszę pana, a po części i dom, jeżeli szkoła może być domem. Mój ojciec i matka mieszkają w Londynie, a ja często ich odwiedzam, ale opat jest dla mnie jak drugi ojciec, a niektórzy towarzysze jak bracia. Tu pracuję, tu żyję, tu jest farma. – Przez tylne okno można było mgliście dostrzec w oddali za młynem, stawami i gołębnikiem jakiś poruszający się kształt: małą, białawą, czworonożną sylwetkę, która pobiegła, zwolniła, znów pobiegła i znikła wśród krzewów. – Chyba nie znam nikogo równie szczęśliwego jak ja.

Po chwili milczenia van den Haag odezwał się:

– Moja ambasada mieści się, rzecz jasna, w Londynie, ale mam też dom w Coverley. Twoja wizyta, Hubercie, sprawiłaby mnie i mojej rodzinie wielką przyjemność. Może chciałbyś poznać mą córkę; jest dokładnie w tym wieku, co ty. Gdybyś dla nas zaśpiewał… Czy chciałbyś? Czy ci pozwolą?

– Tak, proszę pana, w odpowiedzi na oba pytania. Jest pan bardzo miły.

– Załatwię to z opatem, z którym przed wyjściem muszę jeszcze zamienić kilka słów.

* * *

Tegoż wieczora w małym dormitorium, które dzielił z trzema innymi klerykami, Hubert Anvil musiał zdać sprawę ze szczegółów swej bytności w parlatorium opata.

– Ten Nowoanglik, z którym rozmawiałeś – mówił Dekuman, silny chłopiec o cienkich, wygiętych ku dołowi wargach, którego trzej pozostali niemal wbrew własnej woli uznawali za przywódcę – pewno miał pistolet, palił cygaro, spluwał na podłogę i mówił „do diabła”?

– Proszę cię, nie bluźnij, Dekumanie – upomniał go Marek, który nieco przypominał jasnowłosego kreta.

– Na chustę Świętej Weroniki, w tym pokoju będę bluźnił, ile ma dusza zapragnie. A zresztą ja nie bluźniłem, powiedziałem tylko na głos to, co mógł powiedzieć ktoś inny.

– Dobrze więc. Twoja dusza to twoja sprawa.

– Niech Hubert opowiada – rzekł czwarty chłopiec, Tomasz, ciemnowłosy, urodziwy i spokojny.

Hubert skinął z wdzięcznością głową.

– Odpowiem na twoje pytanie, Dekumanie. Otóż nie, nie robił niczego podobnego. Czy sądzisz, że ktokolwiek ośmieliłby się splunąć na podłogę opata?

– Nowoanglik owszem. Po nich wszystkiego można się spodziewać.

– Nie po tym. To był prawdziwy szlachcic.

– Szlachcic! Pleciesz!

– Mówił i zachowywał się bardzo poprawnie, kocha muzykę i zaprosił mnie do swojego domu, żebym poznał jego córkę.

– No to wyszło szydło z worka, hę? Nic dziwnego, że tak go polubiłeś. Hubertowi marzy się panienka w sukience z jeleniej skóry – nakarmi go szarlotką, nauczy rzucać lassem i potrze nosem o jego nos!

– A marzenie to bardzo przyjemne – rzekł Tomasz.

– Aby się spełniło, dziewczyna musi cierpieć na krótkowzroczność.

– Czy uważasz, Dekumanie, że to dobry żart?

– Nie. Hubercie, czy twój nowy przyjaciel tylko po to przybył do Kaplicy, by z tobą porozmawiać?

– Nie wiem.

– Oczywiście, że właśnie po to – powiedział Tomasz. – Zapominasz, że my jesteśmy przyzwyczajeni do głosu Huberta. Obcy… słyszy go inaczej.

