W odmęcie uczuć - Stefan Zweig - ebook + audiobook

W odmęcie uczuć audiobook

Stefan Zweig

4,3

Audiobook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„W odmęcie uczuć” Stefana Zweiga to poruszająca historia młodego akademika, który na progu sześćdziesiątego roku życia, wraca wspomnieniami do niezwykłej relacji ze swoim mentorem. To opowieść o odkrywaniu pasji do nauki, sile przyjaźni przekraczającej granice wieku, oraz trudnym konfrontowaniu się z niespodziewaną miłością. Zweig, z subtelnym piórem i empatią, odsłania skomplikowane emocje, które powstają, gdy uczucia przekraczają spodziewane granice.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 4 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz
Oceny
4,3 (13 ocen)
6
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lupusrevelio

Nie oderwiesz się od lektury

świetne
00
Dapikus

Całkiem niezła

Dużo emocji młodego i starszego człowieka
00
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

prawdziwa literatura
00

Popularność




W ODMĘCIE UCZUĆ

 

Dobry mieli pomysł moi uczniowie i koledzy uniwersyteccy: przede mną leży w cennej oprawie pierwszy egzemplarz owej pracy, którą uroczyście wręczyli filologowie w dniu sześćdziesiątej rocznicy moich urodzin, a trzydziestej – mojej akademickiej działalności naukowej. Doprawdy, że to cała biografia; nie ma artykułu ani mowy okolicznościowej, ani błahej recenzji w jakimś roczniku naukowym, której by gorliwość bibliograficzna nie zdołała wydrzeć z papierowej mogiły. Historia mojej ewolucji, mojego stawania się, została odbudowana aż do chwili obecnej, jasno, dokładnie, szczebel za szczeblem, podobna do czysto wymiecionych schodów. Byłbym chyba niewdzięczny, gdybym się nie radował tą wzruszającą starannością. To, co wydawało mi się przeżyte i zaginione, powraca w tym wizerunku uporządkowane i uzgodnione: nie, nie mogę zaprzeczyć, że ja, stary człowiek, przyglądałem się tym kartkom z taką samą dumą, z jaką kiedyś uczeń oglądał świadectwa nauczycieli, którzy mu po raz pierwszy przyznawali zdolności i pragnienie wiedzy.

A jednak… gdy przerzuciłem dwieście pracowitych stronic i gdy się przyjrzałem dokładnie mojemu wizerunkowi duchowemu, musiałem się uśmiechnąć. Czy tak doprawdy wyglądało moje życie, czy istotnie biegło od pierwszej do ostatniej chwili w tak wygodnych, tak pełnych celowości serpentynach, czy układało się w tak należyte warstwy, jak to wynika z papierowego bilansu biografa? Podobnych uczuć doznałem, gdy usłyszałem po raz pierwszy własny głos w gramofonie: początkowo nie poznałem go, bo to był głos, który słyszą inni, a nie ten, który ja sam słyszę własnymi włóknami nerwowymi.

I wtedy ja, który całe życie poświęciłem na to, aby opisywać ludzi na podstawie ich dzieł, aby odtwarzać ich duchową strukturę – we własnych przeżyciach spostrzegłem, jak niedostępny jest właściwy rdzeń każdej istoty, owa twórcza komórka, w której kiełkuje wszelki rozrost. Przeżywamy w końcu miliardy sekund, a przecież wśród nich tylko jedną, jedyną, która wstrząsa naszym światem wewnętrznym, tę sekundę (Stendhal ją opisał), w której się krystalizuje, w której błyskawicznie rozkwita utajony zarodek duchowego życia – magiczna sekunda, podobna do chwili poczęcia, jak ona skryta w gorącym wnętrzu ciała, niewidzialna, niedotykalna, niewyczuwalna, jedyny raz przeżyta tajemnica. Algebra ducha nie potrafi jej wyliczyć, alchemia przeczuć – wyczarować, a nawet własne uczucie rzadko ją odgadnie.

