Amor w bibliotece - Anna Wojtkowska-Witala - ebook
NOWOŚĆ

Amor w bibliotece ebook

Wojtkowska-Witala Anna

0,0

76 osób interesuje się tą książką

Opis

Agnieszka wiedzie spokojne, poukładane życie w niewielkim Mikołowie. Samotność jej nie przeszkadza, ma swoje przyzwyczajenia i czas na zainteresowania, a praca w bibliotece przynosi jej wiele radości i satysfakcji. Co się stanie, gdy w ten uporządkowany świat wtargnie wielka, wszechogarniająca miłość?
Martina poznaje przypadkiem na górskim szlaku i od tego dnia już nic nie będzie w jej życiu takie samo. Po tym pierwszym spotkaniu następują kolejne, a każde coraz gorętsze. Odkrywanie w sobie silnych uczuć i otwarcie na drugiego człowieka wcale jednak nie przychodzi żadnemu z tych dwojga łatwo.
Czy odnajdą drogę do siebie na krętych ścieżkach miłości?
Czy Agnieszka odważy się pójść za głosem serca?
Jakie niespodzianki szykuje jeszcze dla nich los?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © Anna Wojt­kow­ska-Wi­tala Co­py­ri­ght © 2025 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Źró­dło ob­razu: Ba­sh­ka­tov, to­xi­coz (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Bar­bara Ramza-Ko­ło­dziej­czyk
Wy­da­nie I
Ra­dom 2025
ISBN 978-83-68261-43-1
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Agnieszce Wró­bel i Na­ta­lii Cza­pli –dzię­kuję Wam za in­spi­ra­cję

1

Mar­tin za­ło­żył oku­lary prze­ciw­sło­neczne, wy­jął klu­czyk ze sta­cyjki, po czym ener­gicz­nie wy­siadł z nie­rzu­ca­ją­cego się w oczy sa­mo­chodu. Szary me­ta­lik z licz­nymi otar­ciami do­bi­jał wieku dzie­się­ciu lat, ale spra­wo­wał się przy­zwo­icie i za­wsze do­wo­ził wła­ści­ciela do wy­bra­nego celu. Nie­atrak­cyjna marka i brak wielu udo­god­nień sku­tecz­nie od­stra­szały zło­dziei, więc Mar­tin nie za­wra­cał so­bie głowy i za­zwy­czaj zo­sta­wiał drzwi otwarte. Jak ła­two można się było do­my­ślić, sa­mo­chód nie po­sia­dał też cen­tral­nego zamka. W opi­nii znaw­ców auto nada­wało się je­dy­nie na złom i pew­nie kie­dyś tam trafi, do­póki jed­nak sil­nik dzia­łał, a koła się krę­ciły, w ogóle nie za­przą­tało to my­śli Mar­tina.

Do Mi­ko­łowa przy­je­chał po raz pierw­szy. Nie­wiel­kie gór­no­ślą­skie mia­sto, wci­śnięte po­mię­dzy Ka­to­wice, Ty­chy i Gli­wice, nie zro­biło na nim szcze­gól­nego pierw­szego wra­że­nia, mimo że po­ja­wiło się na ma­pie świata po­nad osiem­set lat temu. Sieć krę­tych uli­czek i rond, na któ­rych z tru­dem mie­ściły się au­to­busy prze­gu­bowe i sa­mo­chody cię­ża­rowe, bu­dziła w nim śmiech. Uro­kliwy ry­nek tylko na pierw­szy rzut oka ta­kim był, by po chwili zbrzyd­nąć pod wpły­wem krzy­czą­cych re­kla­mami ogród­ków piw­nych i na­wrzu­ca­nych bez ładu i składu, jak to w my­ślach na­zwał Mar­tin, ak­ce­so­riów. Tu fon­tanna, obok że­la­zne stadko kóz, ol­brzymi po­mnik ja­kie­goś świę­tego, zaj­mu­jąca zbyt wiele miej­sca wy­stawa, od­lany z brązu go­ściu z pa­pie­ro­sem w dłoni, do­nice z kwia­tami i wszech­obecny be­ton. Ma­new­ro­wał po­mię­dzy tym wszyst­kim a po­ru­sza­ją­cymi się po pły­cie rynku miesz­kań­cami i krew ude­rzała mu do głowy. Nie lu­bił prze­sto­jów, gdy szedł, to ener­gicz­nie, a nie wlókł się ni­czym kon­dukt ża­łobny. Hu­moru nie po­pra­wił mu na­wet świe­cący się jak puszka sar­dy­nek ry­cerz, mimo że uśmiech­nął się na jego wi­dok, bo przy­po­mi­nał mu zbroję za­pa­mię­taną z uwiel­bia­nego w dzie­ciń­stwie se­rialu Wa­ka­cje z du­chami, którą za­ło­żył Pi­ka­dor. Ze wsty­dem przy­zna­wał sam przed sobą, że książki Adama Bah­daja ni­gdy nie prze­czy­tał, choć na­dal miał ją w pla­nach.

