Vanity - Julia Brylewska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Vanity ebook i audiobook

Brylewska Julia

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

55 osób interesuje się tą książką

Opis

Prequel powieści Michael!

 

Po nagłej i tragicznej śmierci matki życie siedemnastoletniej Lexy wywraca się do góry nogami. W jednej chwili jest zmuszona porzucić wszystko, co znała, i stać się częścią rodziny, której nazwisko budzi w Bostonie zarówno fascynację, jak i strach. Harringtonowie są gotowi zrobić naprawdę wiele, aby żaden z sekretów, jakie skrywają, nigdy nie wyszedł na jaw.

 

Od momentu, w którym dziewczyna po raz pierwszy przekroczy próg otoczonej murem bajecznie mrocznej rezydencji, nic nie będzie już takie samo jak dawniej. Przerażenie i strach okażą się mieć równie gorzki co słodki… i grzeszny smak.

 

Wystarczy zaledwie kilka nocy spędzonych w tym zimnym, brutalnym świecie, aby Lexa zrozumiała, że Michael Harrington, wbrew temu, w co pragnęła wierzyć, nigdy nie chciał jej ocalić.

Był jej zgubą.

Najbardziej niemoralnym pragnieniem.

I najczarniejszym ze wszystkich koszmarów, jakie miała przeżyć.

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.           Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 523

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 7 min

Lektor: Monika Wrońska
Oceny
4,3 (220 ocen)
134
43
26
13
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewelcia1995

Całkiem niezła

Ogólnie książka na której premierę czekałam najbardziej więc moje rozczarowanie jest jeszcze większe. O ile Michael siedział i siedzi w mojej głowie do dziś to tutaj cały czas mi czegoś brakowało. Czytałam oczekując aż doszłam do końca, szkoda ze względu na to że zakończenie już znaliśmy. Brakowało mi dialogów między bohaterami oraz szerszego opisu tego co siedzi w głowie Michaela. Niestety, nie przypadła mi do gustu :(
100
Pgahjsjs677hsjjdhd

Z braku laku…

zupełnie nie wiem o czym jest ta książka. ktoś mi wyjaśni?
80
Patkahi

Całkiem niezła

wzbudziła u mnie dziwne emocje
30
MartaLempkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Skończyłam to. Czy może jednak to skończyło mnie? Jest mi tak cholernie przykro, pomimo tego, że od początku wiedziałam jak ta historia się skończy. Uwielbiam styl pisania Julki. Julka sprawia, że zaczynasz w jakiś sposób łączyć się z bohaterem i odczuwasz wszystko co się dzieje 10x mocniej. Po przeczytaniu tego odczytu wam taką pustkę, otępienie…. Nie wiem jak to nawet nazwać. Mam wrażenie, że już zawsze będę myślała o tej książce. Vanity jest jedną z moich ulubionych, jak nie ulubioną książką od Julii Brylewskiej, jednak pamiętajcie, żeby przeczytać trigger warning, ponieważ jest to naprawdę mocna książka.
30
Cashboxx

Nie oderwiesz się od lektury

OMG! ⭐️ Nawet nie potrafię ująć w słowa, co ta książka może zrobić z ludzkim umysłem!. Jeżeli, któraś Romantyzowała postać Michaela, to po tej książce, facet jest jako pierwszy w kolejce do trafienia do piekła.
20

Popularność




Copyright © for the text by Julia Brylewska

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2024

All rights reserved· Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Anna Strączyńska

Korekta: Alicja Szalska-Radomska, Martyna Janc, Agnieszka Zwolan

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8362-828-8 · Wydawnictwo NieZwykłe ·Oświęcim 2024

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Wspieramy czytelnictwo w Polsce razem z Fundacją Powszechnego Czytania

Od autorki

Vanity jest prequelem powieści Michael, która ukazała się z początkiem stycznia 2023 roku. Choć tę książkę można czytać bez znajomości pierwowzoru, zapoznanie się z nim może w znaczący sposób wpłynąć na odbiór całej historii.

Dla dobra fabuły i ciągłości wydarzeń niektóre drobne fakty, które poznaliście w Michaelu (tzn. czas trwania akcji czy wiek niektórych bohaterów), mogą różnić się w tej historii.

Vanity jest fikcją literacką z pogranicza dark romansu i dramatu, z elementami horroru. Książka porusza tematykę, która u większości czytelników może wywoływać dyskomfort, obrzydzenie czy zniesmaczenie (dokładna lista trigger warnings znajduje się dalej).

Książka przedstawia skrajne sposoby radzenia sobie ze stratą i ich wpływ na ludzką psychikę. Zarówno one, jak i relacja pomiędzy głównymi bohaterami nigdy nie powinny stanowić wzoru do naśladowania ani do żadnej formy romantyzowania.

Vanity jest ostrzeżeniem i nie przedstawia zachowań, które powinny być powielane czy gloryfikowane.

Treść Vanity opiera się w głównej mierze na tematyce żałoby, śmierci, wszelkiego rodzaju uzależnień, wykorzystywania seksualnego, stosunków, w przypadku których brak zgody nie został wyrażony wprost, a także samobójstwa. Książka nie jest przeznaczona dla czytelników, którzy nie ukończyli osiemnastego roku życia, a także dla tych, którzy sięgnęli po nią w nadziei na bajkę o okrutnym księciu i pięknej, bezbronnej księżniczce. W tej historii nie odnajdziecie miłości. A przynajmniej nie taką, jaką pragniecie przeżyć.

Drogi Czytelniku,

próżność prędzej czy później dopada każdego.

Teraz przyszła właśnie po Ciebie.

Trigger Warnings

Jeżeli którykolwiek z niżej wymienionych tematów wzbudza w Tobie uczucie dyskomfortu lub jest dla Ciebie trudny do zniesienia, jako autorka zalecam zaprzestanie dalszego czytania.

• Śmierć (w tym skrajne sposoby radzenia sobie z żałobą i bólem po stracie, które nie powinny stanowić wzoru do naśladowania);

• Samookaleczanie;

• Uzależnienie od środków odurzających;

• Syndrom Adele (inaczej choroba miłości) – zaburzenie psychiczne polegające na obsesji na czyimś punkcie z przekonaniem, że druga osoba czuje to samo;

• Przemoc (fizyczna, psychiczna i seksualna);

• Trudne relacje rodzinne;

• Morderstwo;

• Zaburzenia psychiczne;

• Alkoholizm;

• Zakazane relacje;

• Różnica wieku (relacja z osobą, która nie osiągnęła pełnoletności);

• Handel żywym towarem;

• Osiąganie satysfakcji seksualnej poprzez odczuwanie, a także zadawanie bólu;

• Wykorzystywanie seksualne osób nieletnich;

• Prostytucja;

• Syndrom sztokholmski – stan psychiczny, w którym ofiary porwania bądź zakładnicy zaczynają odczuwać sympatię i solidarność z osobami je przetrzymującymi;

• Hazard;

• Przemoc wobec osób nieletnich (w tym dzieci);

• Grooming;

• Znęcanie się nad zwierzętami.

Istnieje pięć etapów pogodzenia się ze śmiercią:

Zaprzeczenie

Złość

Negocjacje

Przygnębienie

Akceptacja

Przepraszam, mamo…

Wiem, że tego nie przeczytasz.

Wiem, że nigdy nie zobaczysz tych kilku napisanych w pośpiechu słów, pełnych żalu i wstydu.

Wiem, że nikt ich nie zobaczy.

Wiem, że wszystkie moje tajemnice czeka taki sam los, jaki czekał mnie – ciemne pustkowie, pełne zapomnienia, ciszy i samotności.

Wiem też, że to niczego nie zmieni – nie zatrzyma końca, który nieustannie o sobie przypomina, gdy tracę czujność i niepostrzeżenie zerkam w lustro, wciąż łudząc się, że zobaczę tam kogoś, kim kiedyś byłam.

Ale nie widzę już niczego, mamo.

Nawet najmarniejszego cienia. Tylko puste, ciemne oczy, których kolor tak uwielbiałaś. Bladą, naznaczoną zmęczeniem twarz i kilka blizn, jakie pozostawiły na mojej skórze jego silne dłonie podczas jednej z tych zgubnych, mrocznych nocy, kiedy bezwstydnie ośmielałam się błagać o więcej.

Więcej bólu.

Więcej rozkoszy.

Więcej cierpienia.

Więcej zapomnienia.

Więcej słodkiego, grzesznego upojenia, które spychało mnie głębiej w tę bezdenną przepaść i było jedynym, dzięki czemu wiedziałam, że nie wszystko we mnie stało się zupełnie martwe.

Teraz już wiem, mamo, że wbrew temu, w co pragnęłam wierzyć, on nigdy nie miał mnie ocalić.

Był moją zgubą.

Najbardziej niemoralnym pragnieniem.

I najczarniejszym ze wszystkich koszmarów, jakie miałam przeżyć.

A kim byłam dla niego ja?

Byłam jego różą.

Światłem pośród ciemności.

Jego małym, mrocznym sekretem.

Razem byliśmy natomiast początkiem i końcem czegoś, co nigdy nie powinno się narodzić. I choć od zawsze wiedziałam, że to wszystko było złe, niepoprawne i zgubne, nie potrafiłam przestać.

Bo czy istniało coś bardziej czarującego niż potwór niemogący ulec namiętności?

Nie.

Dlatego przepraszam, mamo.

Przepraszam, że oddałam serce diabłu, cicho prosząc, aby uczynił z nim, co tylko zapragnie.

A pragnął rzeczy tak straszliwych, że na samą myśl czuję w gardle palący wstyd.

Przepraszam, że odważyłam się wierzyć, iż miłość zawsze jest czysta i dobra.

Nie była. I nigdy nie będzie.

Przepraszam, że bez reszty się w nim zatraciłam.

Ale tylko on potrafił sprawić, że byłam w stanie cokolwiek poczuć.

Przepraszam, że Cię zawiodłam, mamo. Że nie miałam dość siły, by podnieść się, gdy upadłam. Przepraszam, że nie walczyłam.

Teraz jest już za późno, prawda?

Już nie ma dla mnie ratunku.

Tak naprawdę nigdy go nie było.

Prolog

Uśmiechnij się, a świat zaśmieje się z tobą.

Zapłacz, a płakać będziesz sama.

– Susanna Kaysen

Pomiędzy trzecią a czwartą nad ranem doktor Eva Turner odkryła dziwaczną zależność między zmęczeniem dłużącymi się dramatycznie minutami, podczas których – ku swojej narastającej rozpaczy – nie poczyniła właściwie żadnych postępów, a smakiem ulubionej whisky.

Aberlour, rocznik 1999. Prezent od jednego z pacjentów.

Z każdym kolejnym niewyraźnym, podsuwanym przez podświadomość słowem, które kobieta mogła szybko uznać za co najmniej nieodpowiednie lub druzgocąco nieprofesjonalne, whisky stawała się wręcz złośliwie słodka. Pozostawiała w ustach posmak czegoś, co przywodziło wspomnienia pewnego upalnego lata w czasach jej dzieciństwa, gdy Eva nie śmiała podejrzewać, jak szybko dziecięca radość całkowicie w niej zgaśnie. Żar lał się wówczas z nieba, a ona, spragniona tak bardzo, jakby spędziła ostatnie godziny na pustyni, chwyciła plastikową butelkę, którą pozostawiła na trawie nad brzegiem jeziora. Nagrzana słońcem woda, zamiast przynieść upragnioną ulgę, przyprawiła ją jedynie o nieprzyjemny dreszcz.

Alkohol nie stanowił dla niej, co prawda, przyjemności, ale czasami pomagał.

Szczególnie w chwilach takich jak ta – kiedy myśli toczyły w jej głowie zacięty bój, uporczywie nie dając tego, czego od nich wymagała. Słowa plątały się, tworząc coś, co zdawało się nie mieć większego sensu.

Doprawdy irytujące zjawisko.

Zerknąwszy w dół, Eva Turner przesunęła znużonym wzrokiem po ciemnym blacie biurka. Spojrzała na leżący na nim skrawek papieru, na dwa słowa, które były wszystkim, co do tej pory udało jej się napisać.

Dziesięć liter nakreślonych eleganckim, przesadnie pochyłym pismem. Układały się w imię i nazwisko dziewczyny, która pojawiła się w drzwiach jej gabinetu kilka miesięcy wcześniej.

Pamiętała tamto ponure, deszczowe popołudnie, gdy niebo wyglądało zupełnie tak, jakby świat miał niebawem się skończyć. Ciemne chmury były oczywiście tylko zapowiedzią nadciągającej ulewy, po której kilka godzin później nie było już śladu.

Pamiętała także pierwsze słowa, jakie padły z ust Lexy Burton. Mimo że nie wypowiedziała ich już nigdy więcej, w ciszy wypełniającej gabinet, szczególnie tej upiornej nocy, Eva miała wrażenie, że wciąż słyszała zdenerwowanie pobrzmiewające wówczas w cichym głosie. On nie jest moim bratem.

Pamiętała wiele z ich czwartkowych spotkań. Nie potrafiła jednak opisać tych miesięcy w kilku prostych zdaniach. Zupełnie jakby miała je tuż przed sobą, jednocześnie zbyt wyblakłe, zbyt trudne do dostrzeżenia czegoś więcej niż słaby zarys.

Po szesnastu latach pracy, po tysiącach przebytych rozmów, setkach uratowanych dusz, po raz pierwszy zabrakło jej słów.

Odwróciła wzrok od kartki, jakby samo patrzenie na nią wprawiało ją w podirytowanie. Minęło kilka wypełnionych ciszą chwil, zanim w końcu zdecydowała się wstać. W towarzystwie whisky podeszła do jednego z kilku okien. Odgłos jej szpilek uderzających o drewnianą podłogę zapewne dotarł aż na parter, gdzie Jimmy, młody dozorca budynku, przysypiał na nocnej zmianie.

Wyjrzała na parking, na którym stały tylko dwa samochody – jej SUV i stare, poczciwe volvo Jimmy’ego. Zerknęła w kierunku parku i poruszających się na wietrze drzew przypominających złowieszcze cienie. Próbowała zrozumieć, dlaczego tym razem tak wiele kwestii wydawało się inne… trudniejsze. Może lata pracy uczyniły ją mniej odporną na uczucia, na które w tym zawodzie nie mogło być miejsca? Może był to wynik zmęczenia? A może Lexa Burton jakimś cudem była inna od reszty zbłąkanych dusz, które przez tyle lat przewinęły się przez ręce Evy?

Tak, z pewnością.

Znużona martwym, tonącym w mroku światem, którego obraz malował się za oknami, zajrzała do wnętrza szklanki. Zmarszczyła brwi w chwilowym zamyśleniu. Wokół roznosił się miarowy, cichy odgłos, gdy złota obrączka zdobiąca palec kobiety w równych odstępach uderzała o szkło.

Mimowolnie w głowie Evy rozbrzmiały słowa, które wypowiedział policjant, gdy wczesnym rankiem pojawił się w jej gabinecie: Wstępnie wykluczyliśmy udział osób trzecich, ale pani opinia z pewnością pomoże nam oficjalnie zakończyć śledztwo i zamknąć sprawę. Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni, gdyby dostarczyła nam ją pani w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Zależy nam na czasie.

Czas, pomyślała z trwogą i niewielką dawką suchego, ponurego rozbawienia. Czas właśnie się zatrzymał. Ugrzązł w miejscu. I nie chciał się z niego ruszyć. Podobnie jak słowa, tych kilka zdań, którymi miała podsumować czyjeś życie, być może nawet oczyścić kilka zbrukanych grzechami sumień. Zakończyć coś, co trwało zdecydowanie zbyt krótko. Przyznać się do błędu. Do porażki.

Ból zatlił się w jej skroniach. Eva zniwelowała go kolejnym łykiem whisky, a następnie odwróciła się od okna, niezdolna dłużej patrzeć w ciemność. Na moment przed tym, jak doszukała się powodu, jej wzrok powiódł w kierunku dwóch regałów, w większości wypełnionych tytułami naukowymi o mowie ciała, ludzkiej psychologii czy anatomii mózgu. Z jedną, liczącą niespełna dwieście stron starą książką wciśniętą pomiędzy grube tomy medycznych encyklopedii. Jej jaskrawożółta okładka wyróżniała się na tle ciemnych, nostalgicznych i przesadnie eleganckich opraw innych powieści.

Kobieta pozostawiła przy oknie pustą szklankę i postawiła kilka kroków dzielących ją od regału. Dotknęła opuszkami palców twardych, pokrytych cienką warstwą kurzu brzegów, a po chwili wyciągnęła uwięzioną pomiędzy nimi powieść N.H. Kleinbaum1. Wyczuła pod palcami, jak bardzo brzegi okładki były zagięte.

Każda z kartek, które przerzuciła, nosiła pamiątki upływających lat – plamy po kawie, wyblakłe litery, zagięte rogi czy tak jak strona dwudziesta szósta ledwie już dostrzegalne ślady po ołówku, którym zakreślono fragment tekstu:

Rwijcie pąki swoich róż, póki jeszcze możecie,

Bo czas uleci, choć stary swym wiekiem.

Kwiat, co dziś uśmiechem się ukłoni,

Umrze jutro w waszej dłoni.2

Na jednej z końcowych stron, tuż pod zdaniem stanowiącym zwieńczenie historii umarłych poetów, widniały słowa zapisane drżącą dłonią Lexy Burton. Ostatnia odpowiedź, jaką jej podarowała. Z czasem i ona miała wyblaknąć, pozostając w pamięci Evy Turner jak uciążliwe echo, o którym nigdy nie dane będzie jej zapomnieć.

Ostrożnie dotknęła opuszkami palców liter. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że te rozmazywały się pod wpływem dotyku. Zamrugała, próbując odpędzić znużenie, które było powodem nielogicznych przywidzeń.

A może wypiła o jeden łyk whisky za dużo?

Jej szczupła dłoń zacisnęła się na brzegu strony, a potem powędrowała w dół, oddzielając ją od reszty i mnąc w nieprzypominający niczego konkretnego, szpetny kształt. Być może w głębi serca Eva Turner żywiła zgubną nadzieję, że to wystarczy? Że wówczas niedające jej spokoju rozczarowanie własnymi poczynaniami w końcu minie? Albo przynajmniej stanie się odrobinę znośniejsze.

Czy jako psychiatra powinna być do tego stopnia naiwna?

W momencie, w którym na twarzy kobiety zagościł grymas, wisząca tuż nad jej głową lampa zapaliła się nieoczekiwanie, przepędziła kojącą ciemność i zalała gabinet falą gwałtownego światła.

Jasność przyniosła wszystko, co najgorsze – rzeczywistość. Bardziej namacalną niż kiedykolwiek wcześniej.

Eva poczuła, jak jej palce odrobinę mocniej zacisnęły się na skrawkach papieru.

Jimmy zamarł w drzwiach i szeroko otworzył swoje szczenięce oczy.

– Och, pani doktor! – zawołał. – Byłem przekonany, że już dawno pani wyszła.

Kobieta zdołała zapanować nad irytacją o wiele skuteczniej, niż posądzałaby się o to o trzeciej w nocy. Zdobywszy się na lekki uśmiech, zamknęła książkę i zwróciła się do dozorcy:

– Jest jeszcze jedna sprawa, którą muszę się zająć, zanim wrócę do domu.

– Jest pani pewna, że to nie może poczekać? Jest już strasznie późno. Moja babcia zawsze powtarzała, że niewypoczęty umysł do niczego się nie nadaje.

Kąciki ust Evy znów nieznacznie się uniosły.

Jimmy był całkiem uroczym młodzieńcem. Jednym z tych, którzy około trzydziestki znajdują miłe, poukładane dziewczyny, biorą śluby w gronie dużej rodziny, a potem płodzą dwójkę przeciętnie ładnych dzieci, kupują niewielki dom na przedmieściach i przez następne lata wiodą monotonne, choć względnie szczęśliwe życie.