O tajemnicach mojego duchowego rozwoju nie wie ta księga nic: dlatego też musiałem się uśmiechnąć. Wszystko w niej jest prawdziwe – lecz brak w niej najistotniejszego. Opisuje mnie, lecz nie świadczy o mnie. Mówi o mnie, lecz mnie nie zdradza. Dwieście nazwisk zawiera ten starannie zestawiony rejestr – jednego wszakże nazwiska braknie – nazwiska człowieka, który był dla mnie twórczym impulsem, który rozstrzygnął o moim losie, a teraz ze zdwojoną siłą przywołuje mnie do czasów mojej młodości. Jest mowa o wszystkich oprócz tego, który mnie natchnął słowami, który przeze mnie przemawia: i to tchórzliwe przemilczanie poczytuję sobie za winę. Przez całe życie kreśliłem duchowe sylwetki, wskrzeszałem postaci z ubiegłych stuleci, aby się stały zrozumiałe dla współczesnych, a o nim nie pomyślałem nigdy. Teraz pragnę więc drogim cieniom – jak za dni Homera – dać się napić własnej krwi i niech przemówi do mnie znów, do mnie, starzejącego się, on, już od dawna postarzały. Tajną kartkę dołożę do jawnych, spowiedź dołączę do księgi uczonej, jemu i sobie opowiem prawdę o mojej młodości.

* * *

Nim rozpocznę, raz jeszcze przerzucę strony owej księgi usiłującej odzwierciedlić moje życie. I muszę się po raz kolejny uśmiechnąć. Bo jak oni chcieli dotrzeć do prawdy mojej wewnętrznej istoty skoro obrali fałszywy sposób podejścia? Już pierwszy krok był chybiony! Jakiś przychylny mi kolega szkolny – obecnie także tajny radca – opowiada o mnie, jakobym już w gimnazjum wyróżniał się namiętnym ukochaniem wiedzy. Źle sobie przypomniałeś, kochany radco! Humanistyka była dla mnie wtedy przymusem, który mi ciążył aż do wściekłości, aż do zgrzytania zębami! Ponieważ byłem synem dyrektora gimnazjum w małym miasteczku północnych Niemiec i widziałem, że nad oświatą pracuje się tylko dla chleba, znienawidziłem filologię od wczesnego dzieciństwa. Zwykle bowiem natura, zgodnie ze swoim mistycznym prawem, aby ocalić iskrę twórczą – nastawia dziecko niechętnie i pogardliwie w stosunku do zamiłowań ojca. Nie pragnie bowiem bezsilnego, opieszałego dziedzictwa, kontynuacji z pokolenia na pokolenie: najpierw przeciwstawia sobie jednorodne upodobania i dopiero po mozolnych, acz owocnych zbaczaniach na manowce pozwala na powrót do drogi utorowanej przez przodków. Wystarczyło, że mój ojciec uważał naukę za świętość, abym ja utrzymywał, że to jest puste mędrkowanie; ponieważ on upatrywał w klasykach ideały, mnie wydawali się moralizatorami i dlatego ich nienawidziłem. Otoczony książkami, gardziłem nimi. Popychany wciąż przez ojca do pracy umysłowej, buntowałem się przeciwko wszelkiej wiedzy przekazywanej na piśmie. Nic też dziwnego, że uporawszy się po wielkim wysiłku z maturą, wzbraniałem się gwałtownie przeciwko kontynuacji studiów. Chciałem być oficerem, marynarzem lub inżynierem, do żadnego z tych zawodów nie czując nieodpartego powołania. Jedynie wstręt do papierowej, dydaktycznej wiedzy zmuszał mnie do szukania drogi praktyczno-aktywnej zamiast akademickiej. Lecz mój ojciec, w fanatycznej czołobitności przed wszystkim, co „uniwersyteckie”, domagał się ode mnie akademickiego wykształcenia. Udało mi się uzyskać jedynie to ustępstwo, że wybrałem filologię angielską zamiast filologii klasycznej. (Rozwiązanie to przyjąłem w końcu nie bez tajnej myśli, że będę prędzej mógł wykorzystać znajomość tego marynarskiego języka w upragnionej karierze żeglarza).

