Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Autorka bestsellerowej serii „Inferno” powraca z nową, mroczną powieścią!
Violet McMillan właśnie ukończyła studia prawnicze na jednej z nowojorskich uczelni. Przypadek i odrobina szczęścia sprawiają, że dziewczyna dostaje pracę w kancelarii prowadzonej przez jednego z najlepszych prawników w Nowym Jorku.
Oliver Sanclair dla wielu ludzi urósł do rangi Boga. Jednak jak każdy Bóg również Oliver jest niedostępny dla zwykłych śmiertelników. Coś jednak sprawia, że mężczyzna łamie jedną ze swoich żelaznych zasad i przyjmuje na staż młodą prawniczkę.
Violet szybko przekonuje się, że praca u boku Olivera jest daleka od ideału, jaki wyobraziła sobie w głowie. Mężczyzna skrywa wiele mroku, który jednak zdaje się w dziwny sposób ją przyciągać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
Julia Brylewska
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja:
Anna Strączyńska
Korekta:
Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8178-829-8
Dla wielbicieli słoni.
Violet narysowała słonia w rogu kartki. Był niewielki i w trąbie trzymał balonik na długim sznurku.
– Czy mogłaby pani powtórzyć swoje nazwisko? – Przy jej uchu ponownie odezwał się nieco piskliwy kobiecy głos. Była zmuszona słuchać go od blisko dziesięciu minut tej dłużącej się i męczącej rozmowy.
– Violet McMillan – odpowiedziała, mając nadzieję, że w tych słowach nie rozbrzmiało zmęczenie i lekka irytacja, które w tej chwili czuła.
– Violet Macmillan – powtórzył mrukliwie głos po drugiej stronie.
– McMillan.
– Oczywiście.
Przytrzymała telefon ramieniem, unosząc wzrok w tej samej chwili, w której w kuchni pojawiła się jej przyjaciółka. Ubrana w sportowy strój do biegania Esme odłożyła na kuchenną wyspę torbę z zakupami, po czym poprawiła wysoki kucyk. Jej bladą twarz przykrywała cienka warstwa potu, choć tego dnia po raz pierwszy od dwóch tygodni temperatura spadła poniżej zera.
– Przykro mi, panno Macmillan, ale niestety pani nazwisko nie widnieje na liście kandydatów zakwalifikowanych do drugiego etapu rozmów w kancelarii. Mogę dopisać pani kandydaturę w następnym naborze. Odbędzie się w kwietniu.
Czyli za sześć miesięcy, dopowiedziała w myślach, wykrzywiając wargi w grymasie, który nie umknął uwadze Esme.
– Rozumiem. Dziękuję.
Odsunęła komórkę od policzka i rzuciła znużone spojrzenie w stronę ekranu. Tego dnia odbyła już trzy takie same rozmowy. Każda z nich zakończyła się w niezbyt optymistyczny dla Violet sposób.
– Nic?
Zbyła pytanie przyjaciółki kolejnym grymasem.
– Hej, masz jeszcze sporo czasu, żeby coś znaleźć. Dopiero miesiąc temu skończyłaś studia, V.
– I od tamtej pory moją kandydaturę odrzuciło dokładnie trzynaście kancelarii. – Wydęła wargi i z trzaskiem zamknęła leżącą na blacie teczkę. – Ta jest czternastą – jęknęła, osuwając się na krześle.
Esme pochyliła się nad wyspą, wspierając na niej dłonie. W obcisłej koszulce i legginsach jej nienaganna figura wydawała się jeszcze szczuplejsza. Violet wiedziała, że przyjaciółka od blisko tygodnia stosowała nową dietę, by dostać się do wymarzonej agencji modelek.
Obie miały przed sobą potwornie trudne czasy, jeżeli chodziło o karierę zawodową.
– Nie możesz się teraz poddawać. To Nowy Jork, a nie małe miasteczko w Pensylwanii. Na każdej ulicy znajdują się przynajmniej dwie kancelarie, więc prędzej czy później znajdziesz coś dla siebie.
Violet uśmiechnęła się smętnie, nie chcąc pokazać Esme, że jej próby pocieszenia spełzły na niczym.
– Miałaś świetne oceny na roku…
– Może to miałoby znaczenie, gdybym ukończyła Harvard, a nie jedną z najtańszych uczelni w stanie – odparła, wiedząc, że właśnie tutaj tkwił problem.
W prawniczym świecie, do którego zdecydowała się wkroczyć, dyplom z logo Harvardu znaczył dokładnie tyle, ile potrzeba było, by bez trudu znaleźć pracę. Większość kancelarii otwarcie przyznawała, że zatrudniała jedynie kandydatów po ukończeniu tej uczelni. Reszta, w tym Violet, odpadała na starcie, nie mogąc liczyć na nic więcej niż pełne udawanego żalu: „Bardzo nam przykro”.
Coraz częściej łapała się na chwilach takich jak ta – gdy wydawało jej się, że to wszystko nie miało sensu. Przyjeżdżając do Nowego Jorku przed pięcioma laty, chciała tak wiele osiągnąć i udowodnić tym, którzy w nią nie wierzyli, że była warta więcej, niż podejrzewali. Zderzenie z rzeczywistością okazało się jednak wyjątkowo bolesne. Oszczędności, które przywiozła z Los Angeles, wystarczyły zaledwie na pokrycie połowy należności za pierwszy rok studiów na najtańszej uczelni, jaką znalazła. Połączenie pracy oraz zajęć kosztowało ją setki nieprzespanych nocy i co najmniej cztery załamania nerwowe w ciągu tygodnia.
Nie była jednak kimś, kto poddawał się, kiedy na horyzoncie pojawiła się pierwsza większa przeszkoda. Przez dużą część życia słyszała, że droga, którą wybrała, nie była dla niej, ponieważ sobie nie poradzi i boleśnie się przekona, że w prawniczym świecie nie ma miejsca dla kobiet.
Brak wiary innych był największą motywacją, która pozwoliła jej przetrwać wszystkie te lata, a teraz trzymała w dłoniach dyplom i nie mogła znaleźć nikogo, kto doceniłby wysiłek, jaki włożyła w jego zdobycie.
– Czy pizza z serem poprawi ci humor? – Esme chwyciła telefon. Uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, sprawił, że Violet ponownie się skrzywiła.
– Wezmę prysznic – rzuciła, wstając z miejsca.
Blondynka odprowadziła przyjaciółkę wzrokiem, a gdy ta zniknęła w korytarzu, zerknęła na blat i leżącą na nim teczkę. Gdyby tylko istniał jakiś sposób, zrobiłaby wszystko, by pomóc Violet.
Zmarszczyła brwi i już miała wyciągnąć dłoń w kierunku blatu oraz spoczywających na nim dokumentów, jednak z łazienki dobiegł głos:
– Esme?
– Tak?
Twarz Violet wyłoniła się z korytarza.
– Podwójny ser – powiedziała.
Esme uśmiechnęła się szeroko.
– Jasne.