– Szlag by to tra­fił! – wark­nął, kiedy po­tknął się o wy­sta­jącą kostkę bru­kową.

Szar­piąc za rę­kawy, zdjął prze­wiewną kurtkę w woj­sko­wym stylu i za­rzu­cił na lewe ra­mię, prawą dłoń wsu­nął do kie­szeni i pew­nym kro­kiem ru­szył przed sie­bie, nie zwa­ża­jąc na za­in­te­re­so­wa­nie, ja­kie wzbu­dzał swoją osobą. Wy­soki i przy­stojny, po­ru­sza­jący się pew­nie i ze swo­bodą, która cha­rak­te­ry­zuje lu­dzi bez kom­plek­sów, zde­cy­do­wa­nie wy­róż­niał się na tle sza­rych i jakby zmę­czo­nych miesz­kań­ców mia­steczka.

Z ulgą ode­tchnął do­piero, gdy zna­lazł się poza ryn­kiem i jego oczom uka­zał się wci­śnięty po­mię­dzy stare ka­mie­nice wy­soki, oszklony bu­dy­nek Cen­trum Fit­ness Pa­nien­kow­ski. No­ta­bene po­łowa tego biz­nesu na­le­żała do niego, o czym nie­ustan­nie przy­po­mi­nał mu brat, wy­dzwa­nia­jący do niego ostat­nimi czasy zbyt czę­sto. Cen­trum w Mi­ko­ło­wie było dzie­sią­tym i naj­młod­szym punk­tem pręż­nie roz­wi­ja­ją­cej się sieci Fit­ness Pa­nien­kow­ski.

Ra­fał, star­szy o rok i roz­sąd­niej­szy brat, a za­ra­zem naj­uczciw­szy czło­wiek, ja­kiego Mar­tin kie­dy­kol­wiek po­znał, od wielu mie­sięcy pró­bo­wał spro­wa­dzić go do Mi­ko­łowa. Po tym, jak Mar­tin z pro­wa­dzoną przez sie­bie grupą tu­ry­stów wkro­czył nie­le­gal­nie na pry­watny te­ren mek­sy­kań­skiego bo­ga­cza, a po­tem za­miast po­kor­nie się wy­co­fać, wy­kłó­cał się z ochroną ni­czym prze­kupka na targu i w efek­cie wy­lą­do­wał na ko­mi­sa­ria­cie mek­sy­kań­skiej po­li­cji, gdzie z ko­lei do­pro­wa­dził do bójki, otrzy­mał za­kaz wjazdu do Mek­syku.

Choć zo­stał wpro­wa­dzony w kaj­dan­kach na po­kład sa­mo­lotu do War­szawy, nie po­niósł więk­szych kon­se­kwen­cji tylko dla­tego, że użył wro­dzo­nego uroku oso­bi­stego i ko­bieta ma­jąca za­de­cy­do­wać o jego lo­sie osta­tecz­nie ule­gła. Sprawa zo­stała za­mie­ciona pod dy­wan, a Mar­tina kosz­to­wało to nie­wiele. Je­den szybki nu­me­rek i po wszyst­kim. Rzadko sto­so­wał ta­kie roz­wią­za­nia dla osią­gnię­cia wła­snych ce­lów, ale po pierw­sze ta ko­bieta sama się o to pro­siła, a po dru­gie nie chciał kło­po­tów. Choć te i tak się po­ja­wiły, gdyż biuro po­dróży, z któ­rym współ­pra­co­wał, nie za­mie­rzało wię­cej ko­rzy­stać z jego usług prze­wod­nika. Już i tak wie­lo­krot­nie go upo­mi­nano za nie­kon­wen­cjo­nalne me­tody pracy, da­leko od­bie­ga­jące od tego, co znaj­do­wało się w opi­sach wy­cie­czek. Wpraw­dzie uczest­nicy wy­praw wra­cali do Pol­ski za­do­wo­leni i z na­dal bu­zu­jącą w nich ad­re­na­liną, ale ostatni in­cy­dent w Mek­syku spra­wił, że wszy­scy jak je­den mąż zło­żyli skargę na Mar­tina.