Nie ma też nic w owym curriculum vitae bardziej nietrafnego niż grzecznościowe orzeczenie, że w Berlinie, „w pierwszym semestrze zdobyłem podwaliny wiedzy filologicznej dzięki światłemu kierownictwu najbardziej zasłużonych profesorów” – cóż ja wtedy wiedziałem o kolegach i docentach w swoim niepohamowanym upragnieniu swobody?

Gdy po raz pierwszy mimochodem wpadłem do sali wykładowej – zatęchłe powietrze, po pastorsku monotonny, a jednocześnie rozwlekły wykład zmogły mnie takim znużeniem, że musiałem walczyć ze sobą, aby nie złożyć sennej głowy na ławce – przecież to była wciąż jeszcze szkoła, a mnie się wydawało, że szczęśliwie jej uniknąłem… Taka sama klasa z katedrą na podium, z taką samą pedantyczną drobiazgowością. Mimo woli wydało mi się, że to piasek się sączy z cienkich warg tajnego radcy, tak równomiernie, tak szybko spadały słowa z obskubanego zeszytu w zgęszczone powietrze. Dobrze znane uczniom podejrzenie, że dostali się do kostnicy ducha, gdzie obojętne ręce dokonują sekcji – odnowiło się ze straszną dokładnością przy tym opracowaniu od dawna przestarzałej aleksandryny. Instynkt samozachowawczy potęgował się we mnie dopiero z przemożną siłą, gdy wyszedłem z przesłuchanego z trudem wykładu na ulice miasta.

Berlin ówczesny, zadziwiony własnym rozrostem, spęczniały zbyt wybujałą męskością, tryskał elektrycznością ze wszystkich ulic, ze wszystkich kamieni, narzucał nieodparcie gorące, roztętnione tempo, i ze swoją zaborczą żądzą był bardzo podobny do lekkiego szału mojej świeżo spostrzeżonej męskości.

Wydostaliśmy się nagle oboje, miasto i ja, z atmosfery protestancko przyzwoitej, ograniczonej, małomieszczańskiej – i zbyt szybko rzuceni w wir kuszących możliwości – oboje, miasto i ja, wówczas ledwo wykluty młodzieniaszek, wibrowaliśmy jak dynamo z niepokoju i niecierpliwości. Nigdy nie rozumiałem ani nie kochałem Berlina tak, jak wtedy. Jak w tym gorącym przepełnionym ulu ludzkim, tak i we mnie tętniła każda komórka żądzą rozprzestrzenienia się – młodzieńcza niecierpliwość, która mogła się wyładować jedynie w spazmie na rozpalonym łonie owej olbrzymki, miasta niecierpliwego, miasta buchającego siłą. Od razu rzuciłem się w wir stolicy, krążyłem w jej tętnicach, obejmowałem skwapliwie i z ciekawością jej korpus kamienny, a przecież gorący – od poranka do północy ganiałem po ulicach, tropiłem jej kryjówki; z istnym opętaniem rzuciłem się na poszukiwanie przygód zamiast zająć się studiami. Ta przesada we wszystkim była objawem mojego szczególnego usposobienia: od dzieciństwa byłem niezdolny do równoczesności zajęć. Zawsze i wszędzie kierował mną gwałtowny, lecz jednostronny impet – i dziś jeszcze potrafię się wgryźć w jakiś problemat z takim fanatyzmem, że nie odpocznę wcześniej, nim nie rozgryzę go aż do najostateczniejszego szpiku.