– Być może. Przyznaję, że czasami Hubertowi udaje się trafić w odpowiednią tonację, ale mimo to owa wizyta wydaje mi się niezwykła. Choć przecież Nowoanglik…

Rozmawiając, czterej chłopcy rozbierali się i wkładali koszule nocne. Dwie świece (jedna wydana przez gospodarza, druga przemycona przez Dekumana), niski sufit i wzajemna bliskość nie pozwalały im zmarznąć. Hubert powiesił kurtkę i pludry w swojej części szafy i rozciągnął pończochy na poręczy w nogach łóżka. W oddali zabrzmiał ręczny dzwonek i rozległo się wysokie, monotonne wołanie, którego źródło z wolna zbliżało się do pokoju chłopców.

– Na kolana, nieszczęsna dziatwo! Módlcie się, by Bóg darował wam drobną część sprawiedliwej i strasznej kary. Proście o Boskie zmiłowanie za popełnione dziś ciężkie grzechy. Złagodźcie słuszny gniew Boga, szatańskie narzędzia. Okażcie skruchę, póki czas, i proście Go o wybaczenie!

Prefekt praktyk religijnych (który uważał, że ma poczucie humoru) przeszedł korytarzem obok drzwi dormitorium. Zapadło milczenie, przerywane jedynie cichymi szeptami. Hubert ukląkł na wąskim kobiercu, wytartym kolanami całych pokoleń modlących się kleryków.

– … że nie pomyliłem się i że wszyscy dobrze śpiewali, i że orkiestra dobrze grała, za to wszystko dziękuję Ci serdecznie i pokornie. I dziękuję Ci też za to, że sprowadziłeś dziś szlachcica z Nowej Anglii, i proszę Cię, bym spodobał się jego córce. I wznoszę do Ciebie prośbę, bym nie nabrał dumy z niczego, co robię, i bym się nie nadymał pychą, gdy mnie chwalą, gdyż wiem, że wszystko, co czynię, Twoim jest dziełem. I proszę Cię o łaskę i opiekę nad wszystkimi preceptorami w tym domu i nad chłopcami, zwłaszcza nad Tomaszem… i Dekumanem, i Markiem, i nad moim ojcem, i matką, i Antonim, i, aha, modlę się za spokój duszy Twego sługi króla Stefana III i proszę Cię o łaskę i opiekę nade mną i nad moją duszą, przez Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Amen.

Rozległo się westchnienie, dochodzące, jak się zdało, ze wszystkich stron naraz, potem cisza, głębsza niż poprzednio, i wreszcie ponownie dzwonek prefekta.

– Do łóżek, nędzni grzesznicy. Gasić świece, a jeśli za minutę ujrzę choć jeden promyk, to winowajca zazna przedsmaku mąk piekielnych. Do łóżek… Gasić świece…

Hubert położył się pod szorstkimi kocami i czekał w mroku. To, co miało się teraz stać, jeżeli cokolwiek miało się stać, zależało od Dekumana. Być może zmęczył go ten dzień, w ciągu którego musiał wiele stać i czekać. Ale Hubert miał nadzieję, że Dekuman nie jest strudzony; on sam zbyt był jeszcze podniecony, by myśleć o śnie. Minęło kilka minut, nim Dekuman się odezwał:

– Hubert.

Tyle wystarczyło; chłopiec wyskoczył z łóżka, na oślep pogrzebał w szafie, powiesił chustę na niepozornym gwoździu na drzwiach, tak umieszczonym, by tkanina zakrywała judasza, zwiniętą poszwę od poduszki upchnął zaś wzdłuż parapetu.

– Zrobione.

Wrócił do łóżka, nim Dekuman zapalił fosforusem jedną ze świec, a dwaj pozostali usiedli.

– A teraz zobaczmy, co tu mamy. – Dekuman wyciągnął z jakiegoś schowka pod pościelą małą płócienną torbę, z niej zaś cztery kromki chleba i cztery kawałki sera. Wielkopańskim gestem rzucił wiktuały towarzyszom. Przez następną minutę królowały odgłosy jedzenia. Wreszcie żujący jeszcze Dekuman rzekł:

– A więc, Tomaszu?

