Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hania Trzcińska to początkująca pisarka bezskutecznie szukająca pracy. Mieszka z rodzicami i rodziną brata, w wolnych chwilach biega. Piotr Konarski jest aktorem, który w tajemniczych okolicznościach wycofał się z zawodu. Zamieszkał z dala od ludzi, przygarniając bezdomne rodzeństwo – Dorotę i Marka Aureliusza. Pierwsze spotkanie Hani i Piotra, niefortunne i zakończone kłótnią, wydaje się ostatnim.
Czy Hania pozna tajemnicę Piotra?
Dlaczego musi zamieszkać w jego domu?
Czy dwoje samotnych poranionych ludzi zdecyduje się iść tą samą drogą i kogo w nią zabiorą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Hania Trzcińska wstała od biurka i szeroko otworzyła okno, wpuszczając do pokoju powiew ciepłego, majowego wiatru. Grzejące słońce i błękitne niebo z leniwie płynącymi chmurami dawały złudzenie bardziej środka lata niż wiosny. Młoda kobieta wzięła głęboki wdech, po czym głośno wypuściła powietrze, jakby chciała omieść nim całe pole kalarepy, taki bowiem widok rozciągał się z okna jej pokoju. Pokoju będącego azylem przed światem. Kpiącym sobie z jej oczekiwań i wyobrażeń. Jakże by chciała, aby zarówno w jej pokoju, jak i w życiu ktoś dokonał efektownej zmiany. Na lepsze, oczywiście. Dokładnie tak jak w programach na temat metamorfozy wnętrz, gdzie finał zawsze jest spektakularny i zachwycający. Tymczasem w jej głowie od kilku dni jak zły sen królowało pole obsiane kalarepą i wciąż budziło niechęć i poczucie pogardy wobec samej siebie. Było dowodem na kolejną porażkę, bezdyskusyjnym potwierdzeniem, że została darmowym zleceniobiorcą piszącym warzywne opowiadania reklamowe. Coś jak Ania Shirley i opowiadanie z reklamą proszku do pieczenia. Różnica polegała na tym, że rudowłosa mieszkanka Zielonego Wzgórza zrobiła to nieświadomie, a Hania miała popełnić opowiadanie o kalarepie w pełni przytomna.
– Kalarepa – powiedziała głośno, wsłuchując się w brzmienie tego słowa. – Cóż romantycznego można napisać o kalarepie? Jest spokrewniona z kapustą, ma jadalną bulwę i wielkie liście o zielonym lub fioletowym zabarwieniu. Kapusta, bulwa, liście. Żadna z tych nazw nie jest ani trochę romantyczna. I po cóż mi encyklopedyczna wiedza?
– Znowu rozmawiasz sama z sobą? – Do pokoju weszła pani Trzcińska z talerzem pełnym, a jakże, kalarepy obranej ze skórki i pokrojonej w grube plastry.
– Tylko głośno myślę. – Hania wzięła z rąk matki talerzyk i położyła na biurku. – Krzysiek trochę przesadził, prosząc mnie o napisanie romantycznego opowiadania z kalarepą w roli głównej.
– Wymyślił sobie taką promocję gospodarstwa, a skoro napisałaś książkę, to chyba nic trudnego dla ciebie napisać opowiadanie? Wszyscy staramy się go wspierać. No chyba że ty akurat nie chcesz pomóc bratu. – Mama przybrała lekko obrażony ton, więc Hania musiała szybko ratować sytuację, żeby nie skończyło się tradycyjnym wypominaniem, jak to Krzysiek nie tylko wspaniale prowadzi gospodarstwo, ale już dawno się ożenił i ma dwójkę dzieci, gdy tymczasem ona wciąż nie znalazła porządnej pracy i wciąż nie ma męża, a nawet narzeczonego. A przecież wystarczy tylko się postarać, tyle dziewcząt w okolicy z łatwością znalazło sobie adoratora, który poprowadził je do ołtarza. Niestety, w jej miejscowości wciąż pokutowało przekonanie, że głównym przeznaczeniem kobiety jest wyjście za mąż i rodzenie dzieci. Niby wszyscy korzystali z internetu, mieli w domu nowoczesny sprzęt, wyjeżdżali na wczasy do Grecji czy Egiptu, a jednak nadal hołdowali skostniałym poglądom matrymonialnym.
– Ależ chcę mu pomóc mamo i to bardzo, ale cierpię na chwilowy brak pomysłów.
– Mam nadzieję, że szybko uwiniesz się z pisaniem, bo Krzysiek planuje w poniedziałek zawieźć do drukarni materiały promocyjne. Dzisiaj jest czwartek i niestety widzę, że wciąż nic nie napisałaś. – Trzcińska spojrzała na pustą stronę w laptopie córki. – Może siadłabyś i zaczęła pisać, zamiast wyglądać przez okno i głośno marzyć. Zresztą w ten sposób ani nie napiszesz opowiadania, ani nie znajdziesz męża. Pracy tym bardziej.
– Masz rację, mamo, dlatego musisz mnie zostawić samą. Nikt mnie nie może rozpraszać. – Objęła matkę ramieniem i wyprowadziła z pokoju, zamykając za nią drzwi. Gdyby tego nie zrobiła, niewątpliwie doszłoby do kolejnej awantury. Usłyszałaby po raz nie wiadomo który, że na nic zdało się ciągłe czytanie książek, uczenie się języka i studiowanie, bo co to za korzyści z wyższego wykształcenia, skoro i tak nie można znaleźć pracy. Hania zupełnie nie rozumiała, dlaczego wciąż jej się nie udawało i gdziekolwiek złożyła ofertę, zawsze rekrutującym na dane stanowisko było przykro, gdy odmawiali. Zaczęła więc starać się o posadę poniżej zdobytego wykształcenia, ale nawet na sprzątaczkę okazała się nie dość dobrą kandydatką.
– Co ze mną nie tak? – myślała wówczas i z ciężkim sercem wracała do życia na garnuszku rodziców i brata, niczym uboga, godna politowania krewna ze starego romansu. Tyle że w powieściach zawsze pojawiał się tajemniczy dżentelmen i następowały mniej lub bardziej przewidywalne zdarzenia zwieńczone szczęśliwym zakończeniem. Tymczasem w życiu Hani żaden mężczyzna z klasą dotąd się nie zmaterializował. Poza tym bardziej od małżeństwa pragnęła żyć na własny rachunek i być niezależną, jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że w obecnej chwili było to niemożliwe.
Zasiadła więc z powrotem do biurka i spojrzała na białą stronę, która wysyłała z ekranu niemą prośbę o zapełnienie literami, by stać się romantyczną opowieścią o kalarepie. Wolałaby wrócić do zaczętej kolejnej powieści, tymczasem musiała zrealizować zlecenie-prośbę brata. Napisała tylko jedno słowo, mające być tytułem: „Kalarepa”. I dalej nic, kompletna pustka w głowie. Ani odrobiny pomysłu. Wykasowała nazwę warzywa i napisała nowy tytuł: „Sezon na kalarepę”. Ponownie użyła klawisza backspace, po czym energicznie zamknęła laptop. Znowu stanęła w oknie i ogarnęła wzrokiem pole kalarepy, której sprzedaż miała wspierać opowiadaniem. Mimo woli spojrzała w prawo, gdzie ciągnął się jabłoniowy sad. W połowie lipca zacznie owocować, kusić smacznymi, soczystymi owocami. Wzdrygnęła się na myśl, że będzie musiała wówczas napisać opowiadanie promujące sprzedaż jabłek. Jednocześnie uznała je za zdecydowanie bardziej romantyczne od kalarepy. Gładkość skórki jabłka można śmiało porównać do kobiecej skóry, a grubej zewnętrznej warstwy kalarepy z wyrastającymi z niej pędami nie da się zestawić z niczym pięknym. Dlaczego nie potrafiła napisać banalnego tekstu o miłości i wpleść pomiędzy słowa wątku kapustowatego warzywa? Przecież napisała powieść liczącą ponad czterysta stron, a nie była w stanie wystukać dziesięciu tysięcy znaków? No tak, napisała powieść, która może i jakoś się sprzedawała, ale na pewno nie na tyle, by utrzymać się z pisania. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jako debiutantka musi najpierw się wypromować, zdobyć czytelników, napisać jeszcze dwie, trzy powieści i dopiero wtedy może zacznie cokolwiek zarabiać. Jeśli w ogóle zacznie. Na razie potrzebowała stałej pracy i dochodu, dopiero potem na dobre rozpocznie realizację marzenia o pisaniu i wdarciu się do grona najbardziej poczytnych współczesnych pisarzy, a przynajmniej pisarek specjalizujących się w literaturze obyczajowej. Marzenie miała odważne, szansę na spełnienie w chwilach optymistycznego myślenia oceniała maksymalnie na dwadzieścia pięć procent, by w następującym szybko momencie zwątpienia zredukować ją do jednego procenta. Zatrzymała wzrok na leżącym na biurku talerzyku, sięgnęła po plaster kalarepy i zaczęła głośno chrupać, inaczej nie sposób było jeść twardego warzywa. Miała nadzieję, że pomysł przyjdzie wraz z łagodnym i słodkawym smakiem, ale natchnienie nie nadchodziło. Zadzwoniła natomiast komórka, wyświetlając numer przyjaciółki, choć zapewnienia o dozgonnej babskiej wierności i lojalności nigdy między nimi nie padły. Przyjaźń była zawsze bardziej ze strony Hani. Karina od czasu do czasu wykorzystywała Hanię, ale patrząc na ich znajomość, można było zaryzykować stwierdzenie, że jest to pewnego rodzaju przyjacielska relacja.
– Cześć, Karina.
– No cześć, myślałam, że już całkiem ogłuchłaś.
– Dlaczego?
– Bo wołam cię i wołam, a ty stoisz w oknie i gapisz się jak cielę w malowane wrota.
– No tak, trochę się zamyśliłam.
– To przestań myśleć i chodź na spacer, przejdziemy się trochę, mam ci coś ważnego do zakomunikowania. Stoję przed twoim domem.
– Nie mam ochoty, poza tym muszę skończyć opowiadanie dla Krzyśka.
– Okej, w takim razie idę do ciebie. Czekaj, zaraz będę – zawołała Karina i rozłączyła się.
– Raczej się nigdzie nie wybieram – stwierdziła, wzdychając, Hania.
Po chwili drzwi otworzyły się głośno i do pokoju wkroczyła zwalista postać. Karina była najbardziej energiczną kobietą, jaką Hania znała. Nie miała żadnych oporów przed wypowiadaniem poglądów, myśli i robieniem prawie wszystkiego. Natychmiast po wejściu do pokoju podeszła do biurka Hani, otworzyła laptop i stwierdziła zdziwionym tonem:
– Nawet nie zaczęłaś, to jak chcesz skończyć? Przecież...
– Tak wiem, przecież napisałam powieść, wszyscy mi to wciąż powtarzają, więc przynajmniej ty odpuść – przerwała jej Hania i usiadła na parapecie.
– Tylko nie wypadnij.
– Och, Karina, nie baw się w moją mamę. Zjedz, zrób to, zrób tamto, załóż to, kup to, nie wypadnij przez okno, weź parasol. Gdybyś zapomniała, to przypominam ci, że mam dwadzieścia osiem lat.
– Trochę się o ciebie martwię, Haniutku.
– Nie mów do mnie Haniutku, wiesz, że tego nie lubię.
– Bo Irek tak mówił?
– Nie, bo to brzmi niepoważnie. Poza tym prosiłam cię, żebyś nie wymawiała przy mnie imienia tego człowieka.
– Dobra, przepraszam, Haniu, ale powiedz mi, dlaczego jesteś taka wkurzona? Zła? Przybita?
– Bo muszę napisać to cholerne opowiadanie na poniedziałek, a nie potrafię i nie mogę się do tego przyznać, bo przecież napisałam powieść, a nawet ją wydałam. I teraz wszyscy myślą, że mogę napisać wszystko ot tak, na zawołanie. – Pstryknęła palcami. – A ja naprawdę nie potrafię napisać romantycznego opowiadania o kalarepie!
– Faktycznie, trudne zadanie, ale ja ci nie pomogę. W szkole zawsze lepiej mi szły przedmioty ścisłe, ale nie z tym przychodzę. – Karina rozpromieniła się, o mało nie klasnęła w ręce i nie podskoczyła radośnie jak mała dziewczynka.
– Jesteś w ciąży? – Hania otworzyła szeroko oczy i oczekiwała potwierdzenia.
– Nie, to nie to. – Karina machnęła ręką.
– To co może być tak wspaniałego, że pląsasz po moim pokoju taka zadowolona?
– Będziemy razem pracować!
– Co? – Hania zerwała się z parapetu i dołączyła do Kariny, łapiąc ją za ręce. Teraz obie tańczyły po pokoju.
– Ale jak? – dopytywała.
– Był dzisiaj u mnie wójt i powiedział, że twoje podanie zostało pozytywnie rozpatrzone i możesz zaczynać pracę od poniedziałku.
– Od poniedziałku? Tak szybko?
– A nie chcesz? – Karina zatrzymała się.
– Chcę, oczywiście, że chcę! Nareszcie będę miała normalną pracę, a nie w gospodarstwie brata za wikt i opierunek, no i za pisanie opowiadań o warzywach. – Hania uniosła ręce w geście triumfu.
– Tak, od poniedziałku będziesz panią urzędniczką w biurze rady, a ja będę twoją kierowniczką. Będziesz musiała mnie słuchać – zauważyła ze śmiechem Karina.
– I obiecuję, że będę. Słowo harcerza!
– Przecież nigdy nie byłaś w harcerstwie.
– No to słowo zucha, byłam na jednej zbiórce i nawet miałam pożyczony mundurek – zaśmiała się Hania i znowu złapała za ręce Karinę, by dalej radośnie podskakiwać.
– Co tu się dzieje? Mam wrażenie, że dom się wali! – Do pokoju wkroczyła oburzona pani Trzcińska.
– Mamo! Dostałam pracę w urzędzie gminy, prawdziwą pracę. – Hania podbiegła do matki i objęła ją mocno.
– Ale to jeszcze nie powód, żebyście zarwały sufit. – Trzcińska była poważna, ale z jej twarzy biło zadowolenie, że Hania w końcu dostanie normalną pracę i wreszcie zapomni o pisaniu bajek dla kobiet. – Zrobię coś do jedzenia.
Gdy Trzcińska oddaliła się do swojego królestwa, czyli kuchni, Hania i Karina usiadły obok siebie na parapecie. Hania po raz kolejny tego dnia spoglądała na pole kalarepy, ale już jej tak nie denerwowało jak przed kilkunastoma minutami. Postanowiła powiedzieć bratu, że opowiadania nie napisze, bo to zbyt trudne zadanie, a poza tym nie zamierza się ośmieszać, pisząc kalarepowy romans. Karina również spoglądała przed siebie, lekko strapiona, coś jeszcze musiała zakomunikować przyjaciółce.
– Muszę ci o czymś powiedzieć, a raczej prosić i to jest związane z twoją pracą – powiedziała niemal szeptem.
– Czyli jednak jest jakiś haczyk, tak zwyczajnie tej pracy nie dostałam. Mam się bardzo bać?
– Nie, Haniu, nie.
– To mów, o co chodzi!
– O to, że nasz urząd wystawia drużynę do biegu charytatywnego i brakuje nam jednej osoby, a konkretnie kobiety, i wójt stwierdził, że jeśli pobiegniesz, to masz pracę jak w banku. Pobiegniesz? Przecież biegasz i to nieźle.
– Kiedy ten bieg i na ile kilometrów? Mam nadzieję, że nie półmaraton, bo takich dystansów nie biegam, to poza moją strefą komfortu.
– W sobotę w Katowicach, na pięć kilometrów.
– Dobra, nie ma sprawy. Pobiegnę – zaśmiała się kolejny raz Hania, która nie tylko dostała pracę, ale miała okazję wzięcia udziału w zawodach, co tak bardzo lubiła.
– Tu mam twój pakiet startowy, opłatę startową uregulował urząd, a tu jest dla ciebie koszulka firmowa. – Karina po kolei wyjmowała wszystko z torebki.
– Widzę, że jesteś bardzo dobrze przygotowana. – Hania znowu się uśmiechnęła, ponury nastrój i zwątpienie zniknęły na dobre.
Słoneczny dzień kończył się dla niej wręcz fantastycznie. Wreszcie nie będzie bez pracy, w niepamięć pójdą dwa długie lata pisania CV i listów motywacyjnych, a potem czekania na odpowiedzi, które nie nadchodziły, a jeśli nawet, to zawierały fałszywe wyrazy ubolewania. Skończy się wreszcie pomoc przy plewieniu kalarepy i jej pęczkowaniu, zbieraniu jabłek, noszeniu skrzynek, wypełnianiu różnych formularzy. Zupełnie nie rozumiała pasji swojego brata. Owszem, mieszkali na wsi, ale rodzice nie byli typowymi rolnikami. Mama przed przejściem na emeryturę pracowała jako listonoszka, chociaż w młodości bardzo chciała zostać nauczycielką. Jednak brak pieniędzy na dalsze kształcenie sprawił, że skończyło się na roznoszeniu przesyłek pocztowych. Dlatego Hania nie mogła pojąć, dlaczego mama tak bardzo krytykowała jej decyzje związane z podjęciem studiów i pisaniem. Dlaczego dyskredytowała za chęć zrobienia czegoś więcej. Powinna ją wspierać, nie tłamsić. Tata natomiast był emerytowanym policjantem, swego czasu miał nadzieję, że syn tak jak on będzie pracował jako stróż porządku publicznego. Co do przyszłości Hani nigdy się nie wypowiadał. Trzcińscy mieli kawałek pola, które odnajmowali, a uprawiali tylko przydomowy ogródek. Na grządkach rosły marchewka, pietruszka, kapusta, sałata, pomidory, ogórki i inne warzywa, ale tylko na domowy użytek. Nigdy nie prowadzili upraw czy też hodowli na wielką skalę. Mieszkanie na wsi traktowali bardziej jako życie w otoczeniu natury, z dala od miasta aniżeli typowo rolnicze bytowanie. Tymczasem brat Hani zakochał się w pracy na roli i postanowił wziąć kredyt, żeby odkupić ziemię oraz sady od osiemdziesięcioletniego samotnego sąsiada i zakontraktować kalarepę i jabłka. Rodzice początkowo niezbyt chętnie na to patrzyli, ale po pierwszych owocnych zbiorach Krzysiek udowodnił im, że rolnictwo to jego prawdziwa pasja, w dodatku przynosząca zysk. Od tego czasu mama, tata i Hania mu pomagali. Rodzice z chęcią, jakby nagle odkryli uroki uprawy roli, natomiast Hani, która nie bardzo rwała się do takiej pracy, dano odczuć, że jest to jej niepisany obowiązek.
Krzysiek wraz z żoną i dwójką dzieci mieszkali na piętrze domu Trzcińskich, gdzie Hania od zawsze miała pokój, ale coraz częściej odnosiła wrażenie, że jest intruzem. Nawet szwagierka odważnie zapytała, czy nie wolałaby zamieszkać na parterze z rodzicami. Hania zdała sobie wówczas sprawę, że prędzej czy później będzie musiała sprowadzić się do rodziców, co jej się nie uśmiechało, bo oznaczało nieustanną kontrolę. Dlaczego rodzice nigdy nie przestają traktować nas jak dzieci? Miała jeszcze do wyboru wyprowadzkę i wynajęcie pokoju, co wobec perspektywy pracy w urzędzie stawało się coraz bardziej realne. Owszem, naraziłaby się rodzinie, bo przecież co ludzie powiedzą? Stałaby się także obiektem plotek, ale cóż to znaczy wobec odrobiny prywatności. Wynajem pokoju uznała zatem za najlepsze rozwiązanie. Popracuje dwa miesiące, poczuje się pewniej i wówczas poszuka we wsi kogoś, kto przyjmie ją pod swój dach bez zbędnych pytań.
Planując najbliższą przyszłość, trwała na podłodze w pozycji deski już drugą minutę, próbując pobić własny rekord wynoszący dwie minuty i trzydzieści trzy sekundy. Nogi pomału zaczynały jej drżeć, mięśnie brzucha boleć, a łokcie zbyt mocno wbijać się w podłogę. Leżący przed nią zegarek zdawał się umyślnie wolniej niż zwykle odmierzać sekundy dzielące ją od nowego rekordu życiowego w pozycji plank. W końcu minęły trzy minuty i Hania opadła na podłogę, sapiąc niczym sprinter po przebiegnięciu stu metrów. Chyba tylko na zdjęciach i filmach reklamowych osoby w pozycji deski wyglądają tak radośnie, a na ich twarzach maluje się uśmiech zadowolenia zamiast grymasu bólu i chęci przerwania ćwiczenia. Odwróciła się na plecy z zamiarem poleżenia przez kilka minut, zanim pójdzie rozbiegać nogi przed sobotnimi zawodami. Czuła podekscytowanie, że oto znajdzie się w urzędowej drużynie biegaczy. Postara się pobiec jak najlepiej i tym samym zameldować się z przytupem w gronie gminnych pracowników. Trasę biegu przeanalizowała na stronie zawodów. Dwa niezbyt długie podbiegi jej nie przerażały, bo miała sposób na bieganie pod górkę. Recytowała rytmicznie cztery sonety Jana Kasprowicza z cyklu „Krzak dzikiej róży w Ciemnych Smreczynach” i w rytm impresjonistycznych środków wyrazów pokonywała podbieg. Cieszył ją ponad kilometrowy odcinek trasy wiodący w dół, bo uwielbiała rozpędzać się coraz szybciej i szybciej, przebijając się przez stawiające opór powietrze, zmieniające się w przyjemnie omiatający ją powiew, dzięki czemu mogła choć trochę poczuć, jak smakuje wolność. Nic jej bowiem wówczas nie ograniczało, była tylko o krok od latania, które daje prawdziwą niezależność i gdyby wystarczyło w takim momencie rozłożyć ręce niczym skrzydła i pofrunąć – pofrunęłaby.
Ubrana w krótkie biegowe spodenki i koszulkę, pamiątkę po zeszłorocznym Żorskim Biegu Ulicznym, oraz buty, które kosztowały niemało, ruszyła truchtem w kierunku lasu, gdzie zamierzała przyspieszyć na dróżce wyrytej w jej głowie na pamięć. Dawniej bała się biegać sama po leśnych ścieżkach i rzadko wybierała samotne przebieżki pomiędzy drzewami, ale potem zaprzyjaźniła się z mijanymi sosnami, dębami, brzozami i olchami, poczuła się niczym u siebie. Pewnie i bezpiecznie. Tym samym mogła zrezygnować z biegania po wsi, gdzie jeszcze zdarzały się osoby pogwizdujące na jej widok lub wykrzykujące głupie, często niewybredne komentarze. Wiele ją kosztowało pozbywanie się oporów i bieganie bez zwracania uwagi na słowa tych, którzy widzieli w tym sporcie jedynie niepotrzebne męczenie się, nie rozumiejąc, że jest to droga do jej osobistej niepodległości. Zaprzyjaźniła się również z beztrosko biegającymi psami, na początku obszczekującymi ją z wyszczerzonymi kłami, przez co musiała zwalniać lub przechodzić do marszu. Po czasie psy uznały ją za swoją i pozwalały biegać swobodnie, a nawet odprowadzały na skraj lasu.
Las przywitał Hanię tradycyjnie ciszą, więc biegła przed siebie, a cokolwiek ją trapiło, od razu wydawało się prostsze. Im bardziej przyspieszała, tym bardziej wzrastała w niej adrenalina i radość. Mogła biec przed siebie, skręcać, kiedy chciała, wbiegać na wzniesienia lub je mijać, podążać ścieżką lub zbaczać z niej i wbiegać na drogę pomiędzy polami, żeby po dowolnej długości trasy znowu wrócić do lasu. Najczęściej polną ścieżkę wybierała w czasie, gdy rzepak rozkwitał żółtym kwieciem i roztaczał wokół słodki, ale nie przesłodzony zapach. Żałowała, że nie kwitnie przez cały rok, bo wówczas mogłaby codziennie cieszyć się jego wonnością. Jednak dziś nie musiała odczuwać żalu, bo wiedziała, że jeśli wybiegnie z lasu, natknie się na kwitnące łany rzepaku. I tak też było. Zatrzymała się przed żółcią rozciągającą się na polu niczym dywan. Rozejrzała się, czy na pewno nikogo nie ma w pobliżu i wbiegła pomiędzy wzniesione ku niebu łodygi, a potem położyła się na plecach i spojrzała w błękitne niebo. Wyglądało, jakby migotało na nim mnóstwo słońc. Jednak były to tylko kwiaty rzepaku.
– Od czego jest wyobraźnia? – pomyślała Hania i zamknęła oczy. Zdawała sobie sprawę, że to idiotyczne, ale czuła się w tej chwili jak bohaterka jednego z filmów, która uszczęśliwiona leżała w trawie z zamkniętymi oczami, a ujęcie filmowe zmontowano w taki sposób, że zdawało się, jakby świat wirował ze szczęścia. Do tego odpowiednia muzyka i nic więcej nie trzeba.
Hanię ogarnęła błogość i zadowolenie. Zasnęła w kwitnącym rzepaku.