Spa­ko­wał wów­czas ple­cak i na kilka mie­sięcy za­szył się w Kar­ko­no­szach, gdzie sy­piał w schro­ni­skach, upra­wiał wspi­naczkę skał­kową i bie­gał po szla­kach bez ko­szulki, czym nie­ustan­nie wzbu­dzał po­dziw, głów­nie wśród tu­ry­stek. Umię­śnione i opa­lone ciało, kę­dzie­rzawe, czarne włosy się­ga­jące ra­mion lub nie­dbale spięte w ku­cyk, kil­ku­dniowy za­rost i ciemne oku­lary do­da­jące ta­jem­ni­czo­ści dla wielu pań były więk­szą atrak­cją niż spo­tka­nie wilka na kar­ko­no­skich szla­kach. Na wi­dok Mar­tina nie mu­siały tru­chleć ze stra­chu ani ucie­kać, mo­gły ze swo­bodą przy­glą­dać się pięk­nemu oka­zowi i bez­kar­nie ro­bić mu zdję­cia, co kwi­to­wał lek­ce­wa­żą­cym uśmie­chem. One od­bie­rały ten gry­mas jako ko­kie­te­rię.

Przed Cen­trum Fit­ness Pa­nien­kow­ski znaj­do­wał się nie­wielki par­king, te­raz w ca­ło­ści za­peł­niony sa­mo­cho­dami, po­mię­dzy któ­rymi tkwiło kilka hu­laj­nóg elek­trycz­nych. Mar­tin zdjął oku­lary, przy­mknął oczy i prych­nął nie­za­do­wo­lony:

– Co to za mia­sto!

Cia­sno i ki­czo­wato. Nic tu do sie­bie nie pa­so­wało, a usta­wione na brzegu chod­nika do­nice z wy­soką ozdobną trawą wy­glą­dały kosz­mar­nie.

– Co to ma być? – za­py­tał Ra­fała wy­cho­dzą­cego ku niemu z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Mnie nie py­taj, chod­niki są miej­skie – usły­szał w od­po­wie­dzi.

Bra­cia pa­dli so­bie w ra­miona, a po­tem mocno uści­snęli dło­nie na po­wi­ta­nie.

– Długo ka­za­łeś na sie­bie cze­kać, młody.

– Młody! Udał ci się dow­cip – sark­nął Mar­tin.

– Wchodź, nie bę­dziemy ga­dać przed wej­ściem.

Mar­tin mu­siał przy­znać, że je­śli jego brat się do cze­goś za­bie­rał, to ro­bił to per­fek­cyj­nie. Mimo iż cen­trum nie miało im­po­nu­ją­cej po­wierzchni, to pre­zen­to­wało się luk­su­sowo. No­wo­cze­sny wy­strój, okna na całą ścianę i od­po­wied­nio do­brana ko­lo­ry­styka spra­wiały, że chciało się tu­taj wra­cać raz po raz i wy­ci­skać z sie­bie siódme poty. Mar­tin naj­chęt­niej wmie­szałby się po­mię­dzy ćwi­czą­cych i roz­ła­do­wał na­pię­cie i złość, ale cze­kała go roz­mowa z bra­tem. Gdzieś mu­siał się za­cze­pić i za­cząć re­ali­zo­wać odło­żony przed laty plan. Młody już nie był, pora osiąść gdzieś na dłu­żej, bo na stałe nie za­mie­rzał osia­dać ni­g­dzie. Prze­stronne miesz­ka­nie w War­sza­wie w ogóle się do tego nie nada­wało. Zbyt wielu nu­dzą­cych go już zna­jo­mych i parę ko­biet, z któ­rymi nie zwią­zał się na dłu­żej, choć one wciąż miały na­dzieję. Nie­któ­rym dał za­pa­sowy klucz i nie wie­dział, ale też nie chciał wie­dzieć, jak z nich ko­rzy­stały, ale ni­gdy na sie­bie nie wpa­dały. Czyżby za jego ple­cami usta­lały so­bie gra­fik? Jed­nak seks bez zo­bo­wią­zań też już go znu­dził.