Poczucie swobody górowało we mnie wtedy z tak przemożną siłą, że nie tolerowałem nawet klauzuli godzin wykładowych – ba! nawet zamknięta przestrzeń mojego pokoju wydawała mi się nieznośna – wszystko, co nie było poszukiwaniem awantur, było według mnie stratą czasu. I dobrze musiał się okiełznać młody prowincjonalista ledwie spuszczony ze smyczy, aby móc uchodzić za mężczyznę: byłem hospitantem korporacji, chciałem nadać sobie (w istocie byłem bardzo nieśmiały) wyraz junaka, chwata i wszetecznika, po ośmiu dniach pobytu grałem rolę mieszkańca stolicy, nauczyłem się ze zdumiewającą szybkością szwendania i rozsiadania po kawiarniach, jak prawdziwy miles gloriosus. Do tego rozdziału męskich przeżyć należą oczywiście niewiasty – „kobitki” – jak je nazywała arogancka gwara studentów – i bardzo mi się przydało, że był ze mnie wyjątkowo ładny chłopak. Wysmukły, rozrośnięty, o twarzy pokrytej jeszcze świeżą brązową patyną morza, o wygimnastykowanych członkach… istotnie, nie było mi trudno górować nad wysuszonymi jak śledzie subiekcikami, którzy, jak my, ciągnęli co niedzielę na zdobycz do tancbud w Halensee lub Hundekehle (wtedy jeszcze dość odległych od miasta). Już to była służąca z Meklenburga, dziewucha o włosach jak słoma i cerze jak mleko – którą, rozgrzany tańcem, ściągnąłem do mojej budy, korzystając z jej „wychodnej” – już to rozwichrzona nerwowa Żydóweczka z Poznania, co sprzedawała u Tietza pończoszki – tani łup, bez trudu zdobyty i szybko oddawany w ręce kompanów. W tej niespodziewanej łatwości wygranych lękliwego jeszcze wczoraj żaka taiła się upajająca niespodzianka – taniutkie rezultaty pomnażały moje zuchwalstwo – i w końcu zacząłem traktować ulicę jedynie jako miejsce łowów, szukania przygód już zupełnie bez wyboru, raczej dla samego sportu.

Gdy pewnego razu, łażąc za jakąś ładną dziewczynką, znalazłem się – doprawdy przypadkiem – przed gmachem uniwersytetu, musiałem się uśmiechnąć, myśląc, jak dawno moja noga nie przestąpiła tego szacownego progu. Razem z przyjacielem, takim samym zuchem jak ja, weszliśmy do wnętrza – tak dla kawału. Uchyliliśmy tylko drzwi i zobaczyliśmy (niewiarygodnie śmieszny był to widok): sto pięćdziesiąt zgarbionych nad pismem grzbietów, odmawiających litanię pod przewodnictwem zawodzącego starca z białą brodą. Po chwili przymknąłem drzwi – niech sobie tam dalej cieknie ów mętny strumyczek wymowy ponad ramionami gorliwców – ja z moim towarzyszem wybiegliśmy wesoło wprost w rozsłonecznioną aleję.

Zdaje mi się, że żaden młody człowiek nie zabijał czasu w głupszy sposób niż ja to czyniłem w owych miesiącach. Nie czytałem książek i jestem pewien, że przez ten czas nie powiedziałem ani jednego rozsądnego słowa, że nie miałem ani jednej głębszej myśli – instynktownie unikałem kulturalnego towarzystwa, po to jedynie, aby zbudzone zmysły mocniej reagowały na piekący czar nowych, dotychczas zabronionych wzruszeń. Co prawda to upajanie się, to rozrzutne burzenie się soków jest istotą silnej, wyzwolonej młodości. W tym dziwnym opętaniu uważałem jednak ten rodzaj loterii za niebezpieczny. Byłbym się zupełnie zmarnował lub przynajmniej pogrążył w pewnym uczuciowym otępieniu, gdyby przypadek nie zahamował mnie na drodze ku przepaści.

