Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przejmujące dzieje rodziny na tle burzliwych czasów wojny
Klara rezygnuje z pracy, sprzedaje mieszkanie i kupuje dom, który okazuje się miejscem szczególnym. Pisze również historię rodziny ze strony ojca – babci Moniki i jej rodzeństwa.
Lena po rozwodzie postanawia nie wiązać się już z żadnym mężczyzną. Jednak los ma wobec niej inne plany.
Wiktor wyjeżdża na Madagaskar, gdzie chce pomagać innym. Niespodziewany wypadek sprawia, że musi wrócić do Polski.
Co łączy tę trójkę? Jak życie zaskoczyło Klarę, Lenę i Wiktora, weryfikując ich plany?
Losy wielu pokoleń zebrane klamrą subtelnej narracji. Z typową dla autorki wrażliwością poznajemy historię rodziny sięgającą wojennej zawieruchy. Uświadamiamy sobie, że żaden człowiek nie żyje w oderwaniu od innych. Wszyscy jesteśmy sumą dobrych i złych uczynków naszych przodków. Ciąży na nas odpowiedzialność nie tylko za własny los, ale i za tych, którzy przyjdą po nas. Wzruszająca opowieść o poszukiwaniu własnych korzeni. Zatrzymuje koło czasu i pozwala upamiętnić wspomnienia.
Żaneta Pawlik, autorka książek: Za zasłoną milczenia, Światło po zmierzchu, Tamarynt. Marząc o lepszym jutrze oraz Mowy nie ma!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Moim Rodzicom
Copyright © Anna Wojtkowska-Witala
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Joanna Podolska
Korekta
Paulina Kawka
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Projekt okładki
Iza Szewczyk
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-68135-28-2
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Monika
Gazeta „Dziennik Śląski” dnia czwartego kwietnia 1903 roku w numerze siedemdziesiątym siódmym donosiła między innymi, że w Egipcie w obozach Beduinów wybuchła cholera, prezydent Stanów Zjednoczonych Theodore Roosevelt wyruszył w dwumiesięczną podróż na zachód kraju, w Krakowie rozpoczęto prace związane z elektrycznym oświetleniem grobów królewskich, w galicyjskim Jarosławiu zmarł w wieku stu sześciu lat Jan Bojdas, w Pawłościcach z życiem pożegnała się Katarzyna Piela, dożywszy imponujących stu piętnastu lat. Jan i Katarzyna pracowali do końca swych dni. W tym samym czasie Kaiser Wilhelm II prawdopodobnie przebywał w Kopenhadze, gdzie dopłynął statkiem o dostojnie brzmiącej nazwie „Hohenzollern”, nadanej na cześć dynastii, z której się wywodził.
„Dziennik Śląski” ani w tym, ani w żadnym następnym numerze nie pisał jednak, że w sobotę czwartego kwietnia 1903 roku w mieście Mikołowie (czy też z niemieckiego nazywanym Nikolai) na Górnym Śląsku przyszła na świat dziewczynka o dużych błękitnych oczach i delikatnym meszku na głowie zwiastującym blond włosy. Czekała już na nią czwórka rodzeństwa. Trzech starszych braci o cesarskich imionach Ludwik, Wilhelm i Józef oraz siostra Julianna. Czekałaby i Wiktoria, gdyby w pierwszym roku życia choroba nie zabrała jej spośród żywych. Czy były to ostatnie tchnienia epidemii cholery? Panowała w owym czasie w nieco dalszej okolicy, ale ktoś z sąsiedztwa mógł przywlec zarazę stopniowo wycofującą się z regionu. A może była to śmierć spowodowana chorobami pierwszych lat życia? Może gorączka, kaszel albo zgon pro dentibus, czyli „na zęby”? Tego już nikt nie rozwikła. W aktach metrykalnych pozostały tylko dwie daty – narodzin i śmierci Wiktorii.
Zatem na urodzoną czwartego kwietnia Monikę czekała czwórka rodzeństwa i rodzice – Andrzej i Franciszka pochodząca z pobliskiej wsi Gostyń. Kiedy już miejscowa hebama[1] odebrała poród i oznajmiła, że odbył się bez żadnych komplikacji, wtrącając przy tym słowa o końskim zdrowiu zarówno dziecka, jak i matki, Andrzej odetchnął z ulgą. Nie raz zdarzało się przecież, że dziecko było słabiutkie i wydało ledwie kilka oddechów, żeby natychmiast pożegnać się ze światem i nie poznać jego pokus. Nierzadko za dzieckiem podążała matka, zostawiając męża z liczną gromadką. Nie pozostawało wtedy nic, tylko rozejrzeć się za kandydatką na kolejną żonę. Panny stroniły od mężczyzn z przychówkiem, ale wielodzietne wdowy chętnie się zgadzały na związek z wdowcem. Tworzyły się wówczas, mówiąc dzisiejszym językiem, patchworkowe rodziny. Dzieci moje, twoje, a potem najczęściej i wspólne. Chociaż osiem lat minęło od odejścia Wiktorii, to jednak Andrzej wciąż miał w pamięci lekkość trumienki, którą niósł w niemej rozpaczy za podążającym na cmentarz księdzem. Radość z narodzin Moniki nieco łagodziła tamtą stratę, ale rodziła też strach i obawę przed śmiercią kolejnego dzieciątka. Ileż razy to już powtórzono i do końca istnienia świata będzie przytaczane, że rodzice nie powinni grzebać swoich dzieci.