Z równie szyderczą emfazą jak Dekuman Tomasz zerknął czujnie na drzwi, a następnie wywlókł z pościeli małą, sfatygowaną książkę bez okładki, którą uniósł w górę niby trofeum.

– Skąd ją masz?

– Od Edka, chłopca piwowara. Sam czytać nie umie, musiał więc dostać ją od kogoś innego, ale nie chce powiedzieć, od kogo.

– To mu dołóż – doradził Dekuman.

– Sam mu dołóż. On ma czternaście lat.

– No to co. Ile za nią dałeś?

– Sześć pensów.

– Na wielebne jaja Świętego Jerzego! Musi to być coś mocnego.

– I jest, mocne jak cholera.

– Poczytaj trochę – powiedział Hubert.

– Zastanówcie się, co robicie – przemówił Marek.

Dekuman zacisnął powoli pięść i posłał Markowi srogie spojrzenie.

– Możesz pozostać w tej pozycji i słuchać albo położyć się, udawać, że śpisz, i słuchać, ale słuchać będziesz. Czytaj, Tomku.

– Może najpierw opowiem wam pokrótce pierwszą część. Nie jest prosta, więc muszę mówić powoli.

– Świetnie – rzekł Dekuman. – Najsamprzód zdradź nam, jak się nazywa.

– Człowiek z Wysokiego Zamku, a napisał Philip K. Dick.

– Dziwny tytuł. Czy to RC?

– Jeśli uznasz SŚ za RC.

– A więc SŚ? Owszem, uznam. Opowiadaj.

– Historia zaczyna się w naszym roku 1976, ale wiele rzeczy na świecie wygląda inaczej.

– Doprawdy? Wszyscy wiemy, co to SŚ. Mów dalej. Jakie rzeczy?

– Powiem ci, jeśli nie będziesz mi przerywać. Wynalazczość już od dawna może się swobodnie rozwijać. Niemal całkowicie pokonano choroby; ludzie nie umierają już od suchot czy morowego powietrza. Użyźniono pustynie. Wynalazcy nazywają siebie naukowcami i używają elektryczności.

– Cóż za sprośności – rzekł przysłuchujący się uważnie Marek.

– Z jej pomocą mogą przesyłać wiadomości po całej Ziemi. Używają jej do oświetlania całych miast, a nawet do ogrzewania. Elektryczne machiny latające podróżują z prędkością dwustu mil na godzinę.

– Latające machiny to nic nowego, a twoja książeczka to zwykły RC – warknął Dekuman. – Mówiłeś, że to SŚ.

RC, czyli Romans Czasowy, stanowił gatunek literacki odwołujący się do czytelników o bardzo konkretnym typie osobowości. Znajdywał wielbicieli pośród uczniów, studentów, mechaników, wynalazców, skrybów, członków Konwokacji, a jak szeptano, nawet pośród osób duchownych. Choć oficjalnie był zakazany, władze miały na tyle mądrości, by zdawać sobie sprawę, iż całkowite jego wyrugowanie wymagałoby wysiłku niewspółmiernego do powagi wykroczenia, i zadowalały się niezbyt częstymi rewizjami i konfiskatami. Miłośnicy gatunku nieraz dyskutowali nad jego nową nazwą i wielu zauważyło, iż w licznych opowiadaniach i powieściach, publikowanych jako RC i jako takie przyjmowanych przez czytelników, element czasu nie gra ważnej roli. Najczęściej proponowana alternatywa, Fantastyka Wynalazcza, dawała wprawdzie frapujący akronim[11], lecz z kolei nie mogła oprzeć się zarzutowi, że i wynalazczość nie stanowi nieodzownego składnika RC. (Nad słowem „nauka” i tym, co oznaczało, nikt nie zastanawiał się na głos: kto wydałby zbiór pikantnych historyjek, nadając mu tytuł Obrzydliwe opowiastki!) Z kolei SŚ, czyli Sztuczne Światy, to klasa romansów z akcją rozgrywającą się mniej więcej współcześnie, lecz przedstawiającą skutki jakiejś doniosłej zmiany pewnych historycznych faktów, którą nie tylko Dekuman wliczał do RC, choćby dlatego, że autorzy romansów jednego rodzaju czasami próbowali swych sił w drugim.