Jednym z tych szczęśliwców, którzy nigdy nie będą zmuszeni zjawić się w jej gabinecie, desperacko szukając pomocy.

– Obawiam się, że to niestety nie może poczekać.

Chłopak skinął głową i posłał kobiecie ten sam uśmiech, którym przywitał ją kilka godzin wcześniej, gdy zeszła do automatu na parterze po kolejną dawkę kawy, zanim postanowiła zamienić ją na coś o zdecydowanie większej zawartości procentów.

– W takim razie chyba pozostaje mi życzyć pani miłej pracy. Gdyby tylko czegoś pani potrzebowała, jestem tam, gdzie zawsze.

– Dziękuję, Jimmy. Gdy będziesz wychodził, proszę, zgaś światło.

Nawet jeżeli prośba kobiety wydała mu się dziwna – w końcu kto chciałby siedzieć sam w ciemnym pomieszczeniu, kiedy za oknem szalał wiatr złowieszczo uderzający w okiennice – Jimmy uprzejmie odpowiedział:

– Nie ma sprawy, pani doktor.

Kiedy Eva znów została sama, jeszcze przez dłuższy moment patrzyła na drzwi i oddalające się światło latarki Jimmy’ego. Dopiero gdy korytarz spowił mrok, przeniosła wzrok na książkę. Ale już jej nie otworzyła. Od tamtego wieczoru nigdy nie miała uczynić tego ponownie.

Wracając do biurka, wrzuciła wyrwaną stronę do kosza na śmieci. Porzuconą, zapomnianą i niepotrzebną.

Skreśliła jedyne dwa słowa, które wcześniej zapisała, dopiero teraz bowiem doszukała się w nich błędu.

Lexa Burton.

Lexa Harrington po raz pierwszy pojawiła się w moim gabinecie pod koniec stycznia, późnym popołudniem, na krótko przed tym, jak Boston nawiedziła najgwałtowniejsza ulewa, jaką dane mi było ujrzeć.

Nie płakała.

Nie unikała mojego wzroku.

Nie wydawała się zagubiona, zrozpaczona ani zła.

Z niewzruszonym spokojem opowiedziała mi historię swojego tragicznego życia, a ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że nie stanowiła jego części. Snuła opowieść wyjątkowo smutną, przerażającą i w równym stopniu zupełnie jej obcą.

Dzisiaj nie jestem już pewna, którą Lexą wtedy była – złamaną dziewczyną zbyt wcześnie zmuszoną by dorosnąć, czy może mrokiem czającym się tuż za jej pozbawionymi nadziei oczami.

Jedno wiem jednak na pewno. Już wtedy, tamtego nadzwyczajnie ponurego popołudnia, gdy ujrzałam ją po raz pierwszy, niemal natychmiast pojęłam, że Lexa Harrington była przypadkiem, na jaki nigdy wcześniej nie udało mi się trafić.

Rozdział 1

Jak niemal każde nieszczęście

historia zaczęła się szczęśliwie.

– Markus Zusak

PIEKŁO JEST PUSTE,

A WSZYSTKIE DIABŁY SĄ TUTAJ.

To zdanie pojawiało się przed oczami Lexy za każdym razem, gdy w sali o numerze trzydzieści dwa zajmowała ostatnią ławkę w rzędzie przy oknie. Cytat był wyryty na lewym brzegu blatu, więc porankami litery oświetlały pierwsze promienie wschodzącego słońca, a wieczorami, w porze końcowych zajęć, gdy w trudny do wyjaśnienia sposób wszystko wydawało się odrobinę smutniejsze – promienie zachodzącego słońca.

Ktokolwiek poświęcił co najmniej dwa długopisy, aby pozostawić po sobie tę pamiątkę, zapewne zakończył już przygodę w liceum Boston High.

Niekiedy Lexa zastanawiała się, kim był – miłośnikiem dzieł Szekspira czy może desperatem, który zapomniał nauczyć się na egzamin z angielskiego i postanowił zapisać ściągę na blacie ławki?

A może, podobnie jak ona, podczas pierwszych zajęć w tej klasie odnalazł tych kilka ledwie widocznych, naznaczonych upływającym bezwzględnie czasem słów i w przypływie znudzenia, nie mogąc znaleźć dla siebie innego zajęcia, postanowił nadać im nieco życia?

Od dokładnie dwóch lat Lexa trzy razy w tygodniu poprawiała ostatnią pamiątkę, jaka uchowała się w murach bostońskiego liceum po tym nienazwanym człowieku. Gdziekolwiek teraz był – żywy lub martwy, szczęśliwy lub zrozpaczony – w sali numer trzydzieści dwa wciąż kryła się jego cząstka.

Dotarła do litery „D” w słowie „Diabły”, gdy leżący nieopodal podręcznika telefon cicho zawibrował. Na ekranie pojawiła się wiadomość. Jak przystało na Inez, była krótka, zwięzła i zawierała co najmniej dwa błędy interpunkcyjne i przynajmniej jedno przekleństwo:

Nie uda mi sie wyrwać wcześniej.

Poczekasz mnie przed salą gimnastyczna?

Ps. Beverly to straszna suka.

Lexa z trudem powstrzymała chęć poprawienia literówek. W odpowiedzi wysłała jedynie emoji uniesionego kciuka.

Kiedy chwilę później odwróciła głowę i wyjrzała przez okno, jak przez mgłę dotarł do niej głos profesor Wiest. Nauczycielka krążyła nieopodal tablicy, jak zwykle pogrążona w wywodzie na temat twórczości Charlesa Bukowskiego, która nikogo innego szczególnie nie obchodziła.

Niebo na południu Bostonu od rana przybrało tak ponury odcień szarości, że jakikolwiek przejaw radości wydawał się niemal zakazany. Uczniowie siedzieli w ławkach, znużonymi spojrzeniami śledząc pełne pasji ruchy nauczycielki. Z trudem walcząc z sennością, zdawali się zapomnieć, że od upragnionej przerwy noworocznej dzieliły ich zaledwie minuty.

Ciemne chmury zawisły nad budynkiem szkoły. Mimo to wciąż nie padało.

Lexa przeniosła wzrok na skraj ławki, aby znów spojrzeć na cytat – zdanie, które wiele lat wcześniej narodziło się w umyśle angielskiego poety. Potem z myśli stało się słowem, ze słowa zaś – literami na papierze, które w końcu zawędrowały do klasy w jednym z najstarszych bostońskich liceów. Myślała o tym, czy znikną, gdy i ona odejdzie? Czy znajdzie się ktoś, kto tak jak ona będzie przez miesiące dbał, aby litery nie wyblakły?

Nagle ogarnął ją smutek, którego nie potrafiła wyjaśnić. Może była to wina ponurej pogody, może po prostu była zmęczona lub miała dość Bukowskiego i jego zanotowanych po pijaku myśli.

A może po raz pierwszy zrozumiała, że kiedyś to ona będzie dla kogoś tylko zdaniem zapisanym na brzegu starej ławki?

Odrobinę mocniej zacisnęła palce na długopisie, którego końcówka zawisła tuż nad literą „P” w słowie „Piekło”. Właśnie wtedy do sali wdarł się dźwięk ostatniego dzwonka mającego rozbrzmieć w murach Boston High w kończącym się właśnie roku.

Profesor Wiest próbowała przedrzeć się przez odgłosy odsuwanych w pośpiechu krzeseł, by przypomnieć o pracy domowej i lekturze. Nikt jednak jej nie słuchał. Wszyscy myśleli już tylko o tym, by jak najszybciej opuścić budynek szkoły, wrócić do domu i zacząć upragnioną przerwę od nauki. Nawet jeśli miała potrwać jedynie kilka dni.

Lexa wyszła z klasy jako jedna z ostatnich, bo wizja zbliżającego się końca roku nie napawała dziewczyny przesadnym optymizmem. No i ostatnim, o czym marzyła, było przepychanie się z tłumem w stronę drzwi i dziedzińca.

Drzwi sali gimnastycznej były jedynym wyróżniającym się elementem pośród szarości ciągnącego się w nieskończoność korytarza. Drużyna koszykówki przyozdobiła je wizerunkiem ich maskotki – bordowego jastrzębia w żółtym kapeluszu.

Lexa oparła się o ścianę tuż obok, wyjęła z przewieszonej przez ramię torby egzemplarz Z tej strony raju3 i powróciła do świata Amory’ego Blaine’a, nie zważając na mijających ją uczniów.

Zdołała przeczytać zaledwie kilka stron, zanim ciężkie drzwi otworzyły się z charakterystycznym metalicznym dźwiękiem. Tuż obok niej przeszły dwie roześmiane dziewczyny z drużyny cheerleaderskiej, a za nimi podążał chłopak o usypanej piegami twarzy. Na jego widok Lexa mimowolnie się uśmiechnęła.

– Cześć, Lexo.

– Hej, Brett.

– Co czytasz? – Zerknął na książkę wciąż spoczywającą w jej dłoniach.

– To tylko Fitzgerald – odpowiedziała.

– Z tej strony raju – odczytał tytuł z okładki. – Czytałaś Pięknych i przeklętych?

– Nie. Trudno dorwać ją w naszej bibliotece. Poluję na nią od początku semestru. – Odetchnęła, po czym znów zerknęła na chłopaka. – Nie masz dzisiaj próby szkolnej orkiestry?

– Nie. Wszyscy chcieli jak najszybciej zmyć się do domów. – Wzruszył szczupłymi ramionami. – No wiesz, w końcu jutro sylwester. Właściwie… – zaczął, a następnie nerwowo odchrząknął. Poprawił okulary z owalnymi oprawkami, które niemal natychmiast znów zsunęły się na czubek nosa. W okrągłych, bladych policzkach odznaczyły się natomiast niesymetryczne dołeczki, gdy ponownie spróbował się uśmiechnąć. Minęła chwila, nim w końcu zdołał wykrztusić: – Chciałem spytać, czy wpadniesz na imprezę do Chada?

Lexa poczuła, że kąciki jej ust odrobinę się uniosły. W nieporadności i nieśmiałości Bretta kryło się bowiem coś dziwnie uroczego.

– Nie – odparła. – Domówki raczej nie są w moim stylu.

– W moim też nie – przyznał. – Ale wszyscy z orkiestry idą, więc… – Zawiesił głos. Unikał jej wzroku, jakby poczuł palący wstyd, że nagle zabrakło mu odpowiedniego słowa.

– …więc nie masz wyjścia? – podsunęła.

Brett podrapał się po karku.

– Tak, chyba wyznajemy zasadę „wszyscy albo nikt”. No wiesz, jak w tym filmie… – Znów zamilkł.

– Jasne. – Postanowiła przerwać ciszę. – Mam nadzieję, że mimo wszystko będziesz się dobrze bawił.

– Jeżeli pijany Chad i jego kumple są definicją dobrej zabawy, to z pewnością tak będzie…

Słowa Bretta zakłócił trzask drzwi do sali gimnastycznej. Na widok ubranej w obcisły strój cheerleaderki Inez uśmiech zdobiący dotychczas twarz chłopaka wyraźnie przygasł.

– Hej, Inez – mruknął. Kiedy w odpowiedzi otrzymał pełne irytacji spojrzenie, z zakłopotaniem zwrócił się do Lexy: – Powinienem już iść, zanim odjedzie mi ostatni autobus. Do zobaczenia!

– Pa, Brett! – zawołała za nim.

Sekundę później tuż za dziewczyną rozbrzmiał znajomy, podszyty kpiną głos:

– Ten gówniarz na ciebie leci.

Lexa spojrzała na stojącą tuż obok Inez.

– Po pierwsze, Brett jest w naszym wieku. Po drugie, chodziliśmy razem do poprzedniej szkoły. Jesteśmy po prostu znajomymi…

– Jasne, a wieczorami pewnie robi sobie dobrze, myśląc o tobie.

– Inez!

Dziewczyna westchnęła, ruchem podbródka wskazała w głąb korytarza i poleciła:

– Spójrz tylko na niego.

Lexa niechętnie odwróciła wzrok.

Brett pędził szkolnym korytarzem, a odgłos wydawany przez jego sprane trampki przypominał szuranie paznokciami po tablicy kredowej.

Dziewczyna lekko się skrzywiła.

– Wygląda, jakby miał trzynaście lat. Kto, do cholery, nosi jeszcze flanelowe koszule? – mruknęła kpiąco Inez.

Ten fakt wydawał się niezaprzeczalny nawet dla Lexy, choć szczerze lubiła Bretta. Chłopak nie przypominał typowego nastolatka z liceum – był dość niski, wyjątkowo szczupły, a zawsze tkwiące w nieładzie intensywnie rude włosy oraz okulary nieustannie zsuwające się z piegowatego nosa nadawały mu wręcz dziecinnego wyglądu.

Jednak w przeciwieństwie do Chada – który jak każdy stereotypowy kapitan drużyny pływackiej był dla Inez wzorem idealnego mężczyzny – Brett potrafił wypowiedzieć więcej niż dwa składne i sensowne zdania z rzędu.

I był miły.

No i lubił rozmawiać o książkach, co w zepsutym świecie liceum wydawało się czymś wymarłym.

Lexa znów spojrzała na przyjaciółkę.

– Odpuść mu.

Inez przewróciła oczami, lecz nie kontynuowała tematu chłopaka. Najwyraźniej uznała, że poświęciła mu wystarczająco wiele czasu. Zamiast tego chwyciła Lexę pod ramię i pociągnęła w stronę rzędu szkolnych szafek.

– Przepraszam, że musiałaś czekać, ale Bev stwierdziła, że powinnyśmy popracować nad kondycją. Na koniec biegałyśmy jak idiotki dookoła sali. Nie mam pojęcia, dlaczego w pierwszej klasie zapisałam się do drużyny cheerleaderek.

– Bo uznałaś, że to świadczy o twoim statusie i pomoże ci znaleźć chłopaka – przypomniała Lexa.

No i Inez była śliczna. W tak małym liceum oznaczać mogło to tylko jedno – prędzej czy później skończysz w krótkiej spódniczce i będziesz machać tyłkiem na każdym meczu koszykówki.

– Teraz nie mam ani klasy, ani chłopaka – westchnęła, po czym zatrzymała się przy szafce, do której z uśmiechem wepchnęła podręcznik od biologii. – Do zobaczenia w następnym roku, moja największa udręko – wymruczała pod nosem.

Lexa przyglądała się tej scenie, nie kryjąc rozbawienia.

– Jeżeli wciąż masz problem z układem rozrodczym, mogę pożyczyć ci notatki.

– Jakkolwiek kusząco to brzmi, ostatnim, o czym chcę dzisiaj słuchać, jest pieprzona biologia. Powinnyśmy porozmawiać raczej o sylwestrze i o planach, których nie mamy. Nie zamierzam tak jak rok temu oglądać w twoim pokoju łzawych filmów.

– Hej, Siedem dusz było świetne.

– Jeżeli ktoś lubi śmierć i rozpacz. – Inez wzruszyła ramionami. – No i Willa Smitha – westchnęła. – Mówię poważnie, Lex. Nie jesteśmy już dziećmi. Powinnyśmy imprezować, korzystać z życia, z młodości, bawić się, żyć chwilą…

– Nie wiem, skąd nagle wzięło się w tobie tyle optymizmu i chęci do życia, ale pozwól, że dla bezpieczeństwa się odsunę, na wypadek gdybyś miała mnie tym zarazić. – Lexa cofnęła się o krok, czym wywołała kolejny pełen niezadowolenia grymas na twarzy przyjaciółki.

Dziewczyna bardziej niż ktokolwiek inny uwielbiała spędzać czas pod kocem, w towarzystwie dobrej książki i ulubionych ciastek, wiedziała jednak, że Inez nie podziela jej zdania w tej kwestii. Dlatego podsunęła:

– Słyszałam, że Chad organizuje domówkę. Jeżeli chcesz, możemy…

Przyjaciółka z trzaskiem zamknęła szafkę, po czym obdarzyła Lexę ciężarem spojrzenia swoich przenikliwych oczu.

– W moim najgorszym koszmarze? Może. – Wzruszyła ramionami. – Gdy obok są ci kretyni z drużyny pływackiej, z którymi się trzyma, zachowuje się jak dupek, więc chyba sobie daruję.

Mimo bliskiej przyjaźni z Inez Lexa wciąż nie wiedziała, co tak naprawdę łączyło ją i Chada. Nie byli parą… Cóż, przynajmniej nie oficjalnie. Spotykali się, kiedy naszła ich na to ochota. Głównie w samochodzie Chada. Na tylnym siedzeniu. Bez większości ubrań.

– Myślałam raczej… no wiesz, o jakimś klubie.

– Mamy po siedemnaście lat – przypomniała, bo Inez zdawała się aż zbyt często zapominać o tym fakcie. – Nigdzie nas nie wpuszczą.

Przyjaciółki ruszyły pustym już korytarzem w stronę drzwi opatrzonych logiem liceum. Po chwili wydostały się na dziedziniec, który stanowił zalaną betonem ponurą przestrzeń.

Liceum Boston High z pewnością mogło konkurować z lokalnym więzieniem o miano miejsca, które w każdym potrafiło wywołać dreszcz niepokoju.

– Bez znajomości nie, ale… – Inez na ułamek sekundy zawiesiła głos i uśmiechnęła się w typowy dla siebie sposób. Robiła to zawsze, gdy do jej ślicznej głowy wpadał pomysł, który nie był ani mądry, ani bezpieczny. – Tak się składa, że znam kogoś, kto zna kogoś.

– Inez – ucięła. – Przejdź do rzeczy.

– Mam na myśli ciebie, słońce.

Lexa zatrzymała się na najwyższym stopniu kamiennych schodów, czując, jak każdy mięsień w jej ciele gwałtownie się spiął. Nie musiała pytać, co Inez miała na myśli. Dlatego wyrzuciła z siebie krótkie i stanowcze:

– Nie.

– Ale…

– Powiedziałam „nie”, Inez – wtrąciła, a następnie ruszyła w dół schodów. Przy niemal każdym postawionym kroku torba irytująco zsuwała się z jej ramienia.

– Daj spokój. Przecież jesteście rodziną.

Lexa odwróciła się gwałtownie, przez co niemal wpadła na Inez, która była o krok za nią.

– Nie jesteśmy rodziną – odparła. – To, że Harrington sypia z moją matką, niczego nie zmienia…

– Oni są zaręczeni, Lex – przypomniała, sprawiając, że ramiona dziewczyny opadły z rezygnacją. – Od prawie roku.

Najgorszego roku jej życia.

– To też niczego nie zmienia.

Inez posłała przyjaciółce pełen zrozumienia uśmiech.

– Posłuchaj… Wiem, że go nie znosisz, bo jest strasznym kutasem i próbuje zachowywać się jak twój ojciec, którym oczywiście nie jest. Nie musisz go kochać, ale skoro nie masz wyboru, mogłabyś przynajmniej czerpać z tego korzyści, prawda? Jak na przykład mieszkanie w jego totalnie odjechanej rezydencji albo – pochyliła się w stronę dziewczyny i ściszyła głos – wejściówki do Vanity.

To słowo niemal przyprawiło Lexę o wzdrygnięcie.

– To miejsce to kłopoty.

Inez uśmiechnęła się szeroko. Rząd śnieżnobiałych zębów wyłonił się zza pełnych warg.

– Lubię kłopoty. Wiesz, co lubię jeszcze bardziej? – Znów się przybliżyła, aby dokończyć szeptem: – Bogatych gości w drogich garniturach, którzy postawią ci najlepszego drinka, bylebyś tylko dała im się pogłaskać po kolanie.

Lexa zmrużyła oczy, nie potrafiąc zapanować nad grymasem obrzydzenia.

– W takich chwilach zastanawiam się, jakim cudem wciąż się przyjaźnimy…

– To proste. Ty jesteś moją lepszą połową, a ja twoją gorszą. Stanowimy idealną równowagę. Dopełniamy się, Lex. – Posłała jej wymowne spojrzenie. – Przyznaj szczerze. Nie jesteś zmęczona byciem idealną córeczką? Nie chciałabyś czasami przestać być grzeczną dziewczynką?

– Nie.

– Nie wierzę ci – powiedziała. – Każdy ma ochotę czasami zgrzeszyć. Nawet ludzie o tak dobrych sercach jak twoje. To tylko jeden wieczór. Zabawimy się, a potem wszystko wróci do normy. Znów będziesz mogła być nudziarą.

– Nie jestem nudziarą.

Inez przewróciła oczami.

– Jasne, a ja stanowię wzór cnót i moralności. Daj spokój. Obie wiemy, że z naszej dwójki to ty lepiej skończysz.

– Inez… – zaczęła, gdy nagle rozbrzmiał dźwięk samochodowego klaksonu.

Lexa spojrzała za siebie. Tuż przed szkołą stał srebrny range rover z charakterystycznym wgnieceniem w drzwiach od strony kierowcy i z naklejką Jetsów na przednim błotniku.

Inez westchnęła ciężko.

– To moja matka.

– Spędzanie sylwestra w domu jest dla ciebie zbyt dziecinne, ale nie możesz nawet sama wrócić ze szkoły? – zapytała Lexa, nie kryjąc rozbawienia.

– Odkąd w wiadomościach wspomnieli o tej naćpanej dziewczynie, którą znaleźli dwie przecznice od naszego liceum, uparła się, że będzie odwozić mnie do domu.

– Może po prostu się o ciebie martwi.

– Tak. Albo się boi, że skończę podobnie. W końcu jestem jej córką i mamy te same geny – mruknęła. – Martwi się o mnie tylko wtedy, kiedy akurat nie wlewa w siebie kolejnej butelki taniej whisky. Nie przejmuj się, to potrwa tylko do czasu, aż ojciec nie prześle następnych alimentów. Potem przez jakieś dwa tygodnie znów nie będzie miała kontaktu z rzeczywistością, ale ja przynajmniej będę miała spokój.

– Wiesz, że możesz…

– Zatrzymać się u ciebie? – dokończyła, bo ta propozycja padła ze strony Lexy wiele razy wcześniej. – Dzięki, ale bez względu na to, jak często będę uciekała do świata kogoś innego, własny i tak w końcu mnie dopadnie. Jeszcze tylko rok. Potem wszystko – zerknęła w stronę samochodu – jakoś się ułoży.

Po zakończeniu liceum i zdaniu ostatnich egzaminów Inez zamierzała wyrwać się z Bostonu. Powtarzała to niemal od pierwszych dni, kiedy się poznały. Snuła to marzenie bardzo długo, chwytając się go tak mocno, jakby nie pozostało jej nic innego.

Może marzenia były tak naprawdę wszystkim, co mieliśmy?

Marzenia i odrobina nadziei.

Z ulicy znów dobiegł uporczywy dźwięk klaksonu.

Inez przeklęła matkę cicho pod nosem.

– Muszę spadać, zanim wyjdzie z tego przeklętego samochodu i narobi mi wstydu. Przemyśl moją propozycję i daj mi znać, okej?

– Inez…

– Po prostu obiecaj, że zanim jeszcze raz odmówisz, przynajmniej rozważysz to przez pół sekundy – nie pozwoliła jej dokończyć. – Nie proszę o nic więcej.

Lexa dała za wygraną, mimo że i tak nie zamierzała zmienić zdania. Nie w tej kwestii.

– Pół sekundy – powtórzyła.

Inez odpowiedziała jej uśmiechem, a potem posłała przyjaciółce całusa w powietrzu i przy akompaniamencie trzeciego klaksonu ruszyła w stronę auta mamy.

Lexa wciąż stała w połowie kamiennych schodów, w milczeniu patrząc, jak jasne włosy Inez znikają na tle betonowej szarości dziedzińca. Zanim zdecydowała się ruszyć z miejsca, spojrzała na konary wysokich drzew. Poruszane coraz gwałtowniejszym wiatrem sprawiały wrażenie o wiele bardziej upiornych niż zwykle.

Nie mogła pozbyć się odczucia, że w powietrzu krążyło coś nieprzyjemnego. Być może była to zapowiedź nadciągającego deszczu, a może tylko zgubne przeczucie, któremu nie powinna ufać.

Nie była jednak w stanie całkowicie go zignorować. Tak jak nie potrafiła pozbyć się tego niewyjaśnionego chłodu, jaki pozostawiło po sobie słowo wypowiedziane ustami najlepszej przyjaciółki.

Vanity.

– Lexo?

Dziewczyna odwróciła się na dźwięk znajomego głosu. Tuż za sobą ujrzała profesor Wiest schowaną za grubym materiałem ciemnobrązowego płaszcza i ze stosem książek w ramionach.

– Czekasz na kogoś? – zapytała.

– Nie, ja tylko… – Zmarszczyła brwi w konsternacji, uświadamiając sobie, że chwilowe zamyślenie trwało o wiele dłużej, niż zakładała. Od kilku minut bezczynnie stała w miejscu, wpatrując się w niebo. – Sama nie wiem.

– Myślałam, że wszyscy uczniowie jak najszybciej chcą się stąd wyrwać tuż po ostatnim dzwonku. – Uśmiechnęła się ciepło nauczycielka.

– Tak. To prawda.

Kobieta nieśpiesznie pokonała kilka pierwszych stopni starych schodów. Najwyraźniej dosłuchała się w głosie uczennicy czegoś, co ją zaniepokoiło.

– Jeżeli coś cię dręczy, wiesz, że zawsze możesz ze mną porozmawiać, prawda? – przypomniała. – Nauczyciele nie są tylko od tego, by zadawać prace domowe i wystawiać oceny.

– Tak, ale to naprawdę nic takiego – zapewniła Lexa.

– Na pewno?

– Tak. To był długi dzień. Powinnam wracać do domu. – Zdobyła się na uśmiech. – Do zobaczenia w następnym roku, pani profesor.

– Udanego sylwestra, Lexo!

Gdy dziewczyna postawiła krok w stronę ulicy, wciąż czując na sobie ciężar spojrzenia nauczycielki, na jej prawy policzek spadła pierwsza kropla zimnego deszczu; cicha zapowiedź ulewy nieubłaganie nadciągającej nad Boston.

Liceum Boston High od niewielkiego domu, który od kilku lat zamieszkiwały Lexa z mamą, dzieliły nieco ponad trzy kilometry. Pokonanie ich nie zajmowało dziewczynie dłużej niż przesłuchanie ulubionego albumu Lany Del Rey. Zwykle pomiędzy National Anthem a Dark Paradise była już na tyle blisko, aby bez trudu dostrzec dwupiętrowy, kamienny budynek. Od bliźniaczo podobnych domów ten, w którym mieszkała, odróżniała tylko czerwona skrzynka na listy ustawiona tuż obok chodnika. Lexa wyjęła ze środka wygniecioną ulotkę nowo otwartej restauracji o azjatycko brzmiącej nazwie.

Potem powoli wspięła się na obrośnięte bluszczem schody, popchnęła drzwi opatrzone numerem 65 i znalazła się w wąskim korytarzu. Niemal natychmiast poczuła ciepło wypełniające dom i przyjemny zapach dobiegający z kuchni.

Pomiędzy małymi pokojami roznosiły się dźwięki płynące z gramofonu. Sprzęt był na tyle stary, że większość płyt brzmiała jak chrzęst radia, które nie mogło nawet na moment pochwycić sygnału. Pani Burton kochała jednak ten staroć zbyt mocno, aby tak łatwo pogodzić się z faktem, iż chyba nadszedł czas pożegnania.

– Wróciłam, mamo! – zawołała, po czym pozbyła się butów.

Postawiła krok na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro i mimowolnie napotkała spojrzenie młodszej wersji siebie. Ośmioletnia Lexa posyłała jej pełen radości uśmiech zza zakurzonych ramek.

Za każdym razem, gdy patrzyła na te zdjęcia – a miało to miejsce niemal zawsze, kiedy chciała dostać się do swojego pokoju – pragnęła przewrócić oczami. Fotografie zostały zrobione kilka dni po tym, jak w wypadku rowerowym straciła trzy przednie zęby. Wbrew temu, przy czym upierała się mama, Lexa nie sądziła, by wyglądała na zdjęciach słodko i uroczo. Z rozczochranymi, czarnymi włosami i z brakami w uzębieniu przypominała raczej straszną postać z bajek dla dzieci.

Z kuchni dobiegł głos pani Burton:

– Zaraz podam obiad!

Lexa odpowiedziała, nie odrywając spojrzenia od zawieszonych obok schodów ramek:

– Zjem później!

– Lexo…

– Po prostu nie jestem głodna, mamo! – zapewniła. – Jadłam lunch w szkole…

Kilka sekund przed tym, jak dotarło do niej charakterystyczne skrzypnięcie podłogi w korytarzu, do Lexy doszedł nieprzyjemnie znajomy męski głos, który rozległ się tuż za nią. Odkąd po raz pierwszy usłyszała sposób, w jaki wypowiadał jej imię – jakby nie było dość ładne, aby poświęcać mu wystarczająco uwagi – za każdym razem, gdy się do niej zwracał, czuła obezwładniający chłód. Przebiegał wzdłuż kręgosłupa, aż do karku, gdzie przypominał zaciskającą się wokół szyi zimną dłoń.

– Lexo.

Nigdy równie mocno nie znosiła własnego imienia jak w chwilach, kiedy wypowiadał je William Harrington.

Rozdział 2

Na własnym ciele i duszy przekonałem się,

że potrzeba mi było grzechów.

Potrzebna mi była rozpusta, chciwość, próżność i najstraszliwsze zwątpienie.

– Hermann Hesse

Rosalynn od zawsze uważała, że w ludzkiej próżności kryło się coś doprawdy fascynującego.

Czy istniało coś bardziej rozkosznego niż obserwowanie, jak pod wpływem ciemności, desperacji, strachu czy też trudnej do wyjaśnienia śmiałości z ludzkich dusz na powierzchnię wydostawało się wszystko, co złe, nikczemne i paskudne? Najbardziej niemoralne pragnienia, najczarniejsze myśli, najokrutniejsze słowa i czyny?

Vanity skrywało w sobie coś, czego kobieta nie potrafiła zrozumieć. Być może jakiś niespotykany rodzaj czarnej magii, choć nigdy wcześniej nie śmiałaby podejrzewać się o wiarę w podobne nonsensy. Może ktoś rzucił na to miejsce urok? Straszliwą klątwę? A może chodziło jedynie o mroczną nutę tajemnicy krążącej pomiędzy stolikami, ukrywającej się w szeptach, w męskich dłoniach, które w ciemnych zakamarkach błądziły po kobiecych ciałach. W jękach rozkoszy i rozpaczy, drogich drinkach podawanych w kryształowych kieliszkach i w ostatnich partiach pokera.

Rosalynn poczuła to już pierwszego dnia, kiedy dane jej było przekroczyć próg tego miejsca, wejść w spowijający je mrok, a w końcu – stać się jego nieodłączną częścią.

Z tej podróży nie było drogi powrotnej.

Każdy, kto choć raz dostąpił zaszczytu przekonania się, jak niezwykłym miejscem było Vanity, pojmował tę okrutną prawdę – tutaj nawet najbardziej normalne grzechy wydawały się najsłodszą rozkoszą.

Kusiły i zachęcały, oferując w zamian za oddanie niewyobrażalną dla ludzkiego umysłu przyjemność, lecz jak niemal wszystko w Vanity były zgubne, niebezpieczne. I skuteczniej niż cokolwiek innego potrafiły najczystsze serca sprowadzić w mrok.

Rosalynn uwielbiała patrzeć, jak te zagubione dusze w zaledwie jednej chwili przeistaczały się w istoty pozbawione skrupułów i zahamowań. Demony o ludzkich, często tak niewinnych, twarzach. Vanitywyzwalało w nich wszystko, co najgorsze. Urzeczywistniało najśmielsze pragnienia. Sprawiało, że stawali się tym, kim tak naprawdę chcieli być w głębi swoich zepsutych serc.

Ona musiała tylko dopilnować, by żaden z plugawych sekretów nie wydostał się poza mury budynku. Do tego czasu wszystko było tak, jak być powinno.

Mogła w spokoju patrzeć na zepsucie. Rozkoszować się nim z ulubionego miejsca w niewielkiej, dawno zapomnianej loży na pierwszym poziomie. Skryta w białej sukience, ze szklanką martini w dłoni i z leniwym uśmiechem na przyozdobionych czerwoną pomadką ustach.

Biel i czerwień, choć tak bardzo odbiegały od odcieni dominujących w klubie, zdecydowanie były jej kolorami.

Rosalynn obserwowała parkiet, gdzie w blasku fioletowych neonów, pośród sztucznie wytworzonej mgły mieszającej się z dymem papierosowym, błyszczące od potu ciała zdawały się nie mieć w sobie niczego ludzkiego. Przypominały cienie – mroczne istoty, które przerażały i fascynowały zarazem.

Opuszką chudego palca powoli wyznaczyła krawędź pustego kieliszka, gdy jej czujne spojrzenie odnalazło jedną ze zbłąkanych dusz, które tego wieczoru zawędrowały do Vanity.

Przy barze siedział młodzieniec ze spuszczoną głową i smętnym wzrokiem utkwionym w szklance z bursztynową whisky.

Był smutny. A smutni, zagubieni chłopcy stanowili łatwy i jakże przyjemny kąsek.

Chłopak drgnął, gdy szczupła dłoń jednej z pięknych tancerek spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił głowę, w pierwszej chwili zaskoczony, i uśmiechnął się z zakłopotaniem, onieśmielony urodą błyszczącą nawet w panującej dookoła ciemności.

Vanity zawsze oferowało wszystko, co najlepsze.

Chłopak pozwolił, aby tancerka się do niego przysiadła. Nie śmiał odmówić. Po chwili postawił jej drinka, nie zważając na to, że wybrany przez dziewczynę trunek kosztował niemal tyle, co butelka pitej przez niego whisky. Nie był w stanie oderwać od niej wzroku, gdy co jakiś czas wybuchała perlistym, idealnie wyćwiczonym śmiechem. Tak czarującym, że zdolny był skraść niejedno serce. I skradł ich już wiele.

Ich uśmiechy były największą dumą Rosalynn spośród wszystkich jej dzieł. Każdego wieczoru przynosiły Vanity setki dolarów dodatkowego zysku. I kolejną duszę gotową zawrzeć pakt z samym diabłem, by choć przez złudny moment zatracić się w próżności.

Chłopak przy barze zaśmiał się cicho, a potem w końcu się uśmiechnął – pierwszy i drugi raz. Za trzecim przepadł i nie protestował, gdy jasnowłosa piękność chwyciła jego dłoń, po czym poprowadziła za sobą prosto w mrok, by tej nocy przegrał kilka tysięcy dolarów. W najlepszym wypadku. W najgorszym – coś znacznie cenniejszego.

Subtelny, podszyty dawką zadowolenia uśmiech przygasł na nienaturalnie bladej twarzy Rosalynn, kiedy usłyszała za sobą odgłos kroków.

Rozpoznała go niemal natychmiast.

Potrafiła rozpoznać każdego z nich.

William chodził pewnie, jakby świat należał wyłącznie do niego. Bo czyż nie tak właśnie było?

Michael stawiał tak mocne, stanowcze kroki, że ziemia zdawała się drżeć pod jego stopami, jakby sam diabeł zbudził się w piekle i dygotał ze strachu.

Ale Eric… Eric skradał się niczym kot, który żywił nadzieję, że mysz, na którą powinien polować, zdoła go usłyszeć i ucieknie, zanim on ją dostrzeże.

– Ross… – zaczął.

Rosalynn zamknęła oczy. Nie znosiła, gdy tak się do niej zwracał.

– Dlaczego taka piękność jak ty ukrywa się w mroku?

Poczuła, że się przybliżył, choć nie potrafiła oszacować, jak bardzo. Muzyka dudniła jej w uszach, przez co nie zdołała policzyć postawionych przez mężczyznę kroków.

– Pozwól mi zgadnąć… – Jego ciepły oddech omiótł nagie ramię kobiety.

Kątem oka dostrzegła, że stał tuż obok. Skupiła spojrzenie na własnej szklance i butelce martini, którą kilkanaście minut wcześniej postawiła na szklanym stoliku za swoimi plecami, a która teraz spoczywała w ręce najmłodszego dziedzica fortuny Harringtonów.

Napełniając jej kieliszek, Eric dokończył:

– Ukrywasz się przed gniewem mojego brata.

Rosalynn przejechała językiem po zębach, wciąż nie wypowiadając słowa.

– Michael musi być na ciebie wściekły. – Zacmokał, po czym odsunął butelkę od jej kieliszka. – Jakaś naćpana dziewczyna wyrwała się stąd i chodziła po ulicach, wygadując straszne bzdury. To kłopoty, Ross. Kłopoty, których nie dopilnowałaś. Powinnaś lepiej strzec swoich ptaszków, prawda? I rozsądniej wybierać te, którym podcinasz skrzydła, by nie mogły zbyt wysoko wzlecieć.

Rosalynn spojrzała na Erica – na jego piękną, rozświetloną uśmiechem, chłopięcą twarz okoloną jasnymi włosami. Przypominał jej siostrę, lecz jedynie z wyglądu. Wnętrze miał równie paskudne, co jego ojciec.

– Jeżeli chcesz, mogę z nim porozmawiać – zaproponował. – Jakoś go udobruchać…

– Nie znosi cię bardziej niż mnie – wtrąciła, sprawiając, że mężczyzna zaśmiał się pod nosem.

– Za błędy się płaci – przypomniał. – Czym zapłaciłaś ty?

W tych słowach kryło się wiele prawdy. W Vanity każdy czyn niósł konsekwencje, a każdy błąd – zapłatę.

Kobieta nie zdążyła odwrócić głowy. Eric nieprzyjemnie ciepłą dłonią ujął podbródek Rosalynn i skierował ku sobie jej twarz, przez co już dłużej nie mogła skrywać się w ciemności. Na widok siniaka na policzku nieznacznie się skrzywił.

– Och, Ross… Nie powinien był cię dotykać.

– Nie zrobił tego. Twój ojciec nie lubi brudzić sobie rąk.

– Michael?

Rosalynn pokręciła głową.

– Michael wie, że gdyby mnie dotknął, odgryzłabym mu wszystkie palce.

– Więc kto? – dociekał.

– To nie ma znaczenia. – Wyrwała twarz spod jego dotyku.

– Wiesz, że na to nie zasługujesz, prawda? – zapytał.

Uśmiechnęła się z kpiną.

– Czasami żałuję, że nie jesteś taki jak Michael, a innego dnia dziękuję Bogu, że tak bardzo się od siebie różnicie. – Ujęła chudą dłonią jego mocno zarysowany policzek.

Harringtonowie byli piękni. Niebezpiecznie piękni. I tak łatwo było zupełnie stracić dla nich głowę. Piękni i zepsuci. Zupełnie jak Vanity.

Rosalynn głęboko odetchnęła.

– To, co widzisz, to niewielka cena. Przynajmniej w tym świecie, Ericu.

Chłopak omiótł wzrokiem jej twarz. Dotknął spojrzeniem bladych policzków, gdzieniegdzie naznaczonych szarymi piegami, aż dotarł do ciemnych oczu – pustych, wypranych z emocji. W tym miejscu niezwykle trudno było ujrzeć kogoś w pełni żywego.

– Przykro mi – powiedział w końcu.

– Nie bądź głupcem – upomniała go. – Wiesz, że twój ojciec tego nie lubi. Bądź jak…

– Jak Michael? – dokończył.

Rosalynn pozwoliła, aby opuszki jej palców przesunęły się po linii jego szczęki. Skórę miał gładką, nienaznaczoną bliznami i trudami życia. Pomyślała o tym, jak wiele jeszcze nieszczęść na niego czekało.

– Tak – potwierdziła cicho. – Bądź jak Michael, ale trochę lepszy.

Eric obdarzył ciotkę uśmiechem.

– Obawiam się, że wszystko, co złe, odziedziczył po ojcu właśnie on. Nie dorastam mu do pięt, Ross.

Właśnie dlatego mam do ciebie taką słabość, chłopcze, pomyślała. Nie pozwoliła jednak tym kilku słowom wydostać się z ust. W miejscach takich jak to milczenie było najrozsądniejszym wyjściem. A ona już zbyt wiele razy przekonała się na własnej skórze, że głupota kosztowała.

Vanity lubiło ciszę.

Ubóstwiało sekrety.

Kochało tajemnice.

– Zejdź mi z oczu – poleciła, następnie cofnęła dłoń. – Zanim rzucę cię na pożarcie moim ptaszkom.

Eric posłał jej uśmiech. Rosalynn znów dostrzegła w nim swoją starszą siostrę, a raczej jej marny cień. Ledwie dostrzegalny zarys. Zbyt słaby, by zdołał wywołać w kobiecie coś więcej niż lekkie drżenie serca. A może nic tak naprawdę nie było w stanie poruszyć jej tak jak dawniej?

Nie odrywała od chłopaka wzroku, gdy cofnął się o krok ani gdy kilka sekund później odstawił na stolik butelkę martini. Kiedy w końcu odszedł, rozpływając się pośród ciemności, zdecydowała się zajrzeć do własnego kieliszka. Skrzywiła się nieznacznie na widok oliwki zatopionej w martini. Potem uniosła podbródek, odwróciła twarz w stronę baru i spojrzała na śliczną blondynkę, która zaledwie kilka chwil wcześniej zabrała ze sobą smutnego chłopca. Teraz była sama. Cóż, przynajmniej dopóki przy barze nie pojawiła się kolejna samotna, zagubiona dusza.

Próżność prędzej czy później dopadała każdego.

Istniało w Vanity pewne miejsce, przez którego ściany nie przedzierał się żaden dźwięk. Żaden krzyk, ani spowodowany bólem, ani czymś wprost przeciwnym. Mimo że gabinet stanowił nieodłączną część klubu – był jego sercem, a także oczami – za każdym razem wywoływał w Ericu niewytłumaczalny niepokój. Mężczyzna nigdy bowiem nie wiedział, co czekało go za fioletowymi drzwiami.

Nawet teraz, choć był w wyśmienitym humorze, gdy położył dłoń na zimnej klamce, przebiegł go dreszcz. Zaczerpnął głęboko powietrza, w końcu jednak uczynił to, przed czym nie zdołałby uciec – wszedł do środka.

Niemal natychmiast otoczyła go cisza – głucha, nieprzyjemna i martwa. Cisza i chłodne powietrze. Pokój za fioletowymi drzwiami przypominał koszmar śniący mu się co noc, kiedy był dzieckiem. Umysł podsuwał mu obraz małego chłopca zagubionego w jaskini. Gdy pełnym rozpaczy głosem wołał o pomoc, jego słowa odbijały się od czarnych ścian i wracały do niego w prześmiewczym tonie. Koszmar stał się rzeczywistością, kiedy ojciec po raz pierwszy przyprowadził do klubu kilkunastoletniego Erica.

– Spóźniłeś się. – Głos, który rozbrzmiał w ciemności, był aksamitny i szorstki zarazem. Przyprawił Erica o dreszcz o wiele mocniej niż fioletowe drzwi.

Mężczyzna przesunął wzrokiem po pomieszczeniu, aż w końcu odnalazł brata. Michael stał przed rozciągającymi się na całą szerokość ściany przyciemnianymi oknami. Podobnie jak Rosalynn dwa piętra niżej obserwował zatłoczone wnętrze Vanity. Obserwował wszystko, co kiedyś miało należeć do niego. Nie odwrócił się ani nie spojrzał na Erica. Wypowiedział jedynie dwa słowa, nie nadając im wyraźnego kształtu. Były wyprane z emocji. Puste.

– Ojciec wyszedł stąd pół godziny temu – dodał.

Eric poczuł ulgę, choć nie chciał przyznać się do tego nawet przed sobą.

– Ciebie także miło wiedzieć, braciszku – odpowiedział, po czym podszedł do stolika ustawionego nieopodal biurka, by nalać sobie whisky.

Kiedy wyprostował się ze szklanką w dłoni, Michael wciąż stał w tym samym miejscu, ubrany w czerń, niczym wykuta w marmurze przerażająca rzeźba. Podobnie jak w przypadku ojca, Ericowi niezwykle rzadko udawało się doszukać w bracie czegoś ludzkiego.

– Byłem u mamy – poinformował, po czym opadł na skórzaną kanapę ustawioną w rogu pomieszczenia. Z ulgą wyprostował długie nogi, a następnie się rozejrzał.

W gabinecie ojca panował półmrok. Wszystko, co paskudne, trudno byłoby ukryć w świetle dnia. Przez ogromne okna do środka wpadała jedynie subtelna ciemnofioletowa poświata. Blask pełzł po kamiennej podłodze, nie docierał jednak dalej niż do dywanu z owczego futra.

– Znowu przestała brać leki. – Postanowił przerwać ciszę, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Dopiero po kilku minutach zdołałem przekonać ją, że jestem jej synem, a nie listonoszem. Może powinniśmy rozważyć powrót mamy do ośrodka?

– On się na to nie zgodzi.

On. Eric nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni z ust Michaela padło „tata”. To słowo umarło dla nich pamiętnej nocy, kiedy ojciec osobiście dopilnował, aby przestali być dziećmi.

– Jeśli ja to zaproponuję, owszem, ale może ty mógłbyś go przekonać? Albo przynajmniej odwiedzić mamę? Chyba za tobą tęskni… Za nami.

– Właśnie dlatego cię nie rozpoznaje? – wtrącił, choć w jego głosie na próżno byłoby szukać kpiny czy szyderstwa.

– Ona jest chora, Michaelu – przypomniał.

Postać przy oknie, która tylko przypominała jego starszego brata, odwróciła głowę w taki sposób, że Eric był w stanie dostrzec mocno zarysowany profil. Oświetlona blaskiem neonów surowa twarz zdawała się lustrzanym odbiciem twarzy ich ojca. Przerażająca kopia.

– To nie jej wina – dodał. Chciał, by Michael zrozumiał. Aby spojrzał na tę popieprzoną sytuację jego oczami.

– Nie da się pomóc komuś, kto tej pomocy nie chce.

– Tak, ale… To nasza mama…

– Nie bądź dzieckiem, Ericu. – Znów nie pozwolił mu dokończyć.

Czasami Michael przypominał ojca, a niekiedy był kimś znacznie gorszym. Eric wracał wówczas wspomnieniami do sennego koszmaru nawiedzającego go w dzieciństwie. Bywały chwile, kiedy w jaskini spotykał potwora – przerażającą zjawę pozbawioną twarzy, o szerokich ramionach i nienaturalnie długich, szpiczastych palcach. Istota nigdy go nie goniła. Stała pośród ciemności i wilgoci, nie ruszając się ani nie mówiąc. Niekiedy potwór był jego ojcem, kiedy indziej bratem.

– Dlaczego ojciec chciał mnie widzieć? – zapytał.

– Wyznaczył datę ślubu.

Och, pomyślał.

Eric nie znał zbyt dobrze wybranki ojca. Spotkał ją dwa razy. Wydawała się miłą i spokojną kobietą, lecz ich mama też taka była, zanim nie zepsuł jej ten paskudny świat.

I była piękna. Najpiękniejsza.

Upił spory łyk whisky, której gorycz połaskotała go przyjemnie w gardle.

– Kiedy czeka nas ten jakże piękny dzień?

– Za miesiąc.

Eric poczuł, że jego twarz wykrzywiła się w grymasie. Ojciec z zadziwiającą łatwością potrafił wyrzucać zepsute zabawki, którymi się znudził, i zastępować je zupełnie nowymi.

– Cóż, chyba będę musiał zainwestować w nowy garnitur. Jeżeli o tym mowa… – zaczął. – Mógłbyś pożyczyć mi kilka stów? Obiecuję, że oddam maksymalnie za dwa tygodnie.

Michael odetchnął, jego ramiona uniosły się i opadły. Po chwili powoli się odwrócił i obdarzył brata ciężarem spojrzenia.

Tak, tego wieczoru z pewnością przypominał potwora z dzieciństwa.

– Obietnice… – powtórzył. – Są niewiele warte. To tylko puste słowa. Chcę przysługi.

– Jakiej?

Eric poczuł, że ciemne oczy Michaela przesunęły się po jego sylwetce. Z trudem zdołał zapanować nad zimnym dreszczem.

– Nie wiem, ale odbiorę ją… Pewnego dnia, bracie.

Ta rozmowa przypominała zawieranie paktu z diabłem, ofiarowanie mu swojej duszy, lecz Eric nie miał wyjścia. Potrzebował pieniędzy i wiedział, że nie mógł poprosić o nie ojca. Prędzej dałby sobie wyciąć nerkę i sprzedał ją na czarnym rynku. A bardzo cenił każdy ze swoich organów.

– W porządku. – Wstał na równe nogi. – A teraz wybacz, ale przy barze siedzi śliczna dziewczyna i bardzo chciałbym zabrać ją ze sobą do pokoju. Muszę zdążyć, zanim dopadną ją inne wygłodniałe sępy. Będę cholernie niepocieszony, jeżeli jej słodkie usta nie zacisną się dzisiaj na moim kutasie.

Eric poprawił materiał bordowej marynarki, odstawił pustą szklankę po whisky na stolik, po czym ruszył w stronę drzwi. Zawahał się jednak, gdy jego dłoń ponownie dotknęła zimnej klamki. Kiedy odwrócił głowę, Michael znów stał zwrócony twarzą do okien. Obserwował wszystko, co kiedyś miało należeć do niego.

– Czy Winona Burton nie ma przypadkiem córki? – zapytał. Brat znów skierował ku niemu twarz. Jej znaczna połowa wciąż skrywała się jednak w mroku.

– Z tego, co pamiętam… – Eric zmarszczył brwi w zamyśleniu. – Ma na imię Lexa, prawda? Cóż, wygląda więc na to, że będziemy mieć siostrę, braciszku.

Rozdział 3

Przykro mi, że jestem tym, czym jestem.

– Stephen King

W jadalni panowała cisza, którą przerywały tylko ciche dźwięki płynące z leciwego gramofonu, stłumione odgłosy krzątaniny dobiegające z kuchni i stukot srebrnego sygnetu, gdy William Harrington w równych odstępach uderzał palcem o szklaną nóżkę eleganckiego kieliszka.

Kiedy Lexa uniosła wzrok znad pustego talerza, zorientowała się, że mężczyzna patrzył na nią z drugiego końca stołu. Zdawał się nie pasować do skromnego wnętrza domu, w którym dziewczyna mieszkała z mamą. Być może przez markowy garnitur, drogi zegarek lub surowe rysy ponurej twarzy.

A może to ona po prostu nie chciała, aby zaczął tu pasować?

Wciąż nie potrafiła pojąć, dlaczego ten człowiek zakochał się w jej mamie. Choć uważała ją za najcudowniejszą osobę na świecie, ludzie pokroju Williama Harringtona gustowali w długonogich blond pięknościach o ilorazie inteligencji mniejszym niż trzy, ze śmiechem tak perlistym, że byłby w stanie doprowadzić kogoś do szału.

Jej mama była przeciwieństwem wszystkich tych cech – była skromna, miła i miała dobre serce. Zbyt dobre dla człowieka noszącego nazwisko Harrington.

Ta rodzina nie cieszyła się w Bostonie dobrą sławą. W głównej mierze przyczynił się do tego klub będący ich własnością. Miejsce na północy miasta, w dzielnicy, która szczyciła się kradzieżami, porwaniami i diabeł wie czym jeszcze. Świat, w którym żyli Harringtonowie, wydawał się dziewczynie czymś zupełnie obcym i tak mistycznym, że momentami nawet nie wierzyła w jego prawdziwość. Aż do pamiętnego dnia, kiedy mama przedstawiła JEJ Williama. Od tamtej chwili ten świat nie był już wyłącznie odległym koszmarem. Z każdym kolejnym dniem stawał się coraz bardziej rzeczywisty.

– Co jest na nim wygrawerowane? – Te kilka słów wydostało się z ust dziewczyny, zanim pojął to jej rozum.

Mężczyzna spojrzał na to, na co patrzyła Lexa – na sygnet zdobiący jego najmniejszy palec.

– „Próżność to mój ulubiony grzech”.

– Adwokat diabła – wtrąciła.

William uniósł podbródek, przyjrzał się jej uważnie, po czym zapytał:

– Czytasz Neidermana?

– Nie, ale lubię Keanu Reevesa4.

Harrington zmrużył ciemne oczy. Sygnet na jego palcu znów uderzył o ściankę kieliszka. Mężczyzna ściągnął wargi w cienką linię, a potem znów je otworzył. Zanim zdołał powiedzieć to, co zamierzał, w wejściu do jadalni pojawiła się pani Burton z białym półmiskiem w dłoniach i z serdecznym uśmiechem na twarzy.

– Przepraszam, że tyle to trwało, ale piekarnik wyjątkowo nie chciał ze mną współpracować.

W obliczu mężczyzny przez ułamek sekundy pojawiło się coś, co z oddali przypominało uśmiech. Jedyny przejaw człowieczeństwa, na jaki się zdobywał.

Gdy mama postawiła naczynie na środku stołu, Lexa poczuła nieprzyjemny ucisk na widok zapiekanego makaronu. Była to potrawa, którą Winona Burton przygotowywała jedynie na specjalne okazje. Podobnie wyjątkowy był kryształowy kieliszek spoczywający w dłoni Harringtona. Kiedy ostatni raz nastolatka miała okazję go widzieć, dowiedziała się o zaręczynach.

W jednej chwili straciła apetyt.

Utkwiła wzrok w pustym talerzu, gdy suchość w gardle stała się wręcz nie do zniesienia. Jak przez mgłę docierały do niej słowa mamy, odpowiedzi Williama i ten irytujący odgłos sączący się z gramofonu, aż w końcu usłyszała własne imię wypowiedziane pełnym czułości głosem:

– Lexo…

Przełknęła z trudem, zanim zdecydowała się spojrzeć na mamę.

– Tak?

– Niczego nie zjadłaś – zauważyła kobieta. – Wszystko w porządku? – Na twarzy pani Burton odznaczyła się troska.

Dopiero wtedy Lexa dostrzegła coś, co upewniło ją w przekonaniu, że nie była to zwykła, piątkowa kolacja – jej mama była pomalowana. Na blade policzki nałożyła róż, rzęsy podkreśliła tuszem, przez co oczy wydawały się odrobinę bardziej zielone niż zwykle, a włosy w odcieniu gorzkiej czekolady ułożyła w eleganckie fale.

– Tak. Po prostu miałam ciężki dzień w szkole i chyba wolałabym już się położyć. – Zaczęła wstawać. – Pójdę do siebie i…

– Poczekaj – poprosiła mama.

Gdy Lexa na nią spojrzała, zauważyła, że kobieta chwyciła dłoń Harringtona. Jego sygnet błyszczał w słabym świetle rzucanym na stół przez starą lampkę zawieszoną na suficie.

– Ja i William chcielibyśmy ci o czymś powiedzieć.

Dziewczyna powoli wróciła na miejsce.

Pieprzony gramofon zaczął grać smętną melodię, nadając tej chwili o wiele bardziej tragicznego nastroju.

– Po długich rozmowach… – zaczęła Winona, po czym zerknęła na Harringtona z uśmiechem, na który Lexa nie była w stanie patrzeć. – Zdecydowaliśmy, że nie chcemy już dłużej czekać i…

– Pobierzemy się na początku następnego miesiąca – dokończył i odrobinę mocniej ścisnął drobną, naznaczoną pierwszymi zmarszczkami dłoń pani Burton.

Lexa poczuła, jak na jej barki opadł nieznośny ciężar.

Czasami boimy się czegoś, nawet jeśli wiemy, że to i tak nadejdzie… że nie ma sensu uciekać przed nieuniknionym. Mimo tej świadomości strach nie maleje, nie staje się łatwiejszy do zniesienia, a my nie jesteśmy w stanie się przygotować.

Właśnie tak czuła się Lexa Burton – jakby z czarnych chmur od roku krążących nad jej życiem wreszcie spadła długo wyczekiwana ulewa. Wiedziała, że nadejdzie, ale nie miała ze sobą ani płaszcza, ani parasolki.

– W końcu będziemy rodziną – dodała pani Burton.

– Nie. – Z ust dziewczyny uciekło słowo pełne żalu, smutku i gniewu. Pokręciła głową. – Nie. Nie jesteśmy i nigdy nie będziemy rodziną.

– Lexo…

– A on… – Przeniosła wzrok na Harringtona. – On nigdy nie będzie moim ojcem.

– Lexo.

Mężczyzna uniósł dłoń.

– W porządku, skarbie. – Spojrzał na Winonę, po czym skupił uwagę na dziewczynie. – Ma prawo tego nie rozumieć. Jest jeszcze dzieckiem.

Lexa zerwała się na równe nogi, nie potrafiąc zapanować nad wściekłością.

Nie była dzieckiem. Nie była nim, odkąd dowiedziała się o śmierci taty. Od dnia, w którym z mamą straciły wszystko, co zwykły nazywać swoim życiem. Od momentu, kiedy William Harrington rozkochał w sobie jedyną osobę, która jeszcze jej została.

– Kim jesteś, żeby mówić mi…

– Wystarczy – przerwała stanowczo mama. – Chyba rzeczywiście powinnaś iść już do pokoju. – Obdarzyła córkę zmęczonym spojrzeniem.

Lexa poczuła, jak ulatujący z niej gniew ustąpił miejsca rozczarowaniu.

– Ja…

– Proszę, wyjdź, zanim powiesz o słowo za dużo.

Ramiona dziewczyny opadły. Świadomość, że powinna cieszyć się szczęściem mamy, choć nie potrafiła się do tego zmusić, była niewyobrażalnym ciężarem. Bardziej dokuczliwym niż sposób, w jaki William Harrington próbował udawać, że jej słowa go obchodziły.

– Wyjdź, Lexo – dodała, po czym odwróciła wzrok.

Dziewczyna drgnęła, a napięcie w jednej chwili uciekło z jej ciała. W końcu jednak cofnęła się o krok i trąciła krzesło stojące tuż za nią. Pragnęła, by mama na nią spojrzała. Może wtedy zrozumiałaby, że córka chciała dla niej tylko tego, co najlepsze.

William Harrington z pewnością tym nie był.

– Wyjdź… – powtórzyła cicho i zamknęła oczy.

Być może właśnie w tamtej chwili Lexa pojęła, że mama na nią nie spojrzy. Nie zrozumie. I nie zmieni zdania.

1 N.H. Kleinbaum – amerykańska pisarka idziennikarka (przyp. aut.).

2 Fragment wiersza pt. „Dziewicom, by próżno nie czekały” (przyp. aut.).

3Ztej strony raju – debiutancka powieść F.S. Fitzgeralda (przyp. aut.).

4 Keanu Reeves – aktor grał główną rolę wfilmie Taylora Hackforda pt. Adwokat diabła, który jest ekranizacją powieści Andrew Neidermana otym samym tytule (przyp. aut.).