– Sta­rze­jesz się – ma­wiał do sie­bie co­raz czę­ściej.

Ra­fał wpro­wa­dził brata do ob­szer­nego biura, urzą­dzo­nego rów­nie gu­stow­nie jak po­zo­stałe czę­ści cen­trum. Ja­sne barwy były zde­cy­do­wa­nie przy­jem­niej­sze dla oka niż czerń nie­zmien­nie ko­ja­rząca się ze smut­kiem, złem i prze­mocą. W po­miesz­cze­niu znaj­do­wały się dwa dość duże biurka i Mar­tin do­my­ślił się, że jedno zo­stało prze­zna­czone dla niego.

– Chyba nie są­dzisz, że dam się w nim po­sa­dzić. – Wska­zał na skó­rzany fo­tel.

– To twoje miej­sce, zro­bisz z nim, co ze­chcesz.

Ra­fał za­to­pił się w swoim fo­telu, a Mar­tin non­sza­lancko za­siadł na bla­cie biurka.

– A tak w ogóle to gra­tu­la­cje! Kto by po­my­ślał, mój brat dziad­kiem, i to dwójki za jed­nym za­ma­chem.

– Dzięki. Na­pi­jesz się cze­goś? Piwa?

– Masz wodę? Nie­ga­zo­waną.

Ra­fał pod­szedł do za­bu­do­wa­nej w ścia­nie lo­dówki.

– Trzy­maj. – Rzu­cił bu­telkę w stronę brata.

– Zimna. W sam raz na zbli­ża­jące się upały. Po­dobno lato ma być naj­cie­plej­sze od iluś tam lat.

– Do­bra, do­bra, Mar­ti­nie, nie bę­dziemy ga­dać o po­go­dzie.

– To strze­laj, co tam do mnie masz, dziadku. – Młod­szy brat uśmiech­nął się, po czym przy­tknął bu­telkę do ust i wy­pił całą jej za­war­tość. – Pić mi się chciało jak dia­bli. Po cho­lerę ka­za­łeś mi par­ko­wać tak da­leko.

– Wi­taj w Mi­ko­ło­wie, mie­ście za­pcha­nych par­kin­gów i wą­skich uli­czek.

– Bar­dzo śmieszne.

– Ko­niec żar­tów. Le­piej po­wiedz, co za­mie­rzasz da­lej ro­bić?

– No co? To, co dla mnie za­pla­no­wa­łeś, bra­ciszku, za­in­te­re­so­wać się swoją po­łową tego miej­sca. – Uniósł rękę i za­to­czył nią koło. – Mi­ko­łow­skim Cen­trum Fit­ness Pa­nien­kow­ski – po­wie­dział bez wiel­kiego en­tu­zja­zmu.

– Se­rio?

– A jak? Tylko dla­czego w tej dziu­rze?

– Bo nie chcia­łeś w War­sza­wie.

– Ale aku­rat tu­taj? Nie za­pa­ła­łem do tego mia­sta mi­ło­ścią od pierw­szego wej­rze­nia. Co wam od­biło, że prze­nie­śli­ście się tu­taj na stałe? Ty, Rafi? Prze­cież ko­chasz wiel­kie mia­sta.

– Anetka bę­dzie się zaj­mo­wać bliź­nia­kami, bo Ala chce wró­cić do pracy, z ko­lei jej mąż tu­taj ma firmę i ro­dzinę. Jak dzie­ciaki pod­ro­sną, to wró­cimy na stare śmieci do sto­licy. Zresztą ja i tak jeż­dżę po­mię­dzy cen­trami, więc do wiel­kich miast, jak to okre­śli­łeś, będę wpa­dał.