– Violet Elizabeth McMillan. – Esme Graham zatrzymała się pośród drzew w Central Parku. Wsparła dłonie na biodrach, odwróciła się, po czym pokręciła głową. – Moja babcia ma lepszą kondycję niż ty, a w przyszłym tygodniu skończy osiemdziesiąt lat.
Violet zgięła się wpół, zacisnęła dłonie na oparciu ławki, a następnie wzięła głęboki wdech, który sprowadził do jej ciała nieprzyjemną falę bólu. Serce biło w piersi nieznośnie szybko, suchość drapała w gardło, a długie do ramion włosy przykleiły się do spoconego czoła.
– Umieram – jęknęła głosem tak słabym, jakby miała osunąć się na ziemię. Zmęczenie, jakie czuła, kazało jej sądzić, że taki scenariusz był bardziej niż prawdopodobny.
– Nie przebiegłaś nawet kilometra. – Esme uniosła dłonie, aby poprawić jasnego kucyka związanego na czubku głowy. Jej wysoka, skrajnie szczupła sylwetka prezentowała się nienagannie, podczas gdy drobna Violet, na dodatek w zbyt dużej, szarej bluzie, wyglądała niczym dziecko, które postanowiło pobawić się w kałuży.
– Jest szósta rano. – Opadła na ławkę. – A ja biegam w parku, zamiast spać w ciepłym łóżku, więc albo jestem nienormalna, albo wciąż trochę pijana, co nie zmienia faktu, że już nigdy więcej nie dam ci się namówić na żadną z tych rzeczy… – Spojrzała na blondynkę, wciąż lekko dysząc. – Ani na alkohol, ani na bieganie.
– Och, daj spokój. – Esme poprawiła materiał krótkich, potwornie obcisłych spodenek i niemal tanecznym krokiem podeszła do ławki. Zaczęła się rozciągać. – Wczorajsza butelka wina miała pozwolić ci na moment zapomnieć o szukaniu pracy. Wyciągnęłam cię dzisiaj na poranny jogging, bo według jednego z tych dziwnych prawniczych magazynów Oliver Sanclair przychodzi tutaj biegać codziennie o szóstej…
– Moment. – Violet uniosła dłoń, przerywając tym samym wypowiedź dziewczyny. – Obudziłaś mnie o piątej i kazałaś wcisnąć na siebie te cholernie niewygodne legginsy, w których nie mogę oddychać, tylko dlatego, że facet niemający pojęcia o twoim istnieniu przychodzi tutaj biegać?
– To nie jest jakiś zwykły facet, V. To Oliver Sanclair. Ten Oliver…
– Wiem, kim on jest. Skończyłam prawo.
Prawda była jednak taka, że nawet ludzie niezbyt obeznani w prawie wiedzieli, kim był Oliver Sanclair – najsłynniejszy nowojorski adwokat, absolwent Harvardu, chodząca legenda. Brad Pitt nowojorskiej sceny prawniczej, o którym Violet słyszała na większości zajęć na studiach. Wykładowcy uwielbiali tego człowieka równie mocno, jak matematycy kochają Archimedesa.
– Zrobiłam to w pewnym sensie dla ciebie. – Esme zajęła miejsce obok przyjaciółki. – Pomyślałam, że gdybyśmy przypadkiem na niego wpadły, mogłabyś zapytać, czy nie szuka nowego prawnika do swojej kancelarii.
– Okej, chyba już odpoczęłam. – Zerwała się gwałtownie na równe nogi.
Kancelaria kogoś takiego jak Oliver Sanclair była poza jej zasięgiem. W tej chwili nie chciała znowu przypominać sobie o swojej kiepskiej sytuacji. Nie teraz, nie o szóstej rano, kiedy było jej potwornie zimno i z trudem łapała oddech.
– Możemy ruszać dalej?
– Ale… – Esme wstała, lecz zanim zdołała coś dodać, Violet ruszyła jedną z szerokich ścieżek.
Blondynka wykrzywiła wargi w grymasie, a potem wyminęła mężczyznę w czarnej bluzie i podążyła za przyjaciółką, w duchu mając nadzieję, że ta jej nie zabije, gdy tylko odkryje prawdę.
***
Przebiegł tuż obok zamkniętej budki z lodami, wyminął starszą panią z małym psem i wysoką dziewczynę w krótkich spodenkach, a potem skierował się w stronę jednego z zachodnich wyjść z Central Parku.
Sportowy zegarek oplatający jego nadgarstek zawibrował.
Oliver zatrzymał się kilka metrów przed zatłoczoną ulicą, nabrał głęboko powietrza i nacisnął przycisk przy słuchawce, którą jak zawsze podczas porannego biegania nosił przy uchu. Zsunął z głowy kaptur czarnej bluzy, a lekka mżawka zaatakowała jego policzki w tej samej chwili, w której rozbrzmiał głos śledczego Larsona:
– Właśnie jadę na posterunek. Zostawiłem na biurku w twoim gabinecie teczki wszystkich osób, które zgłosiły kandydaturę na stanowisko prawnika w kancelarii. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybyś chociaż rzucił na nie okiem.
– Nie potrzebujemy nowego prawnika.
Przeczesał palcami wilgotne kosmyki, które osunęły się na jego czoło i skronie, a potem się rozejrzał. O tak wczesnej godzinie, na dodatek pod koniec mroźnego listopada, park świecił pustkami.
Jerry westchnął.
– Nie poradzisz sobie ze wszystkim sam.
– Nie jestem sam. Jodie…
– Twoja siostra przez pierwszą połowę tygodnia jest niezrównoważona psychicznie, a przez drugą kompletnie pijana – napomknął. – Kiedy ostatni raz widziałeś ją w pracy? Dziesięć dni temu?
Oliver zacisnął wargi. Po chwili rzucił smętnie:
– Poradzę sobie, Jerry.
Zakończył połączenie, zanim śledczy ponownie zasypał go długą listą powodów, które miały przekonać mężczyznę do zatrudnienia kogoś do pomocy.
Westchnął, naciągnął kaptur na głowę i ruszył biegiem w stronę głównej ulicy.
Dotarcie do jednego z wysokich apartamentowców zajęło mu mniej niż dziesięć minut. Szybki prysznic rozluźnił napięte po wysiłku mięśnie. Oliver zmienił czarny dres na jeden z ulubionych garniturów w hebanowym odcieniu i przed siódmą dotarł do kancelarii. Popchnął czarne drzwi, za którymi znajdował się jego gabinet, pozbył się płaszcza, po czym usiadł za masywnym biurkiem, wcześniej rzucając spojrzenie na wiszący za nim ogromny obraz.
Wcisnął dwa palce za kołnierzyk koszuli, uniósł podbródek, a następnie poluzował cienki krawat. Po chwili otworzył laptopa. Gdy na ekranie pojawiły się godzina i data, Oliver dostrzegł stos białych teczek piętrzący się na krańcu biurka.
Nie miał ochoty zawracać sobie głowy początkującymi prawnikami. Nie potrzebował kogoś, kto będzie chodził za nim krok w krok przez kilka miesięcy i przy każdej okazji zaglądał przez ramię, aby zapisać jakąś cenną uwagę w małym notatniku.