Tomasz odpowiedział na zarzut Dekumana:

– Zaczekaj, przede wszystkim nie wydarzyło się Święte Zwycięstwo.

– Cóż za bezbożność – rzekł Marek, otwierając szeroko swe małe oczy.

– Książę Artur nie spłodził z błogosławioną Katarzyną Aragońską[12] Stefana II ani w ogóle nikogo. Po śmierci Artura ożenił się z nią Henryk Ohydny, który przedłużył dynastię. Nie było Świętej Wyprawy, gdyż nie mógł jej poprowadzić prawowity dziedzic. Nie było wojny o sukcesję angielską, nie było więc, rzecz jasna, i Świętego Zwycięstwa. Pod rządami następnego króla, Henryka IX, Anglia stała się krainą całkowicie schizmatycką, Nowa Anglia zaś, miast służyć jako miejsce zesłania dla schizmatyków i pospolitych przestępców – Tomasz nie spuszczał z Dekumana spojrzenia swych piwnych oczu – najpierw była kolonią korony angielskiej, w roku 1848 proklamowała się niepodległą republiką, a teraz, w roku 1976, jest największym mocarstwem w świecie, zwanym Związkiem…

– Czcze bajanie! – powiedział głośno Dekuman, usiadł na łóżku i ciszej już powtórzył: – Czcze bajanie. Ten zapyziały, mały partykularz złodziejów i dzikusów największym mocarstwem w świecie?

– Nie taki mały, Dekumanie – wtrącił Hubert – nawet w naszym świecie. Siedemset mil długości, jak mówił mój przyjaciel, większy od…

– A w tym sztucznym świecie jest jeszcze większy – rzekł z dziwną stanowczością Tomasz. – Podbili Luizjanę i Quebec, odebrali północną część Meksykowi i teraz zajmują całą północną Amerykę z wyjątkiem Nowej Moskwy i Florydy. Zresztą Stary Świat też się zmienił. Wiele innych krajów poza Anglią przyłączyło się do schizmy: Brunszwik-Brandenburgia, Helwecja, Dania i Niderlandy. Pamiętacie, jak onegdaj uczyliśmy się o Trzech Papieżach z Północy, poczynając od Germaniana I, który kiedy go wybrano w 1533 roku, powiedział, że nie jest tego godzien, ale będzie służyć dla dobra chrześcijaństwa? Otóż w świecie tego człowieka Germanian nigdy nie pogodził się z Rzymem, nigdy nawet tam nie pojechał: przez resztę życia pozostał w Alemanii jako zwykły Marcin Luter. Także i Adrian VII, rzecz jasna, był tylko sir Tomaszem Morusem.

– A ten Marcin Luter w opowieści, dlaczego nie pojechał do Rzymu? – zapytał Hubert po chwili milczenia.

– Podobno się bał. Myślał, że go spalą jako heretyka.

Dekuman pogładził się po nosie.

– Prawdziwy Marcin Luter miał więcej odwagi i więcej rozumu. Pojechał do Rzymu i oświadczył: „Jeśli mnie spalicie, będziecie musieli spalić też tysiące innych, nie tylko w moim kraju. Ale jeśli uczynicie mnie papieżem i obiecacie Anglikom, że potem będzie ich kolej, i tak dalej, wszyscy moi zwolennicy przejdą na waszą stronę, ja zaś, jeśli będę musiał, wypowiem Henrykowi Świętą Wojnę i przywrócę na tron księcia Stefana”. Chyba coś takiego właśnie powiedział.

– Ojca Świętego wyznacza Bóg – powiedział Marek i przeżegnał się. – Nie czyni się tego układami między…

– Ojciec Święty jest człowiekiem – oznajmił Dekuman – podobnie jak członkowie Kolegium Kardynałów. A oni przecież spiskują i knują jak wszyscy inni.

– Schizmatyku!

– Idź pulić pulardy. Opowiadaj, Tomku.

– Nie przeczytałem wiele więcej. Jakiś Zwingli nauczał Helwetczyków schizmatyzmu. Niezbyt to prawdopodobne, moim zdaniem. Ale gdzieniegdzie jest parę dobrych żartów. Coś dla ciebie, Hubercie. Mozart zmarł już w 1799, po ukończeniu Die Monderforschung[13], za to twój przyjaciel Beethoven dożył roku 1835 i napisał dwadzieścia symfonii.

– Nie nazwałbym tego żartem.

– Cóż, autorowi się spodobał. – Tomasz przewrócił kartkę. – Aha. Pewna słynna książka dowodzi, że człowiek pochodzi od stwora podobnego do małpy, nie od Adama i Ewy. Jak myślicie, jak się nazywa?

Pozostali pokręcili głowami.

– O powstawaniu gatunków!

Nawet Marek zaraził się ogólnym śmiechem, który szybko uciszył Dekuman.

– A kim jest człowiek z Wysokiego Zamku? – zapytał Hubert.

– Jeszcze się nie pojawił – odparł Tomasz – ale musi być zły i bardzo potężny. Może to jakiś czarownik.

***

W refektarzu opata było już po wieczerzy. Słudzy wynieśli szesnastowieczną cynową zastawę, dołożyli do ognia w kominku, napełnili kosz jabłoniowymi kłodami, pozostawili świeże świece i udali się na spoczynek; jedynie Wawrzyniec jeszcze czuwał.

Mirabilis rozpiął kurtkę i posępnym okiem spojrzał na swój pokaźny brzuch. W jego wnętrzu znalazły się spore ilości zupy szczawiowej, pstrąga, jagnięcia po gloucestershirsku zapiekanego z rozmarynem i podanego z młodymi ziemniaczkami i marchewką, kremu z bodziszka oraz nieuniknionego sera Stilton, a wszystko to spłukane kilkoma kuflami wybornego piwa. Podejmując cudzoziemców, opat poczytywał sobie za punkt honoru, by podawać jedynie najlepsze angielskie potrawy. Chcąc zrewanżować się za gościnę, Mirabilis uprzejmie odmówił bordo i małmazji na rzecz kordiału orzechowego, podobnie jak piwa warzonego na miejscu. Upił łyczek i zerknął do delikatnego waterfordzkiego kieliszka.

– Czy zioło wciąż jest objęte tajemnicą?

– Niestety tak. – Opat wypowiedział te słowa ze szczerym i głębokim żalem i dla złagodzenia złej nowiny dodał: – Rośnie tylko w naszej okolicy.

– Nadzwyczajne… Co powiesz o inteligencji chłopca, ojcze opacie?

– Ach, wielce ją sobie cenimy, Fritz, i śmiem rzec, że czynimy, co w naszej mocy, by ją rozwijać. Umieściliśmy go w dormitorium z trzema nieco starszymi chłopcami, z których jeden jest wprawdzie huncwotem z piekła rodem, ale wszyscy głowy mają nie od parady. Studia zaś idą mu jak po maśle, szczególnie łacina, a to pewny znak.

– Wydał mi się nieco… flegmatyczny. Nie głupi, ale też nie zainteresowany światem.

– On tylko tak wygląda – rzekł ksiądz Dilke. – Biedny Hubert, widząc go, trudno poznać, że tę głowę zamieszkuje bystry umysł, lecz tak właśnie jest. Kiedy tłumaczę mu coś podczas ćwiczeń, pojmuje, nim ja dotrę do połowy.