14,90 zł
Jedna z bardziej intensywnych i wyrazistych nowel, które przyniosły Stefanowi Zweigowi światową sławę.
Główny bohater podczas podróży transatlantycznym liniowcem z Indii do Europy spotyka mężczyznę, który zaniepokojony i przestraszony unika wszelkich kontaktów towarzyskich na statku. Następnej nocy trafiają na siebie ponownie. Początkowo onieśmielony mężczyzna, wkrótce zaczyna ufać swojemu rozmówcy. Wkrótce opowiada mu historię o lekarzu, rozdartym między obowiązkiem a emocjami; opowieść o władzy i pożądaniu, dumie i wstydzie oraz o ucieczce w szaleństwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 79
W marcu 1912 w porcie neapolitańskim przy wyładowaniu wielkiego statku transoceanicznego zdarzył się dziwny wypadek, o którym gazety przyniosły długie i bardzo fantastycznie zredagowane sprawozdania. Jako pasażer „Oceanii”, podobnie jak i inni podróżni, nie mogłem być świadkiem tego osobliwego zdarzenia, bo miało ono miejsce nocą, kiedy okręt zaopatrywał się w węgiel i bez przerwy trwały prace wyładunkowe, my zaś przed przykrym hałasem uciekliśmy na ląd, beztrosko spędzając czas w kawiarniach lub w teatrach.
Jednakowoż pewne podejrzenia, których wtedy nie wyjawiłem publicznie, mogą rzucić światło na ową sensacyjną historię, a fakt, iż od tego epizodu minęło już sporo czasu, pozwala mi, sądzę, wykorzystać rozmowę, którą odbyłem krótko przedtem.
Kiedy w biurze okrętowym w Kalkucie chciałem zamówić miejsce na „Oceanii”, powracającej do Europy, klerk wzruszył z politowaniem ramionami. Na razie nie może mi powiedzieć, czy będzie mógł zapewnić mi kabinę, bo teraz, tuż przed porą deszczową, okręt już od Australii jest całkowicie wykupiony, ale ma jeszcze nadejść w tej sprawie telegram z Singapuru.
Następnego dnia ku mojej radości oznajmił, że jedno miejsce może jeszcze zarezerwować, co prawda będzie to bardzo podła kabina pod pokładem, w samym środku okrętu. Nie miałem już cierpliwości i chciałem być jak najprędzej w domu, więc nie namyślając się długo wyraziłem zgodę.
Klerk niestety nie mylił się. Okręt był przepełniony, a kabina rzeczywiście podła: ciemny, zapadły kąt w pobliżu maszyny, ledwie oświetlony mętnym błyskiem okrągłego okna.
W zgęstniałym, zduszonym powietrzu unosiła się woń oleju i pleśni. Nawet na sekundę nie można było opędzić się od hałasu elektrycznego wentylatora, który jak obłąkany stalowy nietoperz latał człowiekowi nad głową. Z dołu dochodziło bez przerwy sapanie i postękiwanie – miało się wrażenie, że to tragarz chodził tam i z powrotem z węglem po schodach – a z góry szuranie spacerujących po pokładzie podróżnych.
Wrzuciwszy kuferek w ten zatęchły grób z szarych belek popędziłem czym prędzej na górę, a wynurzając głowę z czeluści wdychałem jak ambrę słodkawy, miękki wiatr, który z lądu wiał ponad falami.
Jednak na pokładzie było również ciasno i niespokojnie. Powietrze huczało i wibrowało od ludzi, którzy dawali upust zdenerwowaniu wskutek zamknięcia i bezczynności, paplali bez ustanku i chodzili ciągle tam i sam. Rozszczebiotana kokieteria i żarty kobiet, nieustanne krążenie w kółko po ciasnej promenadzie pokładu, wszystko to, nie wiem dlaczego, raziło mnie. Dopiero co zostawiłem za sobą nowy, przedziwny świat, wchłonąłem w szalonym tempie szybko zmieniające się obrazy, a teraz chciałem to wszystko przemyśleć, rozdzielić, uporządkować – wydobyć pewien kształt z tego, co utrwalił wzrok – ale tu, na tym bulwarze, nie było chwili spokoju i wytchnienia. Po literach książki tańczyły ciągle cienie przechodniów. Niepodobieństwem było zostać z sobą samym na tej wędrującej słonecznej ulicy okrętowej.
