Potknięcia miłości - Anna Wojtkowska-Witala - ebook + książka

Potknięcia miłości ebook

Wojtkowska-Witala Anna

4,2

Opis

Hania Trzcińska to początkująca pisarka bezskutecznie szukająca pracy. Mieszka z rodzicami i rodziną brata, w wolnych chwilach biega. Piotr Konarski jest aktorem, który w tajemniczych okolicznościach wycofał się z zawodu. Zamieszkał z dala od ludzi, przygarniając bezdomne rodzeństwo – Dorotę i Marka Aureliusza. Pierwsze spotkanie Hani i Piotra, niefortunne i zakończone kłótnią, wydaje się ostatnim. 

Czy Hania pozna tajemnicę Piotra?

Dlaczego musi zamieszkać w jego domu?

Czy dwoje samotnych poranionych ludzi zdecyduje się iść tą samą drogą i kogo w nią zabiorą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (42 oceny)
23
11
4
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa historia....
10
2323aga

Całkiem niezła

Tego nie czyta się lekko łatwo i przyjemnie. Bohaterowie przedzierają się przez życie najeżone trudnościami, nawet postacie drugoplanowe muszą swoje odcierpieć.
10
Agnieszka1212

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytałam z przyjemnością polecam!
10
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka
10
kati2001

Całkiem niezła

już więcej nieszczęść nie udało się upakować na niespełna 300 stronach obdarowując nimi kilku bohaterów
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Anna Wojt­kow­ska-Wi­ta­la Co­py­ri­ght © 2022 by Luc­ky
Pro­jekt okład­ki: Ilo­na Go­sty­ńska-Rym­kie­wicz
Zdjęcie na okład­ce: luc­ky­bu­si­ness (stock.ado­be.com)
Skład i ła­ma­nie: Ma­riusz Da­ński
Re­dak­cja i ko­rek­ta: Ha­li­na Bo­gusz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2022
ISBN 978-83-67184-52-6
Wy­daw­nic­two Luc­ky ul. Że­rom­skie­go 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­luc­ky.plwww.wy­daw­nic­two­luc­ky.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

I

Ha­nia Trzci­ńska wsta­ła od biur­ka i sze­ro­ko otwo­rzy­ła okno, wpusz­cza­jąc do po­ko­ju po­wiew cie­płe­go, ma­jo­we­go wia­tru. Grze­jące sło­ńce i błękit­ne nie­bo z le­ni­wie pły­nący­mi chmu­ra­mi da­wa­ły złu­dze­nie bar­dziej środ­ka lata niż wio­sny. Mło­da ko­bie­ta wzi­ęła głębo­ki wdech, po czym gło­śno wy­pu­ści­ła po­wie­trze, jak­by chcia­ła omie­ść nim całe pole ka­la­re­py, taki bo­wiem wi­dok roz­ci­ągał się z okna jej po­ko­ju. Po­ko­ju będące­go azy­lem przed świa­tem. Kpi­ącym so­bie z jej ocze­ki­wań i wy­obra­żeń. Ja­kże by chcia­ła, aby za­rów­no w jej po­ko­ju, jak i w ży­ciu ktoś do­ko­nał efek­tow­nej zmia­ny. Na lep­sze, oczy­wi­ście. Do­kład­nie tak jak w pro­gra­mach na te­mat me­ta­mor­fo­zy wnętrz, gdzie fi­nał za­wsze jest spek­ta­ku­lar­ny i za­chwy­ca­jący. Tym­cza­sem w jej gło­wie od kil­ku dni jak zły sen kró­lo­wa­ło pole ob­sia­ne ka­la­re­pą i wci­ąż bu­dzi­ło nie­chęć i po­czu­cie po­gar­dy wo­bec sa­mej sie­bie. Było do­wo­dem na ko­lej­ną po­ra­żkę, bez­dy­sku­syj­nym po­twier­dze­niem, że zo­sta­ła dar­mo­wym zle­ce­nio­bior­cą pi­szącym wa­rzyw­ne opo­wia­da­nia re­kla­mo­we. Coś jak Ania Shir­ley i opo­wia­da­nie z re­kla­mą prosz­ku do pie­cze­nia. Ró­żni­ca po­le­ga­ła na tym, że ru­do­wło­sa miesz­kan­ka Zie­lo­ne­go Wzgó­rza zro­bi­ła to nie­świa­do­mie, a Ha­nia mia­ła po­pe­łnić opo­wia­da­nie o ka­la­re­pie w pe­łni przy­tom­na.

– Ka­la­re­pa – po­wie­dzia­ła gło­śno, wsłu­chu­jąc się w brzmie­nie tego sło­wa. – Cóż ro­man­tycz­ne­go mo­żna na­pi­sać o ka­la­re­pie? Jest spo­krew­nio­na z ka­pu­stą, ma ja­dal­ną bul­wę i wiel­kie li­ście o zie­lo­nym lub fio­le­to­wym za­bar­wie­niu. Ka­pu­sta, bul­wa, li­ście. Żad­na z tych nazw nie jest ani tro­chę ro­man­tycz­na. I po cóż mi en­cy­klo­pe­dycz­na wie­dza?