Być może gdyby parcela rodzinnego domu Andrzeja, stojącego w sąsiedniej wsi gminnej była większa, Monika zamiast w Mikołowie urodziłaby się w Łaziskach Dolnych. W domu o kształcie prostopadłościanu, na szczycie którego przycupnął nieśmiało lekko skośny dach. Piętrowy dom zbudowany z czerwonej cegły posiadał rząd pięciu okien na piętrze i czterech na parterze, a pośrodku frontowej ściany usytuowano dwuskrzydłowe drzwi wejściowe. Był ładny i zgrabny. Co bardziej dociekliwi w bryle budynku doszukaliby się podobieństwa do plebanii w Haworth. Wystarczyło tylko dobudować dodatkowe skrzydło po prawej stronie i zmienić kolor cegieł na bury przetykany zielonym nalotem, a rodzina Brontë mogłaby uznać go za swoje domostwo. Dla Andrzeja podobieństwo do angielskiego domu nie miało żadnego znaczenia, a nawet w ogóle nie miał pojęcia o kimkolwiek z rodu Brontë i tym bardziej o ich rodzinnym gnieździe. Dla niego istotnym było, że budynek zajmujący niemal całą działkę nie dawał szans na jakiekolwiek gospodarzenie. A Andrzej tak bardzo chciał mieć gospodarstwo, pracować na roli, hodować zwierzęta domowe. Praca górnika na Gottmituns-Grube[2] była ciężka i choć nie narzekał, nie to jednak chciał w życiu robić. Dlatego gdy tylko usłyszał nowinę o wyprzedaży ziemi w pobliskim Mikołowie, zaprzągł konia do fury, przeczesał dłonią jasne włosy i zgrabnie wskoczył na pojazd, sadowiąc się na szerokiej desce służącej za siedzenie. Franciszka znająca cel jego podróży stała w drzwiach i miała nadzieję, że do przeprowadzki nie dojdzie. Nie lubiła zmian. Po ślubie z ciężkim sercem opuściła gostyński Jastrzębiec i gdy wreszcie polubiła łaziski dom na zakręcie, znowu stanęło przed nią widmo czegoś nowego. Ale cokolwiek Andrzej postanowi, ona to przyjmie. Wątpliwości i żal ukryje głęboko w sercu, tuż obok miejsca, gdzie trzymała w sekrecie żałość za Wiktorką. Ukryje też niezrozumiałe przeczucie mówiące jej, że w nowym domu nie zazna szczęścia. Codziennym uśmiechem będzie tuszować wieczny strach o dzieci, tęsknotę za nimi, gdy odejdą, i przeświadczenie, że gdyby zostali w Łaziskach Dolnych, wszystko potoczyłoby się inaczej. Miała dziwne wrażenie, że wraz z przeprowadzką rozpoczął się powolny proces nie tyle upadku, co znikania jej rodziny.
– Heta wio! – zawołał Andrzej i koń szarpnął wozem.
Koła potoczyły się ku wznoszącej się nieco w górę, rozmokłej po ostatnich deszczach drodze. Silne zwierzę szło jednak lekko, bo fura była pusta. Po kilku zakrętach i długiej prostej wóz w końcu zatrzymał się na Starej Drodze w Mikołowie. Andrzej, ściskając w dłoniach czapkę, jakby niepewnie zostawił konia i ruszył w kierunku dość licznej grupy żywo dyskutujących mężczyzn. Język niemiecki mieszał się z polskim, choć kraju tej ostatniej mowy oficjalnie na mapach świata nie było.
Andrzej niejednokrotnie tędy przejeżdżał w drodze na mikołowski targ, ale nigdy nie przyglądał się temu miejscu dokładnie. Coś tam słyszał o nowym przedsięwzięciu, które miało w krótkim czasie przynieść ogromny zysk właścicielom. Skoro jednak ziemia była na sprzedaż, to chyba z sukcesu nic nie wyszło.
– Proszę podejść bliżej! Wszyscy bliżej! – krzyczał po niemiecku ubrany w brązowy garnitur mężczyzna. – Nie będę powtarzał kilka razy swojej przemowy. Kto będzie przeszkadzał i nie usłyszy, jego strata.