– W su­mie ra­cja. Ale ja? Tu­taj?

– Po­łowa mi­ko­łow­skiego cen­trum jest twoja. Je­steś tu sze­fem, poza tym nie masz pracy.

– Mu­szę? – Mar­tin za­krę­cił pu­stą bu­telkę i zmru­żyw­szy oko, wy­ce­lo­wał w kie­runku ko­sza na śmieci. Kiedy bu­telka znik­nęła we wnę­trzu po­jem­nika, uniósł ręce do góry w ge­ście zwy­cię­stwa.

– Mu­sisz. Po­słu­chaj mnie te­raz uważ­nie, Mar­ti­nie. Nie je­steś już młody, czter­dzie­ści dzie­więć lat to wiek, w któ­rym po­wi­nie­neś się ustat­ko­wać.

Mar­tin pod­szedł do okna i stu­dio­wał swoje od­bi­cie w szy­bie. Po­tarł dło­nią za­rost.

– Nie wy­glą­dam na tyle. Mam do­bre geny. Ty zresztą też nie wy­glą­dasz na dziadka.

Ra­fał nie zwró­cił uwagi na słowa brata.

– Po­wi­nie­neś osiąść gdzieś na stałe, a nie włó­czyć się po świe­cie.

– Mam prze­cież miesz­ka­nie w War­sza­wie.

– Mó­wisz o tym ha­re­mie?

– Prze­sa­dzasz, Rafi. Ni­gdy nie prze­by­wała u mnie wię­cej niż jedna ko­bieta, a ostat­nio żadna.

– To coś no­wego.

– Sam się temu dzi­wię.

– Sta­rze­jesz się. Pora spo­waż­nieć.

– A ty jak zdarta płyta. „Sta­rze­jesz się”. „Ustat­ko­wać”. „Osiąść”. „Spo­waż­nieć”.

– Nie żar­tuję. Po­trzeba mi cie­bie tu­taj, mu­szę tro­chę pod­krę­cić fre­kwen­cję.

– I ja mam to zro­bić? Cie­kawe jak? – prych­nął młod­szy brat i tym ra­zem usiadł w przy­na­leż­nym mu fo­telu.

– Wy­star­czy, że po­pro­wa­dzisz za­ję­cia kilka razy w ty­go­dniu.

– I to ma przy­cią­gnąć lu­dzi? Prze­cież za­trud­niasz tre­ne­rów.

– Ty tego na­prawdę nie wi­dzisz? – Ra­fał wbił w brata py­ta­jący wzrok.

Ra­fał, wy­soki i wy­spor­to­wany, wy­gląd odzie­dzi­czył po ojcu: ja­sne włosy i nie­bie­skie oczy, rysy twa­rzy bar­dziej nie­miec­kie niż sło­wiań­skie. Mar­tin na­to­miast był ko­pią matki, od któ­rej prze­jął po­łu­dniowy typ urody i urok oso­bi­sty. Za­mi­ło­wa­nie do wol­no­ści też pew­nie miał po matce, która, gdy tylko chłopcy osią­gnęli peł­no­let­ność, zo­sta­wiła ojca i ucie­kła z dwu­dzie­sto­let­nim ko­chan­kiem. Oj­ciec Ra­fała i Mar­tina nie zdo­łał so­bie z tym po­ra­dzić i kiedy młod­szy syn wró­cił do domu ze świa­dec­twem ma­tu­ral­nym, za­miast po­wi­ta­nia z szam­pa­nem i gra­tu­la­cjami, za­stał ojca wi­szą­cego nad sto­łem w du­żym po­koju. Matki nie za­wia­do­mili, bo nie mieli po­ję­cia, gdzie się po­dzie­wała.