Przypadek ten – dziś z wdzięcznością nazywam go szczęśliwym – sprawił, że mój ojciec został wezwany przez ministerstwo do Berlina na jednodniową konferencję dyrektorów. Ponieważ był zawodowym pedagogiem, wykorzystał tę sposobność, aby wybadać mój sposób prowadzenia się bez zapowiedzi przybycia i aby mnie niespodziewanie przyłapać. Ten podstęp udał mu się znakomicie. Jak zwykle w moim tanim studenckim pokoiku (wchodziło się do niego przez kuchnię, a później przez przedpokój gospodyni) miałem poufną damską wizytę, gdy nagle ktoś donośnie zapukał do drzwi. Przypuszczając, że to jakiś kolega, mruknąłem niechętnie: „Jestem teraz zajęty”. Lecz po krótkiej pauzie pukanie się powtórzyło, po raz drugi i trzeci – z wyraźną niecierpliwością. Z wściekłością wciągnąłem spodnie, aby się jak najszybciej pozbyć impertynenckiego natręta – i w rozchełstanej koszuli, ze zwisającymi szelkami, boso, szarpnąłem drzwi… Natychmiast się cofnąłem jak uderzony maczugą w łeb, rozpoznawszy w ciemnościach przedpokoju sylwetkę mojego ojca. Twarzy nie dojrzałem prawie wcale, jedynie zamigotał błysk okularów w półmroku. Lecz rozpoznanie konturów wystarczyło, aby przygotowane z góry bezczelne słowa uwięzły w krtani jak dławiąca ość: przez chwilę stałem kompletnie ogłuszony. A potem musiałem – o, straszna chwilo! – pokornie prosić, by zechciał kilka minut poczekać w kuchni, dopóki nie doprowadzę mojego pokoju do porządku. Jak powiedziałem wyżej, twarzy nie widziałem, ale czułem, że on zrozumiał wszystko. Mówiło mi o tym jego milczenie, jego powściągliwe zachowanie i ten pełen obrzydzenia gest z jakim, nie podając mi ręki, przeszedł do kuchni. I tam, przed paleniskiem, w wyziewach brukwi i odgrzewanej kawy, musiał stary człowiek czekać dziesięć minut – dziesięć minut jednakowo poniżających dla mnie i dla niego – i słyszeć mimo woli, jak podawałem dziewczynie jej suknie i jak ją wyprawiałem z mieszkania. Słyszał jej kroki, jak śpieszny ich szelest wionął fałdami firanki: i nawet po jej wyjściu jeszcze nie mogłem go sprowadzić z upokarzającego ukrycia – musiałem uzupełnić braki, aż nazbyt wymowne, wzburzonego łóżka. Dopiero później – nigdy w życiu nie byłem bardziej zawstydzony – zjawiłem się przed nim.

Mój ojciec zachował w owej ciężkiej godzinie postawę, za którą mu do dziś dnia jestem wdzięczny. I gdy teraz przypominam sobie zmarłego ojca, nie wracam do perspektywy sztubaka, który uważał go jedynie za maszynę do poprawiania zeszytów, który w pogardzie miał jego nieustanne gderanie, jego skrupulatność zaśniedziałego pedanta – lecz przywołuję na myśl obraz tej arcyludzkiej chwili, kiedy stary człowiek, do głębi przejęty wstrętem, a jednak opanowany, bez jednego słowa poszedł za mną do dusznego pokoju. Kapelusz i rękawiczki trzymał w ręce: chciał je położyć, lecz gest odrazy wyjawił mi, że wolał nie dotknąć własną ręką obmierzłego dla niego brudu. Podsunąłem krzesło: nie odpowiedział nic, lecz pogardliwe jego zachowanie odrzucało możliwość jakiejkolwiek styczności z przedmiotami mojego pokoju.

