Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszystko się może zdarzyć, jeżeli tylko pozwolisz sobie na marzenia…
Anna, Zofia i Natalia – trzy kobiety z różnych pokoleń, które oprócz więzów krwi łączy to, że nigdy nie miały szczęścia do związków. Mężczyźni w ich życiu pojawiali się i znikali, co tylko umacniało je w przekonaniu, że jeżeli umiesz liczyć, to licz tylko na siebie. Jednak w głębi serca każda marzy o tym, że kiedyś, gdzieś, spotkają kogoś, kto…Ale o tym piszą tylko w listach do Świętego Mikołaja, które co roku tradycyjnie wysyłają.
Więc gdy w życiu Anny pojawia się Wiktor, intrygujący chirurg po przejściach, trudno jej uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i robi wszystko, żeby pokrzyżować plany przeznaczeniu. Zofia natomiast ulega urokowi mężczyzny z przeszłości, którego tajemniczość budzi niepokój, a serce Natalii uparcie popycha ją ku błędom matki i babki. Trudno jest odmienić historię rodzinną, która lubi się powtarzać, ale wszystko się może zdarzyć, gdy z nieba zaczyna padać anielski puch...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Siedziała wyprostowana, choć zazwyczaj mocno się garbiła. Była nieco wyższa niż jej rówieśnice, dlatego chętnie kurczyła się w ich towarzystwie. Lecz gdy na kartce w kalendarzu widniała ta szczególna data, siadała przy biurku wyprostowana jak struna i bardzo długo wpatrywała się w pustą kartkę pastelowej papeterii. Był szósty grudnia. Ta data zobowiązywała. Nie wiedziała, skąd w ogóle wzięła się ta rodzinna tradycja. Jej rodzina była inna. Składała się z samych kobiet. Była tą trzecią, najmłodszą. Córką i wnuczką. Należała do kolejnego pokolenia bez mężczyzn. Choć miała zaledwie siedemnaście lat, wiedziała, że nie chce żyć jak one: matka i babka. Kobiety bez mężczyzn, kobiety samotne. Napisała więc na kartce jedno słowo, tak znajome, że mogła je pisać z zamkniętymi oczami. Włożyła kartkę do koperty i zaadresowała: „Do Świętego Mikołaja”. W miejscu nadawcy wpisała swoje imię: Natalia.
Zofia oglądała telewizję. Było jej wygodnie i ciepło. Gdy tylko wróciła ze sklepu i ploteczek przy kasie z Barbarą z warzywniaka, zamknęła szczelnie okno, żeby się nie przeziębić. Miała wszak swoje lata. Tak, zdecydowanie jej lata należały wyłącznie do niej. Nikt nie mieszał się do jej życia, nikt nie czepiał się jej wyborów. I tak właśnie miało być. Zofia przerzuciła kilka razy kanały i wyłączyła odbiornik. Był płaski, nowoczesny, choć też już podstarzały jak na nowe czasy. Kupiła go osiem lat temu, gdy jej niestrudzony kineskopowy wreszcie padł na dobre. Co ciekawe, stało się to dzień po śmierci jej kota Wasyla, który uwielbiał się układać na szerokim pudle telewizora. „Nie ma kota, nie ma telewizora. Czas na zmiany” – pomyślała wtedy. Kupiła więc chudy telewizor, próbując zapomnieć o Wasylu. Nie umiała. Wciąż spoglądała na odbiornik, mając nadzieję, że zobaczy siedzącego na nim pupila.
– No jak by się miał tam zmieścić, ty głupia babo – strofowała samą siebie.
Telewizor jednak wisiał, czasami grał. By Zofia wśród wygód mogła przesypiać kolejne wieczory swojego życia.
A może to była jej wina? Tak, z pewnością tak było. Gdy Anna przekonywała siebie samą o tym, że istniała jakaś wina i że spoczywała wyłącznie na niej, bolało jakoś mniej. Choć z drugiej strony zaczynało gryźć ją sumienie. Wolała zdecydowanie to drugie. Świadomość, że zostawił ją i ich córkę bez jej winy, była nie do zniesienia.
Kobieta stała w przymierzalni małego butiku, ukrytego w bramie przy Chmielnej. Rzadko tu zaglądała, w zasadzie prawie w ogóle nigdzie nie wychodziła. Może właśnie w tym tkwił szkopuł. W jej zaniechaniu. Nie dbała o trendy, nie przeglądała kobiecych pism. Rozwijała tylko swoją pasję, ale przecież to nic złego. Nie zaniedbywała rodziny... Znów serce jej pękało, a w gardle czuła gulę. Najwyraźniej jednak tak było. Uff, znowu ulga. Tak, to była jej wina. Anna zdjęła długą czerwoną sukienkę i wyszła z przymierzalni.
– Poproszę – powiedziała do ekspedientki. – Idą święta, może się przyda – oznajmiła bez entuzjazmu, zupełnie nie wierząc we własne kłamstwa. Gdy zapłaciła, otworzyła szeroko drzwi i wyszła prosto w mrok wielkiego miasta. Z nieba patrzyły na nią gwiazdy, widoczne nawet w centrum. Przechodnie się uśmiechali, czuć było nadchodzącą atmosferę świąt.
W magazynie rzeczy znalezionych zobaczył starą walizkę. Przypominała mu dawne życie, które – jak mu się udało sobie wmówić – wcale nie istniało. Być może miał kiedyś taki sen. Być może widział pewne sceny w filmie, gdy był mały. Podszedł do walizki i dokładnie ją obejrzał. Poczuł tęsknotę.
– Znowu to samo – wymamrotał, odkładając bagaż na stos kartonów z etykietami, na których datownikiem dzień w dzień oznaczał daty znalezienia zgubionych przedmiotów. Jego zmiana właśnie się kończyła. Jutro miał wolne. Przyjdzie tu później. „A jeśli jej już nie będzie?” – pomyślał i znów spojrzał na walizkę. Kojarzyła mu się z ciepłem i tym wszystkim, o czym pragnął zapomnieć. Telefon rozdzwonił się nieco zniekształconym Bella, bella donna. Miał sentyment do tego utworu, chyba dlatego, że tylko on z całego repertuaru, który grał na fortepianie w filharmonii, nie przypominał mu matki. Nie jego zresztą.
– Gramy dziś, pamiętasz? – Hirek brzmiał, jakby był już po kilku grzańcach.
Witold uśmiechnął się i odpowiedział:
– Ja pasuję, jutro koncert, a dziś chcę odpocząć.
– Jak chcesz – kumpel nie namawiał – ale jakby co, wiesz, gdzie nas szukać.
Witold wiedział. Wiedział też, gdzie szukać swojego skarbu, za którym tęsknił. A może to już czas? Może właśnie teraz, przed Gwiazdką, powinien wreszcie wziąć to, co należało do niego? Ile jeszcze mu zostało? Miał coraz mniej siły, czuł to. Ludzie wiedzą, kiedy zbliża się właściwy moment. Trzeba działać.
Gdy wrócił do swojej kawalerki, wyjął plik starych kartek, zapisanych starannym pismem. Dostał je na swoje osiemnaste urodziny, gdy opuszczał dom dziecka. „Dużo za późno” – pomyślał wtedy, ale nie miał do nikogo żalu. Nie rozumiał, ale nauczył się nie osądzać.
– Już czas – powiedział i wyszedł w ciemną grudniową noc.
Gdy ktoś pytał Wiktora o jego życie, historię, zazwyczaj machał ręką i odpowiadał: „Stare dzieje”. Uśmiechał się wówczas szeroko, oczy mu się śmiały, niektórzy nawet mieli wrażenie, że również brwi układają się w coś na kształt uśmiechu, a przecież to było niemożliwe i całkiem nie na miejscu. I o ile niechętnie wracał w rozmowach do starych dziejów, o tyle nie było dnia, kiedy nie oddałby wszystkiego, a nawet nie zaprzedałby duszy diabłu, by te stare dzieje mogły powrócić. Najgorzej było zimą, gdy sceneria zmieniała się w baśniową. Lubił baśnie, nie miał już jednak z kim dzielić tego zamiłowania. Znów nadchodziły samotne święta. „Ale to nic – myślał sobie. – To nic. Może w tym roku uwierzę w ich magię. Kto wie?”.