Od tam­tej pory bra­cia ra­dzili so­bie sami i tylko dzięki wła­snemu upo­rowi i wy­trwa­ło­ści do­szli do miej­sca, w któ­rym się te­raz znaj­do­wali. Z tym, że Ra­fał ra­dził so­bie świet­nie we wszyst­kich dzie­dzi­nach. Miał udane za­równo ży­cie pry­watne, jak i za­wo­dowe. Wiódł tak zwany ustat­ko­wany ży­wot. Z ko­lei Mar­tin wciąż uni­kał sta­bi­li­za­cji. Skoń­czył stu­dia, mimo że więk­szość czasu prze­zna­czo­nego na na­ukę ba­lo­wał, po­tem czę­sto zmie­niał pracę i z roz­my­słem po­stę­po­wał tak, żeby z ni­kim i ni­czym na trwałe się nie wią­zać. Pod­świa­do­mie bał się po­rzu­ce­nia. Skoro ro­dzona matka ode­szła bez słowa, to inni rów­nież są do tego zdolni. Zwłasz­cza ko­biety. Nie wie­rzył w silne więzi uczu­ciowe, a przy­pa­dek Ra­fała kwi­to­wał śmie­chem:

– Masz nie­miec­kie rysy, Ord­nung pły­nie u cie­bie wraz z krwią.

Praca prze­wod­nika wy­cie­czek i ba­lan­so­wa­nie pod­czas nich na gra­nicy prawa, czyli zmiana usta­lo­nej przez biuro po­dróży trasy na rzecz miejsc bar­dziej in­te­re­su­ją­cych, czę­sto nie­do­stęp­nych dla tu­ry­stów i na­ra­ża­nie tym sa­mym nie tylko sie­bie, lecz także in­nych, stało się nie­pi­sa­nym zna­kiem fir­mo­wym Mar­tina. Wszystko było do­brze do czasu owej fe­ral­nej wy­cieczki do Mek­syku. Póki przy­cią­gał klien­tów, przy­my­kano oko na jego fan­ta­zje, ale to wy­da­rze­nie po­słu­żyło jako pre­tekst do po­zby­cia się go. Te­raz znowu miał stać się wa­bi­kiem, i to w rę­kach wła­snego brata.

– Czego nie wi­dzę?

– Jak dzia­łasz na ko­biety. Wy­star­czyło, że prze­szli­śmy przez jedną salę ćwi­czeń, a wszyst­kie ćwi­czące pa­nie sta­nęły i po­że­rały cię wzro­kiem.

– Głu­poty ga­dasz. Mnie? Sam po­wie­dzia­łeś, że je­stem stary. Pięć dych puka do drzwi. Puk, puk.

– Nie wy­glą­dasz na tyle, masz do­bre geny. To twoje słowa, przed chwilą sam je wy­po­wie­dzia­łeś.

Mar­tin przy­mknął po­wieki i wes­tchnął:

– Jak ty to so­bie wy­obra­żasz? Ulotki re­kla­mowe też mam roz­no­sić?

– Je­śli się zga­dzasz?

– Po­wiedz, Rafi, że żar­tu­jesz.

– Żar­tuję.

– Więc co? Chyba nie ba­wisz się w strę­czy­ciel­stwo?

– Te­raz to ty żar­tu­jesz, Mar­ti­nie.

Ra­fał uru­cho­mił znaj­du­jący się na jego biurku lap­top i po chwili od­wró­cił sprzęt w kie­runku brata.

– Od lipca ukła­damy nowy gra­fik. Wy­bierz so­bie trzy dni w ty­go­dniu, w które chcesz mieć za­ję­cia. Trzy dni po osiem go­dzin, wię­cej od cie­bie nie wy­ma­gam.

Mar­tin się­gnął po lap­top i wpa­try­wał się w ru­bryki.

– Wto­rek, czwar­tek i so­bota. Tylko nie wiem, na co się pi­szę.

– Tre­ning ae­ro­bowy, a oprócz tego do­glą­da­nie, czy lu­dzie do­brze ćwi­czą na przy­rzą­dach. Na­wet nie wiesz, ja­kie cza­sem mają po­my­sły. Po­oglą­daj so­bie fil­miki w ne­cie, na­prawdę nie są ani usta­wiane, ani wy­my­ślone. – Ra­fał za­śmiał się gło­śno.

– I we­dług cie­bie dzięki mnie ma się zwięk­szyć fre­kwen­cja.

– Taką mam na­dzieję. Tylko pa­mię­taj, żad­nego seksu z klient­kami, zwłasz­cza tu­taj. Pe­łen pro­fe­sjo­na­lizm.