Po kilku chwilach lodowatego, niechętnego milczenia zdjął okulary i przetarł je starannie. Wiedziałem, że ruch ten oznaczał zakłopotanie; nie uszło mojej uwadze także, że stary człowiek, gdy znów zakładał okulary, przetarł ukradkiem oczy. On wstydził się mnie, a ja wstydziłem się jego, nikt z nas nie znalazł słowa. W głębi duszy obawiałem się, że się rozpocznie kazanie, kwiecista przemowa owym gardłowym tonem, który znałem jeszcze ze szkoły, którego nienawidziłem i z którego drwiłem. Ale – i za to jeszcze dziś mu dziękuję – stary człowiek milczał i unikał mojego wzroku. W końcu podszedł do chwiejącej się etażerki, gdzie stały moje książki, otworzył je – i z pierwszego rzutu oka zorientował się, że były nietknięte, a w większości nawet nieporozcinane.

– Pokaż notatki!

Ten rozkaz to były jego pierwsze słowa. Z drżeniem podałem mu zeszyt, wiedziałem bowiem, że stenograficzne notatki zawierają tylko jeden jedyny wykład. Szybko przebiegł oczami pierwsze dwie kartki i bez cienia wzburzenia położył zeszyt na stole. Potem przysunął krzesło, usiadł, popatrzył na mnie poważnie, lecz bez najmniejszego wyrzutu, i zapytał:

– No, co ty sobie myślisz o tym? Co z tego będzie?

To spokojne pytanie zwyczajnie mnie przytłoczyło. Wszystko we mnie zdrętwiało: gdyby mnie zganił, odpowiedziałbym mu arogancko – gdyby mnie łagodnie upomniał, wyszydziłbym go. A to rzeczowe pytanie złamało moją krnąbrność: powaga domagała się powagi, ten wymuszony spokój nakazywał respekt i wewnętrzną gotowość. Nie ważę się przypominać, co wtedy odpowiedziałem, owa rozmowa dziś jeszcze ucieka mi spod pióra. Bywają niespodziewane wydarzenia, rodzaj wstrząsu wewnętrznego, pewne słowa, które dźwięczą prawdziwie tylko jeden raz i to w cztery oczy, a powtórzone brzmiałyby prawdopodobnie nieco sentymentalnie – słowa wybuchające w niespodzianym przypływie uczuć.

Była to jedyna istotna rozmowa, jaką prowadziłem z moim ojcem: upokarzałem się przed nim bez zastanowienia, wszelkie osądzenie kładąc w jego ręce. On zaś podsunął mi radę, abym opuścił Berlin i następny semestr przestudiował w jakimś małym uniwersytecie; jest pewien, pocieszał mnie prawie, że od tej chwili uda mi się nadrobić zmarnowany czas. Zaufanie to mną wstrząsnęło. W jednej chwili pojąłem krzywdę, jaką sprawiałem przez cały czas mojej młodości temu staremu człowiekowi, zakutemu w pancerz zimnej formalistyki. Musiałem zagryźć wargi, aby powstrzymać cisnące się na gwałt łzy. Lecz on pewnie odczuwał coś podobnego, gdyż nagle wyciągnął do mnie rękę, przytrzymał ją w swojej drżącej dłoni przez chwilę – i wyszedł porywczo. Nie śmiałem iść za nim, stałem zmieszany i ścierałem chusteczką krew z wargi: tak bardzo wgryzłem się zębami, aby pohamować szloch.

To był pierwszy wstrząs, jaki przeżył dziewiętnastoletni chłopiec. Wstrząs ów rozsypał bombastyczny domek z kart junactwa i studenckiej niezawisłości, rozbił bez użycia ostrzejszego słowa. Czułem się dość silny, aby wyrzec się wszystkich przyjemności – siła woli przyjęła rzucone wyzwanie, niecierpliwiłem się, aby zmierzyć się znów z pracą umysłową, pałałem żądzą do trybu życia wstrzemięźliwego i poważnego, tęskniłem za surowym rygorem. W tym okresie poświęciłem się studiom tak żarliwie, jak w klasztornym ślubowaniu, nie wiedząc wprawdzie o tym cudownym upojeniu, jakie mnie czeka w nauce, nie przeczuwając, że w świecie ducha także czekają mnie przygody i burzliwe niebezpieczeństwa.