Przesunął teczki w bok, by nieco uporządkować blat. Właśnie wtedy z samej góry sterty zsunęła się jedna z nich. Chwycił ją prawą dłonią, lewą wciąż przytrzymując całkiem spory stos. Mimowolnie zajrzał do jej wnętrza i zmarszczył brwi, gdy na pierwszej stronie w górnym rogu tuż nad logo podrzędnego uniwersytetu prawniczego dostrzegł niewielki rysunek. Przedstawiał małego słonia z wysoko uniesioną trąbą, w której trzymał…
Oliver zmarszczył brwi, a kącik jego ust drgnął ku górze w kpiącym uśmiechu.
– To balon? – Niemal prychnął.
To, co znalazł w teczce jednego z kandydatów ubiegającego się o pracę w jego kancelarii, wydawało się jednocześnie dziecinnie żałosne i nieco zabawne.
Przeniósł wzrok na kolejną stronę.
– Violet Elizabeth McMillan – mruknął pod nosem, a potem skupił spojrzenie na znajdującym się u góry zdjęciu uśmiechniętej dziewczyny.
Skrzywił się nieznacznie. Znał tylko jedną kobietę, która zdołała odnaleźć się w prawniczym świecie. Choć mogło wydawać się inaczej, był to cholernie okrutny i niesprawiedliwy świat.
Oczywiście, jak większość młodych i dobrze wykształconych ludzi, był zwolennikiem równouprawnienia, ale z krytyką i dystansem patrzył na kobiety wybierające prawo jako życiową ścieżkę kariery.
Zamknął teczkę i gdy odłożył ją na sam szczyt stosu, panującą w gabinecie ciszę przerwał dźwięk telefonu.
– Oliver Sanclair – rzucił zamiast powitania. Nie zwykł marnować czasu na zbędne formalności i uprzejmości.
– Przepraszam, że niepokoję pana o tak wczesnej porze, ale chodzi o pana siostrę. Jakiś czas temu dał mi pan swój numer i poprosił, żebym zadzwonił, gdyby sytuacja sprzed tygodnia się powtórzyła.
Oliver poczuł nieprzyjemny ból w skroniach. Pośpiesznie odszukał w pamięci moment, który wydarzył się tydzień wcześniej. Prowadził wówczas sprawę z rodzaju tych prostych i raczej mało interesujących, kiedy z sali sądowej wyrwał go telefon z komisariatu.
– Więc… – Młody funkcjonariusz po drugiej stronie wydawał się nieco zdenerwowany. – Pańska siostra w nocy awanturowała się w jednym z klubów za miastem. Obecnie przebywa w naszym areszcie.
Ponownie wsunął palec za kołnierzyk koszuli. Krawat nagle wydawał się nieznośnie ciasny.
– Zaraz tam będę.
***
Nie zapalając światła i z pijaną Jodie przyczepioną do ramienia, Oliver przeszedł przez szeroki korytarz swojego apartamentu, kierując się do sypialni. Cierpliwie poczekał, aż siostra pozbędzie się wysokich szpilek, i pomógł jej podejść do łóżka, na które opadła z błogim uśmiechem godnym zmęczonego dziecka, którym już przecież nie była.
Nie znalazł kluczy do jej mieszkania ani w torebce, ani w płaszczu. W innym wypadku nie oddałby jej swojego łóżka, skazując się tym samym na noc na piekielnie niewygodnej kanapie w salonie. Nie sądził, aby zdołała wytrzeźwieć do wieczora.
– Musisz zdjąć płaszcz. – Pochylił się nad ciemnowłosą dziewczyną, która zachichotała, szczelniej otulając się czarną pościelą.
– Tak jest dobrze – wybełkotała.
– Jodie.
– Przestań. – Wyraz jej twarzy w jednej chwili spoważniał. Teraz wyglądała niczym naburmuszone dziecko, któremu ktoś wyrwał z rąk ulubioną zabawkę. – Brzmisz jak nasz ojciec, kiedy próbujesz odgrywać starszego brata.
Oliver nie zdołał przypomnieć, że przecież w istocie był jej starszym bratem, ani zauważyć, że Jodie była zbyt mała, gdy ostatni raz widziała ojca, aby go zapamiętać. Nie był też pewien, czy obraz tego człowieka jeszcze zachował się w jego pamięci, czy też sam postanowił go z niej wyrzucić.
Gdy dziewczyna w końcu uległa i pozwoliła, by zdjął z niej płaszcz, dostrzegł, że zasnęła, kiedy tylko jej głowa dotknęła poduszki. Przysiadł na brzegu dużego łóżka, przykrył siostrę kołdrą aż pod sam nos, jednocześnie krzywiąc się przez nieprzyjemny zapach mocnego alkoholu i dymu papierosowego.
– Tylko nie zwymiotuj do łóżka – mruknął pod nosem.
– Postaram się – odpowiedziała bełkotliwie, po czym odwróciła się w taki sposób, by nie mógł dostrzec jej twarzy.
Upewniwszy się, że tym razem w pełni zasnęła, opuścił sypialnię. Do kuchni wszedł z telefonem przyciśniętym do policzka.
– Będę pracował dzisiaj w domu – poinformował, zanim Jerry zdążył go powitać. Uznał, że zostawienie tak pijanej Jodie kompletnie samej nie było dobrym pomysłem.
Zatrzymał się przy kuchennej wyspie i otworzył aktówkę, którą chwilę wcześniej zabrał z szafki na korytarzu.
– Coś się stało?
Wykrzywił wargi w grymasie, wdzięczny za to, że przyjaciel nie mógł tego dostrzec.
– Nie, po prostu… – Zamilkł w połowie zdania, gdy jego wzrok spoczął na tym, co wyjął z aktówki. Była to biała teczka. Ta sama, którą przeglądał dwie godziny wcześniej w gabinecie w kancelarii.
Nie pamiętał, by zabrał ją ze sobą, ale zgarniał rzeczy z biurka w takim pośpiechu, że mógł przez przypadek chwycić również i to.
– Oliverze?
Spojrzał na rysunek przedstawiający słonia z balonem w uniesionej trąbie. W jednej chwili poranny ból głowy ponownie dał o sobie znać, a wszystko, co dotychczas starał się trzymać z daleka od siebie, wdarło się do jego umysłu.
Odetchnął głęboko.
– Tak. – W końcu zdobył się na odpowiedź, nie odrywając spojrzenia od uśmiechniętej twarzy Violet McMillan. – Wszystko w porządku.
Wiszący nad dwuskrzydłowymi białymi drzwiami stary zegar wskazywał godzinę dwunastą. Violet wpatrywała się w sunące po tarczy wskazówki, w myślach powtarzając wszystkie zasady, na które poprzedniego wieczoru natrafiła w poradniku zatytułowanym: Jak dobrze wypaść na rozmowie kwalifikacyjnej.
O dwunastej osiem drzwi w końcu stanęły otworem. Pojawiła się w nich wysoka, jasnowłosa kobieta, ubrana w idealnie skrojoną elegancką sukienkę, trzymająca w dłoniach teczkę. Spuściła wzrok, po czym rzeczowym tonem odczytała:
– Violet McMillan?