– Coś tam słychać, nic nie widać! – zawołał najstarszy z zebranych, wyjmując fajkę z ust.
– Może postawić go na beczce – zaproponował ktoś inny i już po chwili toczono drewniane, wyoblone naczynie, na której siłą męskich ramion ulokowano mówcę. Teraz wszyscy go słyszeli, a już na pewno widzieli.
– Zanim kilku z was zdecyduje się na zakup ziemi, a jeden nabędzie parcelę razem z budynkiem, który stoi za mną, musicie poznać historię tego miejsca. Krótką, bo krótką, ale historię.
– Nie lepiej od razu sprzedawać, bez zbędnego bajdurzenia? – odezwał się ktoś z grupy.
– Zabrało się mu na legendy – zawtórował inny, a za nim słychać było kolejne głosy niezadowolenia. Kogo obchodzi, co było? Ważne to co jest i ziemia nadająca się do uprawy lub chociażby mogąca służyć za pastwisko.
Mężczyzna w brązowym garniturze cierpliwie stał na beczce i czekał, aż ci, którzy chcieli, wyrażą chęć słuchania. W końcu nikt już nie miał pomysłu na protestowanie i zapadła cisza.
– Dziękuję – powiedział spokojnie. – Teraz jesteście niezadowoleni, ale jeśli w przyszłości tego, który nabędzie działkę z budynkiem, dzieci zapytają o jego historię, cóż im powie? Nie, nie. To nie pytanie, więc nie musicie odpowiadać. – Rozejrzał się po milczących męskich twarzach. Młodszych i starszych, ale posłusznie milczących.
Andrzej również się rozejrzał i jeszcze mocniej ścisnął czapkę. Owszem, chciał poznać dzieje budynku, ale jeszcze bardziej pragnął go kupić. Przecież to niemal gotowy dom do zamieszkania i wokół tyle ziemi. Gdy postawi stodołę, zostanie jeszcze mnóstwo miejsca. Zmrużył oczy i próbował sobie wyobrazić przyszłe gospodarstwo, ale donośny głos wytrącił go z zamyślenia.
– To miejsce miało być złotym interesem, a okazało się wielką klapą. Dwudziesty wiek coraz bliżej, a wraz z nim Katowice! Katowice to miasto przyszłości, rozbudowuje się, zaludnia. Potrzeba więcej domów, a żeby zbudować dom, potrzeba budulca. I tutaj miał on być. Dwie skały. Jedna za nami, druga przed nami. Dwie skały piaskowca, zdawałoby się idealnego budulca. Nic tylko wydobywać i transportować do rozwijających się miast. Pomysł dobry, a nawet bardzo dobry. Szybko pociągnięto stąd kolej wąskotorową do mikołowskiego dworca. Widzicie jeszcze ślady? Wczoraj rozebrano i wywieziono ostatnie szyny. Stąd kamienie miały być transportowane do stacji kolejowej i dalej przeładowywane do wagonów towarowych jadących do Katowic. Wydobycie rozpoczęto, piaskowiec składowano, ale przyszły deszcze i zimno, które skutecznie zweryfikowały plany przedsiębiorców. Niezabezpieczone bloki skalne nasiąkły wodą i uległy zniszczeniu. Widmo zysków zamieniło się w realną klęskę. Pożyczki trzeba spłacać, a co jeśli nie ma z czego? Dlatego właściciele podjęli decyzję o podziale gruntu i sprzedaży. Mamy tutaj pięć działek, w tym jedna z budynkiem. I teraz do niego przechodzimy, ale nie dosłownie, lecz w naszej opowieści. Otóż tutaj właśnie mieściły się szatnie dla pracowników, biuro oraz kasa. To te pomieszczenie z pionowymi prętami w oknie. Układ jest bardzo dobry i łatwo przerobić go na dom mieszkalny. Jeden z was stanie się szczęśliwym nabywcą ziemi z domem.
– Ja kupuję! – Andrzej wyrwał się niczym do odpowiedzi w szkole.
Mężczyzna, który przemawiał, nie wiedział czy mówić dalej, czy przystąpić do finalizacji transakcji na pierwszą działkę. Zaległa cisza. Niemal wszyscy spoglądali na Andrzeja.
– Pan pójdzie za mną – powiedział w końcu mówca i zeskoczył ociężale z beczki. Ruszył w kierunku budynku, a za nim przez zbitą grupę mniej lub bardziej zainteresowanych kupnem ziemi przeciskał się Andrzej. Będąc już przy drzwiach, przystanął i szybko przebiegł wzrokiem nierówną elewację z żółtego i różowego piaskowca. Pogładził ją dłonią i poczuł na skórze kwarcowe drobinki. Lekko go zakłuły, ale nie na tyle, by sprawić ból. Strzepał je, a na skórze pozostały ledwie widoczne, milimetrowe wgłębienia.
Transakcja kupna przebiegła szybko i sprawnie. Równie szybko Andrzej i Franciszka spakowali cały swój dobytek i przeprowadzili się do Mikołowa. Koń stąpał ociężale, ciągnąc meble i wypełnione po brzegi kosze. Andrzej szedł z boku i trzymał lejce. W myślach budował już stodołę. Nowoczesną, z czerwonej cegły. Jego żona dreptała za wozem. Na rękach niosła najmłodszego synka Józefa, a obok przebierała nóżkami mała Julianna, zwana pieszczotliwie Ulusią, za nią podskakiwał najstarszy, ale wciąż mały Wilhelm. Każde z dzieci miało już zapisany swój los. Tak jak swój los miał zapisany Ludwik, który jako pierwszy narodził się w domu na Starej Drodze. Za nim na świat przyszła Monika. A potem Andrzej, Jadwiga i Dominik.
[1] Hebama – w gwarze śląskiej położna.
[2] „Gottmituns-Grube” – „Bóg z nami” kopalnia węgla kamiennego uruchomiona w 1835 r. w Łaziskach Średnich; od 1922 r. kopalnia „Waleska”.
Lena 2022
Gdyby miała lepszą pamięć, nie musiałaby aż trzy razy wracać się pomiędzy sklepowe półki. Za każdym razem, gdy w wózku znalazł się zapomniany produkt, stawała na końcu coraz to dłuższej kolejki. Niemal każdy z klientów był poddenerwowany i w duchu prosił siłę wyższą, żeby kody były czytelne, a kasjerka sprawnie przeskanowała kolejny produkt. Wczoraj wieczorem w telewizji i Internecie znowu ktoś z ogromnym darem przekonywania poinformował, że wkrótce do Polski dotrze wojna, na co większość społeczeństwa rzuciła się wykupywać towary ze sklepów. Wojna, wojna, wojna. Już nie mogła tego słuchać. Od kilku lat ciągle czymś straszono świat, wciąż działo się źle i coraz gorzej. Przecież dopiero co w niepamięć odchodziła epidemia koronawirusa i tylko od czasu do czasu pojawiały się lakoniczne informacje o zakażeniach, nowych szczepach wirusów i kolejnych dawkach szczepionki. Społeczeństwo przywykło, pierwszy strach minął, a liczby zakażeń i zgonów nie robiły już wrażenia na odbiorcach. Stawały się tylko sekwencją cyfr. Obecnie prym wiodły codzienne wiadomości ze wschodniego frontu. Dopiero co głęboko w szafkach ukryte zostały różnokolorowe jak motyle maseczki, zbyt ostre w zapachu płyny dezynfekujące i zapasy jednorazowych rękawiczek, a już trzeba było się szykować na kolejną walkę. Na razie wojna zdawała się być daleko poza granicą z Ukrainą, ale nigdy nic nie wiadomo. Lena nie miała żadnej wiedzy o nowoczesnej broni czy też sposobie prowadzenia wojny. Nie znała się na strategiach politycznych, negocjacjach polityków, które wydawały się być niczym kłótnia przedszkolaków nad tym, kto zbudował większy zamek z piasku. Nie miała też pojęcia, dokąd uciekać w sytuacji zagrożenia. Podobno Polacy do Niemiec, a Niemcy do Hiszpanii. A dalej? Hiszpanie do Portugalii, a Portugalczycy wskoczą do Atlantyku i popłyną wpław do Ameryki? Ostatnimi czasy poczucie humoru przeważnie miała czarne.
W końcu udało się jej kupić wszystko z listy i ze skromnie wyładowanym wózkiem wyjechała na parking przy hipermarkecie. Nie zapomniała o grupie wolontariuszy, którzy zaczepili ją przed wejściem. Prosili o zakup dodatkowych produktów dla uchodźców. Tak też zrobiła i wrzuciła do oznaczonego wózka nawilżane chusteczki oraz paczkę pieluch jednorazowego użytku. Brak słowa dziękuję nie zdziwił ją. Wszystko wokół stawało się takie przedmiotowe. Należy się i koniec. Żadnego proszę, dziękuję, przepraszam. Miała wrażenie, że coraz więcej ludzi rodzi się bez genu współczucia, empatii i litości. Przypuszczała, że i ona pomału traci te geny. Czy ludzki genotyp można zmienić? Niektórzy upierają się, że tak. Podobno szczepionka na covid działała w ten sposób. Tak przynajmniej twierdziło wielu mniej lub bardziej anonimowych znawców tematu ostatniej epidemii. Lenie nie chciało się o tym myśleć. To było zbyt wyczerpujące, a ona i bez tego czuła się okropnie zmęczona.
Włożyła zakupy do bagażnika samochodu i usiadła za kierownicą. Zanim wyjedzie z parkingu, musi odpocząć. Położyła głowę na kierownicy. Nie trwało długo, a zasnęła na dobre. Na szczęście nikt jej nie przeszkadzał, ani też nie zainteresował się kobietą leżącą niemal bez ruchu. Niemal, gdyż oddychała. Słabo, bo słabo, ale oddychała.
Przebudziła się dopiero wówczas, gdy nastolatka wysiadająca z zaparkowanego obok samochodu mocno uderzyła drzwiami w karoserię auta Leny. Oczywiście i tym razem obyło się bez przepraszam. Dziewczyna odeszła obojętnie, dumnie unosząc głowę pokrytą ufarbowanymi na czarno włosami. Czarniejsze nie będą, chciałoby się sparafrazować reklamę popularnego proszku do prania. Lena westchnęła. Wgniecenie i zdarcie lakieru murowane. Otwarła okno i wychyliła głowę.
– No tak – mruknęła, spoglądając na białą rysę na czerwonym lakierze fiata 500.
Zamknęła okno i uruchomiła silnik. Wolno wyjechała z parkingu, nie zważając na trąbiącego na nią zniecierpliwionego starszego pana w srebrnej corsie. Takim zawsze się spieszy, choć od lat są na emeryturze i mają całe dnie na realizację swoich planów. Ale nie, oni do lekarza jadą dwie godziny wcześniej przed umówioną wizytą, żeby na pewno zdążyć i jeszcze wcisnąć się do kolejki przed kimś, kto szybko wyskoczył z pracy i chce mieć jak najmniej potrącone z wypłaty za wyjście prywatne. Zakupy śmiało mogą zrobić w południe, ale zazwyczaj wybierają porę około siódmej lub szesnastej, kiedy pracujący na etacie chcą zrobić szybkie zakupy przed lub po pracy.
Lena jechała wolno, jakby pragnęła delektować się jazdą. W ogóle nie denerwował jej objazd, prowizoryczne światła i czekanie w długim korku. W końcu jednak dotarła do celu i zatrzymała się pod blokiem przy ulicy Młyńskiej. To tutaj wynajmowała mieszkanie. Niby niewiele kupiła, a jednak nieźle się zasapała, wnosząc zakupy na czwarte piętro. Zostawiła siatki w przedpokoju i nie zdejmując butów, położyła się na łóżku. Wciąż była zmęczona. Nie chorobą, nie starością, miała w końcu dopiero trzydzieści dziewięć lat. Była zmęczona bezsensem swojego życia.
Kiedy to się właściwie zaczęło? Nie musiała się zastanawiać. Doskonale pamiętała tamten dzień. Dwudziesty trzeci grudnia 2020 roku. Środa. Było już tradycją, że zawsze dzień przed Wigilią w firmie organizowano świąteczne spotkanie pracowników. Eleganckie stroje, uśmiechnięte twarze, podniosły nastrój, szczere i nieszczere życzenia, ale przede wszystkim premie. Jacek, mąż Leny i zarazem szef Agencji Reklamowej „JaLen”, nigdy nie zapominał o premiach i podziękowaniach dla pracowników za miniony rok pracy. Po rozdaniu kopert wjeżdżał wypasiony catering i wszyscy jedli tak długo, aż miski i półmiski oraz kieliszki opustoszały. Zwyczajowo to Lena zostawała, aby wszystko posprzątać i zwrócić naczynia do firmy cateringowej. W przeciwnym razie musiałaby fatygować się do pracy w wigilijny poranek, co nie bardzo jej się uśmiechało. Tradycyjnie też nikt nie kwapił się do pomocy, więc wmawiała sobie, że ktoś to musi zrobić. Ogarnięcie poimprezowego bałaganu zajmowało jej zazwyczaj około dwóch godzin. W tym czasie Jacek jechał do domu. Gdy ona wracała, on spał już w najlepsze i pachniał płynem do kąpieli. Zawsze tak dbał o czystość. Kąpał się przed wyjściem do pracy, po jej powrocie i przed pójściem spać. Chodziła wówczas na palcach, żeby nie obudzić męża. Może była zbyt uległa, ale pasowało jej to i nie protestowała.
– Nie tylko świąteczne spotkania są tradycją w naszej firmie – powiedziała z przekąsem pani Irena, która wychodziła jako ostatnia.
– Nie tylko? – zapytała Lena i spojrzała na starszą kobietę stojącą w drzwiach i nie mającą zamiaru ich zamknąć z drugiej strony. Wyraźnie zamierzała coś jeszcze powiedzieć.
– Są jeszcze dwie inne – wyartykułowała bardzo wolno kobieta.
– Dwie?
– Dwie.
– To proszę mi o nich powiedzieć. Nie mam w tej chwili ochoty bawić się w liczebniki – prychnęła Lena, bo kobieta zaczynała ją denerwować. Zawsze ją wkurzała tym, że mówiła prawdę w oczy. „Lepsza najgorsza prawda niż żadna”, mawiała i oznajmiała coś mniej lub bardziej przyjemnego.
– Droga Leno, pracuję tutaj dość długo. Wszyscy myślą, że jestem księgową, która widzi tylko cyferki, a ja widzę więcej.
– Te dwie tradycje też pani zobaczyła? – zapytała Lena nieco drwiąco, pakując talerze do plastykowych koszy.
– Nie tylko ja.
– To proszę mi w końcu o nich powiedzieć, bo widzę, jak bardzo pani tego chce.
– Ale wiesz, że lepsza jest najgorsza prawda niż żadna?
– Wiem. – Głośno przełknęła ślinę i poczuła lekki strach. Co też ta mówiąca do wszystkich po imieniu pani Irena może jej powiedzieć? Jakie dwie tradycje?
– Pierwsza to ta, że zawsze zostajesz sprzątać.
– Też mi tradycja. – Lena zaśmiała się gorzko. – Robię to, żeby pracownicy mogli spokojnie iść do domu. Korona mi z głowy nie spadnie.
– Już dawno ci spadła.
– Słucham?
– Bo druga tradycja jest taka, że twój mąż od pięciu… sześciu… tak, od sześciu lat regularnie przelatuje którąś z pracownic, podczas gdy ty uwijasz się tutaj jako sprzątaczka.
– Słucham? – Lena upuściła talerze, które roztrzaskując się na wypłytkowanej podłodze zabrzęczały przeraźliwie.
– Gdy parking opustoszeje, on i jego aktualna kochanka robią szybki numerek w samochodzie, a potem odjeżdżają. Zapewne odwozi ją po seksie do domu, zanim ty tutaj skończysz, zakodujesz alarm, odwieziesz naczynia i grzecznie wrócisz do waszego pseudo gniazdka.
– Co za bzdury pani opowiada. Jest pani wścibską plotkarą! – krzyknęła Lena. W głowie jej się nie mieściło to, co przed chwilą usłyszała. Jacek? Jej Jacek? Niemożliwe. Wstrętna tłusta księgowa.
– Na parkingu stoją obecnie trzy samochody: mój, twój i twojego męża. Ja za chwilę odjadę, więc za jakieś pięć, dziesięć minut możesz wyjść i sama zobaczyć – powiedziała niewzruszona księgowa i już chciała odejść, kiedy odwróciła się i dodała: – To Kasia, którą tak ładnie się zaopiekowałaś.
Kasia? Kasia stażystka? Niepozorna okularnica, której mozolnie tłumaczyła, jak prowadzić stronę internetową, której wyłożyła całą politykę prowadzenia profilu firmowego w mediach społecznościowych, którą nauczyła tworzyć grafiki i pisać teksty reklamowe? Kasia, która miała ją zastąpić na stanowisku, bo Jacek w końcu zgodził się na odejście Leny z pracy. Zgodził się, a nawet zachęcał do realizacji marzeń i powrotu do pracy tłumaczki.
– Nic się nie martw. Firma dobrze prosperuje, na razie mogę cię sponsorować, a z czasem będą się rozbijać o twoje tłumaczenia – dopingował ją i sam zaproponował wzięcie stażystki, która najpierw odciąży Lenę, a potem całkowicie ją zastąpi. Słowo „całkowicie” brzmiało nieco ironicznie po tym, co usłyszała przed chwilą od pani Ireny.
– Regularnie przelatuje? Szybki numerek? – zapytała samą siebie i spojrzała na zegarek. Ile czasu minęło od wyjścia księgowej? Dwie minuty? Pięć? Dziesięć? Lena energicznym krokiem wyszła z firmy. Zatrzymała się tuż za drzwiami. Na parkingu stały dwa samochody: jej i Jacka. W obu było ciemno. Światło latarni świeciło dość mocno, ale z miejsca, w którym stała, niewiele mogła zobaczyć. Zmrużyła oczy. W samochodzie Jacka coś się ruszało. Zrobiła jeden krok, potem drugi. Gdy znalazła się tuż przed maską, zobaczyła wszystko jak na dłoni. Stopy Kasi, jak się domyślała, opierały się o przednią szybę, a pomiędzy nimi świeciły gołe pośladki Jacka. Nie tylko świeciły, ale rytmicznie się poruszały.
– Ty gnojku! – krzyknęła i szarpnęła klamkę od strony pasażera. Kasia z podciągniętą sukienką i Jacek ze spuszczonymi spodniami omal nie wypadli na brukowaną kostkę.
– Zwariowałaś?! – wrzasnął Jacek, próbując utrzymać równowagę.
– Ojej – bąknęła stażystka i starała się wysunąć spod mężczyzny, co przychodziło jej z trudem.
– I co się tak gapisz? – zapytał wściekły Jacek, gramoląc się z samochodu i zapinając spodnie.
– Ty gnojku – powtórzyła Lena, ale tym razem szeptem.
– Nie rób afery. Facetom to się zdarza. Dzisiaj ta, jutro tamta – zaśmiał się nerwowo. – Ale ta chyba na dłużej.
– Słucham?
– Właściwie to chciałem ci powiedzieć po świętach, ale skoro wyszło, jak wyszło…
– Powiedzieć? O czym powiedzieć?
– Chcę rozwodu. Kasia i ja… My…
– Rozwodu?
– Rozwodu. Jezu, Lena! Nie komplikuj! My z Kasią chcemy być razem.
– Razem? Więc to nie jest tylko kochanka? Kobieta, którą przeleciałeś pod moim nosem?
– Tym razem nie.
Lena spojrzała na Kasię, która doprowadziła się już do porządku. Jak mogła tego nie zauważyć? Przez sześć lat nie zorientować się, że Jacek regularnie ma kochanki. Nic nie zauważyła. Kompletnie nic. I ta pani Irena. Nie mogła jej od razu powiedzieć? Na co czekała tyle lat, przecież podobno lepsza najgorsza prawda niż żadna.
– Porozmawiajmy spokojnie – zaproponował.
– Spokojnie? Gdzie, tutaj?
– To koniec, Lena. Kocham Kasię. Chcę rozwodu. Rozumiesz?
– To rozumiem.
– A czego nie?
– Tego, dlaczego robiłeś to przez te wszystkie lata na parkingu. Nieważne z jaką lafiryndą, ale pod moim nosem?
– Adrenalina.
– Co?
– Ten dreszczyk strachu, że wyjdziesz i nas przyłapiesz. To był mój najlepszy prezent świąteczny. Warto było czekać na niego cały rok – powiedział Jacek i niemal zaczął dyszeć.
– Ty gnojku! – zawyła Lena i uderzyła męża w twarz z całej siły. Biegiem wpadła do budynku, żeby zaraz wrócić z torebką w ręce, w której nerwowo odszukała kluczyki do samochodu, i już po chwili odjeżdżała z parkingu z piskiem opon.
– Chcę rozwodu! – usłyszała jeszcze wołanie Jacka, który rozmasowywał sobie policzek.
Chciał rozwodu i dostał go. Po Nowym Roku złożył pozew, ale dopiero w listopadzie spotkali się na sali sądowej. Nie tylko oni postanowili się rozejść, kolejka chętnych była długa. Zanim usłyszeli wyrok, przez kilka miesięcy przed rozprawą starali się zachowywać jak kulturalni ludzie. Łatwo im to przychodziło, bo unikali się jak najczęściej. Jacek został w domu, w końcu dostał go od rodziców, choć oficjalnie go jeszcze na niego nie przepisali. Lena z córką Agatą wynajęły mieszkanie w bloku przy ulicy Młyńskiej. Oczywiście Kasia wprowadziła się do Jacka bardzo szybko i równie szybko zaprzyjaźniła się z Agatą, która odwiedzała ojca dość często.
Wigilię w 2020 roku Lena, Jacek i Agata Muszyńscy spędzili jeszcze we trójkę. Każde siedziało w innym pokoju. Jacek urażony, bo Lena nie potrafiła zrozumieć, że nic nie jest na zawsze i że żeniąc się z nią, cyrografu nie podpisywał. Lena wściekła, bo przez tyle czasu była ślepa i dopiero teraz zrozumiała, że tak naprawdę Jacek od dawna dawał jej znaki, jak bardzo mu zobojętniała. Agata płacząc, że rodzice się rozwodzą, a przez to święta i sylwester będą do bani, bo u Muszyńskich nastrój był żałosny, prezentów nie kupiono, choinki nie ustrojono. Zamiast kolęd wzajemne warczenie na siebie, wylewanie żali, wypominanie starych, mało znaczących urazów. Zamiast pakować w złocony papier prezenty Lena upychała ubrania w walizkach. To były najgorsze święta w jej życiu.
Wspomnienia owego feralnego, przedwigilijnego dnia nie poprawiły Lenie humoru. Zwlekła się z łóżka i wolno rozpakowała zakupy. W lodówce poukładała produkty niemal według linijki. Miała ogrom wolnego czasu, mogła go więc zmarnować na idealne ułożenie kostki masła, puszki z sardynkami, paczkowanego salami. Potem zaparzyła kawę i usiadła przy stole. Chwilę pograła w diamenty, po czym odłożyła telefon. Kawę wypiła i nawet nie poczuła jej smaku, więc powlekła się do kuchni i zaparzyła kolejną. Tym razem postanowiła, że będzie kontemplować każdy łyk napoju mędrców i bogów, chociaż nie czuła się ani tym pierwszym, ani drugim. Przy kolejnym łyku odezwał się dzwonek do drzwi. Omal się nie zakrztusiła. Otworzyć czy nie otworzyć. Trudna decyzja. Za drzwiami stał jednak ktoś wyjątkowo uparty, bo naciskał dzwonek raz po raz. Listonosz wrzuciłby korespondencję do skrzynki, więc albo wyznawcy jakiegoś kościoła, albo Marzena.
– Długo ci zajęło dojście do drzwi – mruknęła przyjaciółka.
– Czy ja wiem? – Lena wzruszyła ramionami.
– Kobieto! Czas się obudzić. Rozwód był miesiące temu, a ty ciągle to przeżywasz. Jacek to zamknięty rozdział. Rzeki kijem nie zawrócisz.
– Gadasz jak Gucio w Pszczółce Mai – powiedziała Lena i podała Marzenie szklankę wody. Przyjaciółka bowiem w tym tygodniu była na diecie wodnej, o czym nie omieszkała poinformować SMS-ami grono znajomych na wypadek, gdyby się u nich pojawiła, a oni chcieli poczęstować ją czymś konkretnym.
– Jak Gucio? Czyli jak?
– Stare przysłowie pszczół mówi, że rzeki kijem nie zawrócisz. – Lena nieudolnie naśladowała głos bajkowego obżartucha i śpiocha.
– Coś z tobą niedobrze, skoro mówisz mi tu o jakichś bączkach.
– Nieważne. – Lena machnęła ręką.
Marzena upiła łyk i przymknęła oczy. Przełykała wodę powoli, chcąc tym samym oszukać pusty żołądek i opustoszałe jelita, które raz po raz odgrywały marsz „głodnych kiszek”.
– Jak tam tłumaczenie? – zapytała, gdy opróżniła szklankę.
– Gotowe i odesłane. Czekam na nowe.
– Szybka jesteś.
– Pewnie zauważyłaś, że mam mnóstwo wolnego czasu.
– A Agata?
– Nic się nie zmieniło. Nie chce mnie znać.
– Przykre.
– Trudno nie zauważyć, ale przykre.
– A tak ogólnie? Wszystko okej?
– Marzena, znowu to robisz.
– Ja? Co robię?
– Przeprowadzasz śledztwo, czy aby nie chcę popełnić samobójstwa pogrążona w depresji porozwodowej. Nie, moja droga, nie zamierzam. Możesz spać spokojnie. Rozwód był w zeszłym roku, minęło sporo miesięcy.
– Rozszyfrowałaś mnie.
– Naprawdę nie musisz się martwić, zbieram się do kupy. Trochę to trwa, ale dam radę.
– Jasne – mruknęła Marzena.
– Nie wierzysz?
– Nie bardzo. W ogóle nie szukasz pracy. Tłumaczenia to tylko zarobek na waciki. Jacek ma ci płacić tylko do końca roku, a potem z czego chcesz żyć? Niby mamy dopiero maj, ale czas obecnie leci kilka razy szybciej niż kiedyś. Dopiero co zaczęła się wojna, a za chwilę będzie pół roku, jak trwa.
– Nawet ty musisz wykorzystywać wojnę na Ukrainie jako argument? – obruszyła się Lena.
– Wszyscy to robią.
– To nie bądź jak wszyscy.
– No dobra, co zamierzasz dalej robić? – zapytała konkretnie Marzena.
– Cały czas szukam pracy.
– Szukasz?
– Okej, nie szukam, ale na pewno wkrótce coś znajdę.
– Oby. I pamiętaj, że najpierw trzeba zacząć szukać, żeby znaleźć.
– W ogóle we mnie nie wierzysz, Marzena, a myślałam, że jesteś moją przyjaciółką.
– Bo jestem – odpowiedziała przyjaciółka Leny, wpatrując się w kropelkę wody w szklance tak, jakby to była najbardziej kaloryczna i sycąca cząsteczka wody we wszechświecie.
Muszyńska odetchnęła z ulgą, kiedy Marzena w końcu poszła. Ostatnio niemal każda jej wizyta wyglądała tak samo. Sprawdzanie przyjaciółki rozwódki, czy sobie radzi, czy nie ma myśli samobójczych. Lena takich nie miała. Owszem, życie ją męczyło, ale o jego zakończeniu nie myślała. Z niecierpliwością czekała na dzień, gdy obudzi się rano i przeszłość nie będzie miała dla niej już żadnego znaczenia. Wyblaknie i stanie się tylko spranym materiałem, na którym zatrą się wspomnienia i obrazy minionych dni. Coś w końcu ze sobą zrobi i znowu będzie uśmiechniętą i miłą dla otoczenia Leną Muszyńską.
Ciąg dalszy w wersji pełnej