– Zno­wu roz­ma­wiasz sama z sobą? – Do po­ko­ju we­szła pani Trzci­ńska z ta­le­rzem pe­łnym, a ja­kże, ka­la­re­py ob­ra­nej ze skór­ki i po­kro­jo­nej w gru­be pla­stry.

– Tyl­ko gło­śno my­ślę. – Ha­nia wzi­ęła z rąk mat­ki ta­le­rzyk i po­ło­ży­ła na biur­ku. – Krzy­siek tro­chę prze­sa­dził, pro­sząc mnie o na­pi­sa­nie ro­man­tycz­ne­go opo­wia­da­nia z ka­la­re­pą w roli głów­nej.

– Wy­my­ślił so­bie taką pro­mo­cję go­spo­dar­stwa, a sko­ro na­pi­sa­łaś ksi­ążkę, to chy­ba nic trud­ne­go dla cie­bie na­pi­sać opo­wia­da­nie? Wszy­scy sta­ra­my się go wspie­rać. No chy­ba że ty aku­rat nie chcesz po­móc bra­tu. – Mama przy­bra­ła lek­ko ob­ra­żo­ny ton, więc Ha­nia mu­sia­ła szyb­ko ra­to­wać sy­tu­ację, żeby nie sko­ńczy­ło się tra­dy­cyj­nym wy­po­mi­na­niem, jak to Krzy­siek nie tyl­ko wspa­nia­le pro­wa­dzi go­spo­dar­stwo, ale już daw­no się oże­nił i ma dwój­kę dzie­ci, gdy tym­cza­sem ona wci­ąż nie zna­la­zła po­rząd­nej pra­cy i wci­ąż nie ma męża, a na­wet na­rze­czo­ne­go. A prze­cież wy­star­czy tyl­ko się po­sta­rać, tyle dziew­cząt w oko­li­cy z ła­two­ścią zna­la­zło so­bie ad­o­ra­to­ra, któ­ry po­pro­wa­dził je do ołta­rza. Nie­ste­ty, w jej miej­sco­wo­ści wci­ąż po­ku­to­wa­ło prze­ko­na­nie, że głów­nym prze­zna­cze­niem ko­bie­ty jest wy­jście za mąż i ro­dze­nie dzie­ci. Niby wszy­scy ko­rzy­sta­li z in­ter­ne­tu, mie­li w domu no­wo­cze­sny sprzęt, wy­je­żdża­li na wcza­sy do Gre­cji czy Egip­tu, a jed­nak na­dal ho­łdo­wa­li skost­nia­łym po­glądom ma­try­mo­nial­nym.

– Ależ chcę mu po­móc mamo i to bar­dzo, ale cier­pię na chwi­lo­wy brak po­my­słów.

– Mam na­dzie­ję, że szyb­ko uwi­niesz się z pi­sa­niem, bo Krzy­siek pla­nu­je w po­nie­dzia­łek za­wie­źć do dru­kar­ni ma­te­ria­ły pro­mo­cyj­ne. Dzi­siaj jest czwar­tek i nie­ste­ty wi­dzę, że wci­ąż nic nie na­pi­sa­łaś. – Trzci­ńska spoj­rza­ła na pu­stą stro­nę w lap­to­pie cór­ki. – Może sia­dła­byś i za­częła pi­sać, za­miast wy­glądać przez okno i gło­śno ma­rzyć. Zresz­tą w ten spo­sób ani nie na­pi­szesz opo­wia­da­nia, ani nie znaj­dziesz męża. Pra­cy tym bar­dziej.

– Masz ra­cję, mamo, dla­te­go mu­sisz mnie zo­sta­wić samą. Nikt mnie nie może roz­pra­szać. – Ob­jęła mat­kę ra­mie­niem i wy­pro­wa­dzi­ła z po­ko­ju, za­my­ka­jąc za nią drzwi. Gdy­by tego nie zro­bi­ła, nie­wąt­pli­wie do­szło­by do ko­lej­nej awan­tu­ry. Usły­sza­ła­by po raz nie wia­do­mo któ­ry, że na nic zda­ło się ci­ągłe czy­ta­nie ksi­ążek, ucze­nie się języ­ka i stu­dio­wa­nie, bo co to za ko­rzy­ści z wy­ższe­go wy­kszta­łce­nia, sko­ro i tak nie mo­żna zna­le­źć pra­cy. Ha­nia zu­pe­łnie nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go wci­ąż jej się nie uda­wa­ło i gdzie­kol­wiek zło­ży­ła ofer­tę, za­wsze re­kru­tu­jącym na dane sta­no­wi­sko było przy­kro, gdy od­ma­wia­li. Za­częła więc sta­rać się o po­sa­dę po­ni­żej zdo­by­te­go wy­kszta­łce­nia, ale na­wet na sprzątacz­kę oka­za­ła się nie dość do­brą kan­dy­dat­ką.