Rozdział pierwszy
Wżyciu ważne są tylko przypadki. Ta prawda jest nieuchwytna, jak puch topoli latem lub anielski puch, który spada z nieba w grudniową noc, gdy odważny marzyciel zaczyna spełniać swoje sny. Gdy pojmiesz, że to przypadki rządziły twoim światem, tworząc mapę szczęścia, zbliżysz się do etapu zwanego szczęśliwym zakończeniem. Nie bój się tego momentu. Gdy nadejdzie, nie będziesz pragnął niczego bardziej, jak tylko wyśnionego, spełnionego ostatniego marzenia: wolności, którą może ci dać tylko przejście do innego wymiaru. Niektórzy mają to szczęście, że żyjąc, przechodzą do innego wymiaru. Mają taką możliwość dzięki swojej pasji, oddaniu i miłości do tego, co robią.
Byłam małą dziewczynką, gdy po raz pierwszy zobaczyłam, że człowiek może stać się nadczłowiekiem. To wydarzyło się w teatrze. Na scenie dziewczyna w przecudnej urody sukni wirowała na paluszkach, trzymając złączone ręce nad głową. To był piękny widok, który spowodował, że na moment przestałam oddychać. Przytrafiło mi się to w życiu jeszcze kilka razy. Jednym z nich była chwila, gdy zobaczyłam... Ale po kolei.
Najpierw byłam dziewczynką, która zrozumiała, że życie to czysta kartka i tylko od ciebie zależy, co na niej narysujesz. Uwierz mi, nawet jeśli coś idzie nie po twojej myśli i rysunek zamiast pastelowymi zapełnia się ciemnymi barwami, to nadal to twoja ręka sięga do palety po szarości i czerń. Jako posiadaczka czystej kartki zaczęłam ją wypełniać powoli, z ogromną tremą. Sięgałam po stonowane kolory i kreśliłam coraz odważniejsze ilustracje do opowieści, której jeszcze nie znałam. Wiedziałam jedno: chcę być tancerką. Chcę wyzwalać w ten sposób uczucia w widzach, tak jak tamta baletnica, która wyzwoliła coś we mnie. Oczywiście wówczas nie umiałam nazwać tego, co poczuło moje serce. Dziś wiem, że była to miłość.
Najpierw usłyszała trzask, dopiero później poczuła ból. Wchodziła właśnie stromymi schodami, prowadzącymi na trzecie piętro przeszklonego biurowca, znajdującego się w samym centrum Warszawy. To w tym miejscu spełniały się marzenia wielu osób pnących się po szczeblach kariery zawodowej. Anna też spełniała tutaj swoje marzenia, lecz nie w korporacji, tylko na sali treningowej prestiżowego klubu sportowego, w którym pracowała.
Oblał ją zimny pot. Zakręciło jej się w głowie, a kolano rwało, jakby dźgane od środka nożem. Kobieta kucnęła i upuściła torbę. Płatki śniegu, na wpół roztopione, opadły z puchówki na podłogę.
– Kiedy to się wreszcie skończy? – wymamrotała pod nosem, starając się nie krzyknąć z bólu. Wyprostowała się powolutku, podniosła zabrudzoną torbę, w której miała ubrania do ćwiczeń, i powoli ruszyła dalej. Po ostatniej wizycie w przychodni dla sportowców Anna nabrała nieco optymizmu. Pani doktor zapewniła ją, że choć z jej kolanem nie jest najlepiej, to jednak dobry lek, kompresy i zmniejszenie intensywności ćwiczeń powinny zniwelować ból i sprawić, że będzie jej coraz rzadziej doskwierał. Łatwo powiedzieć! Dla lekarki, która wyrecytowała zalecenia z szybkością światła, to była pestka.
– Są gorsze schorzenia, proszę mi wierzyć! – odezwała się, a Anna pomyślała, że była to próba pocieszenia i zmotywowania pacjentki, która według pani doktor powinna przekonać ją do tych wszystkich procedur i, co najważniejsze, ograniczenia treningów.
– Tak jest! – odburknęła, wiedząc, że oszukuje nie tylko panią doktor, lecz przede wszystkim samą siebie.
Ta wizyta odbyła się miesiąc temu. Co się zmieniło?
Po pierwsze, Anna miała zmniejszyć intensywność i częstotliwość treningów, a wcale tego nie zrobiła, ciągle odkładając to na później. Po drugie, jej dobiegające czterdziestki ciało najzwyczajniej w świecie było zmęczone kilkunastoletnimi treningami.
– Cześć – powiedziała mniej energicznie niż zazwyczaj, wchodząc do dużego hallu, w którym mieściła się recepcja klubu. Dla Anny to było najlepsze miejsce na ziemi. No, może prócz własnego mieszkania, o ile nie gościła w nim jej mama, Zofia. Innym bywalcom klub kojarzył się raczej z wyrzeczeniami, nadludzkim wysiłkiem, często niedoścignionymi marzeniami, związanymi z kształtowaniem własnej sylwetki. Czasem mówiono na niego „piekiełko”. I wcale to określenie nie tyczyło się sauny, która stanowiła integralną część tego miejsca.
Luśka, młodziutka dziewczyna za kontuarem, podniosła na Annę wzrok znad komputera i wypowiedziała tylko jedno słowo:
– Kolano?
– Tak, ale zaraz mi przejdzie. – Anna siliła się na spokój. Robienie dobrej miny do złej gry weszło jej w krew. Ponieważ rzadko zdarzało jej się egoistycznie pomyśleć o sobie, była pewna, że już w momencie poczęcia umiała się trzymać, bojąc się zdradzić swoje uczucia.
– Usiądź, masz jeszcze dwadzieścia minut do zajęć. – Lusia zmieniła ton. Wyjęła telefon i wystukała wiadomość, a potem obdarzyła Annę szerokim uśmiechem.
– Zrobiłaś to? Za moimi plecami?! – Anna właśnie usiadła na kanapie i oparła na niej bolącą nogę. – Kogo tu ściągasz na moje miejsce?
Lusia fuknęła, podeszła do Anny i usiadła obok.
– Obie wiemy, że nie poprowadzisz dziś zajęć. A ja nie mogę na ostatnią chwilę odesłać klientek z niczym. Dla większości z nich to być albo nie być...
– Nie przesadzaj – odparła Anna ironicznym tonem, choć sama na miejscu Luśki zrobiłaby to samo. Jednak ciągle wierzyła, że to, co się dzieje, to tylko głupi sen, z którego się zbudzi zdrowa i będzie mogła dalej „fikać”, jak to mawiała jej mama.
Anna rozejrzała się po hallu. Dwa fotele stały puste, ale z szatni w ich kierunku szła już grupka przebranych do ćwiczeń kobiet.
Lusia postanowiła nic więcej nie mówić i robić swoje.
– Daj spokój, Luśka. Za chwilę mi przejdzie. Mam maść rozgrzewającą. – Anna musiała udowodnić swoje zdolności lekceważenia bólu. Oparła dłonie na poręczy kanapy, podciągnęła się na nich i delikatnie opuściła nogę. Kuśtykając, skierowała się do szatni dla trenerów. Dopiero tam zdjęła wilgotną od śniegu kurtkę, szalik i czapkę, które cisnęła w kąt. Musiała zachować zimną krew, zignorować ból, zacisnąć zęby. Wyciągnęła z torby swoje ulubione legginsy, skarpetki i spraną bladoróżową bluzkę. Przydałoby się odświeżyć robocze ciuchy. Uśmiechnęła się pod nosem i w myślach przeliczyła, czy jest to możliwe jeszcze w tym miesiącu, czy raczej powinna przełożyć realizację tego pomysłu na czas bliżej nieokreślony. Znowu. No, ale ten miesiąc był wyjątkowy. Jutro mikołajki, czas na świąteczny cud. Grudzień był okresem, kiedy nawet w Annę wstępował optymizm i wiara, że wszystko będzie dobrze. Choć dziś ten optymizm lekko kulał. Tak jak ona.
Gdy jedną ręką próbowała włożyć nogę do legginsów, a drugą wyciągała z torby telefon komórkowy, by sprawdzić godzinę, ten zaczął grać Kalinkę.
– Niezłe brzmienie. Jak wrócę, to cię uduszę – wymamrotała Anna do rozmówcy, krzywiąc się z bólu. Dzwoniła Natalia, która uwielbiała psoty, zupełnie nie zważając na to, ile miała lat.
– Pasuje do ciebie. – Śmiech córki po drugiej stronie uświadomił Annie, że za wszelką cenę musi poprowadzić zajęcia. Dziś, jutro i każdego następnego dnia. – Mamo, mogę zjeść twoją porcję naleśników? Dzięki. No to pa.
Anna nie zdążyła odpowiedzieć. Gdyby nie sytuacja kryzysowa, uśmiałaby się do łez. Nie ze względu na rechot, lecz emocje, które w tym przypadku zawsze łączyły się ze wzruszeniem. A przypadek był szczególny. Dotyczył jej córki. Prawie dorosłej. Prawie.
Kuśtykając, Anna wyszła z szatni, zostawiając w niej zdrowy rozsądek. Obok uczestniczek zajęć ujrzała młodą instruktorkę. Podeszła do niej i warknęła:
– Zejdź mi z oczu.
Gdy ta się wycofała, Anna zerknęła na zezłoszczoną Luśkę i tylko kiwnęła głową, dając znać, że sytuacja jest pod kontrolą. Poprzednia grupa zdążyła już opuścić w pocie czoła i nie tylko salę treningową, więc Anna mogła spokojnie ją wywietrzyć i przygotować muzykę do ćwiczeń. Dziewczyny dreptały pod drzwiami, chcąc jak najszybciej wejść do środka i zająć najlepsze miejsca. To były najbardziej oblegane godziny zajęć, zatem i sala należała do największych w klubie, miała ogromne okna na całą długość ściany. Anna uwielbiała przy nich stać, wpatrując się we wciąż pędzącą Warszawę.
– Moje drogie, wchodzimy! – Szeroko otworzyła drzwi i gestem ręki zaprosiła stojące przed nimi kobiety do środka, skąd dobiegały dźwięki tanecznej muzyki. Już za kilka chwil, kiedy wszystkie się ustawią, zacznie się show. Klientki dobrze wiedziały, że na zajęciach prowadzonych przez Annę nie ma miejsca na nudę, brak profesjonalizmu czy niechęć do ćwiczeń. Instruktorka zawsze zaskakiwała je lekkością, fantazją, a przy okazji różnorodnością układów choreograficznych, co w końcowym etapie zajęć wieńczył zgrany i ekscytujący finał.
Anna uwielbiała stan fizycznego zmęczenia, któremu towarzyszyło psychiczne oczyszczenie. To właśnie dawały jej ćwiczenia fitnessu. Od kiedy w czasach szkoły średniej zapisała się na osiedlowe zajęcia aerobiku i poznała swoją instruktorkę, wówczas bardzo młodą duchem czterdziestolatkę, zaraziła się od niej pasją do tego energetycznego sportu. Po liceum, ku niezadowoleniu swojej mamy, postanowiła zdawać na Akademię Wychowania Fizycznego.
– Boże, dopomóż! – krzywiła się Zofia. Miała bowiem marzenie, jedno jedyne, by jej córka Anna w pracy powtarzała: „Tak, wysoki sądzie!”. Zofia była krawcową, sprzątaczką, kucharką. Lubiła potańcówki, choć na nie wcale nie chodziła, i rozwiązywanie krzyżówek. Namiętnie oglądała też seriale prawnicze, śniąc na jawie sen o przyszłości córki. Gdy Anna ujawniła, że ten „nieszczęsny awuef” ma kierunek o nazwie turystyka i rekreacja, Zofia odetchnęła z ulgą. Dodatkowy kurs rehabilitacji, wybrany przez córkę, wcale matce nie imponował. Dotykanie obcych ciał, i to jeszcze schorowanych, nie było tym, czego życzyłaby córce i sobie oczywiście. Mimo to Zofia wreszcie odpuściła.
– Niech będzie – powiedziała z przekonaniem. – Przynajmniej będziesz jeździć po świecie i pewnie poznasz prawnika, który będzie mówił: „Tak, wysoki sądzie!”.
Śmiały się obie, leżąc na szorstkim dywanie w salonie z zadartymi nogami opartymi o rudą meblościankę. Zofia na krążenie, Anna by złapać ostatnie, jak mniemała, chwile z mamą. Wszak dorosłe życie było tuż za rogiem.
Kierunek turystyki i rekreacji z prawdziwą turystyką nie miał za wiele wspólnego. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Liczyło się bowiem zupełnie coś innego. Anna doskonale pamięta dzień, w którym po zdanym państwowym egzaminie otrzymała tytuł wykwalifikowanego instruktora rekreacji ruchowej. Niespełna miesiąc później dostała wymarzoną pracę.
– Powinna pani ćwiczyć o wiele mniej niż dotychczas. Najwyżej dwie, trzy godziny tygodniowo, sama gimnastyka, a nie jakieś podskoki i latanie pod sufitem. – Lekarz roześmiał się i dobrodusznym wzrokiem spojrzał prosto w oczy zasmuconej Annie.
– Dwie, trzy? Co pan wygaduje?! – Anna ze złości o mało nie walnęła pięścią w biurko doktora. Ten spojrzał na nią i lekko zmrużył oczy.
– Już od dawna to pani wie – zawyrokował. – Tak samo jak to, że w przeciwnym razie wkrótce cała pani aktywność fizyczna sprowadzi się do pielęgnowania roślin na balkonie. – Ton lekarza znacznie spoważniał.
Anna przyglądała się chwilę starszemu mężczyźnie, który wzbudzał w niej ojcowską sympatię. Poczuła się przez chwilę jak niesforna nastolatka. Już dawno nie doznała takiego uczucia.
– Dobrze – odpowiedziała cichutko, zawiedziona. Nie wiedziała, jak się przełamie i zmusi do odpuszczenia tylu godzin ćwiczeń w tygodniu. A z czego będzie się utrzymywać? To pytanie było najistotniejsze w całej sytuacji.
Wychodząc od lekarza, wciąż czuła ból w kolanie. Zniżające się słońce napawało optymizmem, co zupełnie nie pasowało do stanu ducha Anny. Śnieg skrzył się bajecznie na gałęziach drzew, topniejąc pod kołami przejeżdżających obok aut.
Anna szła piechotą z przychodni w kierunku domu. By nie myśleć o nodze, zaczęła liczyć bałwany.
Miała dziś wolne. Nie lubiła tych dni z jednego powodu: nie umiała odpuścić i przestać kalkulować, kombinować, ciągle o tym wszystkim myśleć. Teraz szła, opatulona szalem, do parku. Kiedy dotarła na miejsce, zauważyła, że nie ona jedna jest spragniona promieni słonecznych. Z nieba wciąż sypał śnieżny puch, wiatr był delikatny, prawie nieodczuwalny. „Czas magii” – mawiała Zofia, gdy Anna była małą Anią. „Czas magii i marzeń” – wspominała, podtykając córce białą papeterię i kopertę zaadresowaną do Świętego Mikołaja.
Wszystkie ławki w parku były pozajmowane. Mamy z dziećmi wyległy na plac zabaw, na który Anna sama często przychodziła z maleńką Natalką. Uśmiechnęła się do wspomnień, które napłynęły do niej na widok huśtawek, zjeżdżalni i drewnianych domków, otoczonych bielą i szarością. Przeszła parę kroków w kierunku starego pnia, stojącego obok statecznej, rozłożystej, okutanej w białą czapę lipy, i usiadła na nim. Założyła wyciągnięte z torebki okulary przeciwsłoneczne i wystawiła twarz na słońce. Bardzo delikatne ciepło promieni łaskotało ją w nos. Kobieta momentalnie przestała się zamartwiać, odsuwając od siebie wszelkie złe myśli, wmawiając sobie po raz kolejny, że jakoś to będzie. Wierzyła w to, wszak nadchodziły święta, a to w ich rodzinie szczególny czas – czas na spełnianie marzeń.