Próbowałem przez trzy dni – daremnie. Patrzyłem z rezygnacją na ludzi, na morze, ale morze było ciągle to samo, niebieskie i puste, tylko o zmierzchu nagle oblane wszystkimi barwami. A po trzech dobach ludzi znałem na pamięć. Każda twarz była mi znajoma aż do przesytu, ostry śmiech kobiet przestał mnie drażnić, hałaśliwe kłótnie dwóch sąsiadujących ze mną holenderskich oficerów nie gniewały mnie już. Pozostawała więc tylko ucieczka, ale kabina była gorąca i duszna, a w salonie produkowały się na fortepianie młode Angielki rąbiąc niemiłosiernie walce. Pewnego dnia postanowiłem z tym skończyć, zaszyłem się w kajucie już po południu, odurzywszy się przedtem kilkoma szklankami piwa, żeby przespać kolację i nieodzowne tańce.
Kiedy się przebudziłem, było całkiem ciemno i duszno w mojej trumnie. Zatrzymałem wentylator, i powietrze, tłuste i wilgotne, przylepiało się do moich skroni. Zmysły były odurzone, potrzebowałem paru minut, żeby sobie przypomnieć, gdzie jestem. Musiało już być dobrze po północy, bo nie słyszałem ani muzyki, ani tupotu kroków na pokładzie, tylko maszyna, to nigdy nieustające serce lewiatana, ciągnęła skrzypiące ciało okrętu w niewiadomą dal.
Po omacku wydostałem się na pokład. Było pusto, a kiedy podniosłem wzrok ponad ziejącą parą wieżę komina i fantastycznie błyszczące maszty, naraz magiczna jasność zalała mi oczy. Niebo promieniało: w porównaniu z gwiazdami było nieomal czarne, ale z całą pewnością promieniało, jakby aksamitna zasłona zakrywała tam w górze jakieś niebywałe światło, jakby te iskrzące się gwiazdy stanowiły tylko otwory i szpary, poprzez które błyszczała ta nieopisana jasność. Nigdy nie widziałem takiego nieba jak tej nocy, tak jaśniejącego, tak twardo stalowoniebieskiego, a jednak iskrzącego, kapiącego, szumiącego, tryskającego światłem, które szło z księżyca i z gwiazd, a które jednak zdawało się palić w tajemniczym wnętrzu. Biały lakier migotał jaskrawo w świetle księżyca; wszystkie brzegi okrętu na tle aksamitnociemnego morza, liny, reje, wszystkie kontury rozpływały się w tym falującym świetle; niejako w próżni zdawały się wisieć światła na masztach i ponad nimi okrągłe oko okrętu – ziemska, żółta gwiazda pomiędzy promieniującymi gwiazdami nieba.
Ponad moją głową zawisła czarodziejska konstelacja gwiazd, Krzyż Południa – błyszczącymi diamentowymi gwoździami przybity do niewidzialnej przestrzeni, unoszący się pozornie w powietrzu, gdy tymczasem tylko okręt ciężko oddychającą piersią wytwarzał ruch w dół i w górę, jak olbrzymi pływak przez ciemne fale pchający kadłub. Stałem i patrzyłem w niebo. Miałem uczucie, jakbym był w łaźni, gdzie gorąca woda płynie z góry, tylko że to była nie woda, lecz światło, białe i ciepłe, które mi zalewało ręce, ramiona i głowę. Odetchnąłem swobodnie, lekko, i nagle olśniony, poczułem na wargach orzeźwiający trunek: powietrze, ciepłe, fermentujące, łatwo upajające powietrze, w którym był oddech owoców i woń dalekich wysp. I po raz pierwszy, odkąd się znalazłem na tych deskach, poczułem świętą rozkosz: rozkosz marzenia i to pragnienie zmysłowe, żeby ciało oddać jak kobieta tej otaczającej mnie miękkości. Chciałem się położyć i wznieść wzrok ku tym białym hieroglifom. Ale wszystkie leżaki i krzesła pochowano i na całym pokładzie nie było gdzie usiąść. Ostrożnie, po omacku posuwałem się ku przodowi okrętu oślepiony światłem, które coraz gwałtowniej przenikało mnie wydzielając się z otaczających przedmiotów.
To wapienno-białe, jaskrawo palące się światło bolało prawie, pragnąłem gdziekolwiek ukryć się w cieniu, rozciągnąć na jakiejś macie, nie odbierać samemu tego blasku, tylko patrzeć, jak odbijało się ono w przedmiotach, tak jak się ogląda słoneczny pejzaż z cienia pokoju. Poprzez żelazne zwoje, potykając się na linach, doszedłem nareszcie aż do dziobu, spojrzałem w dół, gdzie przednia część okrętu nurzała się w czarnej wodzie, a roztopione światło księżyca tryskało pianą po obu stronach. Pług podnosił się i opadał w czarne falujące skiby morza; odczuwałem wszystkie katusze zwyciężonego żywiołu, odczuwałem całą rozkosz panowania ziemi w tej świetlistej grze fal. W zapatrzeniu zapomniałem o czasie. Czy stałem tu już od godziny, czy tylko od kilku minut? W dół i w górę kołysała mnie ogromna koleba okrętu. Czułem tylko, że przychodzi na mnie zmęczenie, które było prawie rozkoszą. Chciałem spać i śnić, ale nie mogłem wyjść z czarodziejskiego koła i wrócić do mojej trumny. Ni stąd, ni zowąd wyczułem pod nogami zwój lin. Usiadłem z zamkniętymi oczyma, ale wciąż jeszcze żądnymi cienia, bo przed nimi, nad nimi płynął srebrny blask. W dole szumiała woda, a nade mną niedosłyszalnym dźwiękiem – biały prąd światła. Stopniowo wchodził mi ten szum w krew; nie czułem już, czy żyję, i nie wiem, czy był to mój własny oddech, czy dalekie bicie serca okrętu. Płynąc rozpływałem się w tym niespokojnym szumie światła.
Suchy, cichy kaszel w pobliżu sprawił, że się zerwałem. Przerażony zbudziłem się z upajających marzeń. Oczy, oślepłe od białego światła, które jaśniało ponad zamkniętymi dotychczas powiekami, chciały się czegoś doszukać w ciemności. Tuż naprzeciw mnie w cieniu ściany okrętowej błysnęło coś jakby szkło okularów, a teraz żarzyła się wielka okrągła iskra – ognik fajki. Kiedy usiadłem zafascynowany pianą oblewającą dziób okrętu i Krzyżem Południa w górze, nie zauważyłem sąsiada, który tu widocznie tkwił cały czas bez ruchu. Jeszcze niezupełnie przytomny wyjąkałem po niemiecku:
– Przepraszam.
– Ależ, proszę – odpowiedział głos z ciemności również po niemiecku.
Nie umiem opisać, jak niesamowite było to milczące siedzenie obok siebie w ciemnościach dwóch ludzi nie widzących się wzajem. Miałem wrażenie, że ten człowiek wpatruje się we mnie ustawicznie, jak ja rzeczywiście wpatrywałem się w niego. Ale tak silne było to białe błyszczące światło ponad nami, że jeden drugiego nie mógł widzieć – chyba tylko zarys konturów w cieniu. Zdawało mi się jedynie, że słyszę oddech i syczący szmer ssania fajki.
To milczenie było ponad siły. Najchętniej bym odszedł, ale wydawało mi się, że byłoby to za gwałtowne, za nagłe. Zakłopotany wyjąłem papierosa. Zapałka syknęła i przez chwilę drgał promyk światła w ciasnej przestrzeni. Zobaczyłem za szkłami okularów obcą twarz, której nigdy dotąd nie widziałem na okręcie, przy żadnym posiłku, w żadnym korytarzu; czy to nagłe światło było przykre dla oczu, czy też była to halucynacja, ale twarz ta wydawała mi się przerażająco wykrzywiona, ponura, diabelska. Lecz zanim wyraźnie spostrzegłem pojedyncze szczegóły, ciemność połknęła znowu oświetlone na mgnienie linie i znów widziałem, jak przedtem, tylko kontury ciemnej, wciśniętej w mrok postaci i od czasu do czasu krągły płomień ognistego pierścienia fajki w powietrzu. Milczeliśmy, a to milczenie było duszne i przygniatające jak podzwrotnikowe powietrze.
Nareszcie, nie mogąc tego znieść dłużej, wstałem i powiedziałem grzecznie:
– Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedział z ciemności ochrypły, twardy, jakby zardzewiały głos.
Potykając się o liny okrętowe szedłem z trudem naprzód. Nagle usłyszałem za sobą odgłos szybkich, niepewnych kroków. Kroczył za mną ów zagadkowy człowiek. Odruchowo stanąłem, ale nie przybliżył się. W ciemnościach czułem tylko jakby strach i przygnębienie w jego chodzie.
– Przepraszam – powiedział prędko – że ośmielam się niepokoić pana. Ja... ja... – jąkał się z zakłopotaniem – ja... mam osobiste... całkiem osobiste powody unikania ludzi... śmierć osoby... dlatego stronię od towarzystwa na okręcie... nie mam na myśli pana, nie... nie... Prosiłbym tylko... byłbym ogromnie zobowiązany, gdyby pan nikomu nie mówił... Mam, jak powiedziałem, osobiste powody, które mi wzbraniają szukać teraz towarzystwa ludzi... tak... Byłoby mi przykro, gdyby pan wspomniał, że mnie... że tu ktoś w nocy... że... ja...
Słowa jego znów więzły w gardle. Widząc to zmieszanie zapewniłem go skwapliwie, że wypełnię jak najchętniej prośbę. Podaliśmy sobie ręce. Potem wróciłem do kajuty i zasnąłem snem ciężkim, dziwnie poplątanym majakami.