– Jezu, Rafi! Ty na­prawdę my­ślisz, że bzy­kam wszystko, co się ru­sza?

– Tylko cię ostrze­gam.

– Ja­sna sprawa. Chwi­lowo od­po­wiada mi sa­mot­ność, więc mo­żesz spać spo­koj­nie.

Mar­tin miał wąt­pli­wo­ści, ale skoro brat go pro­sił o po­moc, to głu­pio by­łoby od­mó­wić. Za­nim znaj­dzie nowe za­trud­nie­nie, może prze­cze­kać w Cen­trum Fit­ness Pa­nien­kow­ski i tro­chę po­pra­co­wać na rzecz swo­jej po­łowy. Naj­chęt­niej zrzekłby się tej wła­sno­ści, która ogra­ni­czała jego wol­ność. Brak zo­bo­wią­zań i smy­czy był tym, co lu­bił naj­bar­dziej. Poza tym w ko­lejce cze­kał dawno za­pla­no­wany pro­jekt. Miał na­dzieję za­siąść w końcu do pi­sa­nia książki. Całą masę od­ręcz­nych no­ta­tek zro­bio­nych pod­czas wielu od­by­tych po­dróży już upo­rząd­ko­wał. Po­mysł miał od dawna, wy­dawcę też. Wy­star­czyło zna­leźć tro­chę czasu i sa­mo­za­par­cia, a Dzien­nik (pseudo)prze­wod­nika bę­dzie pi­sał się sam, zwłasz­cza że miał rów­nież wy­zna­czony ter­min od­da­nia tek­stu. Niby też zo­bo­wią­za­nie, ale bar­dzo przy­jemne, bo sam tę datę wy­zna­czył. Przed­sta­wił swoje plany Ra­fa­łowi i z sa­tys­fak­cją zo­ba­czył w oczach brata nie tylko zdzi­wie­nie, lecz także po­dziw.

– No, Mar­ti­nie, po­zy­tyw­nie mnie za­sko­czy­łeś.

– Dzięki. Masz u mnie eg­zem­plarz z de­dy­ka­cją.

– Naj­pierw na­pisz, wy­daj, a po­tem dziel i roz­da­waj au­to­grafy. Mam na­dzieję, że przed pięć­dzie­siątką zdą­żysz.

– To nie­cały rok, chyba dam radę.

Bra­cia za­śmiali się, jakby usły­szeli do­bry żart. Po­tem Ra­fał opro­wa­dził brata po po­zo­sta­łych po­miesz­cze­niach cen­trum. Mar­tin mu­siał przy­znać, że sam le­piej by tego nie urzą­dził. Roz­pie­rała go duma, że Rafi tak do­brze ra­dzi so­bie ze wszyst­kim. Jed­nak nie za­zdro­ścił mu po­ukła­da­nego ży­cia, nie wy­obra­żał so­bie ta­kiej co­dzien­no­ści. Zrobi przy­sta­nek w Mi­ko­ło­wie, a po skoń­cze­niu książki ru­szy da­lej.

– Mogę się u cie­bie za­trzy­mać na chwilę, do­póki cze­goś nie wy­najmę? Naj­wy­żej ty­dzień, a po­tem idę na swoje.

– Ja­sne, Anetka się ucie­szy i po­znasz w końcu bliź­niaki. Ala też się ucie­szy na wi­dok ojca chrzest­nego.

– Nie bo­isz się, że Anetka po­żre mnie wzro­kiem? – za­żar­to­wał Mar­tin.

– Ona jest na cie­bie wy­jąt­kowo od­porna. – Ra­fał skwi­to­wał żart brata, da­jąc mu jed­no­cze­śnie wzro­kiem do zro­zu­mie­nia, żeby na­wet nie pró­bo­wał.

– A ja je­stem ho­no­rowy – do­dał Mar­tin, a w du­chu po­my­ślał, że Anetka ni­gdy go nie po­cią­gała. Trak­to­wał ją jak sio­strę i wszel­kie bliż­sze z nią sto­sunki uznałby za zde­cy­do­wa­nie ka­zi­rod­cze.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki