33,68 zł
Magia, intrygi i wielka przygoda
Był bardem i najemnikiem, na którego kolanach umarł krasnoludzki król. W tajemniczych okolicznościach odziedziczył Księgę Czarów, Kryształową Kulę oraz różdżkę. Obwołał się magiem, a wkrótce został najsłynniejszym czarodziejem znanego świata.
Zbiór opowiadań o Arivaldzie z Wybrzeża – człowieku inteligentnym, silnym i sprawiedliwym. W zmieniającym się jak kalejdoskop świecie on niezmiennie pozostaje kimś na kogo można liczyć. Chociaż czasami musi dokonywać arcytrudnych wyborów moralnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 646
Arivald był magiem. W każdym razie za takiego uchodził w oczach mieszkańców Wybrzeża. Miał niebieski płaszcz w srebrne gwiazdy, kryształową kulę i Księgę Czarów. Potrafił mamrotać szybkie zaklęcia w obcym języku, o rzeczach jasnych i prostych mówić niezrozumiale, i odwrotnie. Umiał leczyć nosaciznę bydła, przyrządzać maści na skaleczenia i oparzenia, wskazywać rybakom miejsca najlepszych połowów, dziewczętom i chłopcom warzyć lubczyk, a starym mężom potrafił dopomóc w kłopotach z młodymi żonami. Dlatego też powszechnie uważano go za czarodzieja i jednego z członków Tajemnego Bractwa. Lecz mieszkańcy Wybrzeża, którzy (dawno przed przybyciem Arivalda) mieli już innego maga, nigdy nie zdołali poważnie traktować nowego opiekuna. Może był zbyt wesoły i dobroduszny, jak na kogoś parającego się magią i mającego do czynienia z mocą, może zbyt wiele popełniał omyłek, z których sam się umiał śmiać, może przyjmował za mało pieniędzy za swoje usługi. W każdym razie nauczono się już, że nie należy przychodzić do niego z poważnymi sprawami, na przykład z potrzebą zapewnienia dobrej pogody, udanych zbiorów czy pomocy w poszukiwaniu skarbów.
Sama księżniczka bardzo lubiła Arivalda i często zapraszała go do zamku, by posłuchać barwnych opowieści o dalekich krajach. Mimo że miała żal, iż nie potrafił wyczarować złotych kolczyków z brylantami, o jakich marzyła od dawna. Jednakże ludzie z Wybrzeża, chociaż często ukradkiem podśmiewali się z maga, nie wyobrażali sobie, że mógłby z nimi mieszkać człowiek zimny i wyniosły, a tak mówiono o sławnych czarodziejach z Silmaniony. Arivalda zapraszano na chrzciny i wesela, przychodzono do niego po pomoc i radę; niejednej zakochanej parze pomógł już przekonać opornych rodziców. Potrafił łagodzić spory, zapobiegać waśniom i zażegnywać awantury. Dlatego też cieszył się sympatią i przez palce spoglądano na niedostatki jego czarodziejskiej wiedzy. Nikt nie mógł przecież przypuszczać, że już niedługo Wybrzeże będzie potrzebować prawdziwego mistrza znającego czary najwyższej jakości i umiejącego się posługiwać fortelami magii bojowej.
Arivald bowiem wcale nie był czarodziejem. Miał za sobą karierę najemnego żołnierza, śpiewaka i poety, niestrudzonego podróżnika, który zwiedził chyba wszystkie krainy znanego nam świata. Jego prawdziwe imię brzmiało gminnie i prosto: Penszo. Właśnie jako Penszo, najemnik, bard, włóczęga, wieczny podróżnik, spędził pierwsze półwiecze życia. Ale nadszedł dzień, który miał wszystko zmienić. Dzień, w którym na drodze Pensza stanął prawdziwy czarodziej, członek Tajemnego Bractwa. Zafascynowany opowieścią poety o morribrondzkiej wojnie pomiędzy krasnoludami a elfami i wiedźmiarzami, zabrał go ze sobą w podróż. Pewnego ranka, gdzieś na odludziu, mag umarł cicho i spokojnie w czasie snu, zostawiając Penszowi na głowie kłopot, co uczynić z jego ciałem i dobytkiem. Bard pochował maga, układając go zgodnie z obyczajem głową w stronę wschodzącego słońca. Początkowo zamierzał oddać zarówno niebieski płaszcz, jak i kryształową kulę, różdżkę oraz Księgę Czarów w ręce kogoś z Bractwa. Ale gdy sięgnął do ciężkiej, obłożonej w skórę, okutej na rogach złotem Księgi, nie mógł się już od niej oderwać. Okazało się, że była napisana w języku krainy, którą Penszo kiedyś odwiedził. I tak w ciągu jednego dnia i jednej nocy zdecydował, że zostanie czarodziejem. Włożył niebieski płaszcz, wsadził za pas różdżkę, ulokował w jukach Księgę i kulę, po czym dosiadł konia i ruszył przed siebie.
Nie tak prosto jednak odbywa się przemiana z żołnierza, barda i włóczęgi w maga. Nie na darmo przecież czarodzieje całymi latami, od dzieciństwa, uczą się korzystania z mocy i posługiwania Księgą Czarów. Ale Penszo (który nazwał się Arivaldem, gdyż wyobrażał sobie, że to imię lepiej pasuje do jego obecnej pozycji) był dociekliwy, uparty i pracowity. A przy tym niebywale zdolny. Nikt chyba w tak krótkim czasie, korzystając tylko z własnej intuicji, nie potrafiłby nauczyć się tak wiele. Gdyby był szkolony od dziecka, zapewne mógłby się stać najwybitniejszym z żyjących magów. I tak już po miesiącu zajadłych prób umiał wyczarować sobie na śniadanie bułkę (fakt, że najczęściej czerstwą) oraz ser i mleko. Później dowiedział się, jak zapobiegać zmęczeniu, jak leczyć najprostsze choroby u ludzi i u bydła i jak wykonywać najbanalniejsze sztuczki w rodzaju obłaskawiania dzikich zwierząt czy zapalania ognia z niczego. Po blisko trzech latach umiał już posługiwać się kryształową kulą, tworzyć miraże i odróżniać słowa prawdziwe od kłamliwych. Nie nauczył się jednego: nie zachowywał się tak, jak czarodziej. Nie był więc zimny, wyniosły i wzgardliwy. Traktował wszystkich serdecznie i z życzliwością, często się uśmiechał, a z długiej siwej brody co rusz wytrząsał okruszki bułki lub sera. Nikt by nie uwierzył, że Arivald był niegdyś najemnym żołnierzem, dowódcą tylnej straży samego krasnoludzkiego króla Wszobrodego. Starał się tylko nigdy nie spotkać prawdziwego maga, bo sądził, że zbyt łatwo rozpoznano by w nim samozwańca. Wiedział już jednak, że milczenie lub odpowiadanie zbitką niezrozumiałych formuł jest najlepszym sposobem na rozwianie wszelkich podejrzeń. Może też z powodu obaw przed innymi czarodziejami wybrał się na Wybrzeże, które słynęło ze spokojnego życia oraz z tego, że przybywa tam niewielu gości. Wybrzeże, skaliste i nieurodzajne, żyjące głównie z morskich połowów, nie było miejscem, które chętnie odwiedzaliby kupcy, magowie czy rycerze. Czas snuł się tu powolutku, od jednego połowu do drugiego, ludzie byli prości i spracowani, a krajem rządziła młodziutka księżniczka, którą zachwycało, że zyskała własnego maga, bo powszechnie wiadomo było, że czarodzieje nie lubią opuszczać Silmaniony.
Arivald już szósty rok przebywał na Wybrzeżu. Mieszkał w małym dwuizbowym domku niedaleko plaży, przycupniętym tuż u stóp Wieży Strażników. Do codziennych obowiązków maga należało poranne wchodzenie na wieżę i przepatrywanie okolicy za pomocą kryształowej kuli. Kryształowa kula co prawda równie dobrze spisywałaby się na plaży, ale mieszkańcy mogliby się niepokoić, nie widząc co rano na szczycie strażnicy niewielkiej sylwetki w charakterystycznym spiczastym kapeluszu. Budowla była stara, miała strome, częściowo spróchniałe schody, ale najgorzej było w czasie sztormu, kiedy wiatr starał się wywiać czarodzieja za balustradę, a wściekła ulewa całkowicie moczyła niebieski płaszcz. Zatem bycie magiem miało i swoje złe strony, które najsilniej dawały znać o sobie w deszczowe poranki.
Dzień, w którym rozpocznie się nasza historia, był jednym z tych pięknych słonecznych dni, kiedy niebo jest bezchmurne, wiatr uspokojony gorącem zaszywa się gdzieś w górach, a powierzchnia morza przypomina lustro. Takiego właśnie ranka Arivald, posapując cicho, wdrapał się na strome schody wieży i odpocząwszy chwilę na górze, ustawił przed sobą kulę. Od razu zdziwił go odmienny wygląd kryształu. Zwykle jasny i przejrzysty, teraz jakby pociemniał i zmatowiał. Mag splunął na palec i potarł nim kulę, jednak nic się nie zmieniło.
– Coś takiego – mruknął. – Sądzę, że nie oznacza to nic dobrego.
– Oczywiście – rozległ się niespodziewanie jakiś zgrzytliwy głos.
Arivald drgnął zaskoczony i dostrzegł w kuli głowę niemłodego już człowieka w spiczastym niebieskim kapeluszu. Człowiek ten miał czarne, przenikliwe oczy. One właśnie patrzyły z pogardą i złośliwością na zdumionego czarodzieja.
– To będzie bardzo niemiły dzień, mój drogi Penszo, kiedy zjawię się u ciebie – ciągnął głos – a nie zjawię się sam. Patrz.
Obraz zmętniał i nagle zamiast twarzy czarnoksiężnika pojawiło się pełne morze i kilkadziesiąt smukłych okrętów o długich smoczych łbach, płynących pod wielkimi purpurowymi żaglami. Ale Arivald na tyle już doszedł do siebie, że raz-dwa wymamrotał zaklęcie przeciw omamom i szybko dotknął kuli różdżką. Błysnęło, zamigotało i pozostało tylko sześć okrętów. Uśmiechnął się.
– No, no – znowu pojawiła się twarz czarnoksiężnika – nauczyłeś się czegoś, Penszo. Ale to, co widziałeś, to już nie omam. Niedługo te sześć okrętów dobije do waszego Wybrzeża.
– Czego chcesz ode mnie? – spytał Arivald, przełykając ślinę.
– Od ciebie? Niczego. Jesteś tylko nędzną kreaturą i spotka cię zasłużona kara za podszywanie się pod jednego z członków Tajemnego Bractwa. Już dawno nikt nie ośmielił się na taką bezczelność. Kara musi być więc surowa, żeby odstraszyć innych niedoszłych samozwańców. Ale tobie poświęcę tylko chwilę. Płynę po księżniczkę, bo jej zapragnąłem. Niech się przygotuje do wyjazdu ze mną, bo jeśli nie... – zawiesił głos – to kamień na kamieniu nie pozostanie z całego Wybrzeża. Powtórz jej to.
Arivald potarł mocno brodę i jak zwykle posypały się z niej okruchy chleba. Czarnoksiężnik w kuli zaśmiał się zgrzytliwie.
– Słyszysz, idioto? – syknął. – Powtórz, że przybywa oblubieniec i lepiej niech będzie gotowa czule go powitać.
Twarz zniknęła, ale kryształ pozostał ciemny i zmatowiały. Arivald usiadł na rozchwierutanym zydlu i starał się zebrać do kupy rozbiegane myśli. Naprawdę był wstrząśnięty i, co tu dużo mówić, mocno wystraszony. Kiedy już jednak uspokoił trochę nerwy, pomyślał, że najważniejszą sprawą byłoby dowiedzieć się, jak daleko od Wybrzeża znajdują się okręty najeźdźcy. A na to był tylko jeden sposób. Z obszernej kieszeni płaszcza wygrzebał kawałek węgla i narysował na podłodze koło, potem wpisał w nie gwiazdę, której pięć ramion oznaczył odpowiednimi symbolami. Stanął w środku koła i podrapał się po nosie.
– Zaraz, zaraz, jak to było... Murem takal faris? Muram pahnal oris?
Różnica była zasadnicza, bo jedno zaklęcie przywoływało któregoś z małych morskich demonów, a drugie leczyło katar. Arivaldowi bardziej zależało na demonie, zwłaszcza że od lat nie miał kataru.
– Murem takal faris – powiedział wreszcie, przymykając oczy i przywołując moc.
Sprawa na tym się nie kończyła. Należało wykonać różdżką całą skomplikowaną sekwencję ruchów (a jeden błąd mógł popsuć zaklęcie), po czym wypowiedzieć długą formułę rozkazu, która Arivaldowi jakoś nigdy nie chciała na stałe wejść do głowy. Tym razem jednak wszystko musiało pójść dobrze, bo po chwili coś mokrego pacnęło o podłogę. Mag zobaczył małego zielonego stwora oplątanego wodorostami i złośliwie patrzącego na niego wyłupiastymi oczami.
– Czego chcesz, sklerotyczny czarodzieju, co? – zaskrzeczał demon.
– No, no – mag pogroził mu różdżką – bądź grzeczny, bo cię uspokoję. Zaraz, zaraz, jak to było... – Usiłował przypomnieć sobie, w jaki sposób karci się krnąbrne demony.
Przybysz westchnął głośno.
– Już dobrze, dobrze. Gadaj, czego chcesz. Nie mam czasu siedzieć tu godzinami, nim przypomnisz sobie formułę przymuszenia. Wolę po dobroci. Tylko chciałbym wiedzieć, czy pamiętasz, jak mnie uwolnić od rozkazu.
– Zdaje się, że pamiętam – mruknął niepewnie Arivald.
– Mam nadzieję – odparł zrezygnowanym tonem demon. – No, czego chcesz?
– Sześć okrętów płynie w stronę Wybrzeża – powiedział mag. – Kiedy tu będą?
– A skąd ja mogę wiedzieć? Co, ja wróżka jestem? – obraził się demon. – Mogę najwyżej powiedzieć, gdzie są – dodał pojednawczo.
– Właśnie o to mi chodzi.
– Swoją drogą ładny z ciebie czarodziej, skoro musisz mnie wzywać do takiego głupstwa – zauważył nie bez złośliwości stwór. – Trzydzieści dwie mile, ale wiatr słabnie i trzeba omijać skały. W tym tempie będą tu nie wcześniej niż pojutrze. No, zadowolony?
Arivald skinął głową i wyrecytował formułę odejścia. O dziwo, bezbłędnie. Demon zniknął tak szybko, jak się pojawił. Teraz przyszedł czas, żeby się poważnie zastanowić nad całą tą niebywałą i zatrważającą sprawą. Mag usiadł na podłodze i w zamyśleniu przeczesał palcami długą brodę. Przez dwa dni można zrobić wiele. Na przykład opuścić na szybkim koniu Wybrzeże i znaleźć się w Iglicowych Górach, skąd już są tylko trzy dni drogi do równin. Ale porzucić księżniczkę? Zostawić wszystkich tych dobrych, spokojnych ludzi na pastwę czarnoksiężnika? Lecz cóż innego pozostawało człowiekowi, który pochopnie przywdział maskę mędrca i czarodzieja? Przecież nie ma najmniejszych szans w pojedynku z czarną magią! W walce z sześcioma okrętami morskich rozbójników, gdy na pokładzie każdego jest co najmniej czterdziestu ludzi! Toż pokonanie tej potęgi byłoby zadaniem nie tylko dla maga, ale i dla solidnego rycerskiego oddziału. Dwa dni. Cóż to są dwa dni! Przez dwa dni nie można zrobić zupełnie nic! A może jednak? W końcu Arivald nie był byle kim. Dowodził oddziałami Wszobrodego, na jego rękach umierał krasnoludzki król. Przeżył masakrę na morribrondzkich bagnach, zasadzki elfów, czary wiedźmiarzy oraz bagienną trzęsawicę. Nadszedł czas, by obudzić się z długiego i spokojnego snu!
* * *
Kiedy otworzył furtkę do ogrodu, zobaczył, że księżniczka właśnie bawi się w chowanego. Poznał to po zaaferowanych minach dworzan i po nerwowym przetrząsaniu przez nich krzaków oraz wpatrywaniu się w korony drzew. Od kiedy władczyni zaczęła karać najmniej gorliwych w tej zabawie, wszyscy bieganiną i zgiełkiem starali się udowodnić swoje zaangażowanie. Bo księżniczka gniewać się umiała. Dla każdego potrafiła wymyślić coś niezbyt przyjemnego. Hrubelowi Śpiewakowi odebrała na trzy dni harfę, Bomborowi Borsukowi zabroniła przez tydzień jeść ulubiony pasztet z zajęczych języków, Tardowi Wyniosłemu kazała przez cały dzień chodzić w kobiecym czepku, a Magnusowi Pięknowłosemu ścięła loki przy samej skórze. Księżniczka nie była uosobieniem łagodności. Była krnąbrna, złośliwa i pyskata. Ale miała złote serce i wszyscy ją kochali.
– O, Arivald. – Zadyszany Magnus, który, nawiasem mówiąc, zupełnie idiotycznie wyglądał ostrzyżony na jeża, zatrzymał się obok. – Witaj. Czy nie mógłbyś znaleźć księżniczki? – spytał ciszej, a potem dodał szeptem: – I tylko mnie powiedzieć, gdzie się schowała?
– Oczywiście, mój drogi – odparł mag. – Nad jeziorem, pod granitowym lwem. W takiej okropnej dziurze. Całą sukienkę ma ubłoconą.
– Dzięki, panie. – Mężczyzna pognał pędem w stronę jeziora.
Czarodziej uśmiechnął się. Takie rzeczy jeszcze potrafił. Zaraz jednak spoważniał. To nie była pora na chichy, śmichy i zabawy. Nadszedł czas walki!
Księżniczka wracała razem z zadowolonym Magnusem. Zastanawiała się, czy zrobić nadąsaną minę, czy nie. W dziurze było wilgotno, brudno i ohydnie śmierdziało, ale dotąd nikt tej kryjówki nie odnalazł. I teraz ten Magnus, no! A wydawało się, że to taki niedorajda.
– Dzień dobry, pani. – Mag pochylił głowę.
– O, Arivald! Od dawna tu jesteś? – spytała podejrzliwie.
– Dopiero co nadszedł – zapewnił ją śpiesznie Magnus.
– No, nie wiem. – Księżniczka spojrzała na niego uważnie. – Coś wolno odrastają ci te włosy – dodała złośliwie.
Magnus zaczerwienił się.
Arivald ujął młodą damę stanowczo pod rękę i poprowadził parkową aleją w stronę zamku. Dał znak dworzanom, aby nie szli za nimi.
– Cóż to się stało? – Księżniczka była zdumiona.
– Nieszczęście, pani. – Czarodziej westchnął.
– Cóżeś znowu sknocił? – spytała beztrosko i nieco ironicznie.
Puścił jej słowa mimo uszu.
– Czy słyszałaś, pani, o morskich rozbójnikach pływających okrętami o smoczych łbach?
– Oczywiście, Arivaldzie, ale cóż...
– Płyną tutaj – dokończył – w sześć załóg.
Księżniczka umilkła i odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Teraz nie była to już wesoła dziewczynka bawiąca się w chowanego i drocząca ze wszystkimi. Przed Arivaldem stała władczyni.
– Jesteś pewien?
– Tak, pani.
– Kiedy tu będą?
– Za dwa dni, pani.
– Dobrze, wyślę gońców w góry, ogłoszę wici po wioskach. Pojutrze powinno stanąć z pięćdziesięciu zbrojnych, jak sądzisz?
– Zgadzam się z tobą, pani. Ale łącznie będziemy mieć tylko setkę mężczyzn umiejących władać toporem czy łukiem. Przeszło dwa razy mniej niż rozbójnicy. A płyną na nas mordercy, pani. Najlepiej wyćwiczeni i najbardziej okrutni mordercy na świecie.
– A twoja magia? Nic nie poradzisz?
Teraz trzeba było przejść do najgorszego.
– Płynie z nimi czarnoksiężnik, pani. Mag o potędze tak wielkiej, że nie śnię nawet, by mu dorównać.
– Czarnoksiężnik! – powtórzyła i pobladła. – Czy utrzymamy się chociaż dwa tygodnie w zamku? Wyślę gońców za góry. Mój wuj...
– Nie utrzymamy się. – Arivald pokręcił głową. – Kilka dni może tak, ale nie dwa tygodnie. Bo najmniej tyle potrzeba.
– Więc cóż robić? – Księżniczka splotła nerwowo dłonie. – Czego oni tu chcą? Nie ma u mnie bogatych łupów ani... – Spojrzała w twarz maga i umilkła. – Ty wiesz – szepnęła po chwili. – Wiesz, czego chcą, prawda?
– Tak.
– Mów więc!
– Ciebie!
– Mnie... mnie... Och, rozumiem. – Ukryła twarz w dłoniach.
Znów była tylko małą dziewczynką, przestraszoną i zapłakaną. Arivald objął ją i księżniczka wtuliła głowę w jego ramię.
– Nie płacz, malutka – powiedział czule. – Ja cię obronię.
I kiedy wymawiał te słowa, święcie w nie wierzył.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Słońce zachodziło, rozsnuwając tuż nad powierzchnią morza purpurową smugę. Krzyk kołujących rybitw wibrował w powietrzu, fale przypływu miarowo łomotały o brzeg, a na horyzoncie, pod samym słońcem, rosły punkciki powracających łodzi. Arivald stał na plaży i gładząc długą, siwą brodę, czekał na przybycie rybaków. Lubili, kiedy ich witał, kiedy mogli pochwalić się zdobyczą, a i on był zadowolony, przyglądając się tym krzepkim ludziom, radośnie wyrzucającym z sieci na brzeg srebrzyste, trzepoczące się ryby. Tego popołudnia jednak nie dane mu było powitać powracających z połowu. Już zanim zobaczył zbliżających się jeźdźców, przeczuł, że nadchodzi ważna chwila. Chwila wyboru i podjęcia decyzji. Czarodzieje często przewidują podobne rzeczy, a Arivald mimo całej swej niewiedzy i ignorancji był przecież czarodziejem. I to czarodziejem obdarzonym wielką, choć niewykorzystaną jeszcze mocą.
Jeźdźców było dwóch. Obaj dosiadali karych, wypielęgnowanych rumaków z bogatą uprzężą i obaj mieli srebrzyste półpancerze. Szkarłatne płaszcze furkotały na wietrze, a u boków mężczyzn kołysały się długie miecze. Nikt nie mógł wyglądać tak wspaniale i godnie oprócz rycerzy z Silmaniony. Nikt inny też nie mógł nosić na płaszczu charakterystycznego godła przedstawiającego oko zamknięte w trójkącie.
Wierzchowce zaryły kopytami w piachu, a obaj jeźdźcy jednocześnie zeskoczyli z siodeł i pochylili się w pełnym szacunku ukłonie. Byli zbyt doświadczeni, żeby okazać zdziwienie, jakiego doznali, przyglądając się magowi. Przecież nie spodziewali się tutaj zastać kogoś takiego. Myśleli, że odnajdą bladego, wyniosłego starca o przenikliwym spojrzeniu i lodowatym głosie, a natknęli się na człowieka w sile wieku, z rozwichrzoną srebrną czupryną i skołtunioną brodą okalającą ogorzałą twarz z nosem jak spory kartofel i strzępiastymi, siwymi brwiami, pod którymi błyszczały niebieskie oczy. Gdyby jednak wpatrzyli się uważniej w te oczy, dostrzegliby, że wcale nie patrzą one na świat z dziecinną naiwnością. Starszy z dwóch przybyszów od razu poczuł sympatię dla maga, który tak odbiegał od jego wyobrażeń.
– Jestem Hogwar Srebrnyliść – rzekł, skłaniając głowę. – A to mój towarzysz i przyjaciel, Mardil Niemowa. Przybywamy do ciebie, panie, na rozkaz Tajemnego Bractwa z Silmaniony.
Arivald poczuł się nieco zakłopotany. Zdawał sobie sprawę z niestosowności swojego ubioru – płaszcz czarodzieja był oblepiony piaskiem, na niebieskiej materii wyraźnie odznaczały się plamy wczorajszego wina i dzisiejszej owsianki, a spiczasty kapelusz spłaszczył się i zdeformował, w niczym już nie przypominając czcigodnego nakrycia głowy, jakim był dawno temu.
– Miło mi was powitać, szlachetni panowie – odezwał się pewnym głosem, choć ta wizyta wzbudziła w nim niepokój.
Stali przez długą chwilę, przyglądając się sobie nawzajem, aż wreszcie Hogwar przerwał milczenie.
– Mamy do przekazania ważne wiadomości – powiedział. – Czy... – zawiesił głos.
Mag kaszlnął.
– Cóż, porozmawiajmy u mnie – zaproponował z wahaniem. – Jesteście pewnie głodni i spragnieni, a koniom przyda się łyk świeżej wody i trochę siana.
– Jesteś nadzwyczaj łaskawy, panie – odparł Hogwar. – Przyjmujemy z radością twoje zaproszenie.
Poszli plażą w stronę Wieży Strażników, pod którą przycupnął mały, dwuizbowy domek Arivalda. Wieża Strażników. No cóż, bardzo dumnie to brzmiało, ale tak naprawdę była wysoką na dwadzieścia pięć stóp, mocno nachyloną i potwornie rozchwierutaną budowlą, jęczącą i trzeszczącą przy każdym podmuchu wiatru. Nikt nie pamiętał, kto i kiedy postawił na plaży ten dziwny budynek. Nawet najstarsi mieszkańcy Wybrzeża twierdzili, że jest on tu od zawsze. Stojący obok domek maga wyglądał zupełnie inaczej. Był prosty, lecz solidny. No ale w końcu zbudował go z sosnowych bali sam Arivald, który w czasie swego długiego i bogatego życia otarł się również o zawód cieśli.
Czarodziej starał się nie pokazywać tego po sobie, ale nieoczekiwana wizyta bardzo go zaniepokoiła. Tajemne Bractwo z Silmaniony wydawało się zawsze czymś dalekim i mało realnym, a teraz właśnie przypomniało o swym istnieniu, wysyłając tych oto rycerzy. Czego potężni magowie mogą chcieć od skromnego i cichego czarodzieja, który już od sześciu lat z okładem nie wyściubiał nosa poza Wybrzeże? A może domyślili się podstępu, może przejrzeli oszustwa Arivalda? Może zamierzają go ukarać i napiętnować za to, iż samozwańczo zajął się magią, za to, że przywłaszczył sobie Księgę Czarów i kryształową kulę? Był pełen jak najgorszych obaw, ale łudził się jeszcze nadzieją, że wszystko da się wyjaśnić, a w razie czego, cóż, musiałby powrócić do dawnego życia. Postarałby się zejść z oczu magom z Silmaniony. Na razie zaś powinien zaczekać i cierpliwie wysłuchać, jakie wieści przywożą obcy rycerze.
Wpuścił konie do niskiej, ciasnej stajenki, w której znajdowało się koryto z wodą i żłób z resztkami siana. Stał tam co prawda zamyślony osiołek, ale posłusznie ustąpił miejsca wierzchowcom. Rycerze rozsiodłali konie, widząc, że nie ma tu służby, która zrobiłaby to za nich, po czym wyczyścili zwierzętom kopyta, przetarli grzbiety i rozczesali grzywy. Wkrótce byli gotowi udać się na poczęstunek do izby, a czarodziej zastanawiał się, czy lubią owsiankę, stanowiła bowiem jedyny posiłek, prócz jakichś resztek sera i chleba, którym mógł ich ugościć.
– Czy mogę prosić o jeszcze jedną porcję? – spytał Hogwar, starannie oblizując łyżkę i odstawiając pustą miskę.
Mag, który niedawno się bał, że dostojni goście wzgardzą jego skromnym poczęstunkiem, teraz był prawie przekonany, że zapas owsianki, której nagotował sobie na cały tydzień, niedługo się skończy. Chochla zazgrzytała o dno garnka i Arivald, tłumiąc westchnienie, podał rycerzowi pełną miskę. Hogwar i Mardil jedli z apetytem nie tylko dlatego, że naprawdę zgłodnieli. Wędrówka przez Iglicowe Góry była dość długa i niełatwa, a w swojej rycerskiej karierze mieli już do czynienia z posiłkami stokroć gorszymi niż Arivaldowa owsianka. Poza tym, jak wszyscy ludzie nieznający tajników sztuki czarodziejskiej, przypuszczali, że to, co otacza magów, musi być wyjątkowe, specjalne i nieosiągalne dla zwykłego człowieka. Tak więc wspólny posiłek z czarodziejem i raczenie się ugotowanymi przez niego przysmakami było dla nich zdarzeniem niecodziennym. Jako silmaniońscy rycerze służyli co prawda czarodziejom i widzieli już wiele, ale tkwiło w nich przeświadczenie, że potrawy przygotowane ręką maga muszą zawierać w sobie coś z jego mocy. Nawiasem mówiąc, była to prawda, z której Arivald nie zdawał sobie nawet sprawy. A kiedy wyciągnęli jeszcze z juków jeden i drugi bukłak dobrego wina, świat wydał im się całkiem piękny.
Gospodarz pił również, bo lubił wino, choć zdecydowanie wolał mocny, krasnoludzki spirytus, po którym większość ludzi zachowywała się tak, jakby wypiła kubek ognia w płynie. Częściowo wyzbył się obaw, gdyż obaj goście traktowali go z wielką atencją. Nadchodził wieczór. Mag napalił w piecu, bo noce ostatnio stawały się coraz chłodniejsze, i siedzieli sobie przy blasku grubych woskowych świec (które były jedynym luksusem w ubogim domu Arivalda), leniwie sącząc trunek.
Rycerzom rozwiązały się języki, zwłaszcza Hogwarowi, ale i Mardil od czasu do czasu rzucał jedno lub dwa zdania, co jak na niego, było szczytem krasomówstwa. Opowiadali, co się dzieje w wielkim świecie, a czarodziej słuchał ich z uwagą, Wybrzeże bowiem rzadko odwiedzali goście, którzy byliby tak dobrze poinformowani i zorientowani w meandrach wielkiej polityki. Dowiedział się o rosnącej potędze króla Targentu, Silmeverda Pięknego, i wysłuchał peanów na cześć jego niezwyciężonej pancernej jazdy. Usłyszał o wielkiej bitwie na dalekich bagniskach Mardaru, gdzie padł kwiat esgravońskiego rycerstwa i gdzie teraz co noc straszą duchy poległych wojowników, a żaden wędrowiec nie śmie się nawet zbliżyć do tego pobojowiska. Dowiedział się o najazdach okrutnych koczowników ze wschodu, przemierzających setki mil na wytrwałych, włochatych konikach i pustoszących wszystko, co tylko się da spustoszyć. Opisano mu barwnie ślub córki króla Targentu z księciem ościennego państwa i turniej, jaki odbył się po ślubie, na którym Hogwar pokonał samego szczęśliwego oblubieńca. W efekcie musiał się salwować ucieczką przed nasłanymi przez urażonego Silmeverda skrytobójcami.
Wreszcie jednak nadszedł moment, w którym goście musieli wyjawić cel odwiedzin. Srebrnyliść westchnął ciężko w duchu. Jego reputacja zależała od powodzenia misji i wiedział, że musi przekonać czarodzieja do swoich planów.
– Myślę, panie – zaczął – iż pragnąłbyś wiedzieć, dlaczego pozwoliliśmy sobie niepokoić cię naszą wizytą.
– Zamieniam się w słuch – odparł uprzejmie Arivald.
– Wielki Mistrz Harbularer – przy tych słowach obaj rycerze wstali – Pan Czarnej Różdżki i Władca Tysiąca Zaklęć, zaprasza cię, panie, na spotkanie Tajemnego Bractwa. Odbędzie się ono w siedzibie Bractwa, w Silmanionie, i zjawią się tam najznamienitsi magowie z całego świata.
O bogowie, pomyślał Arivald, to straszne. Trzeba się jakoś wykpić od wyjazdu. Przecież ci wszyscy potężni czarnoksiężnicy w mig odgadną, że jestem samozwańcem, i zjedzą mnie na drugie śniadanie.
– Jestem zrozpaczony, panowie – rzekł głośno – ale tak daleka i ciężka podróż nie jest wskazana w moim wieku. Zresztą niespełna rok temu mieliśmy pewne kłopoty z danskarskimi piratami i dlatego muszę pozostać tutaj, by chronić Wybrzeże.
– Któż nie słyszał, o dostojny – odezwał się grzecznie rycerz – o pogromie Hrenwiga Wilka i klęsce czarnoksiężnika! Świat został olśniony twym triumfem, panie, i pragnie poznać tego, co rozgromił danskarskich rozbójników oraz mistrza czarnej magii, podłego Vargalera.
– No, no, coś takiego, nie sądziłem, że ta wieść gdziekolwiek dotrze – odparł skromnie Arivald.
– Ależ, panie – Hogwar rozłożył ręce – w każdym porcie, ba, nawet daleko w głębi lądu twoje imię jest doskonale znane, a na jego dźwięk Danskarczycy zgrzytają zębami.
– Ha! – Arivald podrapał się po głowie. – Zdumiewacie mnie. Ale to jeszcze jeden powód, bym został w domu.
Srebrnyliść przygryzł dolną wargę.
– Bractwo spotyka się, aby rozpatrzyć sprawy ogromnej wagi – powiedział z naciskiem. – Wielki Mistrz Harbularer – obaj goście znów powstali – osobiście mi przykazał, żebym nie zjawiał się w mieście bez ciebie.
– To nieco komplikuje sytuację – mruknął czarodziej.
– Dzieją się dziwne rzeczy – rycerz zniżył głos. – Wierz mi, panie, coś złego wisi w powietrzu. Rzadko kiedy Tajemne Bractwo zbiera się, by omówić sprawy tak wielkiej wagi.
– Nie mogę jechać – stwierdził stanowczo Arivald.
Przybysze spojrzeli na siebie bezradnie. Po chwili milczenia odezwał się Hogwar:
– Jutro chcielibyśmy złożyć hołd księżniczce Wybrzeża. Czy sądzisz, że nas przyjmie, panie?
– Oczywiście. Księżniczka zawsze jest rada gościom, szczególnie gdy są znamienici. A teraz, cóż – rozejrzał się po chatce – w drugiej izbie jest trochę świeżego siana i parę wełnianych koców. Musicie się, niestety, tym zadowolić.
Rycerze wstali od stołu i pokłonili się.
– Błagam, panie, abyś raz jeszcze zechciał przemyśleć swoją decyzję – poprosił Hogwar.
– Dobrze, dobrze – burknął niechętnie Arivald i zdmuchnął świece. – Dobranoc.
* * *
Księżniczka była od rana w doskonałym humorze, a teraz, widząc niespodziewanych gości, wręcz promieniała. Rycerze poddali się jej urokowi i siedzieli na ławie, wodząc wzrokiem za piękną panią zamku. Mardil był bardziej milczący niż zwykle (choć może się to wydać niemożliwe), a Hogwarowi często plątał się język, zwłaszcza kiedy spoglądał w fiołkowe oczy władczyni. Mimo to nadal pamiętał o swej misji, a teraz wpadł na doskonały pomysł. Wiedział, że księżniczce nie sposób się oprzeć. Wystarczało tylko ją przekonać, by skłoniła Arivalda do wyjazdu. Czarodziej może się będzie opierał, ale w końcu ustąpi. Tego Srebrnyliść był absolutnie pewien. A poza tym dojrzał szansę upieczenia dwóch pieczeni przy jednym ogniu i był zachwycony własną przemyślnością.
– Jaka szkoda – zauważył, kiedy księżniczka się żaliła, że mało kto odwiedza Wybrzeże – że mistrz Arivald nie chce się udać z nami. Wielu na pewno zapragnęłoby odwiedzić kraj, któremu służy tak znamienity mag, uczestniczący w spotkaniach Tajemnego Bractwa.
– Nie ma o czym gadać – przerwał szorstko czarodziej, od razu wietrząc podstęp. – Najpierw obowiązki, potem przyjemności. A moim obowiązkiem jest strzec Wybrzeża. Kto wie czy Danskar nie zechce pomścić klęski.
– Jestem pewien, panie – rzekł wolno Hogwar – że Wielki Mistrz zgodziłby się wysłać tu oddział zbrojnych, który strzegłby Wybrzeża i jego władczyni – tu skłonił się księżniczce – przed najazdem. Gotów byłbym sam stanąć na czele tych rycerzy i poczytałbym sobie to za zaszczyt.
– Aaa, tuś mi, bratku – mruknął cicho Arivald, przejrzawszy grę Srebrnegoliścia. – Nie – powiedział stanowczym tonem. – Pomijając wszystko inne, podróż byłaby zbyt wyczerpująca. Jestem już stary i słaby.
Siedzący obok maga gruby Bombor parsknął śmiechem. Właśnie w zeszłym tygodniu Arivald wygrał beczkę wina, kładąc go trzy razy z rzędu na rękę. A warto dodać, że Borsuk nie był słabeuszem – potrafił przedrzeć palcami grubą talię kart, a za łamanie podków uwielbiał go miejscowy kowal, ponieważ popisy Bombora zwiększały dochody kuźni. Czarodziej surowo spojrzał na rycerza, któremu uśmiech zamarł na ustach.
Księżniczka podparła się na ręku i głęboko zamyślona szeptała coś cichutko pod nosem. Mag przełknął ślinę. Ten namysł nie wróżył nic dobrego.
– Pojedziesz, Arivaldzie – zadecydowała w końcu.
– Nie pojadę! – odpowiedział czarodziej i rąbnął pięścią w stół.
* * *
Byli w podróży już od tygodnia. Hogwar nudził się okropnie, Mardil bowiem nigdy nie był rozmowny, a mag też nie odzywał się do nikogo. Jechał skwaszony i pochmurny, każdym gestem czy słowem wyrażając swoją dezaprobatę i oburzenie z powodu wyrwania go z domowych pieleszy. Już drugiego dnia wędrówki Srebrnyliść nabawił się czyraków w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, i ciężko było mu usiedzieć w siodle.
Szukając przyczyny, zaczął podejrzewać czarodzieja o złośliwość, w związku z czym jego sympatia do Arivalda słabła z każdą milą i z każdym podskokiem konia. Ale był zbyt dumny, by prosić o zdjęcie uroku. Rzecz jasna, podejrzenia te nie miały zupełnie podstaw, gdyż czarodziej nie zniżyłby się do tak prymitywnej zemsty.
Siódmego dnia podróży stanęli po drugiej stronie Iglicowych Gór i zaledwie tydzień drogi dzielił ich od portu w Ravenie, a stamtąd było już tylko półtora dnia statkiem do Silmaniony. Od tej pory mieli podróżować dobrą, bitą drogą, a noce wreszcie spędzać w gościńcach i zajazdach, a nie przy ognisku. Srebrnyliść miał też nadzieję, że spotka kogoś, kto poradzi coś na ten uporczywy ból poniżej pleców. Wiedział zresztą, że na drodze do Raveny i w samej Ravenie są takie domy, gdzie pewne cudotwórczynie łagodzą wszelkie bóle, jakie może cierpieć mężczyzna. Nawet Mardil odzywał się nieco częściej niż zwykle, bo i on cieszył się na myśl o powrocie do Silmaniony. Obaj rycerze wiedzieli co prawda, że ich pobyt w mieście nie potrwa zbyt długo, gdyż mistrz Harbularer nie uznawał słowa „wakacje”, za to określenie „misja szczególnej wagi” aż za często gościło w jego słowniku. Hogwar miał nadzieję, że uda mu się powrócić na Wybrzeże. Wiedział, że dobrze byłoby mieć sojusznika w Arivaldzie, który przecież z czystej złośliwości mógł sobie zażyczyć, aby oddział mający strzec księżniczki i jej poddanych powiódł inny rycerz.
– Ile lat ma pani Wybrzeża? – spytał Srebrnyliść, który był tak zatopiony w myślach, że dopiero kiedy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że mogą go jeszcze bardziej pogrążyć w oczach czarodzieja.
– Dziewiętnaście – burknął Arivald.
– Czy możesz mi wyjawić, panie, dlaczego nie wyszła do tej pory za mąż? – Hogwar postanowił brnąć dalej.
– Baron Furfanel dostał dwa lata temu polecenie odnalezienia smoka i przywiezienia go na Wybrzeże. Nie wrócił do tej pory.
– Smoków nie ma – zauważył Mardil, któremu małomówność nie przeszkadzała uważnie słuchać.
– Właśnie – potwierdził z naciskiem Arivald.
– Czy byli inni? – zapytał po chwili milczenia Srebrnyliść.
– Najmłodszy syn księcia Parilezu wyruszył na poszukiwanie kwiatu świętojańskiego. Było to zeszłego czerwca. Hrabia-alchemik Vyncliff miał za zadanie odkryć tajemnicę kamienia filozoficznego.
– Znam Vyncliffa – powiedział zdziwiony Hogwar. – Odkrył ostatnio substancję, która w zetknięciu z ogniem wybucha z niespotykaną siłą, i nazwał ją prochem. Na nowy rok mieliśmy w Silmanionie piękne fajerwerki.
– A więc miłość do księżniczki sprzyja rozwojowi nauki. Miło o tym słyszeć – skwitował Arivald.
– Czy księżniczka przed każdym z ubiegających się o jej rękę stawia zadania tak...
– Globalne? – podpowiedział mag.
– No właśnie.
– Księżniczka jeszcze czeka na właściwego mężczyznę – oznajmił Arivald – i nie sądzę, panie, że powinieneś zawracać sobie tym głowę.
– A to czemu? – Hogwar starał się nie okazać urazy.
– Dla własnego dobra – wyjaśnił Arivald i uśmiechnął się, a uśmiech ten wyjątkowo nie spodobał się Srebrnemuliściowi.
Moglibyśmy jeszcze długo opisywać podróż do Silmaniony, która trwała dziewięć dni od zejścia w doliny. Moglibyśmy opowiadać o skutkach stykania się pośladków Hogwara z siodłem, słów parę poświęcić złemu humorowi Arivalda i niskiemu poziomowi higieny panującemu w karczmach. Moglibyśmy przejmująco oddać piękno słońca zachodzącego nad morzem i dokuczliwość choroby morskiej (tu znowu można by nawiązać do złego humoru Arivalda). Moglibyśmy też wiele stron poświęcić na drobiazgowy opis Silmaniony, jednak Hogwar i Mardil znali tam każdy kamień, a i Arivald w czasie swych wędrówek odwiedził to miasto kilkakroć. Oszczędźmy więc sobie daremnych i niemających związku z tą opowieścią szczegółów.
Kiedy w tempie najlepszego wyścigowego wielbłąda (wyścigi wielbłądów były jedną z ulubionych rozrywek na Południu, ale to też nie ma znaczenia) przemkniemy przez dni dziewięć, zobaczymy, że Arivald i eskortujący go rycerze znaleźli się w domu Wielkiego Mistrza Harbularera. Nie był to zresztą zwykły dom, a raczej pałac, gdyż Pan Czarnej Różdżki nie stronił od przepychu. Dlatego też znalazły się tam fontanny, rzeźby, freski, urocze, oliwkowoskóre służące oraz tabuny nikomu niepotrzebnych dworzan. Sam Harbularer ubierał się jednak skromnie. Przy smoliście czarnym płaszczu miał tylko jedną diamentową zapinkę, a rubin w gałce jego laski był z pewnością mniejszy od kurzego jaja. Mistrz z Silmaniony wyglądał dokładnie tak, jak prości ludzie (a może i nie tylko tacy) chcieli widzieć czarodzieja. Był bladym, wyniosłym starcem o oschłym głosie i stanowczych, acz pełnych dystynkcji ruchach.
– Panie Arivaldzie – powitał gościa, ignorując towarzyszących mu rycerzy, którzy skłonili się nisko i zaraz odeszli.
– Mistrzu – odrzekł Arivald, lekko pochylając głowę.
– Cieszę się, że przybyłeś. – Harbularer usiadł w rzeźbionym fotelu.
Przybysz rozejrzał się i przyciągnął sobie zydel spod ściany. Władca Tysiąca Zaklęć zmarszczył brwi. Nie było przyjęte, by ktokolwiek z Bractwa siadał w jego obecności bez bardzo wyraźnego zaproszenia. Ba, to był niewybaczalny brak manier, na który nie pozwalał sobie żaden z czarodziejów, nawet pyskaty i mający dalekosiężne ambicje Bolgast Szczwacz. Harbularer również pozwolił sobie na nieuprzejmość i ostentacyjnie spenetrował umysł Arivalda. To, co zobaczył, zdumiało go tak dalece, że czym prędzej się wycofał. Spotkał bowiem (pierwszy raz w życiu!) maga, który potrafił zasłonić się całkowicie. No, prawie całkowicie, gdyż na powierzchni pozostawił jedynie jakieś szczątki najprostszych zaklęć. Harbularerowi nie spodobało się to, zwłaszcza że gość siedział zasępiony, najwyraźniej niezadowolony z poczynań gospodarza.
– Wybacz mi – powiedział, wiedząc jednak, że ta niegrzeczność może być usprawiedliwiona jedynie pełnionym przez niego wysokim stanowiskiem – ale nie spotkaliśmy się dotychczas.
Arivald nie wiedział, czego dotyczy ta prośba o wybaczenie, gdyż nie zorientował się, że ktoś gmera w jego pamięci. Uśmiechnął się z przymusem, w każdej chwili obawiając się zdemaskowania. Był jednak bardzo doświadczonym człowiekiem, który z niejednego pieca chleb jadał. Walczył na bagniskach Morribrondu w czasie pogromu armii Wszobrodego, a kto widział atakujące hordy elfów, ten nie przelęknie się starca w czarnym płaszczu, choćby starzec ten był mistrzem silmaniońskich magów. Arivald wiedział też, że wielu ludzi demaskują nie umiejętności przeciwników, ale ich własny strach. Dlatego postanowił grać do końca, niezależnie od tego, jaki ten koniec miałby być.
– Jednakże dużo o tobie słyszałem. Od lat nie mogliśmy dać sobie rady z tym łotrem Vargalerem. Gdy przybywał do Silmaniony, wszyscy dostawaliśmy bólu głowy.
– Czy nie można go było po prostu aresztować?
– Hmm, to dość dziwne postawienie sprawy, jak na członka Bractwa. – Harbularer z uwagą przyjrzał się gościowi. – Ach, czyżbyś był zwolennikiem teorii Drestrina? Sądziłem, że jego nauka umarła wraz z nim.
– W każdej teorii jest ziarno prawdy. – Arivald wzruszył ramionami i postanowił koniecznie sprawdzić, kim był Drestrin.
– Tak – przyznał niechętnie mistrz, bo sam zaliczał się do zagorzałych przeciwników tej koncepcji. Jeśli oczywiście można być przeciwnikiem tego, co w zasadzie nie istnieje. – No cóż – powiedział po chwili – pozwól, że rozmowę o konkretach rozpoczniemy, kiedy zbiorą się wszyscy zaproszeni członkowie spotkania. Dziś wieczorem. Jeśli do tego czasu miałbyś jakieś życzenia, to Srebrnyliść jest na twoje rozkazy. Gdybyś zechciał odwiedzić Bractwo, wystarczy oczywiście, że podasz swój numer polisy, a... – Harbularer dostrzegł cień, który przemknął po twarzy Arivalda. – Ach, no tak, ty jesteś wolnym magiem, prawda? Więc zgłoś się, proszę, do mistrza Velvelvanela. On załatwi wszystkie formalności. A tak na marginesie, kto był twoim mistrzem, jeśli można wiedzieć?
Wśród magów można było wyróżnić tych wychowanych w Silmanionie, studiujących od dziecka pod okiem najwybitniejszych czarodziejów. Zdarzali się też tacy, zwani wolnymi, którzy uczyli się sztuki od swego mistrza i patrona gdzieś poza Silmanioną. Arivald nie mógł tego wiedzieć, ale obecnie wolni magowie stanowili niewielki margines. Nieodzowne bowiem stawały się studia w bogato zaopatrzonej Bibliotece, a poza tym nawet najwybitniejszy czarodziej nie mógł przekazać uczniowi takiej wiedzy, jak grono fachowych nauczycieli.
– Artaanel – odparł Arivald, wymieniając imię maga, z którym wędrował i po którego śmierci przywłaszczył sobie Księgę, kulę oraz różdżkę.
Nie był jednak zadowolony, że rozmowa przybiera ten kierunek.
– Czcigodny Artaanel – rzekł z szacunkiem w głosie Harbularer. – Nie sądziłem, że miał ucznia, ale nie widzieliśmy go w Silmanionie od czterdziestu sześciu lat. Zawsze był samotnikiem.
– Zacząłem dość późno – wyjaśnił Arivald.
– Wiem coś o tym. – Pan Czarnej Różdżki pokiwał głową. – Sam zostałem uczniem, mając aż osiem lat. Bogowie, ileż czasu i wysiłku musiałem włożyć w to, żeby dogonić rówieśników.
Arivald uznał, że nie byłoby dobrym pomysłem przyznanie się, iż on miał grubo ponad pięćdziesiąt lat, kiedy zaczynał karierę maga.
– Mistrz Velvelvanel zechce z pewnością obejrzeć twoją Księgę. Przygotował ją sam Artaanel, nieprawdaż?
– Tak, to jego Księga – przytaknął Arivald.
– Co masz na myśli, mówiąc: „jego Księga”? – zapytał zdumiony Harbularer, a Arivald poczuł, że wody, na które wpłynął, są głębokie i rwące. – Czyżby dał ci swoją Księgę?
– Właśnie tak.
– Nieprawdopodobne. Od lat nie słyszałem o czymś takim. – Harbularer złożył ręce. – Musisz mieć ogromną moc, Arivaldzie, skoro potrafiłeś się dostroić do obcej Księgi.
– Chciałbym, żeby była większa, mistrzu – cynicznie, ale szczerze odrzekł Arivald.
– Tak, tak, któż z nas by tego nie chciał. Z twoich słów wnioskuję jednak, że czcigodny Artaanel zakończył już życie. Czy możesz powiedzieć mi, jak to się stało?
– Niespodziewanie – odpowiedział Arivald – jak każda zła śmierć. Raniła go strzała elfa na Pograniczu. Umarł po kilku dniach, spokojnie, w czasie snu.
– Co robiliście na Pograniczu? – zdumiał się Harbularer.
– Czcigodny Artaanel chciał się tam spotkać z jakimś człowiekiem, aby dostarczyć Bractwu wiadomości o rychłej wojnie z wiedźmiarzami oraz elfami.
– Znowu – rzekł z goryczą Wielki Mistrz. – Od lat przysyłał nam ostrzeżenia, które nigdy się nie potwierdziły. A więc zginął, goniąc za swymi złudzeniami. Jakież to przykre.
Milczeli przez chwilę.
– Wybacz, że cię teraz pożegnam – rzekł Pan Czarnej Różdżki. – To bardzo, bardzo niezwykłe, co mi opowiedziałeś. Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję jeszcze porozmawiać.
Arivald wstał i westchnął z ulgą (ale tylko w myślach). Katorga na razie się kończyła.
– Mistrzu – pożegnał się i pochylił głowę.
– Panie Arivaldzie...
* * *
Mistrz Velvelvanel był zażywnym, łysiejącym mężczyzną, ciągle uśmiechniętym, z palcami pobrudzonymi atramentem. Jego wygląd zwodził wielu, zwłaszcza początkujących uczniów, którzy już na pierwszej lekcji boleśnie się przekonywali, jak niedobrze jest oceniać ludzi po pozorach. Velvelvanel był szefem kancelarii Bractwa (czyli zajmował się całą nudną papierkową robotą) oraz bezpośrednim przełożonym bibliotekarzy. Stanowczo uważał, że to zajęcie jest poniżej jego możliwości, ale był też pewien, że nieprędko awansuje. A to ze względu na błędy młodości, kiedy poważył się bawić nekromancją. Od tego czasu minęło już przeszło sześćdziesiąt lat, jednakże całkowitego wybaczenia mógł się w najlepszym wypadku spodziewać za drugie sześćdziesiąt. Zresztą i tak miał szczęście, że nie odebrano mu mocy. Był więc człowiekiem zgorzkniałym, choć zapewne jednym z najbieglejszych silmaniońskich magów.
– Czy długo zabawisz u nas, panie Arivaldzie? – spytał zaniepokojony, bo obecność słynnego czarodzieja wcale nie była mu na rękę.
– Mam nadzieję, że nie – odparł szczerze gość i zdał sobie sprawę, że popełnił gafę. – Nie weź mi tego za złe, ale bardzo przywiązałem się do Wybrzeża – dodał tonem wyjaśnienia i przeprosin.
– I ja bym się chętnie zaszył na prowincji, gdzie z dala od światowego zgiełku mógłbym pogłębiać swą wiedzę – skłamał w odpowiedzi Velvelvanel, który nienawidził wypraw poza miasto i ciężko odchorowywał każdy wyjazd, podejrzewając, że podczas jego nieobecności wszyscy starają się pod nim kopać dołki. – Proszę, to twoja polisa – powiedział po chwili, wręczając Arivaldowi krążek ze srebrzystego metalu. – Uaktywnia się pod wpływem czwartopoziomowego z Seszeni.
– Dziękuję. – Mag, znów nieco spanikowany, włożył krążek do kieszeni płaszcza.
– Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić, panie Arivaldzie?
– Dużo słyszałem o silmaniońskiej Bibliotece.
– Przez drugie drzwi na lewo wejdziesz do zachodniego skrzydła. Mistrz Baalbos cię oprowadzi. Ale czy mógłbym przedtem przejrzeć twoją Księgę?
– Proszę. – Arivald położył Księgę na stole i skierował się ku drzwiom.
– Zostawiasz mi ją? – Velvelvanel był zaskoczony.
– Coś nie tak?
– Panie Arivaldzie, wierz mi, że potrafię docenić to niezwykłe zaufanie – powiedział wzruszony.
Kiedy gość opuścił salę, czarodziej pokręcił głową i otworzył Księgę.
– Albo ta Księga ma wyjątkowe zabezpieczenia, albo ten człowiek jest świętym – mruknął do siebie i zagłębił się w lekturze.
Arivald tymczasem, zgodnie ze wskazówkami, skręcił w drugie drzwi na lewo i aleją wśród kwiatów przeszedł do zachodniego skrzydła.
– Mistrz Arivald, jak sądzę. – Nie wiadomo skąd wyłonił się niski człowieczek. Za uchem miał gęsie pióro. – Jestem Baalbos. Czym mogę ci służyć?
– Chciałbym się rozejrzeć – odparł ostrożnie mag.
– Oczywiście. Czy wolno spytać o twoje uprawnienia?
Zauważył, że Arivald się zawahał.
– No tak, ta kancelaria. – Baalbos westchnął. – Niczego nie potrafią załatwić do końca. Mogę zobaczyć polisę?
Baalbos przyjrzał się krążkowi.
– Cztery A – powiedział z zazdrością – a mnie za parę lat obiecano drugie B. Jak można być bibliotekarzem i nie móc zaglądać do najciekawszych woluminów? – dodał z rozgoryczeniem.
– Zawsze możesz skorzystać z mojej polisy – zaproponował Arivald.
– Słucham? Nie tak głośno. – Baalbos rozejrzał się nerwowo wokół. – To wielce, wielce szczodrobliwa propozycja, panie Arivaldzie. Będę twoim dozgonnym dłużnikiem. Bogowie, od dziecka marzyłem, aby przeczytać traktaty Finnarena Wilczypyska, a to trzecie A. Musiałbym czekać jeszcze ze trzydzieści lat albo więcej. Czy byłoby wielkim nadużyciem z mojej strony, gdybym prosił cię, panie Arivaldzie, o spotkanie jeszcze dziś wieczorem, oczywiście po zebraniu Rady?
– Czemu nie? A ty będziesz tam, panie Baalbosie?
– Ja? Z pierwszym B? Gdzieżbym śmiał nawet o tym myśleć! A teraz czym mogę ci służyć?
– Interesuje mnie teoria Drestrina i możliwości czwartopoziomowych z Seszeni – powiedział Arivald, mając nadzieję, że nie popełnił błędu.
– Ach, ten szaleniec Drestrin. Trzecie piętro, siódmy rząd trzeciej kondygnacji, druga półka od góry, jedenasty wolumin od lewej. A czwartopoziomowe z Seszeni, no tak, to ciekawy temat, ale zapewniam, panie Arivaldzie, że wszystkie ich możliwości wymienił już Gundus Gdacz w swoim „Traktacie o obrotach”. Tam znajdziesz i treść zaklęć, i komentarze Gundusa. Jest dostępny już przy trzecim D. Ulubiony temat prac magisterskich. Tak jak perpetuum mobile. Trzecie piętro, pierwszy rząd ósmej kondygnacji, trzecia półka z dołu, czwarta księga od lewej.
– Dziękuję – powiedział Arivald, starając się zapamiętać te informacje.
Przeszedł z małego pokoiku Baalbosa do głównej sali bibliotecznej i aż wstrzymał oddech. Nigdy nie widział czegoś bardziej hmm... monumentalnego. Kiedy spojrzał w górę, nie zobaczył sufitu, a kiedy spojrzał w głąb korytarza, nie zobaczył jego końca. Nic, tylko rzędy półek i jednakowe, oprawione w brązową skórę woluminy.
– A gdzie są schody? – spytał na głos sam siebie.
– Proponuję użyć trzeciego czaru Gaussa – rozległ się czyjś głos i Arivald drgnął, przestraszony. – Gdzie pragniesz się znaleźć?
Powiedział, gdzie pragnie się znaleźć. Chciał zacząć od traktatu Gundusa.
– Podaję parametry: dwa, superjedenaście, minus igrek cztery jeden. Życzę miłej lektury.
Na szczęście wszystkie teleportacyjne zaklęcia Gaussa były Arivaldowi znane. Największy problem tkwił w wyznaczaniu parametrów, ale skoro te zostały podane, to reszta była jak bułka z masłem. Tak więc mag po chwili doznał znajomego i wcale przyjemnego uczucia rozpłynięcia się w powietrzu oraz nieco mniej przyjemnego zawrotu głowy, po czym zmaterializował się dokładnie tam, gdzie powinien. Sięgnął po właściwą książkę. Na brązowej skórze okładki złote litery głosiły: „Gundus z Silmaniony, zwany Gundusem Gdaczem, Traktat o obrotach”. Arivald chciał otworzyć książkę, ale okładka stawiła niespodziewany opór.
– Proszę uaktywnić polisę – zażyczył sobie ten sam głos.
– I oto ślepy zaułek – mruknął Arivald, który spodziewał się czegoś w tym rodzaju.
– Polisa nadal nieaktywna – obwieścił głos. – Do uaktywnienia polisy proponuję użyć szesnastego czwartopoziomowego zaklęcia z Seszeni.
– Czy możesz mi przypomnieć jego treść? – spytał mag.
– Szesnaste czwartopoziomowe zaklęcie z Seszeni jest do odnalezienia w „Traktacie o obrotach” mistrza Gundusa.
Czarodziej podrapał się po głowie.
– Wolałbym, abyś mi je przypomniał – powiedział, zastanawiając się, czy ze ślepego zaułka jest jednak wyjście.
– Oczywiście. Otwieram kredyt. Proszę uaktywnić polisę.
– No i koniec. – Arivald westchnął. Zdecydował się szukać pomocy. – Podaj parametry miejsca aktualnego pobytu mistrza Baalbosa.
Czarodziej bał się przez chwilę, że i z tym będą kłopoty, bo wtedy chyba umarłby w Bibliotece, nim zdołałby odnaleźć wyjście. Głos jednak nie stwarzał problemów i po chwili Arivald znalazł się przed Baalbosem.
– Mam problemy z uaktywnieniem polisy – poskarżył się.
– No tak, zawsze ta kancelaria – mruknął bibliotekarz. – Pozwolisz?
Szybko wypowiedział zaklęcie.
– Polisa aktywna – oznajmił głos.
– Działa – zdziwił się Baalbos.
– Czy to możliwe, żebym źle wypowiedział zaklęcie? – Arivald udał, że jest zdumiony. – Chyba się starzeję. Najprostsze formuły czasami wypadają mi z pamięci. No nic, dziękuję ci bardzo.
– Ależ nie ma za co. Żaden z nas nie staje się młodszy – powiedział uprzejmie bibliotekarz, ale myślami był już przy dzisiejszym wieczorze.
Arivald bardzo pracowicie spędził dzień, rozgryzając „Traktat o obrotach” i zagłębiając się w tezy Drestrina. Zrozumiał też przyczyny ich małej popularności. Drestrin twierdził bowiem, że magowie powinni być poddani jurysdykcji cywilnej, a nie, jak dotąd, tylko władzom Bractwa. Ale dzieło niezwykle go zainteresowało, bo zostało napisane zrozumiałym językiem oraz pozbawione czarów. Był to po prostu traktat historyczno-prawniczy, ubarwiony licznymi anegdotami. Drestrina może i nie lubiano, ale za to nieźle pisał.
– Czy mogę przeszkodzić? – spytał dużo później Arivald, stojąc nad zaczytanym Velvelvanelem.
– Tak, tak. – Mag z trudem oderwał się od lektury. – Cóż za niezwykła kompilacja. – Wskazał palcem na tekst zaklęcia, którego Arivald nigdy nie potrafił zrozumieć, a tym bardziej zastosować. – Ale zauważyłem brak wielu tez, zwłaszcza dotyczy to ostatnich kilkunastu lat. Widać, że spędziłeś wiele czasu z dala od Silmaniony.
– Czy mógłbyś mi je zapisać, mistrzu?
– Zapisać w twojej Księdze? – Zdumienie Velvelvanela sięgnęło zenitu. – Nie jestem godzien takiego zaszczytu! A ty naprawdę będziesz potrafił je odczytać?
– Oczywiście – powiedział Arivald, który nie miał kłopotów z odczytywaniem czarodziejskich formuł zapisanych piórem Artaanela i nie wiedział nawet, że każdy mag, zapisując zaklęcia w Księdze, tworzy jakby własny język. Umiejętność odczytywania tego języka była więcej niż wyjątkowa. – Spotkamy się jutro, dobrze? – uciął Arivald, bo był już bardzo zmęczony. – Do widzenia.
* * *
Rada zebrała się tak, jak powinna zebrać się Rada Tajemnego Bractwa – w ciemnym, przestronnym pokoju, przy palisandrowym stole, na którym stały nigdy niegasnące trzynastoramienne świeczniki. Magowie siedzieli na wysokich, niewygodnych krzesłach, ubrani w błękitne szaty i równie błękitne spiczaste czapy ze złotymi gwiazdami. Jeden jedyny Harbularer był odziany w swą ulubioną czerń.
– Witajcie, o dostojni – zagaił. – Gościmy dziś w swym gronie znamienitego gościa z dalekiego Wybrzeża, mistrza Arivalda, ucznia czcigodnego Artaanela, oraz potężnego Dagolara z Targentu, zaufanego króla Silmeverda Pięknego.
Arivald spojrzał na Dagolara, pamiętał bowiem imię Silmeverda z opowieści Hogwara Srebrnegoliścia. Jak z niej wynikało, król Targentu postępował nie najpiękniej.
Dagolar był rosłym, młodym jeszcze, a w każdym razie młodo wyglądającym mężczyzną o jasnych, prawie białych włosach i lodowato błękitnych oczach. Przy pasie nosił długi na stopę sztylet z inkrustowaną złotem rękojeścią. Pierwszy raz Arivald zobaczył, że któryś z magów nosi broń. Widocznie obyczaje dworu w Targencie były inne niż w Silmanionie.
– Mów, mistrzu Dagolarze.
Mag z Targentu wstał i pokłonił się zebranym.
– Zło się przebudziło, dostojni – rzekł, nie bawiąc się w ogólniki. – Konkweror Hadżdżdżistanu rusza na Zachód. Jego armia jest bezkresna jak morze i niepoliczalna jak gwiazdy na niebie.
Arivald chrząknął, bo nie przepadał za tak pompatyczną poezją.
– W wojskach konkwerora służą zaciężne oddziały goblinów z Tihkageth i gnolle z Bardagalaru. Wzięto na służbę wiedźmiarzy ze Słonych Gór. Ale nie to jest najstraszniejsze. Nasi szpiedzy mówią, a mamy powody, by im wierzyć, iż konkweror pragnie przebudzić Najstarszego. Ołtarze Bahrostu znów spłynęły krwią.
– To bajki – przerwał ostro Lineal, wiekowy rektor Akademii. – Prace Lemuela Ballizeta dawno wykazały, że Najstarszy jest tworem legendy.
– Cenię niezwykle wagę teoretycznych prac – rzekł Dagolar, a brzmienie jego głosu wyraźnie zaprzeczało słowom – ale powtarzam: nie mamy powodów, aby nie wierzyć raportom naszych agentów. Konkweror zajął Świątynię Bahrostu.
– To, że konkweror wierzy w Najstarszego, nie sprawi, iż Najstarszy ożyje – zadrwił Bolgast Szczwacz. – Hadżdżdżistan jest daleko stąd. Czy muszę wymieniać, przez ile krain musiałby przejść konkweror, aby dotrzeć do Silmaniony? Rozumiem, że króla Targentu niepokoi wzrastająca potęga przeciwnika. W końcu, od kiedy sięgam pamięcią, władcy Targentu walczą z Hadżdżdżistanem o dostęp do morza, ale nie rozumiem, co z tym wszystkim ma wspólnego Bractwo. Nasza potęga jest niezmienna i niezmierzona. Wszelkie zawirowania władzy nie dotyczą Bractwa i zawsze pilnowaliśmy, aby nie mieszać się w spory królów. Tak być powinno.
Szmer głosów potwierdził słowa Bolgasta.
– Tak być powinno – przytaknął Dagolar – ale czy nie musimy stanąć przeciwko naszym odwiecznym wrogom, wiedźmiarzom?
– Jeśli używa się pewnych sformułowań, powinno się używać ich poprawnie – odezwał się mentorskim tonem rektor Lineal. – Wiedźmiarze żyją tylko w Ker-Paraveh, ci nieszczęśnicy ze Słonych Gór to tylko magicy i iluzjoniści, mający niewiele wspólnego zarówno z wiedźmiarzami, jak i z nami.
– Hadżdżdżistan dąży do zniszczenia Bractwa – rzekł ostrym tonem Dagolar.
– Bractwa nie można zniszczyć – wtrącił wyniośle Harbularer – i ty, mistrzu Dagolarze, jako znany historyk, powinieneś najlepiej zdawać sobie z tego sprawę.
– Można zniszczyć magię – oznajmił cicho Dagolar.
Bolgast roześmiał się.
– Czyś się najadł szaleju? – spytał, nie starając się ukryć obraźliwego tonu.
Harbularer uciszył go, gniewnie unosząc dłoń.
– Jesteś młody i niedoświadczony – powiedział – więc milcz.
Bolgast poczerwieniał i zacisnął dłonie w pięści, ale posłusznie umilkł.
– To najściślej strzeżona i najbardziej zakazana wiedza – wyjaśnił Władca Tysiąca Zaklęć. – Z tego, co wiem, jedynie ja, mistrz Dagolar i dostojny rektor Lineal mieliśmy dostęp do dzieł Szalonej Vilenny.
– A któż to taki? – spytał zdumiony Faldron, który szczycił się tym, że przeczytał wszystkie książki silmaniońskiej Biblioteki, choć nikomu nie wydawało się to możliwe.
– Vilenna była najpotężniejszym z magów, jaki żył kiedykolwiek i jaki prawdopodobnie żyć kiedykolwiek będzie – wyjaśnił Dagolar.
– Kobieta nigdy nie była magiem – zaprotestował Bolgast. – Każdy uczeń wie, że dostęp do prawdziwej mocy jest dla kobiet nieosiągalny. Kobieta może być czarownicą, biegłą w magii leczniczej, a nawet bojowej, ale nigdy nie stanie się magiem!
Dagolar spojrzał na Harbularera. Pan Czarnej Różdżki westchnął.
– To w zasadzie prawda, ale od każdej reguły są wyjątki. Vilenna była wybitnym teoretykiem magii, autorką koncepcji Podwójnego Lustra, która zrewolucjonizowała sztukę magiczną.
– Zawsze uczono nas, że autor jest nieznany – mruknął Bolgast, pocierając brodę. – Nie podoba mi się, że członków Rady trzymano w nieświadomości w kwestii spraw tak wyjątkowej wagi.
– Vilenna napisała również traktat „O początku” – powiedział Dagolar – i mówi w nim, jak powstała magia oraz jak magia może się skończyć.
– To praca czysto teoretyczna – zastrzegł rektor Lineal, widząc, że słowa Dagolara wzbudziły niepokój. – Zresztą Vilenna nie zaprzecza, że może chodzić nie o likwidację magii, ale tylko o jej przejście w nowy etap.
– Na którym to etapie nie byłoby jednak miejsca dla Bractwa – wtrącił Dagolar.
– To prawda – przyznał niechętnie Lineal – ale przecież wszystko to jest tak niejasne i zagmatwane. Vilenna...
– Nie będę rozprawiał na temat dzieła, z którym nie raczono mnie nigdy zapoznać. Dodam tylko, że utajnienie wiedzy tej wagi można uznać za poważne przestępstwo – przerwał bezceremonialnie Bolgast, a szmer aprobaty upewnił go, że wypowiedział słowa miłe większości zebranych. – Być może należałoby się zastanowić nad wyciągnięciem daleko, daleko – powtórzył z naciskiem – idących konsekwencji.
– Czy chcesz głosowania? – spytał Harbularer.
Bolgast zastanawiał się tylko przez chwilę. Wiedział, że jeszcze nie wygra z Wielkim Mistrzem. Członkowie Rady mogą być oburzeni, że ukryto przed nimi pewne fakty, ale nie odsuną Harbularera. Bolgast był zbyt młody, ambitny i niedoświadczony, by objąć przywództwo.
– Nie chcę – burknął – ale żądam dostępu do prac tej Vilenny.
Dagolar, Harbularer oraz Lineal porozumieli się wzrokiem.
– To niemożliwe – stwierdził w imieniu ich wszystkich Lineal. – To absolutnie zakazana wiedza.
– Nad tym możemy głosować – rzekł z uśmiechem Bolgast.
– Nad tym nie będziemy głosować – uciął Harbularer. – Od setek lat tylko trzem ludziom wolno poznać prace Vilenny: mistrzowi Bractwa, rektorowi Akademii oraz wybranemu przez nich członkowi Rady. Taka jest tradycja i takie jest prawo. Jeśli kiedyś znajdziesz się na moim miejscu, Bolgaście, docenisz słuszność tej zasady.
– Jaką możemy mieć pewność, że teoria tej kobiety jest prawdziwa, a nawet jeśli jest, to przecież daleka droga dzieli praktykę od teorii. I co to wszystko ma wspólnego z konkwerorem Hadżdżdżistanu? – spytał Faldron.
– Jeśli obudzą Najstarszego, wtedy może stać się to, co przewidywała Vilenna – powiedział Dagolar.
– Podsumujmy. – Bolgast zabębnił palcami po stole. – Najpierw każesz nam uwierzyć, że Najstarszy nie jest postacią z legend. Potem w to, że w ogóle można go, jeśli naprawdę istnieje, obudzić. A następnie, że już obudzony, będzie chciał zniszczyć magię, o której zniszczeniu napisała w dziele nieznanym żadnemu z nas kobieta, o której nigdy nie słyszeliśmy. A której przydomek świadczy, że nie cieszyła się zbyt wielkim poważaniem.
Większość członków Rady uśmiechnęła się.
– Król Targentu musi być w nie lada opałach – podsumował Bolgast. – Nie sądzę jednak, by Bractwo dało się wykorzystać w nie swojej walce.
– Cóż więc proponujesz? – spytał ponuro Dagolar.
– Rozejść się i przeprosić dostojnego mistrza Arivalda, że fatygowaliśmy go z Wybrzeża w sprawie, która nie przedstawia Bractwa w najlepszym świetle.
Arivald uśmiechnął się pod nosem. Bolgast bardzo wyraźnie szukał stronników.
– Właśnie. A co powie nam dostojny Arivald? – spytał Harbularer, a ton jego głosu wskazywał, że mistrz pogodził się z porażką.
– Byłem kiedyś w Hadżdżdżistanie – zaczął Arivald, a zebrani spojrzeli na niego ze zdziwieniem, bo niewielu magów lubiło podróżować, a już z pewnością nie w tak dzikim i odległym terenie – i nie podobało mi się to, co tam zobaczyłem. Konkweror jest okrutnym człowiekiem. Powszechnie stosowaną karą za nieposłuszeństwo jest gotowanie w miedzianym kotle, w świątyniach Hadżdżdżistanu składa się ofiary z ludzi, a ofiara jest tym bardziej udana, im dłużej żyje torturowany. Umiejętność zadawania bólu podniesiono do rangi sztuki. Kiedy byłem w owym kraju, konkweror zwyciężył właśnie plemiona mieszkające w dorzeczu Mulistej Rzeki. Zabito wtedy prawie sto tysięcy ludzi. Przez pole pełne ciał nabitych na pal szło się przez trzy dni...
– Plotka zawsze wyolbrzymia postępki surowych władców – wtrącił niepewnie Lineal.
– Ja szedłem przez to pole – rzekł łagodnie Arivald, a jego oczy pociemniały na wspomnienie tego przeżycia.
– No cóż, nie mówiłem o tym aspekcie sprawy – przyznał Dagolar – ale konkweror rzeczywiście nie należy do ludzi łagodnych.
– Nie jesteśmy od tego, aby zajmować się moralną stroną postępowania władców. – Bolgast wzruszył ramionami. – Ci, którzy w to wątpią, powinni jeszcze raz przeczytać Pięć Tez.
– Od czego więc jesteśmy? – spytał cicho Arivald. – Czy nasza nauka nie powinna służyć również temu, by życie ludzi uczynić znośniejszym?
– Z całym szacunkiem, mistrzu Arivaldzie, ale to herezja o daleko idących skutkach praktycznych. – Dagolar z zaciekawieniem przyglądał się Arivaldowi.
– Nie jestem biegły w teorii – rzekł ten gniewnie. – Wiem tylko, że pomagam leczyć ludzi i bydło, ostrzegam rybaków przed nadchodzącym sztormem i pokazuję im miejsca, gdzie połowy będą najlepsze. Tyle mogę zrobić, aby uczynić ich życie łatwiejszym. I jeśli to herezja, to tak: jestem heretykiem.
– Mistrzu Arivaldzie, oczywiście dbamy o rozwój społeczności na terenie, na którym żyjemy. Ale nie możemy ustalać biegu historii – oświadczył Bolgast. – Jeśli armia Hadżdżdżistanu stanie pod murami Silmaniony, będziemy się bronić, bo zagroziłoby to interesom Bractwa. Lecz wojna konkwerora z Targentem jest nam obojętna.
– Berril Złotousty twierdził, że nie ma dobra i zła, lecz tylko bieg historii – powiedział milczący dotąd Molinar.
– To również pogląd skrajny – zaprotestował Harbularer – i Bractwo nigdy nie włączyło tej teorii do Pięciu Tez. Mimo nacisków – dodał z przekąsem, wyraźnie pijąc do Molinara.
– Cóż więc robimy? – zapytał Bolgast.
– Należy bliżej przyjrzeć się poczynaniom konkwerora – zaproponował Harbularer i powiódł wzrokiem po zebranych, czekając na ich reakcję.
– Tak – powiedzieli jednocześnie Lineal i Dagolar.
Poparli ich jeszcze trzej członkowie Rady, sześciu pozostałych było przeciwko. Wszyscy spojrzeli na Arivalda.
– Zgadzam się z mistrzem Harbularerem – powiedział wolno czarodziej.
– Czy mistrz Arivald ma w ogóle prawo głosu? – zapytał wyraźnie wściekły Bolgast.
– Nie kompromituj się – syknął cicho Molinar, ale na tyle głośno, że wszyscy zebrani usłyszeli jego słowa.
– A więc postanowione – stwierdził wyraźnie zadowolony Harbularer. – Pięciu z nas wyruszy z mistrzem Dagolarem do Targentu. Wyślemy też dwustu zbrojnych eskorty. Pojadą dostojni: Lineal, Arivald, Bolgast, Molinar i Druskin.
Arivald zauważył, że mistrz Harbularer tak dobrał skład, by w wyprawie wzięło udział trzech magów, którzy głosowali za ingerencją, i trzech, którzy byli przeciwko. Nie przypuszczał tylko, że sam się znajdzie wśród powołanych do wyjazdu. I wcale mu się to nie podobało. Ale protesty zapewne niewiele by dały. W tej sprawie decyzja Wielkiego Mistrza była prawem. Arivald postanowił jednak wykorzystać swą uprzywilejowaną pozycję. Harbularer miał w stosunku do niego dług wdzięczności.
– Chciałbym, aby wyruszył z nami mistrz Velvelvanel – powiedział zdecydowanym tonem.
Magowie nieprzychylnie przyjęli jego słowa.
– To nie jest człowiek godzien zaufania – odparł Lineal, który był w składzie sądu skazującego Velvelvanela za nekromancję.
Mimo że to było bardzo dawno temu, Rada miała dobrą pamięć i nieskoro wybaczała. Harbularer jednak poparł Arivalda, choć wbrew sobie. Stanęło na tym, że Velvelvanel pojedzie do Targentu.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
copyright© byJacek Piekaracopyright © byFabryka Słów sp. z o.o.,lublin 2014
wydanie i
isbn978-83-7574-626-6
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
grafika oraz projekt okładkiPaweł Zaręba
ilustracjeDominik Broniek
redakcjaMałgorzata Hawrylewicz-Pieńkowska
korektaAgnieszka Pawlikowska
skład wersji [email protected]
sprzedaż internetowa
zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
wydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]/fabryka