Violet otworzyła nieco szerzej oczy, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że nazwisko, które padło z ust kobiety, było jej nazwiskiem. Zerwała się pośpiesznie na równe nogi, niemal wywracając się na czerwonym, obszytym złotą nicią dywanie kosztującym zapewne więcej niż damski garnitur, który tego ranka odnalazła w szafie.
– To pani? – Jasnowłosa zmierzyła ją od stóp do głów spojrzeniem. Równie dobrze mogło być ono pełne troski jak i lekkiego kpiącego żalu.
Właśnie w tym momencie dziewczyna zrozumiała, że została skreślona już na starcie. Piętnaście minut później opuściła budynek kancelarii pożegnana słowami: „Przykro nam”.
Zatrzymała się pośrodku zatłoczonej ulicy, zamknęła oczy i wypuściła z płuc głęboki wydech. Starała się przełknąć uczucie kolejnej porażki, które opadło na jej ramiona niczym wyjątkowo ciężki płaszcz. Świadomość, że będzie musiała nosić go na sobie aż do następnego razu, kiedy ktoś najpierw da jej namiastkę nadziei, a potem odbierze ją krótkim: „Przykro nam”, była potwornie nużąca.
Okej, V, to nie jest odpowiedni moment na smutek i użalanie się nad sobą, pomyślała, nadając głosowi, jaki rozbrzmiał w myślach, radosny ton.
Nigdy nie potrzebowała kogoś, kto przy każdej porażce mówiłby, jak bardzo jest z niej dumny. Budziła się bez „dzień dobry” i zasypiała bez „dobranoc”. Nie potrzebowała gratulacji czy słów wsparcia. Od zawsze miała tylko siebie i tym razem również to właśnie od samej siebie otrzymała nieco otuchy:
– Wrócisz do mieszkania, złożysz kolejne podania do kilku kancelarii, a potem poszukasz czegoś za miastem i… – Uniosła powieki w tej samej chwili, w której z nieba spadł deszcz.
Mijający ją przechodnie rozłożyli zabrane z domu parasole, co kazało jej sądzić, że opady zostały zapowiedziane już poprzedniego dnia.
Po niespełna minucie włosy, które tego ranka układała przed lustrem przez niemal pół godziny, kompletnie oklapły. Kosmyki przykleiły się do policzków, rozmazując przy tym makijaż.
– Wszystko będzie dobrze – dokończyła pod nosem, ruszając w kierunku metra.
W drodze na przedmieścia, gdzie znajdowało się mieszkanie, które od pięciu lat wynajmowała z przyjaciółką, wstąpiła do marketu.
– Esme? – W korytarzu pozbyła się przemoczonego płaszcza, a następnie przeszła do małej kuchni, gdzie na kuchenną wyspę odłożyła papierową torbę. – Kupiłam butelkę twojego ulubionego wina i popcorn, więc… – Odwróciła się w kierunku salonu z butelką w dłoni i zamilkła, gdy w wejściu do pomieszczenia ujrzała mężczyznę.
Derek oparł ramię o ścianę, uniósł rudą brew i posłał jej szeroki uśmiech.
Ten wiecznie uśmiechnięty rudzielec o piegowatej twarzy i wysokiej sylwetce był najlepszym przyjacielem Violet i Esme, a także pierwszą osobą, jaką poznały tuż po przyjeździe do Nowego Jorku. Wpadał do ich mieszkania od czasu do czasu, gdy znudził się własnym lub potrzebował, jak to zwykł mawiać: „Udać się na wyprawę w poszukiwaniu natchnienia”.
Dziewczyna nie przypuszczała, by te kilkadziesiąt metrów kwadratowych, za które co miesiąc płaciła prawie tysiąc dolarów, było miejscem, do którego coś takiego jak natchnienie miałoby ochotę zaglądać, ale nie zamierzała spierać się z Derekiem.
– Gdzie Esme? – zapytała, wyciągając z torby paczkę popcornu.
– Dwie godziny temu dostała telefon z agencji – poinformował, krzyżując ramiona na piersi. Na jego bladą twarz cieniem rzuciła się trwoga. – Jak przebiegła rozmowa? – zadał pytanie tak nagle, że Violet nie zdołała zapanować nad smutnym westchnieniem, które wyrwało się spomiędzy jej warg. – Nadal nic?
Zdobyła się jedynie na zdawkowe skinięcie głową.
– Lepiej opowiedz mi, jak idzie ci pisanie kolejnej powieści – rzuciła przez ramię. Podeszła do lodówki, z której wyjęła opakowanie lodów czekoladowych i bitą śmietanę, czyli dokładnie to, czego potrzebowała do zabicia smutków.
– Całkiem nieźle. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ukaże się jeszcze w pierwszej połowie następnego roku.
Derek był początkującym pisarzem. Początkującym, ponieważ talent odkrył dopiero w wieku dwudziestu ośmiu lat, gdy stracił pracę w dużej korporacji i w przypływie natchnienia, na którego brak tak często lubił narzekać, napisał pierwszą książkę.
Namówienie go, aby wysłał ją do jednego z wydawców, zajęło Violet i Esme blisko miesiąc. Teraz były przyjaciółkami Dereka Mayesa, którego nazwisko niebawem miało trafić do wszystkich nowojorskich księgarni.
– Cieszę się. – Chwyciła w jedną dłoń kieliszek oraz opakowanie lodów, a w drugą butelkę i przeszła do ciasnego salonu. – Napijesz się?
Mężczyzna powiódł za nią spojrzeniem.
– Nie powinnaś przeglądać teraz kolejnych ofert pracy?
Z westchnieniem opadła na miękką kanapę, na której ona i Esme z trudem razem się mieściły. Niestety nie było ich stać na zmianę umeblowania.
– Najprawdopodobniej – przyznała, napełniając kieliszek tanim winem. Na droższy alkohol także nie było jej stać. – Ale w ciągu godziny nie dostałam pracy i cholernie zmokłam, więc jedyne, o czym teraz myślę, to opróżnienie tej butelki, ciepła kąpiel i przynajmniej dwugodzinna randka z panem N.
– Kim jest pan N? – zaciekawił się.
– Netflixem – wyjaśniła, rozciągając się wygodnie na kanapie. Zsunęła z nóg szpilki, które opadły na miękki dywan.
Derek odepchnął się od ściany, podszedł do Violet i wyrwał kieliszek z jej dłoni dokładnie w tej samej chwili, w której miała upić pierwszy łyk.
– Hej! – Zerwała się do pozycji siedzącej.
– Alkohol nie sprawi, że poczujesz się lepiej, V. Wręcz przeciwnie.
– Pozwól mi czuć się źle przynajmniej tego jednego wieczora. – Uniosła rękę, domagając się, by przyjaciel oddał jej kieliszek. – Wydałam na to wino pięć dolarów. – Wstała z kanapy, by spróbować wyrwać mu alkohol. – To nie jest zabawne – mruknęła, marszcząc brwi.
Mężczyzna był od niej wyższy o ponad głowę, więc musiała podskoczyć, aby choć musnąć palcami szkło, które trzymał w górze.
– Wręcz przeciwnie. Przypominasz skaczącą rybkę.
– Ryby nie skaczą. – Cofnęła się o krok z cichym jękiem. – Niczego nie rozumiesz. Moje oszczędności się kończą, jeżeli nie znajdę pracy, będę musiała wrócić do Los Angeles, a wtedy mój ojciec z satysfakcją przypomni mi, że przecież ostrzegł mnie, że w świecie prawników nie ma miejsca dla kobiet. Oddaj mi więc ten cholerny kieliszek i pozwól, że będę piła tak długo, aż zapomnę o całym dzisiejszym dniu.
– W twoim przypadku wystarczy pół kieliszka. Nie pamiętasz już, jak słabą masz głowę?
Wykrzywiła wargi w grymasie, a następnie ponownie spróbowała wyrwać z dłoni przyjaciela kieliszek. Niestety bezskutecznie.
Trwającą pomiędzy nimi sprzeczkę przerwało pojawienie się Esme.
– Słychać was już na klatce schodowej – stwierdziła z lekkim rozbawieniem i z wyraźną ulgą pozbyła się płaszcza.
– V nie dostała pracy i postanowiła się upić.
– Od kiedy jesteś konfidentem, Dereku? – Violet wykorzystała moment nieuwagi przyjaciela i wyrwała wino z jego dłoni.
– Od kiedy Violet McMillan tak bardzo przejmuje się porażką?
Od chwili, w której być może uświadomiłam sobie, że nie wszystko ułoży się tak, jak planowałam. Dziewczyna nie miała dość odwagi, aby wypowiedzieć te słowa na głos. Wciąż milcząc, opadła więc na małą kanapę i upiła przy tym spory łyk alkoholu.
– Odpuść jej – rzuciła Esme, znikając w kuchni. Niespełna minutę później wróciła do salonu z plikiem listów. – Rachunek za prąd, wodę, och i coś dla ciebie. – Podała Violet białą kopertę.
Upiła kolejny łyk wina, po czym odstawiła kieliszek na szklany stolik i rozerwała papier. Spodziewała się odnaleźć w kopercie kolejną odmowę, zwieńczoną jakże znanymi jej słowami: „Przykro nam”.
Gdy odczytała pierwsze zdanie, na moment się zawahała, a następnie ponownie prześledziła je wzrokiem. Potem spojrzała na kieliszek, by upewnić się, czy rzeczywiście wypiła tylko dwa łyki wina.
– V? – Esme dostrzegła na twarzy przyjaciółki lekki grymas. – Coś się stało? – Zmarszczyła brwi, a następnie opadła na kanapę tuż obok. – Pokaż to. – Wyrwała list z jej dłoni. – Dostałaś… pracę?
– Co? – Derek wepchnął się obok wciąż milczącej Violet, sprawiając, że została ściśnięta na kanapie, która była zdecydowanie zbyt mała dla trzech osób. – Daj to. – Odebrał od blondynki list. – Kancelaria Sanclair? To ta sama kancelaria, którą prowadzi…
– Oliver Sanclair – dokończyła Esme. – Ten Oliver Sanclair. – W jej głosie rozbrzmiała szczera ekscytacja. – To świetna wiadomość, V!
– Nie – jęknęła cicho. – To z pewnością pomyłka. – Wstała, chwyciła kieliszek z winem, upiła kolejny łyk, który sprowadził do jej umysłu przyjemne rozluźnienie, po czym przeszła do kuchni.
– Niby dlaczego tak sądzisz? – Derek nie odpuszczał, podobnie jak Esme, która ruszyła jej śladem.
– Z dwóch powodów. – Wyjęła z szafki dużą miskę, potem stanęła przy wyspie i chwyciła opakowanie popcornu. – Ktoś taki jak ja nie mógłby nawet marzyć o pracy w kancelarii kogoś takiego jak Oliver Sanclair. Drugim powodem jest fakt, że nawet nie wysłałam tam swoich dokumentów…
– Ty nie – wtrąciła pod nosem Esme.
Pomieszczenie, w którym znajdowała się cała trójka, było jednak na tyle małe, że nawet szept wydawał się tutaj głośny.
– Co? – Pytanie padło z ust Violet i Dereka w dokładnie tym samym momencie.
Esme jęknęła.
– Ostatnio byłaś tak załamana, a ja nie mogłam na to patrzeć, więc postanowiłam wysłać zgłoszenie za ciebie – przyznała, przysiadając na wysokim stołku. – Wiedziałam, że sama nigdy nawet nie pomyślałabyś o tym, żeby ubiegać się o pracę w kancelarii kogoś takiego jak Sanclair, więc…
– Oczywiście, że nie! – potwierdziła Violet. – I ty też nie powinnaś tego robić, a już na pewno nie za moimi plecami.
– Zrobiłam to dla twojego dobra! – oburzyła się. – Spójrz, dostałaś pracę w jednej z najlepszych kancelarii w tym mieście.
– Ona ma rację – przyznał Derek, zerkając na list, który wciąż trzymał w dłoni. – Okej, może wysyłanie dokumentów bez twojej wiedzy nie było najmądrzejszym sposobem pomocy. – Obdarzył Esme wymownym spojrzeniem, na co ta jedynie prychnęła. – Ale to naprawdę spora szansa. Nie możesz jej zmarnować. Wiesz, ilu ludzi chciałoby pracować pod okiem kogoś takiego jak Oliver Sanclair?
– Niewielu, biorąc pod uwagę fakt, że większość, nawet doświadczonych prawników, boi się spotkać z nim na sali rozpraw.
Oliver Sanclair był kimś, kogo należało podziwiać, skrycie pragnąc pewnego dnia zostać równie dobrym prawnikiem. Ale krążące na jego temat pogłoski, jakoby miał być strasznym dupkiem z ego wielkości Freedom Tower1, sprawiły, że Violet naprawdę nie chciała, by ktoś taki stanął na jej drodze.
Poznała już w życiu wystarczająco wielu ludzi, którzy za sukcesami i idealnym wizerunkiem skrywali wiele paskudztwa. Jedną z takich osób był jej ojciec.
– Cóż. – Derek podał jej list. – Obawiam się, że jeżeli nie chcesz przyznać racji swojemu tacie, nie masz innego wyjścia.
Violet z grymasem chwyciła kartkę opatrzoną logo kancelarii Sanclair.
Wyglądało na to, że naprawdę nic nie układało się tak, jak zaplanowała.
Gdy wczesnym rankiem weszła do kuchni, przywitał ją pełen współczucia głos Esme:
– Wyglądasz fatalnie.
– Dzięki – mruknęła, odbierając od przyjaciółki kubek z ciepłą kawą. – Spałam tylko dwie godziny.
– Aż tak bardzo stresujesz się pierwszym dniem w pracy? – Blondynka zajęła miejsce po drugiej stronie wyspy. – Och, mam coś dla ciebie! – Ożywiła się nagle, co było dość dziwne, zważywszy na fakt, że zegarek wskazywał dopiero szóstą. Zniknęła na moment w salonie, a po chwili wróciła ze stosem ubrań w ramionach. – Przygotowałam kilka sukienek, które sprawią, że wypadniesz świetnie przed nowym szefem.
– Esme – jęknęła.
– Spokojnie. To same perełki. Spójrz tylko na to cudo. – Chwyciła w dłonie fragment czarnego materiału.
– Jeżeli nie chcę stracić pracy już pierwszego dnia, nie mogę pojawić się tam w sukience, która nawet nie zasłoni mojego tyłka. – Wsparła policzek na dłoni, uważnie obserwując przyjaciółkę, której ramiona opadły z rezygnacją.
– A może to? – Uniosła wyjątkowo skąpą bluzkę ze zdecydowanie zbyt dużym dekoltem. – Jest boska. Miałam ją na imprezie w zeszły piątek i mogę założyć się o dziesięć dolarów, że to dzięki niej trzech facetów postawiło mi drinka. Świetnie podkreśla biust.
Violet wstała i z uśmiechem podeszła do Esme. Cmoknęła ją pośpiesznie w policzek, a następnie mruknęła, zanim zniknęła w korytarzu:
– Naprawdę doceniam twoje starania.
Dwadzieścia minut później wróciła do kuchni ubrana w eleganckie czarne spodnie z wysokim stanem i idealnie dopasowaną białą koszulę, której rękawy podwinęła na wysokość łokci. Średniej wysokości szpilki sprawiły, że nie wydawała się tak niska i drobna jak w rzeczywistości. Kasztanowe włosy do ramion pozostawiła rozpuszczone. Końce potraktowała jedynie lokówką, starając się, by skręt wyglądał naturalnie. Zrezygnowała z pełnego makijażu, stawiając na odrobinę korektora, by zakryć efekty nieprzespanej nocy, i czarny tusz, którym podkreśliła rzęsy.
Esme zlustrowała ją wzrokiem od stóp do głów, a potem mruknęła głosem pozbawionym przekonania:
– Wyglądasz nudno i sztywno.
– Czyli idealnie. – Zgarnęła z blatu torebkę oraz klucze do mieszkania, a później narzuciła na ramiona jasny płaszcz.
– Pamiętaj, że obiecałam ci sto dolarów za jego zdjęcie bez koszuli! – zawołała za nią przyjaciółka.
– Szanse na to, że Oliver Sanclair będzie chodził po kancelarii bez koszulki, są raczej znikome, Esme! – odpowiedziała ze śmiechem, zanim wychodząc na klatkę schodową, opuściła mieszkanie.
W wyjściu z budynku wyminęła starszą panią z małym pieskiem. Obdarzyła sąsiadkę szerokim uśmiechem i wyszła prosto na mroźne grudniowe powietrze. Przez szpilki, w których nie zwykła chodzić, prawie spóźniła się na metro. Ostatecznie udało jej się jednak dotrzeć na miejsce nieco przed czasem.
Kancelaria prawnicza Sanclair mieściła się w samym sercu zatłoczonego Manhattanu i była szarym, nowoczesnym budynkiem odznaczającym się na tle nieco starszej zabudowy.
Violet zadarła głowę i przesunęła spojrzeniem po wyżłobionych w marmurze złotych literach, które układały się w nazwisko jednego z najlepszych adwokatów w całym stanie. W nazwisko człowieka, który od tej chwili miał być jej szefem.
Wciąż nie potrafiła w pełni uwierzyć, że list, który otrzymała, nie był jedynie żartem losu. Ostatnio ten zdawał się dla niej wyjątkowo surowy.
Przełykając strach i obawy, popchnęła ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi i przestąpiła próg kancelarii, przechodząc z zatłoczonej ulicy do cichego surowego wnętrza. Poczuła się dziwnie przytłoczona, gdy z każdej strony otoczyły ją ciemne puste ściany o szarej nieprzyjemnej dla oczu barwie.
W poczekalni znajdowały się dwie czarne kanapy, szklany stolik i… nic więcej, co nieco zdziwiło Violet. Za kilka dni na dobre miał rozpocząć się czas świątecznych przygotowań. Na każdym kroku spotkać więc można było kolorowe ozdoby czy dekoracje, a to miejsce po prostu zdawało się oderwane od całej świątecznej radości.
Niemal podskoczyła, gdy zza jednej ze ścian wyłonił się mężczyzna o nieco azjatyckiej urodzie ubrany w ciemne spodnie oraz jasną koszulę, z szerokim uśmiechem, który wydawał się przyklejony do okrągłej pogodnej twarzy.
– Violet McMillan. – Ruszył w jej kierunku. – Śledczy Jerry Larson. – Zamknął dłoń dziewczyny w ciepłym uścisku. – Czekałem na ciebie…
– Och, spóźniłam się?
– Skądże! – Machnął ręką, a następnie położył ją delikatnie u dołu pleców Violet. Ostrożnie popchnął ją w stronę, z której przyszedł. – Jesteś na czas. Chodźmy. Oliver powinien zaraz się zjawić. Zazwyczaj przekracza próg kancelarii punktualnie o siódmej rano. Nad wyraz nie znosi, gdy ktoś się spóźnia lub zjawia zbyt wcześnie. To taka mała, pierwsza rada. – Puścił do niej oczko, wykrzywiając wargi w uśmiechu.
Dziewczyna przełknęła, nagle czując, że właściwie nie powinno jej tutaj być. Do miejsca takiego jak kancelaria, w której się znalazła, pasował bardziej absolwent Harvardu, a nie…
– To twoje biurko. – Słowa śledczego nie pozwoliły jej dokończyć rozpoczętej myśli.
Zatrzymała się w wejściu do dość sporego pomieszczenia z rzędem wysokich okien, regałami wepchniętymi pod ściany i trzema biurkami – to, przy którym zatrzymał się mężczyzna, sąsiadowało z drugim, trzecie natomiast stało naprzeciwko. Biurka tworzyły swego rodzaju szeroką ścieżkę, której zwieńczeniem były czarne, dwuskrzydłowe drzwi. Wyglądały niczym wrota do samego piekła.
– Nie wiedziałem, jaką kawę pijesz, więc postawiłem na klasyczną. Białą, bez cukru. – Wcisnął w jej dłonie biały kubek z logo Starbucksa.
– Dziękuję, ale naprawdę nie musiał pan…
– Jerry – wtrącił łagodnie. – Wiem, że wyglądam, jakbym miał za sobą co najmniej dwa wieki, ale uwierz, nie jestem aż tak stary. – Uśmiechnął się, po czym poklepał blat biurka. – Rozgość się, ja muszę gdzieś zadzwonić. – Wyjął z kieszeni spodni telefon. – Za moment wrócę i wszystko ci wyjaśnię.
Gdy mężczyzna zniknął w jednym z korytarzy, Violet jeszcze raz powiodła wzrokiem po tym, co ją otaczało, i ponownie, tak jak kilka chwil wcześniej w poczekalni, odniosła wrażenie, że całe to miejsce było po prostu… smutne. Nawet ustawione na wysokich regałach książki wydawały się wyprane z kolorów. Ich szare i czarne brzegi zlewały się z ponurymi ścianami i wszechobecną pustką. Żadnych roślin, obrazów, ozdób, czy nawet najdrobniejszej oznaki, że w tym miejscu pracowali żywi ludzie.
– Jak mam spędzać tutaj prawie osiem godzin dziennie i nie dostać przy tym depresji? – mruknęła pod nosem i odłożyła torebkę na blat tuż obok komputera. Ten skrawek szarego świata kancelarii Sanclair od teraz był miejscem jej pracy.
Zdjęła pokrywkę z kubka i upiła łyk kawy. Jej spojrzenie mimowolnie powędrowało w kierunku tego, co w tej pustej przestrzeni najbardziej przykuwało uwagę – czarne drzwi. Wydawały się solidne i ciężkie, a złota, błyszcząca klamka stanowiła chyba jedyny element w tym pomieszczeniu, który nie był szary, biały ani czarny. Gdy podeszła nieco bliżej, dostrzegła wygrawerowany w drewnie elegancki napis.
– Oliver Sanclair – odczytała cicho.
Kim właściwie był? Niektórzy nazywali go Bogiem, ponieważ przez sześć lat kariery prawniczej nie przegrał żadnej sprawy. Inni z kolei przypięli mu łatkę oszusta, uznając, że sukces nie mógł kroczyć za kimś nieustannie. Przez profesorów stawiany jako wzór, dla studentów był wyznacznikiem pewnego poziomu, do którego uparcie pragnęli dążyć.
Dla Violet był natomiast kimś, o kim starała się nie myśleć. Oliver Sanclair miał bowiem wszystko, o czym ona nie mogła nawet marzyć – skończył najlepszy uniwersytet prawniczy w kraju, otworzył własną kancelarię, mieszkał w jednym z tych potwornie wysokich apartamentowców w centrum miasta i nie musiał na każdym kroku udowadniać wszystkim, że jest wart zdecydowanie więcej, niż ktokolwiek śmiałby przypuszczać.
Odgłos kroków przedarł się przez jej myśli zbyt późno, by zdołała zdusić nagły strach. Potem wszystko zadziało się niemal samoistnie – Violet gwałtownie się odwróciła, a cała zawartość kubka, który trzymała w dłoni, wylała się na śnieżnobiałą koszulę mężczyzny niczym strumień wody.
Oddech utknął boleśnie w jej płucach, gdy chwiejnie cofnęła się o krok, mocniej zaciskając palce na papierowym kubeczku, teraz już pustym. Zapragnęła zapaść się pod ziemię.
– Violet McMillan. – Aksamitny głos, którym wypowiedział jej imię i nazwisko, sprawił, że brzmiały one niczym wyrok śmierci.
Z oporem uniosła głowę. Skrzywiła się, dostrzegając plamę po kawie na koszuli, która, jak podejrzewała, była warta fortunę.
– Ja…
– Chcę widzieć cię za pięć minut w moim gabinecie – oznajmił twardo.
Violet drgnęła, kiedy czarne drzwi zatrzasnęły się z tak potężną siłą, że podłoga pod jej stopami zdawała się przez chwilę pulsować.
Śledczy Larson pojawił się w pomieszczeniu i odnalazł spojrzenie dziewczyny, która zdobyła się jedynie na nerwowy uśmiech. Nagle założenie skąpej sukienki w pierwszy dzień nowej pracy wydawało jej się wyjątkowo śmiesznym przewinieniem. Cóż, z pewnością bardziej zabawnym niż oblanie szefa kawą.
***
Oliver zsunął z barków brudną koszulę i krzywiąc się nieznacznie, odłożył ją na bok. Potem z oparcia fotela wziął nową. Zawsze trzymał w gabinecie kilka zapasowych koszul na wypadek, gdyby jakaś cholernie niezdarna i nieporadna życiowo kobieta postanowiła wylać na niego kubek kawy.
W chwili, w której miał narzucić miękki materiał na ramiona, czarne drzwi stanęły otworem.
– Minęło pięć… – Dziewczyna urwała i nieco szerzej otwierając zielone oczy, wstrzymała oddech. – O Boże! – Pośpiesznie odwróciła wzrok. Ciężkie drzwi uderzyły w jej bark. – Przepraszam! – dodała, po czym w pośpiechu opuściła gabinet.
Westchnął głęboko, na moment zamykając oczy. Zapiął guziki koszuli, podciągnął jej rękawy na wysokość łokci i rzucił głośno:
– Wejdź.
***
Tego dnia Violet jedynie utwierdziła się w przekonaniu, że im bardziej się starała, tym większy pech jej towarzyszył.
W zaledwie dziesięć minut od przyjścia do nowej pracy zdołała wylać kawę na szefa, a potem wpaść do jego gabinetu, gdy nie miał na sobie koszuli. Co prawda odwróciła wzrok, zanim cokolwiek zobaczyła, ale nawet to nie zmieniało faktu, że zażenowanie zdawało się wypalać dziurę w jej żołądku.
Teraz, stojąc przed masywnym biurkiem, czuła się zupełnie tak, jakby wróciła do czasów szkolnych i została wezwana do gabinetu dyrektora po bójce w toalecie. Utkwiła spojrzenie w wiszącym na ścianie ogromnym obrazie, który przedstawiał mężczyznę w długim czarnym płaszczu i z zielonym jabłkiem zamiast twarzy. Tymczasem Oliver Sanclair odkaszlnął.
Violet drgnęła i w końcu na niego zerknęła – siedział za biurkiem, ubrany w białą czystą koszulę, a w dłoniach trzymał teczkę. Dopiero teraz mogła w pełni mu się przyjrzeć. Kilka minut wcześniej nie znalazła dość odwagi, by to zrobić.
Choć miała okazję widzieć go kilka razy w magazynach prawniczych czy w telewizji, kiedy stała tuż przed nim, wydawał się nieco różnić od tego, co pokazywano w mediach. Bladą twarz o wysokich kościach policzkowych wykrzywił w delikatnym grymasie, który był mieszanką irytacji i zmęczenia.
Spuściła wzrok, gdy uniósł niebieskie oczy znad teczki.
– Przepraszam za tamto – mruknęła niewyraźnie, splatając przed sobą dłonie. – Nie chciałam…
– Pod względem ocen uplasowałaś się na trzynastym miejscu ze wszystkich osób z twojego roku – wtrącił, ignorując jej słowa, zupełnie jakby wcale nie padły.
Zanim zdołała napomknąć, że jej rocznik liczył prawie dziewięćdziesięciu studentów, dodał:
– Dlaczego nie dotarłaś chociażby do pierwszej dziesiątki?
– To nie ma znaczenia. – Wzruszyła ramionami. – Gdy wejdę na salę rozpraw, moje oceny nie sprawią, że wygram. Doświadczenie i intuicja są ważniejsze.
– Tak sądzisz? – Uniósł ciemną brew, po czym z trzaskiem zamknął teczkę.
Violet przełknęła z trudem.
– Zasad jest niewiele, ale musisz ich przestrzegać, jeżeli chcesz wyjść na salę i zabłysnąć intuicją, McMillan. – W jego czystym głosie rozbrzmiała lekka kpina. – Nie spóźniaj się i nie kończ pracy przed określoną godziną. Wysypiaj się, nie chcę, byś zjawiała się tutaj zmęczona i niezdolna do zrobienia czegokolwiek.
Dziewczyna skinęła głową.
– I… – Odetchnął głęboko, po czym zmierzył ją sceptycznym spojrzeniem. – Nie wzruszaj ramionami.
– Słucham?
– Robisz to za każdym razem, kiedy wyrażasz zdanie, a to może sugerować, że nie jesteś pewna co do swojej opinii. Niepewny adwokat to żaden adwokat. – Odwrócił wzrok i odłożył teczkę na bok. – Dzisiaj zapoznasz się ze sprawami, jakie kancelaria prowadziła w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Poproś Jerry’ego, by przyniósł ci wszystko, co będzie do tego potrzebne. W pierwszej szufladzie swojego biurka znajdziesz umowę. Przejrzyj ją, podpisz i najpóźniej do piątku dostarcz do mojego gabinetu. Teraz… – Uniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy Violet. – Teraz możesz odejść.
– Jeżeli chodzi o koszulę… – Zawahała się i uśmiechnęła nerwowo. – Mam za nią zapłacić? – zapytała niepewnie.
W myślach błagała, żeby zaprzeczył, ponieważ… Cóż, jej portfel chyba by ożył i zaczął płakać, gdyby musiała wydać kilkaset dolarów na firmową koszulę.
– Po prostu zabierz się do pracy, McMillan. – Westchnął ku jej uldze.
– Oczywiście.
***
Śledczy Larson dołożył do i tak już sporego stosu stojącego na krawędzi biurka kilka grubych teczek.
– Trzynaście spraw – oznajmił z westchnieniem. – Gdybym nie musiał jechać na przesłuchanie, z chęcią bym ci pomógł.
– Poradzę sobie – zapewniła z uśmiechem, niezrażona ogromem pracy, jaki ją czekał.
Z biegiem lat przywykła do myśli, że nie należała do osób, którym los podstawiał wszystko pod nos. Musiała ciężko pracować na to, co pragnęła zdobyć. Na początku wydawało jej się to niesprawiedliwe. Podczas gdy inni mogli liczyć na wsparcie bliskich, ona musiała wyrwać się z domu, by jej marzenia i plany nie zostały doszczętnie zdeptane. Szybko stanęła twarzą w twarz z dorosłością i samodzielnością, na które nie była gotowa. W porównaniu z tym wszystkim stos teczek wydawał jej się dość błahym wyzwaniem.
– W komputerze znajdziesz folder z danymi osobowymi i moim numerem. Zadzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała.
Odprowadziła Jerry’ego lekkim uśmiechem, a potem jej wzrok mimowolnie powędrował w kierunku czarnych drzwi. Poczuła nieprzyjemny ciężar, który nagle opadł na jej ramiona.
– Przestań szukać problemów na siłę – mruknęła pod nosem, skupiając całą uwagę na pierwszej chwyconej teczce. – To, że wylałaś na niego kawę i zobaczyłaś go bez koszuli, wcale nie musi oznaczać, że jesteś skreślona. – Odetchnęła głęboko. – Okej, poradzisz sobie. Z pewnością sobie poradzisz…
Jej początkowa pewność zdawała się jednak mijać z każdą godziną. Kilka minut po trzeciej po południu odchyliła się na krześle, po czym poruszyła zdrętwiałym i obolałym karkiem. Piętrzący się na skraju biurka stos zmalał zaledwie o jedną trzecią.
Spojrzała na drzwi, za którymi mieścił się gabinet jej szefa, oparła podbródek na dłoni i mruknęła:
– Dlaczego stamtąd nie wychodzi? Może coś mu się stało? Powinnam… Nie. – Pokręciła stanowczo głową. Tego dnia zaliczyła już zbyt dużo wpadek. Nie potrzebowała kolejnej do kolekcji.
Niemal podskoczyła, kiedy drzwi nagle gwałtownie się otworzyły. Oliver Sanclair ubrany w czarny płaszcz i z aktówką w dłoni ruszył przed siebie, nie poświęcając jej nawet krótkiego spojrzenia.
– Jadę na spotkanie z klientem – rzucił. – Gdy skończysz, możesz wrócić do domu.
– Ale… – wtrąciła, przez co przystanął kilka kroków od jej biurka.
Odwrócił głowę, a następnie obdarzył ją pełnym irytacji wzrokiem, zupełnie jakby była natrętną muchą, która wpadła do kancelarii i zakłóciła panujący w niej ład.
– Jestem dopiero w połowie. To znaczy… Tych spraw jest naprawdę dużo i… – Urwała, dostrzegając, że patrzył na nią z wymowną satysfakcją.
– Jeżeli nie jesteś w stanie wyrobić się ze wszystkim na czas, McMillan, może powinnaś sprzedawać torebki w butiku, a nie wybierać zawód, od którego zależy los i życie twoich klientów. – W tych słowach kryła się zarówno udawana troska, jak i prześmiewczy, pełen wyższości ton.
Nic nie stanowiło lepszej motywacji niż ktoś, kto szczerze w ciebie nie wierzy.
– Nie. – Na jej usta wpłynął lekki, naturalny uśmiech. Nawet jeżeli słowa mężczyzny ją dotknęły, nie zamierzała pozwolić, by to dostrzegł. Nie mogła dać mu tej satysfakcji. – Poradzę sobie.
Oliver Sanclair obdarzył ją ostatnim spojrzeniem, a następnie opuścił kancelarię. Wyszedł na zatłoczoną ulicę w godzinach popołudniowego szczytu, gdzie biegnący w stronę metra ludzie mijali tych, którzy z niego wychodzili.
Już miał ruszyć w kierunku zaparkowanego nieopodal białego porsche, lecz telefon w wewnętrznej kieszeni jego płaszcza przypomniał o swoim istnieniu.
– Nie jesteś wobec niej zbyt surowy? – Głos śledczego Larsona z trudem przebił się przez szum nowojorskich ulic. – Sam przeglądałem te papiery i zajęło mi to prawie tydzień. Jakim cudem ona ma to zrobić w jeden dzień?
Mężczyzna podszedł do auta i zajął miejsce za kierownicą.
– To jej pierwszy dzień. Mógłbyś trochę odpuścić…
– Wiesz, dlaczego przez sześć lat nie przegrałem ani jednej sprawy? Bo nie odpuszczam, Jerry – dodał, zanim zakończył połączenie. Wsunął telefon do kieszeni i ostatni raz zerknął w kierunku kancelarii przed włączeniem się do miejskiego ruchu.
Był pewien, że Violet McMillan rzuci wypowiedzenie na jego biurko jeszcze przed upływem tygodnia.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1 Najwyższy budynek w Nowym Jorku (przyp. aut.).