– Co ze mną nie tak? – my­śla­ła wów­czas i z ci­ężkim ser­cem wra­ca­ła do ży­cia na gar­nusz­ku ro­dzi­ców i bra­ta, ni­czym ubo­ga, god­na po­li­to­wa­nia krew­na ze sta­re­go ro­man­su. Tyle że w po­wie­ściach za­wsze po­ja­wiał się ta­jem­ni­czy dżen­tel­men i na­stępo­wa­ły mniej lub bar­dziej prze­wi­dy­wal­ne zda­rze­nia zwie­ńczo­ne szczęśli­wym za­ko­ńcze­niem. Tym­cza­sem w ży­ciu Hani ża­den mężczy­zna z kla­są do­tąd się nie zma­te­ria­li­zo­wał. Poza tym bar­dziej od ma­łże­ństwa pra­gnęła żyć na wła­sny ra­chu­nek i być nie­za­le­żną, jed­nak do­sko­na­le zda­wa­ła so­bie spra­wę, że w obec­nej chwi­li było to nie­mo­żli­we.

Za­sia­dła więc z po­wro­tem do biur­ka i spoj­rza­ła na bia­łą stro­nę, któ­ra wy­sy­ła­ła z ekra­nu nie­mą pro­śbę o za­pe­łnie­nie li­te­ra­mi, by stać się ro­man­tycz­ną opo­wie­ścią o ka­la­re­pie. Wo­la­ła­by wró­cić do za­czętej ko­lej­nej po­wie­ści, tym­cza­sem mu­sia­ła zre­ali­zo­wać zle­ce­nie-pro­śbę bra­ta. Na­pi­sa­ła tyl­ko jed­no sło­wo, ma­jące być ty­tu­łem: „Ka­la­re­pa”. I da­lej nic, kom­plet­na pust­ka w gło­wie. Ani odro­bi­ny po­my­słu. Wy­ka­so­wa­ła na­zwę wa­rzy­wa i na­pi­sa­ła nowy ty­tuł: „Se­zon na ka­la­re­pę”. Po­now­nie uży­ła kla­wi­sza back­spa­ce, po czym ener­gicz­nie za­mknęła lap­top. Zno­wu sta­nęła w oknie i ogar­nęła wzro­kiem pole ka­la­re­py, któ­rej sprze­daż mia­ła wspie­rać opo­wia­da­niem. Mimo woli spoj­rza­ła w pra­wo, gdzie ci­ągnął się ja­bło­nio­wy sad. W po­ło­wie lip­ca za­cznie owo­co­wać, ku­sić smacz­ny­mi, so­czy­sty­mi owo­ca­mi. Wzdry­gnęła się na myśl, że będzie mu­sia­ła wów­czas na­pi­sać opo­wia­da­nie pro­mu­jące sprze­daż ja­błek. Jed­no­cze­śnie uzna­ła je za zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ro­man­tycz­ne od ka­la­re­py. Gład­ko­ść skór­ki ja­błka mo­żna śmia­ło po­rów­nać do ko­bie­cej skó­ry, a gru­bej ze­wnętrz­nej war­stwy ka­la­re­py z wy­ra­sta­jący­mi z niej pęda­mi nie da się ze­sta­wić z ni­czym pi­ęk­nym. Dla­cze­go nie po­tra­fi­ła na­pi­sać ba­nal­ne­go tek­stu o mi­ło­ści i wple­ść po­mi­ędzy sło­wa wąt­ku ka­pu­sto­wa­te­go wa­rzy­wa? Prze­cież na­pi­sa­ła po­wie­ść li­czącą po­nad czte­ry­sta stron, a nie była w sta­nie wy­stu­kać dzie­si­ęciu ty­si­ęcy zna­ków? No tak, na­pi­sa­ła po­wie­ść, któ­ra może i ja­koś się sprze­da­wa­ła, ale na pew­no nie na tyle, by utrzy­mać się z pi­sa­nia. Do­sko­na­le zda­wa­ła so­bie spra­wę, że jako de­biu­tant­ka musi naj­pierw się wy­pro­mo­wać, zdo­być czy­tel­ni­ków, na­pi­sać jesz­cze dwie, trzy po­wie­ści i do­pie­ro wte­dy może za­cznie co­kol­wiek za­ra­biać. Je­śli w ogó­le za­cznie. Na ra­zie po­trze­bo­wa­ła sta­łej pra­cy i do­cho­du, do­pie­ro po­tem na do­bre roz­pocz­nie re­ali­za­cję ma­rze­nia o pi­sa­niu i wdar­ciu się do gro­na naj­bar­dziej po­czyt­nych wspó­łcze­snych pi­sa­rzy, a przy­naj­mniej pi­sa­rek spe­cja­li­zu­jących się w li­te­ra­tu­rze oby­cza­jo­wej. Ma­rze­nie mia­ła od­wa­żne, szan­sę na spe­łnie­nie w chwi­lach opty­mi­stycz­ne­go my­śle­nia oce­nia­ła mak­sy­mal­nie na dwa­dzie­ścia pięć pro­cent, by w na­stępu­jącym szyb­ko mo­men­cie zwąt­pie­nia zre­du­ko­wać ją do jed­ne­go pro­cen­ta. Za­trzy­ma­ła wzrok na le­żącym na biur­ku ta­le­rzy­ku, si­ęgnęła po pla­ster ka­la­re­py i za­częła gło­śno chru­pać, ina­czej nie spo­sób było jeść twar­de­go wa­rzy­wa. Mia­ła na­dzie­ję, że po­my­sł przyj­dzie wraz z ła­god­nym i słod­ka­wym sma­kiem, ale na­tchnie­nie nie nad­cho­dzi­ło. Za­dzwo­ni­ła na­to­miast ko­mór­ka, wy­świe­tla­jąc nu­mer przy­ja­ció­łki, choć za­pew­nie­nia o do­zgon­nej bab­skiej wier­no­ści i lo­jal­no­ści ni­g­dy mi­ędzy nimi nie pa­dły. Przy­ja­źń była za­wsze bar­dziej ze stro­ny Hani. Ka­ri­na od cza­su do cza­su wy­ko­rzy­sty­wa­ła Ha­nię, ale pa­trząc na ich zna­jo­mo­ść, mo­żna było za­ry­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że jest to pew­ne­go ro­dza­ju przy­ja­ciel­ska re­la­cja.

– Cze­ść, Ka­ri­na.

– No cze­ść, my­śla­łam, że już ca­łkiem ogłu­chłaś.

– Dla­cze­go?

– Bo wo­łam cię i wo­łam, a ty sto­isz w oknie i ga­pisz się jak cie­lę w ma­lo­wa­ne wro­ta.

– No tak, tro­chę się za­my­śli­łam.

– To prze­stań my­śleć i cho­dź na spa­cer, przej­dzie­my się tro­chę, mam ci coś wa­żne­go do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia. Sto­ję przed two­im do­mem.

– Nie mam ocho­ty, poza tym mu­szę sko­ńczyć opo­wia­da­nie dla Krzy­śka.

– Okej, w ta­kim ra­zie idę do cie­bie. Cze­kaj, za­raz będę – za­wo­ła­ła Ka­ri­na i roz­łączy­ła się.

– Ra­czej się ni­g­dzie nie wy­bie­ram – stwier­dzi­ła, wzdy­cha­jąc, Ha­nia.

Po chwi­li drzwi otwo­rzy­ły się gło­śno i do po­ko­ju wkro­czy­ła zwa­li­sta po­stać. Ka­ri­na była naj­bar­dziej ener­gicz­ną ko­bie­tą, jaką Ha­nia zna­ła. Nie mia­ła żad­nych opo­rów przed wy­po­wia­da­niem po­glądów, my­śli i ro­bie­niem pra­wie wszyst­kie­go. Na­tych­miast po we­jściu do po­ko­ju po­de­szła do biur­ka Hani, otwo­rzy­ła lap­top i stwier­dzi­ła zdzi­wio­nym to­nem:

– Na­wet nie za­częłaś, to jak chcesz sko­ńczyć? Prze­cież...

– Tak wiem, prze­cież na­pi­sa­łam po­wie­ść, wszy­scy mi to wci­ąż po­wta­rza­ją, więc przy­naj­mniej ty od­pu­ść – prze­rwa­ła jej Ha­nia i usia­dła na pa­ra­pe­cie.

– Tyl­ko nie wy­pad­nij.

– Och, Ka­ri­na, nie baw się w moją mamę. Zjedz, zrób to, zrób tam­to, za­łóż to, kup to, nie wy­pad­nij przez okno, weź pa­ra­sol. Gdy­byś za­po­mnia­ła, to przy­po­mi­nam ci, że mam dwa­dzie­ścia osiem lat.

– Tro­chę się o cie­bie mar­twię, Ha­niut­ku.

– Nie mów do mnie Ha­niut­ku, wiesz, że tego nie lu­bię.

– Bo Irek tak mó­wił?

– Nie, bo to brzmi nie­po­wa­żnie. Poza tym pro­si­łam cię, że­byś nie wy­ma­wia­ła przy mnie imie­nia tego czło­wie­ka.

– Do­bra, prze­pra­szam, Ha­niu, ale po­wiedz mi, dla­cze­go je­steś taka wku­rzo­na? Zła? Przy­bi­ta?

– Bo mu­szę na­pi­sać to cho­ler­ne opo­wia­da­nie na po­nie­dzia­łek, a nie po­tra­fię i nie mogę się do tego przy­znać, bo prze­cież na­pi­sa­łam po­wie­ść, a na­wet ją wy­da­łam. I te­raz wszy­scy my­ślą, że mogę na­pi­sać wszyst­ko ot tak, na za­wo­ła­nie. – Pstryk­nęła pal­ca­mi. – A ja na­praw­dę nie po­tra­fię na­pi­sać ro­man­tycz­ne­go opo­wia­da­nia o ka­la­re­pie!

– Fak­tycz­nie, trud­ne za­da­nie, ale ja ci nie po­mo­gę. W szko­le za­wsze le­piej mi szły przed­mio­ty ści­słe, ale nie z tym przy­cho­dzę. – Ka­ri­na roz­pro­mie­ni­ła się, o mało nie kla­snęła w ręce i nie pod­sko­czy­ła ra­do­śnie jak mała dziew­czyn­ka.

– Je­steś w ci­ąży? – Ha­nia otwo­rzy­ła sze­ro­ko oczy i ocze­ki­wa­ła po­twier­dze­nia.

– Nie, to nie to. – Ka­ri­na mach­nęła ręką.

– To co może być tak wspa­nia­łe­go, że pląsasz po moim po­ko­ju taka za­do­wo­lo­na?

– Będzie­my ra­zem pra­co­wać!

– Co? – Ha­nia ze­rwa­ła się z pa­ra­pe­tu i do­łączy­ła do Ka­ri­ny, ła­pi­ąc ją za ręce. Te­raz obie ta­ńczy­ły po po­ko­ju.

– Ale jak? – do­py­ty­wa­ła.

– Był dzi­siaj u mnie wójt i po­wie­dział, że two­je po­da­nie zo­sta­ło po­zy­tyw­nie roz­pa­trzo­ne i mo­żesz za­czy­nać pra­cę od po­nie­dzia­łku.

– Od po­nie­dzia­łku? Tak szyb­ko?

– A nie chcesz? – Ka­ri­na za­trzy­ma­ła się.

– Chcę, oczy­wi­ście, że chcę! Na­resz­cie będę mia­ła nor­mal­ną pra­cę, a nie w go­spo­dar­stwie bra­ta za wikt i opie­ru­nek, no i za pi­sa­nie opo­wia­dań o wa­rzy­wach. – Ha­nia unio­sła ręce w ge­ście trium­fu.

– Tak, od po­nie­dzia­łku będziesz pa­nią urzęd­nicz­ką w biu­rze rady, a ja będę two­ją kie­row­nicz­ką. Będziesz mu­sia­ła mnie słu­chać – za­uwa­ży­ła ze śmie­chem Ka­ri­na.

– I obie­cu­ję, że będę. Sło­wo har­ce­rza!

– Prze­cież ni­g­dy nie by­łaś w har­cer­stwie.

– No to sło­wo zu­cha, by­łam na jed­nej zbiór­ce i na­wet mia­łam po­ży­czo­ny mun­du­rek – za­śmia­ła się Ha­nia i zno­wu zła­pa­ła za ręce Ka­ri­nę, by da­lej ra­do­śnie pod­ska­ki­wać.

– Co tu się dzie­je? Mam wra­że­nie, że dom się wali! – Do po­ko­ju wkro­czy­ła obu­rzo­na pani Trzci­ńska.

– Mamo! Do­sta­łam pra­cę w urzędzie gmi­ny, praw­dzi­wą pra­cę. – Ha­nia pod­bie­gła do mat­ki i ob­jęła ją moc­no.

– Ale to jesz­cze nie po­wód, że­by­ście za­rwa­ły su­fit. – Trzci­ńska była po­wa­żna, ale z jej twa­rzy biło za­do­wo­le­nie, że Ha­nia w ko­ńcu do­sta­nie nor­mal­ną pra­cę i wresz­cie za­po­mni o pi­sa­niu ba­jek dla ko­biet. – Zro­bię coś do je­dze­nia.

Gdy Trzci­ńska od­da­li­ła się do swo­je­go kró­le­stwa, czy­li kuch­ni, Ha­nia i Ka­ri­na usia­dły obok sie­bie na pa­ra­pe­cie. Ha­nia po raz ko­lej­ny tego dnia spo­gląda­ła na pole ka­la­re­py, ale już jej tak nie de­ner­wo­wa­ło jak przed kil­ku­na­sto­ma mi­nu­ta­mi. Po­sta­no­wi­ła po­wie­dzieć bra­tu, że opo­wia­da­nia nie na­pi­sze, bo to zbyt trud­ne za­da­nie, a poza tym nie za­mie­rza się ośmie­szać, pi­sząc ka­la­re­po­wy ro­mans. Ka­ri­na rów­nież spo­gląda­ła przed sie­bie, lek­ko stra­pio­na, coś jesz­cze mu­sia­ła za­ko­mu­ni­ko­wać przy­ja­ció­łce.

– Mu­szę ci o czy­mś po­wie­dzieć, a ra­czej pro­sić i to jest zwi­ąza­ne z two­ją pra­cą – po­wie­dzia­ła nie­mal szep­tem.

– Czy­li jed­nak jest ja­kiś ha­czyk, tak zwy­czaj­nie tej pra­cy nie do­sta­łam. Mam się bar­dzo bać?

– Nie, Ha­niu, nie.

– To mów, o co cho­dzi!

– O to, że nasz urząd wy­sta­wia dru­ży­nę do bie­gu cha­ry­ta­tyw­ne­go i bra­ku­je nam jed­nej oso­by, a kon­kret­nie ko­bie­ty, i wójt stwier­dził, że je­śli po­bie­gniesz, to masz pra­cę jak w ban­ku. Po­bie­gniesz? Prze­cież bie­gasz i to nie­źle.

– Kie­dy ten bieg i na ile ki­lo­me­trów? Mam na­dzie­ję, że nie pó­łma­ra­ton, bo ta­kich dy­stan­sów nie bie­gam, to poza moją stre­fą kom­for­tu.

– W so­bo­tę w Ka­to­wi­cach, na pięć ki­lo­me­trów.

– Do­bra, nie ma spra­wy. Po­bie­gnę – za­śmia­ła się ko­lej­ny raz Ha­nia, któ­ra nie tyl­ko do­sta­ła pra­cę, ale mia­ła oka­zję wzi­ęcia udzia­łu w za­wo­dach, co tak bar­dzo lu­bi­ła.

– Tu mam twój pa­kiet star­to­wy, opła­tę star­to­wą ure­gu­lo­wał urząd, a tu jest dla cie­bie ko­szul­ka fir­mo­wa. – Ka­ri­na po ko­lei wyj­mo­wa­ła wszyst­ko z to­reb­ki.

– Wi­dzę, że je­steś bar­dzo do­brze przy­go­to­wa­na. – Ha­nia zno­wu się uśmiech­nęła, po­nu­ry na­strój i zwąt­pie­nie znik­nęły na do­bre.

Sło­necz­ny dzień ko­ńczył się dla niej wręcz fan­ta­stycz­nie. Wresz­cie nie będzie bez pra­cy, w nie­pa­mi­ęć pój­dą dwa dłu­gie lata pi­sa­nia CV i li­stów mo­ty­wa­cyj­nych, a po­tem cze­ka­nia na od­po­wie­dzi, któ­re nie nad­cho­dzi­ły, a je­śli na­wet, to za­wie­ra­ły fa­łszy­we wy­ra­zy ubo­le­wa­nia. Sko­ńczy się wresz­cie po­moc przy ple­wie­niu ka­la­re­py i jej pęcz­ko­wa­niu, zbie­ra­niu ja­błek, no­sze­niu skrzy­nek, wy­pe­łnia­niu ró­żnych for­mu­la­rzy. Zu­pe­łnie nie ro­zu­mia­ła pa­sji swo­je­go bra­ta. Ow­szem, miesz­ka­li na wsi, ale ro­dzi­ce nie byli ty­po­wy­mi rol­ni­ka­mi. Mama przed prze­jściem na eme­ry­tu­rę pra­co­wa­ła jako li­sto­nosz­ka, cho­ciaż w mło­do­ści bar­dzo chcia­ła zo­stać na­uczy­ciel­ką. Jed­nak brak pie­ni­ędzy na dal­sze kszta­łce­nie spra­wił, że sko­ńczy­ło się na roz­no­sze­niu prze­sy­łek pocz­to­wych. Dla­te­go Ha­nia nie mo­gła po­jąć, dla­cze­go mama tak bar­dzo kry­ty­ko­wa­ła jej de­cy­zje zwi­ąza­ne z pod­jęciem stu­diów i pi­sa­niem. Dla­cze­go dys­kre­dy­to­wa­ła za chęć zro­bie­nia cze­goś wi­ęcej. Po­win­na ją wspie­rać, nie tłam­sić. Tata na­to­miast był eme­ry­to­wa­nym po­li­cjan­tem, swe­go cza­su miał na­dzie­ję, że syn tak jak on będzie pra­co­wał jako stróż po­rząd­ku pu­blicz­ne­go. Co do przy­szło­ści Hani ni­g­dy się nie wy­po­wia­dał. Trzci­ńscy mie­li ka­wa­łek pola, któ­re od­naj­mo­wa­li, a upra­wia­li tyl­ko przy­do­mo­wy ogró­dek. Na grząd­kach ro­sły mar­chew­ka, pie­trusz­ka, ka­pu­sta, sa­ła­ta, po­mi­do­ry, ogór­ki i inne wa­rzy­wa, ale tyl­ko na do­mo­wy uży­tek. Ni­g­dy nie pro­wa­dzi­li upraw czy też ho­dow­li na wiel­ką ska­lę. Miesz­ka­nie na wsi trak­to­wa­li bar­dziej jako ży­cie w oto­cze­niu na­tu­ry, z dala od mia­sta ani­że­li ty­po­wo rol­ni­cze by­to­wa­nie. Tym­cza­sem brat Hani za­ko­chał się w pra­cy na roli i po­sta­no­wił wzi­ąć kre­dyt, żeby od­ku­pić zie­mię oraz sady od osiem­dzie­si­ęcio­let­nie­go sa­mot­ne­go sąsia­da i za­kon­trak­to­wać ka­la­re­pę i ja­błka. Ro­dzi­ce po­cząt­ko­wo nie­zbyt chęt­nie na to pa­trzy­li, ale po pierw­szych owoc­nych zbio­rach Krzy­siek udo­wod­nił im, że rol­nic­two to jego praw­dzi­wa pa­sja, w do­dat­ku przy­no­sząca zysk. Od tego cza­su mama, tata i Ha­nia mu po­ma­ga­li. Ro­dzi­ce z chęcią, jak­by na­gle od­kry­li uro­ki upra­wy roli, na­to­miast Hani, któ­ra nie bar­dzo rwa­ła się do ta­kiej pra­cy, dano od­czuć, że jest to jej nie­pi­sa­ny obo­wi­ązek.

Krzy­siek wraz z żoną i dwój­ką dzie­ci miesz­ka­li na pi­ętrze domu Trzci­ńskich, gdzie Ha­nia od za­wsze mia­ła po­kój, ale co­raz częściej od­no­si­ła wra­że­nie, że jest in­tru­zem. Na­wet szwa­gier­ka od­wa­żnie za­py­ta­ła, czy nie wo­la­ła­by za­miesz­kać na par­te­rze z ro­dzi­ca­mi. Ha­nia zda­ła so­bie wów­czas spra­wę, że prędzej czy pó­źniej będzie mu­sia­ła spro­wa­dzić się do ro­dzi­ców, co jej się nie uśmie­cha­ło, bo ozna­cza­ło nie­ustan­ną kon­tro­lę. Dla­cze­go ro­dzi­ce ni­g­dy nie prze­sta­ją trak­to­wać nas jak dzie­ci? Mia­ła jesz­cze do wy­bo­ru wy­pro­wadz­kę i wy­na­jęcie po­ko­ju, co wo­bec per­spek­ty­wy pra­cy w urzędzie sta­wa­ło się co­raz bar­dziej re­al­ne. Ow­szem, na­ra­zi­ła­by się ro­dzi­nie, bo prze­cież co lu­dzie po­wie­dzą? Sta­ła­by się ta­kże obiek­tem plo­tek, ale cóż to zna­czy wo­bec odro­bi­ny pry­wat­no­ści. Wy­na­jem po­ko­ju uzna­ła za­tem za naj­lep­sze roz­wi­ąza­nie. Po­pra­cu­je dwa mie­si­ące, po­czu­je się pew­niej i wów­czas po­szu­ka we wsi ko­goś, kto przyj­mie ją pod swój dach bez zbęd­nych py­tań.

Pla­nu­jąc naj­bli­ższą przy­szło­ść, trwa­ła na podło­dze w po­zy­cji de­ski już dru­gą mi­nu­tę, pró­bu­jąc po­bić wła­sny re­kord wy­no­szący dwie mi­nu­ty i trzy­dzie­ści trzy se­kun­dy. Nogi po­ma­łu za­czy­na­ły jej drżeć, mi­ęśnie brzu­cha bo­leć, a łok­cie zbyt moc­no wbi­jać się w podło­gę. Le­żący przed nią ze­ga­rek zda­wał się umy­śl­nie wol­niej niż zwy­kle od­mie­rzać se­kun­dy dzie­lące ją od no­we­go re­kor­du ży­cio­we­go w po­zy­cji plank. W ko­ńcu mi­nęły trzy mi­nu­ty i Ha­nia opa­dła na podło­gę, sa­pi­ąc ni­czym sprin­ter po prze­bie­gni­ęciu stu me­trów. Chy­ba tyl­ko na zdjęciach i fil­mach re­kla­mo­wych oso­by w po­zy­cji de­ski wy­gląda­ją tak ra­do­śnie, a na ich twa­rzach ma­lu­je się uśmiech za­do­wo­le­nia za­miast gry­ma­su bólu i chęci prze­rwa­nia ćwi­cze­nia. Od­wró­ci­ła się na ple­cy z za­mia­rem po­le­że­nia przez kil­ka mi­nut, za­nim pój­dzie roz­bie­gać nogi przed so­bot­ni­mi za­wo­da­mi. Czu­ła pod­eks­cy­to­wa­nie, że oto znaj­dzie się w urzędo­wej dru­ży­nie bie­ga­czy. Po­sta­ra się po­biec jak naj­le­piej i tym sa­mym za­mel­do­wać się z przy­tu­pem w gro­nie gmin­nych pra­cow­ni­ków. Tra­sę bie­gu prze­ana­li­zo­wa­ła na stro­nie za­wo­dów. Dwa nie­zbyt dłu­gie pod­bie­gi jej nie prze­ra­ża­ły, bo mia­ła spo­sób na bie­ga­nie pod gór­kę. Re­cy­to­wa­ła ryt­micz­nie czte­ry so­ne­ty Jana Ka­spro­wi­cza z cy­klu „Krzak dzi­kiej róży w Ciem­nych Smre­czy­nach” i w rytm im­pre­sjo­ni­stycz­nych środ­ków wy­ra­zów po­ko­ny­wa­ła pod­bieg. Cie­szył ją po­nad ki­lo­me­tro­wy od­ci­nek tra­sy wio­dący w dół, bo uwiel­bia­ła roz­pędzać się co­raz szyb­ciej i szyb­ciej, prze­bi­ja­jąc się przez sta­wia­jące opór po­wie­trze, zmie­nia­jące się w przy­jem­nie omia­ta­jący ją po­wiew, dzi­ęki cze­mu mo­gła choć tro­chę po­czuć, jak sma­ku­je wol­no­ść. Nic jej bo­wiem wów­czas nie ogra­ni­cza­ło, była tyl­ko o krok od la­ta­nia, któ­re daje praw­dzi­wą nie­za­le­żno­ść i gdy­by wy­star­czy­ło w ta­kim mo­men­cie roz­ło­żyć ręce ni­czym skrzy­dła i po­fru­nąć – po­fru­nęła­by.

Ubra­na w krót­kie bie­go­we spoden­ki i ko­szul­kę, pa­mi­ąt­kę po ze­szło­rocz­nym Żor­skim Bie­gu Ulicz­nym, oraz buty, któ­re kosz­to­wa­ły nie­ma­ło, ru­szy­ła truch­tem w kie­run­ku lasu, gdzie za­mie­rza­ła przy­spie­szyć na dró­żce wy­ry­tej w jej gło­wie na pa­mi­ęć. Daw­niej bała się bie­gać sama po le­śnych ście­żkach i rzad­ko wy­bie­ra­ła sa­mot­ne prze­bie­żki po­mi­ędzy drze­wa­mi, ale po­tem za­przy­ja­źni­ła się z mi­ja­ny­mi so­sna­mi, dęba­mi, brzo­za­mi i ol­cha­mi, po­czu­ła się ni­czym u sie­bie. Pew­nie i bez­piecz­nie. Tym sa­mym mo­gła zre­zy­gno­wać z bie­ga­nia po wsi, gdzie jesz­cze zda­rza­ły się oso­by po­gwiz­du­jące na jej wi­dok lub wy­krzy­ku­jące głu­pie, często nie­wy­bred­ne ko­men­ta­rze. Wie­le ją kosz­to­wa­ło po­zby­wa­nie się opo­rów i bie­ga­nie bez zwra­ca­nia uwa­gi na sło­wa tych, któ­rzy wi­dzie­li w tym spo­rcie je­dy­nie nie­po­trzeb­ne męcze­nie się, nie ro­zu­mie­jąc, że jest to dro­ga do jej oso­bi­stej nie­pod­le­gło­ści. Za­przy­ja­źni­ła się rów­nież z bez­tro­sko bie­ga­jący­mi psa­mi, na po­cząt­ku ob­szcze­ku­jący­mi ją z wy­szcze­rzo­ny­mi kła­mi, przez co mu­sia­ła zwal­niać lub prze­cho­dzić do mar­szu. Po cza­sie psy uzna­ły ją za swo­ją i po­zwa­la­ły bie­gać swo­bod­nie, a na­wet od­pro­wa­dza­ły na skraj lasu.

Las przy­wi­tał Ha­nię tra­dy­cyj­nie ci­szą, więc bie­gła przed sie­bie, a co­kol­wiek ją tra­pi­ło, od razu wy­da­wa­ło się prost­sze. Im bar­dziej przy­spie­sza­ła, tym bar­dziej wzra­sta­ła w niej ad­re­na­li­na i ra­do­ść. Mo­gła biec przed sie­bie, skręcać, kie­dy chcia­ła, wbie­gać na wznie­sie­nia lub je mi­jać, podążać ście­żką lub zba­czać z niej i wbie­gać na dro­gę po­mi­ędzy po­la­mi, żeby po do­wol­nej dłu­go­ści tra­sy zno­wu wró­cić do lasu. Naj­częściej po­lną ście­żkę wy­bie­ra­ła w cza­sie, gdy rze­pak roz­kwi­tał żó­łtym kwie­ciem i roz­ta­czał wo­kół słod­ki, ale nie prze­sło­dzo­ny za­pach. Ża­ło­wa­ła, że nie kwit­nie przez cały rok, bo wów­czas mo­gła­by co­dzien­nie cie­szyć się jego won­no­ścią. Jed­nak dziś nie mu­sia­ła od­czu­wać żalu, bo wie­dzia­ła, że je­śli wy­bie­gnie z lasu, na­tknie się na kwit­nące łany rze­pa­ku. I tak też było. Za­trzy­ma­ła się przed żó­łcią roz­ci­ąga­jącą się na polu ni­czym dy­wan. Ro­zej­rza­ła się, czy na pew­no ni­ko­go nie ma w po­bli­żu i wbie­gła po­mi­ędzy wznie­sio­ne ku nie­bu ło­dy­gi, a po­tem po­ło­ży­ła się na ple­cach i spoj­rza­ła w błękit­ne nie­bo. Wy­gląda­ło, jak­by mi­go­ta­ło na nim mnó­stwo sło­ńc. Jed­nak były to tyl­ko kwia­ty rze­pa­ku.

– Od cze­go jest wy­obra­źnia? – po­my­śla­ła Ha­nia i za­mknęła oczy. Zda­wa­ła so­bie spra­wę, że to idio­tycz­ne, ale czu­ła się w tej chwi­li jak bo­ha­ter­ka jed­ne­go z fil­mów, któ­ra uszczęśli­wio­na le­ża­ła w tra­wie z za­mkni­ęty­mi ocza­mi, a ujęcie fil­mo­we zmon­to­wa­no w taki spo­sób, że zda­wa­ło się, jak­by świat wi­ro­wał ze szczęścia. Do tego od­po­wied­nia mu­zy­ka i nic wi­ęcej nie trze­ba.

Ha­nię ogar­nęła bło­go­ść i za­do­wo­le­nie. Za­snęła w kwit­nącym rze­pa­ku.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki