Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gorący lipiec 1789 roku w Paryżu. Król poluje, królowa przebiera w damach dworu. Groźne pomruki paryskiego ludu zamieniają się w złość i pragnienie zemsty. Paryż głoduje, choruje i umiera z wycieńczenia. Wreszcie, jak już nie ma nic do stracenia, jak odchodzą dzieci, wściekłość zrywa się z kajdan zasad i prawa. Bastylia legnie w gruzach, zawiśnie każdy, kto zdradza arystokratyczne pochodzenie.
Pitou ogląda to na własne oczy, widzi tragedię nędzy i widzi rodzącą się nienawiść, która prowadzi do straszliwej przemocy… czy zło da się usprawiedliwić, czy Pitou może spokojnie patrzeć, jak wieszają ludzi, których znał… ale przecież jest po stronie ludu…
Kolejna książka Aleksandra Dumas, od której nie można się oderwać. Tak plastycznie napisana, że widzimy te zdarzenia, prawdziwe przecież, wzdragamy się zbrodniami, przeżywamy emocje, czujemy Rewolucję, która na naszych oczach się odbywa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 729
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 16 godz. 38 min
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ I
W KTÓRYM CZYTELNIK ZAZNAJOMI SIĘ Z BOHATEREM TEJ POWIEŚCI I MIEJSCEM JEGO URODZENIA
Na granicy Pikardii i Soissonnais, na tej części terytorium narodowego, które pod nazwą Isle de France stanowiło stare dziedzictwo naszych królów, pośrodku lasu rozciągającego się na przestrzeni tysiąca hektarów ziemi, wznosi się małe miasteczko Villers-Cotterêts i ginie w cieniu wielkiego parku, założonego przez Franciszka I i Henryka II.
Villers-Cotterêts słynie z tego, iż ujrzał w nim światło dzienne Karol Albert Demoustier, który w chwili, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, pisał Listy do Emilii o mitologii rozrywane chciwie przez płeć piękną owej epoki.
Dodajmy, ku poetycznej sławie miasta (niechętni nazywają je mieściną, pomimo pałacu królewskiego i dwóch tysięcy czterystu mieszkańców), dodajmy, powiadam, dla dopełnienia poetycznej jego sławy, że położone jest o dwie mile od La-Ferté Milon, w którym urodził się Racine, a o osiem mil od Château-Thierry, gdzie Lafontaine przyszedł na świat boży, zaznaczmy nadto, że matka autora tragedii Britanicus i Athalie stąd także pochodziła, i powróćmy do królewskiego pałacu oraz dwóch tysięcy czterystu mieszkańców.
Budowę pałacu rozpoczął Franciszek I, a skończył Henryk II, którego cyfra, połączona z cyfrą Katarzyny Medycejskiej, widnieje dotąd na frontonie.
Pałacyk ma także swoją sławę, służył bowiem za schronienie dla miłostek króla rycerza z panią d’Estampes i Ludwika Filipa Orleańskiego z piękną panią Montesson. Od śmierci tego ostatniego stał pustką prawie, gdy wreszcie Filip Orleański, zwany później „Egalité”, przemienił go z rezydencji monarszej w zwyczajny domek myśliwski.
Co do dwóch tysięcy czterystu mieszkańców składali się oni:
1. Z kilku szlachciców, spędzających lato w pałacach okolicznych, a zimę w Paryżu, i za przykładem księcia mających tylko pied-à-terre w miasteczku.
2. Z dosyć znacznej liczby mieszczan, codziennie w pogody i niepogody podążających z parasolami w ręku na zwykły spacer poobiedni, o ćwierć mili od miasta do szerokiego kanału, oddzielającego park od lasu i nazywanego kanałem „Huha!”, zapewne z powodu wykrzykników, jakie widok jego wyrywał z piersi astmatycznych, zadowolonych, że aż tak daleką drogę odbyły bez nadzwyczajnego zmęczenia.
3. Z większości rzemieślników, pracujących cały tydzień i tylko w niedziele wypuszczających się na wycieczki – z jakich bogatsi współbracia codziennie korzystali – oraz
4. Z garści biedaków, dla których niedziele nie istniały, i którzy napracowawszy się ciężko przez sześć dni powszednich, wymykali siódmego do lasu, po to tylko, aby sobie nazbierać chrustu na opał.
Naturalnie, gdyby sławetne Villers-Cotterêts (Villeri-ad-Cotiam-Retix) miało nieszczęście być miastem na tyle ważnym w historii, by się archeologowie nim zajmowali, wiadomo byłoby na pewno, jak powstało i jak się rozwijało, jak z osady na wieś, ze wsi na miasto się przedzierzgało, jak do szeregu lichych domków, rozrzuconych po obu stronach drogi wiodącej z Paryża do Soissons, przywabiało z powodu pięknego położenia coraz więcej mieszkańców, jak z tego znowu powodu powstawały coraz nowe ulice, jak wyrósł tak zwany rynek, ozdobny dziś w ładne domy i w fontannę z poczwórnym zegarem słonecznym, jak wreszcie i kiedy – obok skromnego kościółka położono fundamenty pod ten pokaźny zamek, to królewski, to książęcy, który dziś, smutną koleją losów, stanowi przytulisko włóczęgów i żebraków.
W epoce, w której się opowiadanie niniejsze zaczyna, zamek ów nie był już wprawdzie rezydencją książęcą, ale nie był też jeszcze żebraczą norą – był już pusty prawie, ale mieszkali w nim i dozorowali go jeszcze: stróż, ekonom i rządca. Okna tak te, co na park, jak i te, co na tak zwany plac zamkowy wychodziły, szczelnie pozamykane, nadawały jeszcze bardziej posępny obraz miejscowości – w której jednym końcu znajdował się mały domek zasługujący na to, aby mu poświęcić słów kilka.
Miał on przede wszystkim tę szczególność, że widać mu było tylko plecy.
Ale jak plecy bywają niekiedy najpokaźniejszą częścią osobnika, tak i plecy tego domku były najpoważniejszą jego częścią.
Domek należał do proboszcza, pełniącego jednocześnie obowiązki kapelana kościoła zamkowego, w którym co niedziela zawsze odprawiała się msza święta, i nadzorcy szkółki, przy której, dzięki jakimś łaskom nadzwyczajnym, istniały dwa stypendia – jedno dla kandydatów do szkoły w Plessis, a drugie dla przechodzących do seminarium w Soissons.
Oba stypendia opłacał dom Orleanów, pierwsze nosiło imię syna regenta, drugie ochrzczone było imieniem ojca księcia; oba były przedmiotem pożądania rodziców, a przyczyną ciężkich zgryzot dla tych, którzy, aby je zdobyć, musieli łamać sobie łepetyny nad najrozmaitszymi ćwiczeniami czwartkowymi.
Otóż w pewien czwartek lipcowy, 1789 roku, w dzień zachmurzony przez burzę ciągnącą od wschodu ku zachodowi, w chwili gdy na dzwonnicy, pokrytej spiczastą dachówką, wybiła godzina jedenasta, rozległo się naraz hura!... podobne do okrzyku całego pułku siepaczy, a zaraz potem, poprzez furtkę pomiędzy akacjami prowadzącą do małego domku, wtłoczyła się gromada dzieci, które podzieliwszy się na placu na pięć czy sześć grup, zaczęły zabawiać się w piłkę i gry inne.
Jednocześnie z tymi malcami, odzianymi po większej części w bluzy wytarte na łokciach i w spodnie dziurawe na kolanach, z malcami, których mieszkańcy domów nazywali pauprami, znaleźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mądrzy, jak powiadały kumoszki, chłopcy mający stać się dumą swoich rodziców.
Ci ostatni mieli na sobie bluzy całe i całe spodnie, dzięki czemu byli przedmiotem nienawiści chłopców gorzej ubranych i mniej pilnowanych.
Z min ich widać było, że byliby chętnie pobaraszkowali z „pauprami”, ale karność zmuszała ich, by pospieszać do domów rodzicielskich, gdzie czekały na nich podwieczorki w formie kromek chleba z masłem lub konfiturami.
Oprócz malców „pauprów” i chłopców „przyszłości” była trzecia jeszcze grupa chłopców, którą nazwiemy grupą „próżniaków”.
Ci nigdy nie przychodzili razem z innymi na plac zabaw, nigdy równie z innymi nie pospieszali do domów, bo prawie zawsze wysiadywali w kozie.
Gdy ich koledzy i towarzysze podążali na piłkę lub do domów na przysmaki, oni ślęczeli w klasie nad wykończeniem nieodrobionych podczas lekcji zadań lub nad douczaniem się czegoś.
Gdybyśmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usłyszelibyśmy, jak w trakcie tego, gdy jeden z „próżniaków” schodził spiesznie ze schodów, ruszając ramionami niby osioł grzbietem, gdy chce jeźdźca z siebie zrzucić, głos jakiś podniesiony wykrzykiwał zapamiętale:
– A niedowiarku!... a potępieńcze!... a gadzino!... wynoś się, gdzie pieprz rośnie; vade, vade! Byłem długo cierpliwy, mordowałem się trzy lata, ale ty wyczerpałbyś cierpliwość i samego Boga!... Wynoś się, niech cię moje oczy nie widzą!... Zabieraj sobie swoje wiewiórki, swoje żaby, jaszczurki, jedwabniki i chrabąszcze, i zmykaj do ciotki, jeżeli ją masz, do wuja, jeżeli posiadasz, do diabła wreszcie, jeżeli ci się podoba, byle bym cię tylko nie oglądał.
– Kochany panie Fortier!... – odpowiedział głosik cienki, plączący – przebacz mi pan z łaski swojej, ulituj się pan nade mną. Czy godzi się tak gniewać za jeden barbaryzm[1] i za kilka solecyzmów[2], jak je pan nazywasz?...
– Trzy barbaryzmy i siedem solecyzmów, ośle jeden?... i to w zadaniu złożonym z dwudziestu pięciu wierszy!... – wrzasnął rozzłoszczony pedagog.
– Czwartek to dzień dla mnie nieszczęśliwy – odparł pokornie głosik cienki – ale gdybym jutro dobrze napisał, czy zechciałby mi pan przebaczyć?... Niech mi pan odpowie, mój panie!...
– Trzy lata powtarzasz mi to samo, próżniaku!... Egzamin naznaczony został na pierwszego listopada, a ja dałem się uwieść prośbom twojej ciotki Anieli i podałem cię jako kandydata do stypendium wakującego w Poisson. Ładnie będę wyglądał, gdy ci go odmówią, gdy o uczniu moim powiedzą, to osioł, ten Anioł Pitou, toć to ten Angelus Pitovius asinus est![3]...
Musimy objaśnić czytelnika, że Anioł Pitou, którego pan Fortier tak nieobiecująco określił po łacinie, będzie bohaterem niniejszej powieści.
– O mój dobry panie Fortier!... o mój nauczycielu kochany!... – wołał zrozpaczony uczeń.
– Co?... Ja jestem nauczycielem twoim?... – ryknął oburzony ojciec Fortier. – Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie jestem już nauczycielem twoim, nie jesteś już uczniem moim. Wypieram się, jakobym znał cię kiedykolwiek, zabraniam ci mówić do mnie, zabraniam ci kłaniać mi się. Vade retro!... vade![4]...
– Panie – błagał nieszczęśliwy Pitou, mający, jak się zdawało, ważne powody ku temu, aby się nie poróżnić ze swoim nauczycielem – proszę, nie odmawiaj mi opieki swojej z powodu jednego nieudolnego ćwiczenia.
– Co! – wykrzyknął ojciec Fortier, wściekle zirytowany tą ostatnią prośbą – filozofujesz, a nie umiesz zrobić zadania, domagasz się mojej opieki, gdy nie potrafisz odróżnić przypadku pierwszego od czwartego?...
– Ojcze Fortier – odpowiedział na to uczeń – byłeś tak zawsze łaskawy dla mnie, nie opuszczaj mnie i teraz; jeżeli szepniesz jedno słówko biskupowi, który egzaminuje...
– Jak to?... Więc chcesz nieszczęśliwy, abym kłamstwo zadawał memu własnemu sumieniu?
– Gdy chodzi o dobry uczynek, panie Fortier, to panu to Pan Bóg przebaczy...
– Nigdy a nigdy!...
– Zresztą kto to wie?... może egzaminatorzy nie będą surowsi dla mnie niż dla Sebastiana Gilberta, mego brata mlecznego, który w zeszłym roku starał się o stypendium paryskie.
– A to idiotyczne doprawdy!... – powiedział ojciec Fortier, wychodząc na dziedziniec z dyscypliną w ręku (Pitou starał się trzymać od niego w przyzwoitej odległości) – a to rzetelnie idiotyczne – powtórzył, krzyżując ręce na piersiach i spoglądając z pogardą na swego ucznia. – Oto nagroda za moje lekcje dialektyki!... Czy to tak pamiętasz, bydlaku jeden, aksjomat: Noli minora, loqui majora volens[5]. Gilbert miał lat trzynaście, a ty masz siedemnaście, dla Gilberta byli pobłażliwi, jako dla dziecka – dla głupiego jak ty bizona wcale nie będą mieli względów.
– No... i Sebastian jest przy tym synem pana Honoriusza Gilberta, który ma osiemnaście tysięcy renty w dobrym gruncie na równinie de Pilleleux – dodał płaczliwie uczeń.
Ojciec Fortier wydął wargi, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Pitou.
– To już mniej głupio powiedziane – mruknął po chwili milczenia. – Jest to jednak przypuszczenie pozorne tylko, niczym nie uzasadnione. Species non autem corpus.[6]
– O! Gdybym ja miał ojca posiadającego dziesięć tysięcy franków renty!... – powtórzył Anioł Pitou, który jak się zdawało, zauważył, że spostrzeżenie jego wywarło pewne wrażenie na nauczycielu.
– Ba!... żebyś miał... ale nie masz... taki głupi jesteś, jak ów nicpoń, o którym Juvenal wspomina. Grzeszny to cytat – powiedziawszy to, przeżegnał się ojciec Fortier – grzeszny, ale z tym wszystkim trafny. Arcadius Juvenis. Założyłbym się, że ty i tego nie wiesz, co to znaczy Arcadius?...
– Mieszkaniec Arkadii, rozumie się – odpowiedział Anioł Pitou, prostując się z dumą.
– No więc?...
– Jak to, no więc?...
– Arkadia, kpie, była ojczyzną osłów, a u starożytnych, tak jak i u nas teraz, asinus[7] był synonimem stultus[8].
– Nie chciałem tego tak zrozumieć – odparł Pitou – nie śmiałbym przypuszczać, że taki jak pan człowiek poważny i uczony może się zniżać aż do satyry...
Ojciec Fortier spojrzał znowu z baczną uwagą na ucznia.
– Na honor!... – zawołał ułagodzony nieco pochlebstwem – są chwile, w których ten nicpoń wydaje się mniej głupi, niż jest w rzeczywistości.
– Więc, panie profesorze – zawołał Pitou, który, jeżeli nie dosłyszał ostatnich słów nauczyciela, to przynajmniej wyczytał na jego twarzy zmianę na lepsze – przebacz mi pan, a zobaczysz, jak się pięknie popiszę jutro...
– Dobrze... przystaję... – powiedział ojciec Fortier, zakładając dyscyplinę za pas na znak przymierza i podchodząc do Pitou, który wobec widocznie pokojowej demonstracji pozostał na swoim miejscu.
– Dzięki ci, dzięki, panie! – zawołał.
– Zaczekaj no!... nie śpiesz się tak z podziękowaniem... przebaczę... ale pod jednym warunkiem...
Pitou spuścił głowę, a że był na łasce i niełasce ojca Fortiera, czekał, co tam nowego usłyszy.
– Przebaczę ci, jeżeli odpowiesz dobrze na pytanie, jakie ci zadam...
– Po łacinie?... – zapytał strwożony uczeń.
– Tak... po łacinie... – odpowiedział nauczyciel. Pitou westchnął.
Podczas chwilowej pauzy wesoła wrzawa uczniów, zabawiających się na placu zamkowym, przedostała się do uszu Anioła Pitou.
Westchnął zatem znowu – i daleko głębiej jeszcze niż poprzednio.
– Quid virtus, quid religio?[9]... – rzucił mu papa Fortier.
Słowa te, niby trąba archanioła wzywającego na sąd ostateczny, uderzyły biednego Pitou, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w mózgu tak się coś zakręciło, iż przypuszczał, że zmysły traci.
Stał jak słup i nic nie odpowiadał.
Papa Fortier zażył potężny niuch tabaki.
Pitou zrozumiał, że trzeba przerwać ciszę.
– Nescio[10] – rzekł w nadziei, że gdy się po łacinie przyzna do nieświadomości, będzie miał przebaczenie.
– Nie wiesz, co znaczy cnota!... – huknął papa Fortier, dusząc się ze złości – nie wiesz, co znaczy religia?... hę?...
– Wiem po francusku – odpowiedział Anioł – ale nie wiem po łacinie.
– Zatem marsz do Arkadii... Wszystko skończone z nami, nygusie!...
Pitou był tak przygnębiony, że stał jak przykuty do miejsca, nie uczynił żadnego wysiłku, aby uciec, chociaż ojciec Fortier wydostał dyscyplinę zza pasa z taką powagą, jak generał w chwili ruszenia do ataku wydobywa pałasz z pochwy.
– Cóż się zatem ze mną stanie?... – jęknęło biedne dziecko, opuszczając ręce bezwładnie – co się stanie ze mną, gdy nie będę mógł wstąpić do seminarium?...
– A co mnie to obchodzi, co się stanie z tobą, asinusie przeklęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, może obchodzić?...
Ojciec Fortier był tak rozsierdzony, że przysięgał, nie wiedząc o tym.
– Zapominasz pan chyba, panie Fortier, że mojej ciotce zdaje się, iż już jestem proboszczem.
– Dowie się zatem, że jesteś trutniem, niezdolnym nawet na zakrystiana.
– Na Boga, ojcze Fortier.
– Mówię ci, ruszaj sobie.
– Ano, to pójdę – rzekł Pitou, jak człowiek, który powziął bolesne postanowienie. – Czy pan pozwoli mi zabrać moją szufladkę? – dodał, licząc, że może jeszcze zmięknie czułe serce nauczyciela.
– Możesz – odrzekł Fortier – zabrać sobie tę szufladkę, ze wszystkim co się tylko w niej znajduje.
Pitou poszedł na schody, do klasy, która była na pierwszym piętrze. Wszedł do pokoju, gdzie uczniowie, zebrani dokoła wielkiego stołu, udawali niezmiernie zajętych; otworzył kasetkę, zobaczył, czy nic w niej nie pozostawił i krokiem wolnym pociągnął na korytarz.
Przy schodach stał ojciec Fortier z dyscypliną w ręku. Anioł Pitou zgarbił się do samej ziemi prawie.
Nie pomogło mu to wiele i otrzymał ostatnie pociągnięcie instrumentem, któremu pan profesor zawdzięczał najlepsze postępy najlepszych swoich uczniów, i który, jakkolwiek bardzo często względem Pitou stosowany, tak mały na niego wywarł skutek.
Pozostawmy Anioła Pitou, ocierającego ostatnią łzę i podążającego do Pieux, dzielnicy miasta, w której mieszkała jego ciotka – i powiedzmy nieco o jego powierzchowności i przeszłości.
ROZDZIAŁ II
W KTÓRYM SIĘ OKAŻE, ŻE CIOTKA TO NIE MATKA
Ludwik Anioł Pitou zaczął osiemnasty rok życia. Był to chłopiec szczupły, wysoki, o rumianych policzkach, jasnych blond włosach i niebieskich oczach. Na ustach igrał mu uśmiech młodości, a spoza grubych warg przezierały ładne, ale duże zęby. Ręce miał szerokie, nogi wygięte pałąkowato, a kolana tak sterczące, że zawsze dziurawiły spodnie. Na wielkich stopach buty miał ze skóry wołowej, zrudziałe ze starości; na grzbiecie ordynarny łachman. Oto tak się przedstawiał na zewnątrz były uczeń pana Fortiera.
Trzeba uzupełnić jego obraz krótką wzmianką o stronie moralnej.
Anioł Pitou został sierotą bardzo wcześnie. Ojciec umarł, gdy był niemowlęciem, matka, gdy zaczynał dwunasty rok życia. Matka pieściła jedynaka nadzwyczajnie i pozwalała mu na wszystko, rozwinął się więc fizycznie, ale nie rozwinął moralnie. Urodzony w prześlicznej wiosce Haramont, położonej o milę od miasta, pośród ogromnych lasów, stawiał w nich pierwsze kroki i wojował z zamieszkałymi w nich zwierzętami. Mając lat dziesięć, był już świetnym ptasznikiem i zręcznym myśliwym, a jedno i drugie zdobył bez pracy, bez mozołów, zdobył instynktem, jakim natura obdarza ludzi zamieszkałych pośród gąszczów leśnych. Znał dokładnie wszystkie legowiska zajęcy i królików, wiedział o wszystkich gniazdach ptasich bez wyjątku. Dzięki silnym ramionom i wygiętym nogom, pozwalającym mu obejmować nawet najgrubsze pnie, wdrapywał się po gniazda, choćby najwyżej umieszczone, z taką zwinnością i pewnością, że wzbudzał podziw we wszystkich towarzyszach. Naśladował też głosy ptaków tak wybornie, że stadami przylatywały do niego. Łowy na błotach były tak łatwe dla Pitou, że nie zajmowałby się nimi wcale, gdyby nie spory dochód, jaki mu przynosiły. Nikt, tak jak on, nie umiał nakryć bagniska paprocią, nikt nie umiał zastawić dokładniej gałązek z lepem, nikt nie miał tak zręcznej ręki ani tak bystrego oka, nikt nie potrafił takiego jak on przyrządzić lepu.
Nic też dziwnego, że w Haramont, pośród wieśniaków czerpiących z przyrody większą połowę dochodów i mających instynktowną nienawiść do cywilizacji, zażywał Pitou wielkiego uznania, dzięki czemu matce jego ani żartem na myśl nie przyszło, iż syn jej idzie po fałszywej drodze, iż wychowanie, choćby najkosztowniejsze, mogło być w jakikolwiek sposób lepsze.
Gdy jednak poczciwa kobieta powalona została na łoże boleści, gdy poczuła, że śmierć jej zagląda w oczy, zaczęła myśleć nad tym, że należałoby jakąś opiekę zapewnić sierocie.
Przypomniała sobie, że przed dziesięciu laty pewien młody człowiek, który nocą do drzwi jej zapukał i który oddał jej na wychowanie niemowlę, z dość okrągłą sumką na wydatki, powiedział, iż większy fundusz dla maleństwa złożył u notariusza w Villers-Cotterêts.
O tym tajemniczym człowieku z początku nie wiedziała nic więcej nad to, że się nazywał Gilbert.
Ale przed trzema laty znowu go zobaczyła. Miał wtedy około dwudziestu siedmiu lat, postawę cokolwiek sztywną, zdanie stanowcze i zimne obejście. Cała jednak ta powłoka lodowa stopniała, gdy mu tylko pokazała jego dziecię. Chłopczyna był ładny, zdrów i uśmiechnięty, ojciec więc uściskał serdecznie rękę poczciwej kobiety, i wyrzekł do niej te tylko słowa:
– Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie.
Potem wziął dziecko, zapytał o drogę do Ermenonville, zaszedł z synem na grób Jana Jakuba Rousseau – i powrócił do Villers-Cotterêts.
Że miejscowość była zdrowa, a notariusz nie mógł się dość nawychwalać szkoły ojca Fortiera, Gilbert pozostawił swego malca u tego człowieka, zwłaszcza że mu się powierzchowność jego niezmiernie podobała, wyglądał bowiem na filozofa, a filozofia w owej epoce cieszyła się wielkim wzięciem nawet pośród duchowieństwa.
Załatwiwszy sprawę z dzieckiem, wyjechał do Paryża, ale adres ojcu Fortierowi pozostawił.
Matka Pitou wiedziała dobrze o tym wszystkim, a słowa: „Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie” przyszły jej na myśl w chwili niebezpieczeństwa.
To widocznie miłosierdzie boskie przywiodło jej tę okoliczność na pamięć.
Dobroczynna to widać Opatrzność czuwała nad tym, aby biedny Pitou nie został opuszczony na świecie.
Kazała prosić do siebie księdza plebana, bo sama pisać nie umiała i tego jeszcze dnia list został wyprawiony na ręce pana Fortiera, a ten zaadresował go i wrzucił zaraz w skrzynkę pocztową.
Wielki też czas był na to, bo nazajutrz biedna kobieta ducha wyzionęła.
Pitou był za młody, aby odczuć ogrom nieszczęścia, jakie nań spadło.
Popłakał trochę, nie dlatego, aby znaczenie śmierci rozumiał, ale dlatego tylko, że widział matkę zimną, bladą, zmienioną, że czuł instynktownie, iż mu jej zabrakło na zawsze, iż dom osierocony opustoszeje zupełnie. Co będzie dalej, co się stanie z nim jutro, tego nie rozumiał i wcale nie myślał o tym. Gdy odprowadził ciało na cmentarz, gdy trumnę ziemią przysypano, zasiadł na ukochanej mogile i ruszyć się z niej nie chciał, a na wszelkie mowy sąsiadów odpowiadał, że nigdy się z matką nie rozstawał i nigdy jej nie opuści.
Przesiedział tak na grobie resztę dnia i całą noc.
Zastał go na nim nazajutrz zacny doktor, bo doktorem był ów przyszły opiekun Pitou, który rozumiejąc całą doniosłość obietnicy, jaką kiedyś uczynił, przybył niespełna czterdzieści osiem godzin po odebraniu listu, aby uczynić zadość świętemu obowiązkowi.
Anioł Pitou był młodziutkim chłopczyną, gdy pierwszy raz ujrzał doktora.
Ale wrażenia w młodości otrzymane nie zacierają się nigdy. Zresztą słyszał tyle razy o tym człowieku w domu. On to oddał jego matce ową maleńką dziecinę, jemu zawdzięczała ona swój dobrobyt, jego nazywała Gilbertem, jego imię z uwielbieniem zawsze wymawiała. A kiedy zjawił się u nich po raz drugi, już jako doktor skończony, kiedy kazał matce liczyć zawsze na siebie, to matka tak była szczęśliwa i tak mu była za to wdzięczna, że biedny chłopiec czuł się także do wdzięczności zobowiązany – i choć nie wiedział, co mówi, wybąkał jednak kilka słów, że nigdy nie zapomni o tej łasce, o jakiej mu matka tak często powtarzała.
Skoro tylko spostrzegł doktora wchodzącego przez cmentarną bramę i podążającego w jego stronę, poznał go, powstał i wyszedł naprzeciw, przeczuł bowiem, że człowiekowi, który przybywał na wezwanie nieboszczki, nie mógł tak jak innym odpowiedzieć: „nie, nie pójdę”.
Gdy Gilbert wziął go za rękę, aby wyprowadzić z cmentarza, sierota nie stawiał już żadnego oporu, odwrócił tylko głowę w stronę, gdzie znajdowała się mogiła matki, i z cicha zapłakał.
Elegancki kabriolet czekał u wrót cmentarnych, doktor wsadził doń chłopca i – pozostawiwszy dom na opiece boskiej i poczciwych ludzi, pojechał do miasta, gdzie zatrzymał się w oberży „Dauphin”, najporządniejszej w Villers-Cotterêts.
Potem posłał zaraz po krawca, który stawił się z gotowymi ubraniami.
Wybrał jedno z nich dla Pitou i udał się z nim do dzielnicy, o której już wspominaliśmy, do dzielnicy Pieux. W miarę jak się tam zbliżali, Pitou zwalniał kroku, widocznie bowiem prowadzono go do jego ciotki Anieli. Tę ciotkę i zarazem matkę chrzestną, co mu imię tak poetyczne Anioła wybrała, widywał bardzo rzadko, ale zachował o niej straszne wspomnienie.
Bo rzeczywiście ciotka Aniela nie miała nic w sobie, co pociągałoby chłopca, tak jak Pitou pieszczonego przez matkę.
Ciotka Aniela była panną, a liczyła około lat sześćdziesięciu.
Źle rozumiana pobożność wyrugowała z jej serca wszystkie słodkie, a nawet ludzkie uczucia. Była to dewotka w najgorszym znaczeniu tego wyrazu, złośliwa i chciwa do najwyższego stopnia.
Nie z samej tylko żyła jałmużny; sprzedawała len, który przędła na kołowrotku, i zajmowała się wynajmowaniem krzeseł w kościele, na co miała pozwolenie kapituły. Małe sumki oszczędzane zmieniała na ludwiki i lokowała je w poduszkach starego fotela, na którym wysiadywała.
Pieniądze te przepadały dla świata i nie miały ujrzeć jasności dziennych za życia starej panny.
Doktor Gilbert podążał do mieszkania tej osoby, prowadząc ze sobą Pitou.
Panna Róża Aniela Pitou – była w tej chwili w usposobieniu różowym.
Podczas gdy w kościele w Haramont odprawiano modły przy zwłokach jej bratowej, w kościele w Villers-Cotterêts udzielano licznych chrztów i ślubów, dzięki czemu panna Róża Aniela zebrała za krzesła okrągłe sześć liwrów.
Zmieniwszy sou na sztukę trzyfrankową i dodawszy ją do poprzednio zebranego już grosza, miała znowu ludwika.
Ten nowy „ludwik” powędrował dopiero co do swych braci fotelowych, a dzień takiego zjednoczenia był zawsze wielkim świętem dla cioci Anieli.
I oto akurat, gdy po otwarciu drzwi – zamykanych zawsze na czas podobnej operacji, defilowała dookoła cennego sprzętu, aby się przekonać, iż pozory zewnętrzne nie zdradzały wartości wewnętrznej – wszedł doktor z Pitou.
Scena wstępna mogłaby być uznana za scenę wzruszającą, gdyby nie to, że Gilbert zanadto był spostrzegawczy – dla niego była to jedynie komedia.
Ujrzawszy siostrzeńca, stara panna zaczęła się rozwodzić o swej bratowej, którą niby serdecznie kochała, a nawet zaczęła udawać, że łzy ociera.
Doktor, który ze swej strony chciał zbadać do głębi dewotkę przed powzięciem postanowienia, zaczął mówić o świętych obowiązkach ciotek względem siostrzeńców.
Ale dostrzegł, że w miarę jak rozwijał swoje teorie, twarz starej panny przybierała wyraz coraz większej chciwości.
Lewą ręką podparła brodę, na palcach zaś prawej rachowała w myśli dochód z wynajmu krzeseł; wypadek zrządził, że ukończyła rachunki równocześnie z monologiem doktora, tak iż mogła mu wnet odpowiedzieć. I odpowiedziała mu, iż pomimo wielkiej miłości, jaką czuła dla siostry, pomimo współczucia, jakie w niej wzbudzał siostrzeniec, skromne dochody nie pozwalają ani myśleć o tym, aby jako ciotka i matka chrzestna – zajęła się ubogim sierotą.
Doktor spodziewał się odmowy i nie zdziwił się nią wcale; wyznawca nowych idei, pomimo że wyszedł dopiero pierwszy tom pracy Lavatera, zastosował już jego zasadę badania fizjonomii do chudych i żółtych policzków panny Anieli.
Badanie to doprowadziło go do przekonania, że małe, świecące oczka starej panny, długi jej nos i wąskie wargi były uosobieniem chciwości, egoizmu i hipokryzji.
Odmowna odpowiedź panny Róży Anieli Pitou, jak już powiedzieliśmy powyżej, nie wzbudziła w nim najmniejszego zdziwienia.
Chciał jednak, jako obserwator, przekonać się, w jakim stopniu w starej dewotce panują trzy szkaradne wady.
– Ale – powiedział – Anioł Pitou jest biednym sierotą, jest synem brata pani, nie możesz pani zatem zostawić go na łasce losu.
– Ba! A czy pan wiesz, panie Gilbert – odpowiedziała ciotka – że najskromniej licząc, ten chłopiec kosztowałby mnie sześć sou dziennie, gdyż zjadać musi przynajmniej funt chleba na dzień.
Pitou skrzywił się, zwykle zjadał on półtora funta na samo tylko śniadanie.
– A gdzie mydło na pranie bielizny, którą, jak przypominam sobie, szkaradnie brudzi?
– A pfe!... – rzekł doktor – a pfe, panno Anielo, pani, osoba tak pobożna, taka miłosierna, oblicza tak skrupulatnie, gdy chodzi o siostrzeńca i chrześniaka.
– Nie liczę wcale wydatku na naprawę jego ubiorów – wybuchnęła dewotka, która przypomniała sobie, że jej siostra Magdalena ciągle prawie przyszywała nowe wyłogi do bluzy i nowe łaty do spodni Anioła Pitou.
– Odmawia pani zatem miejsca u siebie siostrzeńcowi, odpycha pani sierotę od progów swego domu; zmusza go pani, by żebrał na progach obcych domów?...
Panna Aniela zrozumiała, jaki wstręt poczuliby dla niej wszyscy, gdyby jej siostrzeniec naprawdę był zmuszony do takiej ostateczności.
– Nie – rzekła – nie odmawiam, podejmuję się zająć biednym dzieckiem.
– A!... – wykrzyknął doktor, uradowany, że znalazł jakieś lepsze uczucie w sercu, które miał za zupełnie wygasłe.
– Tak – ciągnęła dalej stara panna – wezmę go, zarekomenduję ojcom augustianom z Bourg-Fontaine jako braciszka – posługacza.
Doktor był filozofem, a znana jest wartość wyrazu „filozof” w owym czasie.
W tej chwili postanowił więc on wyrwać księżom augustianom neofitę i to z taką chciwością, z jaką ojcowie radzi by z pewnością wyrwać filozofom każdego adepta.
– Nie... nie!... – zaczął, zagłębiając rękę w wielkiej kieszeni – ponieważ jest pani, kochana panno Anielo, w tak trudnym położeniu, że musiałabyś z powodu braku funduszy oddać siostrzeńca obcym, poszukam zatem kogoś innego, kto zająłby się losem biednego sieroty, za sumę, jaką na ten cel przeznaczam. Sam opieki przyjąć nie mogę, bo muszę wracać do Ameryki. Przed wyjazdem umieszczę siostrzeńca u jakiegoś rzemieślnika na naukę. Pitou sam wybierze sobie rzemiosło, do jakiego ma powołanie. Podczas mojej nieobecności wyrośnie, a po moim powrocie będzie już miał fach, i wtedy zobaczę, co można będzie zrobić dla niego. No dalej, moje dziecko, pożegnaj ciotkę – powiedział doktor – i chodźmy.
Jeszcze Gilbert nie dokończył, gdy Pitou podbiegł do starej panny z wyciągniętymi ramionami, bo bardzo mu się spieszyło pocałować ją, pod warunkiem że będzie to pocałunek ostatni, że będzie on znakiem rozstania się z nią na zawsze.
Ale oświadczenie doktora „za sumę, jaką na ten cel przeznaczam”, jego ruch ręką w stronę kieszeni, w której prawdopodobnie musiało się znajdować sporo grosza, rozgrzały chciwość dewotki.
– A!... – zawołała – a czy pan wie, kochany panie Gilbert, o jednej jeszcze rzeczy?...
– O czym?... – spytał doktor.
– Ależ o tym, Boże kochany, że nikt nie może bardziej ode mnie kochać tego biednego dziecka!...
I powiedziawszy to, panna Róża Aniela otworzyła ramiona i chwyciła Pitou w objęcia, a jednocześnie złożyła na obu jego policzkach po kwaśnym pocałunku, po których biedny chłopiec zadrżał od stóp do głowy.
– O bezwarunkowo – odrzekł doktor – wiem o tym dobrze, i dlatego też tylko przyprowadziłem go najpierw do pani, jako naturalnej jego opiekunki. Ale to, co mi pani powiedziała, przekonało mnie, że pomimo dobrych chęci nie może pani nic zrobić dla Anioła!... Widzę dobrze, że pani za uboga na to, aby nieść pomoc biedniejszym.
– Ach, drogi panie Gilbert, czy nie ma Boga w niebie, czy nie żywi on wszystkich stworzeń swoich?...
– Święta to prawda – odparł Gilbert – Bóg daje pożywienie ptakom, ale nie umieszcza sierot u rzemieślników. Małego Pitou, widzi pani, trzeba nauczyć rzemiosła, to dla pani, przy jej szczupłych dochodach, byłoby po prostu ponad siły...
– Gdyby jednak dał mi pan tę sumkę, panie doktorze?...
– Jaką sumkę?...
– Tę, o której pan wspomniał dopiero, sumkę, którą pan ma w kieszeni – dodała stara, wskazując palcem kieszeń doktora.
– Dałbym ją z pewnością, droga panno Anielo, ale uprzedzam, że pod jednym tylko warunkiem.
– Pod jakim?...
– Że dziecko zdobędzie jakieś stanowisko.
– Ależ zdobędzie, zdobędzie... przysięgam na mój honor, na honor Anieli Pitou – rzekła stara dewotka, trzymając ciągle oczy skierowane na kieszeń doktora.
– Przyrzeka mi to pani?...
– Przyrzekam.
– Uroczyście?...
– Ależ kochany panie Gilbert, klnę się panu na Boga. – I panna Aniela wzniosła w górę wychudłą rękę.
– A zatem – rzekł doktor, wydobywając wypchany woreczek – gotów jestem, jak pani widzi, dać pieniądze, tylko jaką da mi pani rękojmię za dziecko?
– Przysięgam panu, panie Gilbert, przysięgam na ten krzyż Chrystusowy.
– Nie przysięgajmy za dużo, kochana pani, ale lepiej napiszmy i podpiszmy to, co ułożymy.
– Podpiszę, panie Gilbert, podpiszę.
– U notariusza?...
– A jakże.
– No to chodźmy do papy Niqueta.
Notariusz Niquet, którego z powodu dawnej z nim znajomości tak przyjacielsko nazywał doktor Gilbert, był najpoważniejszym notariuszem w okolicy.
Panna Aniela znała go dobrze, nie protestowała więc przeciw wyborowi doktora i udała się z nim zaraz do kancelarii rejentalnej, gdzie spisano akt, na mocy którego Róża Aniela Pitou podejmowała się wyszukania dla Ludwika Anioła Pitou jakiegoś stosownego zajęcia – za co dostawała zaraz dwieście liwrów.
Umowa zawarta została na lat pięć, doktor złożył więc u notariusza osiemset liwrów, bo dwieście uiścił z góry.
Nazajutrz, uregulowawszy niektóre interesy i rachunki z kimś, do którego później powrócimy, opuścił Villers-Cotterêts.
Panna Pitou zaś z dwustu otrzymanych liwrów schowała do fotela osiem błyszczących ludwików, osiem zaś pozostałych liwrów schowała do fajansowego kubka, w którym przechowywała od lat trzydziestu czy czterdziestu rozmaite monety drobne i z których powstawały owe złote sztuki grzebane w fotelu.
ROZDZIAŁ III
ANIOŁ PITOU U CIOTKI
Widzieliśmy już poprzednio, jak mało miał ochoty Anioł Pitou do dłuższego pobytu u dobrej ciotki Anieli. Biedne dziecko, obdarzone doskonałym instynktem, przeczuwało, ile ten pobyt wróży mu zmartwień, niepokojów i wstrętu.
Nie zaraz po wyjeździe doktora Gilberta oddała go ciotka do rzemiosła, nie to jednak było powodem złego nastawienia Pitou do swej opiekunki.
Notariusz uczynił jej raz nawet w tym względzie delikatne przypomnienie, ale panna Aniela odpowiedziała, że Anioł jest jeszcze za młody, a szczególnie za delikatny, aby zmuszać go do robót przechodzących może jego siły fizyczne.
Notariusz uznał w tym dobre serce panny Anieli i odłożył naukę do kolejnego roku.
Chłopiec kończył dopiero rok dwunasty, nie było więc nic jeszcze tak pilnego.
Zainstalowawszy się już u ciotki, która przemyśliwała jedynie, jaką z sieroty wyciągnąć korzyść, Pitou zaczął znów pośród lasów wieść w Villers-Cotterêts takie samo życie, jakie prowadził w Haramont.
Wycieczki topograficzne wskazały mu, że na drodze do Dampleux, Compiègne i do Vivieres znajdowały się najlepsze błota, że kanton Bruyere-au-Loup był najbogatszy w zwierzynę.
Zdobywszy powyższe wskazówki, wziął się Pitou do dzieła.
Najbardziej potrzebne mu rzeczy nie potrzebowały żadnych nakładów, bo były to: lep i gałązki z lepem. Lep przyrządzał z kory ostrokrzewu, utłuczonej w moździerzu i rozcieńczonej wodą; co do gałązek, te były przecież na brzozach.
Przygotował sobie tysiące tych gałązek, duży garnek lepu najlepszego gatunku i pewnego pięknego poranka, wziąwszy u piekarza, na rachunek ciotki, czterofuntowy bochenek chleba, wyruszył o wschodzie słońca i po całodziennej nieobecności powrócił dopiero wieczorem.
Nie powziął podobnego postanowienia bez zastanowienia się nad jego skutkami.
Przeczuwał dobrze burzę.
Nie był Sokratesem, ale znał tak dobrze charakter ciotki Anieli, jak sławny nauczyciel Alcybiadesa usposobienie żony swej Ksantypy. I nie mylił się wcale w swoich przewidywaniach; ale liczył na to, że zażegna burzę, skoro pokaże dewotce owoce trudów swoich. Nie przewidywał tylko tego, gdzie piorun weń uderzy.
Uderzył go, gdy tylko wchodził.
Panna Aniela umieściła się za drzwiami i tu czekała na powrót siostrzeńca, a gdy ten postawił tylko nogę na progu, dostał takiego kułaka w kark, że bez żadnych innych objaśnień poznał wybornie od razu kościstą rękę starej panny.
Miał Pitou kark bardzo twardy, pomimo jednak że zaledwie poczuł szturchańca, udał, dla udobruchania ciotki, rozsierdzonej bardziej jeszcze bólem palców, jakiego się nabawiła uderzeniem, udał, że został tak silnie pchnięty, iż upadł aż na drugim końcu pokoju.
Gdy jednak zauważył, że ciotunia, porwawszy kądziel, zmierzała w jego stronę, wyciągnął śpiesznie z kieszeni talizman, sądząc, iż sobie nim okupi przebaczenie. Talizmanem tym były dwa tuziny ptaków, tuzin maszek i sześć drozdów.
Panna Aniela zrobiła wielkie oczy, gderała jeszcze dla formy, ale wzięła owoc łowów siostrzeńca i zbliżyła się z nim do lampy.
– Co to takiego? – zapytała.
– Ptaki, jak widzisz, kochana cioteczko Anielo – odpowiedział Pitou.
– A zdatne to do jedzenia? – podchwyciła żywo stara panna, która jako dewotka była naturalnie strasznie łakoma.
– Czy zdatne do jedzenia! – powtórzył Pitou. – Pewno, że zdatne, toć to maszki i drozdy przecież.
– A gdzie je ukradłeś?...
– Nie ukradłem, ale złapałem. Na bagnie.
– Co to jest bagno?
Pitou spojrzał, mocno zdziwiony, na ciotkę. Nie mógł uwierzyć, aby mogło być na świecie tak głupie stworzenie, które nie wiedziałoby, co to bagno.
– Co to bagno? – powtórzył. – No bagno to jest bagno.
– Tak, ale ja nie wiem, co to takiego.
Ponieważ Pitou bardzo był względny na wszelkie nieświadomości, objaśnił zatem:
– Bagno jest to błoto w lesie, dokoła którego obsadza się gałązki z lepem; gdy ptaki przychodzą pić, na to się łapią i kwita.
– Na co się łapią?
– Na lep.
– Aha! – rzekła ciotka Aniela – teraz to rozumiem, ale skąd wziąłeś pieniądze na to?
– Pieniądze? – zawołał zdziwiony Pitou, że go posądzano o posiadanie mamony – pieniądze, ciotko Anielo?
– Tak.
– Nikt mi nie dawał żadnych pieniędzy...
– Za co kupiłeś lep?
– Sam go zrobiłem.
– A gałązki?
– Także sam zrobiłem...
– A zatem te ptaki...
– Co takiego, te ptaki?
– Nic cię nie kosztują?
– Oprócz fatygi...
– Często można chodzić na te bagna?
– Co dzień chociażby.
– No to dobrze.
– Można, ale nie trzeba...
– Nie trzeba... czego?
– Chodzić tam codziennie.
– Z jakiej przyczyny?
– Bo to rujnuje.
– Rujnuje? Kogo rujnuje?
– Bagno. Rozumie ciotka przecie, że ptaki, które się już raz złapało...
– To co?
– To już się tam nie znajdują.
– Prawda – powiedziała ciotka.
Po raz pierwszy dopiero, jak był u niej, przyznawała mu ciotka rację, toteż Pitou był zachwycony.
– Ale – powiedział – w tych dniach, w których nie chodzi się na bagniska, można się udać gdzie indziej. W dnie, w które nie łapie się ptaków, można złapać co innego.
– Co takiego?
– Króliki.
– Króliki?
– Mięso się z nich zjada, a skórki sprzedaje. Każda skórka warta jest dwa sou.
Ciotka Aniela spojrzała z zachwytem na siostrzeńca; nigdy nie sądziła, ażeby tak był oszczędny.
Teraz dopiero ukazał się jej Pitou we właściwym świetle.
– Czy ja bym sprzedawała te skórki?...
– Pewno – odpowiedział Pitou – moja matka zawsze je sprzedawała.
Dziecku ani na myśl nie przyszło, że mógłby żądać czegoś więcej za produkcje, jakich dostarczały jego łowy, ponad część swoją przy jedzeniu.
– Kiedy pójdziesz łapać króliki? – zapytała panna Aniela.
– Jak będę miał sidła.
– Zrób je sobie!
Pitou potrząsnął głową.
– Przecież sam sobie zrobiłeś lep i gałązki.
– Lep i gałązki, to prawda; ale drutu robić nie umiem. Potrzeba mi drutu mosiężnego; ten kupuje się już gotowy u kupca.
– A ile na to potrzeba?
– O, za cztery sou – odrzekł Pitou – mógłbym zrobić dwa tuziny.
– A mając dwa tuziny, ile możesz złapać królików?
– To zależy; cztery, pięć, sześć może, a zresztą te same sidła mogą służyć na kilka razy, jeżeli ich leśniczy nie znajdzie...
– Masz pięć sou – odrzekła ciotka Aniela – idź kup drutu u pana Dambrun i jutro wybierz się na króliki.
– Jutro pójdę sidła zastawić – powiedział Pitou – ale dopiero pojutrze zobaczę, czy się co złapało.
– Dobrze, niech i tak będzie.
Drut mosiężny był tańszy w mieście niż w osadzie, bo mieszkańcy z Haramont nabywali go w Villers-Cotterêts.
Za cztery sou dostał Pitou dwadzieścia pięć kawałków, pozostałe sou zwrócił ciotce. Ta rzetelność wzruszyła starą pannę. Przez chwilę miała już zamiar podarować siostrzeńcowi pieniądz, z którego nie zrobił użytku, ale na nieszczęście była to moneta spłaszczona młotkiem, tak iż mogła uchodzić za dwa sou.
Nie chcąc pozbywać się sztuki mogącej przynieść sto procent zysku, schowała ją do kieszeni.
Pitou zauważył te ruchy, ale wcale nie zdawał sobie z nich sprawy.
Ani mu nigdy w myśli nie powstało, iż ciotka mogłaby mu sou ofiarować.
Zabrał się do składania sideł.
Nazajutrz zażądał worka od panny Anieli.
– Na co? – zapytała stara panna.
– Potrzebny mi – odparł zawsze tajemniczy Pitou. Panna Aniela dostarczyła żądany worek i włożyła weń zapas chleba i sera na śniadanie dla siostrzeńca i obiad, po czym Pitou wyszedł zaraz w stronę Bruyere-aux-Loup.
Ciotka Aniela tymczasem oskubała maszki, przeznaczone dla siebie na śniadanie i obiad, potem dwa drozdy zaniosła ojcu Fortierowi, cztery pozostałe sprzedała oberżyście z Boule-d’Or, który zapłacił po trzy sou za sztukę i obiecał po tej samej cenie brać wszystkie, jakie mu będzie przynosiła.
Pani Róża-Aniela powróciła do domu rozpromieniona. Błogosławieństwo niebios zstąpiło w jej dom razem z Pitou.
– A! – rzekła, zajadając maszki tłuste jak ortolany, a delikatne jak figojadki – wielka to prawda, że dobry uczynek nigdy nie przechodzi bez nagrody.
Wieczorem Anioł powrócił; a miał na plecach worek porządnie wypchany.
Tym razem ciotka Aniela nie oczekiwała go za drzwiami, ale na progu, nie przywitała kułakiem, lecz grymasem przypominającym cokolwiek uśmiech.
– Jestem! – zawołał Pitou, wchodząc do pokoju z miną zdradzającą zadowolone sumienie, że się dzień spędziło pożytecznie.
– Jesteś, i to z dobrym workiem – rzekła ciotka Aniela.
– A tak... – potwierdził Pitou.
– Cóż masz w tym worku? – spytała stara panna, wyciągając pożądliwie rękę.
– Buczynę – odpowiedział Pitou.
– Buczynę?...
– Rozumiesz przecie, moja ciotko, że gdyby ojciec La Jeunesse, stróż z Bruyere-aux-Loups, widział mnie kręcącego się w jego dzielnicy bez worka, zapytałby mnie na pewno: Czego ty tu chcesz, mały włóczęgo? Nie dodaję nawet, że zacząłby mnie na pewno o coś podejrzewać. Tymczasem, gdyby chciał wiedzieć, co tam robię, mając worek, odpowiedziałbym mu, że przyszedłem po buczynę, a to nie jest przecież wzbronione.
– A więc! Skoro to nie jest wzbronione, to nic by ci nie powiedział.
– Nie miałby żadnej dobrej racji.
– To ty zbierałeś przez cały dzień buczynę, próżniaku! – wrzasnęła ciotka Aniela, której zdawało się, że już przepadły króliki.
– Przeciwnie, rozstawiałem sidła, zbierając buczynę, tak iż La Jeunesse widział mnie ciągle przy robocie.
– I nic nie powiedział?
– Owszem, kazał się pokłonić ciotce. Dzielny to człowiek ten ojciec La Jeunesse.
– A króliki? – zapytała znowu ciotka Aniela, której nic od tej myśli oderwać nie było w stanie.
– Króliki? Księżyc wschodzi o północy, o pierwszej więc pójdę zobaczyć, czy się złapały.
– Gdzie?
– Do lasu.
– Jak to, o pierwszej w nocy pójdziesz do lasu?
– A jakże.
– Nie boisz się?
– Czego miałbym się bać, do licha?...
Ciotkę Anielę zachwyciła odwaga Pitou, tak jak zdziwiła ją jego przebiegłość.
Pitou, dziecko natury, nie znał żadnego z tych niebezpieczeństw urojonych, jakich boją się dzieci miasta.
Po północy wysunął się i poszedł wzdłuż muru cmentarnego.
Niewinne dziecko, które nigdy niczym nie obraziło świadomie ani Boga, ani ludzi, nie więcej bało się umarłych niż żywych.
Pitou obawiał się w tej chwili jednej tylko osoby, obawiał się ojca La Jeunesse; toteż przezornie okrążył jego dom.
Zobaczywszy, że drzwi i okna są pozamykane i pogaszone światła, Pitou upewnił się, że stróż nie był na służbie. I zaczął udawać tak dobrze szczekanie psa, że Rouflot, legawiec ojca La Jeunesse, oszukany świetnym naśladownictwem, odpowiedział mu pełnym głosem, wietrząc wkoło drzwi.
Od tej chwili Pitou był zupełnie spokojny.
Skoro Rouflot był w domu, ojciec La Jeunesse musiał się także tam znajdować.
Ojciec La Jeunesse i Rouflot tak byli nierozłączni, iż gdy się ujrzało jednego, można było być pewnym, że drugi wnet się ukaże.
Pitou uspokojony, skierował się ku Bruyere-aux-Loups.
Sidła zrobiły co należało; dwa króliki się złapały i zadusiły.
Pitou włożył je w kieszeń swego na wyrost ubrania i powrócił do ciotki.
Stara panna leżała już w łóżku, ale chciwość nie pozwalała jej zasnąć; jak Pierrette w bajce Lafontaine’a, tak i ona rachowała zyski, jakie mieć może ze sprzedaży po cztery skóry królicze tygodniowo; te rachunki tak ją właśnie rozmarzyły, że oka zmrużyć nie była w stanie. Usłyszawszy, że Pitou wrócił, wstrząsnęła się nerwowo i zapytała, co przyniósł.
– Jedną parę! Ciotko Anielo, ale to nie moja wina; króliki ojca La Jeunesse są widocznie bardzo sprytne.
Ta jedna para przeszła jednak oczekiwania ciotki Anieli.
Trzęsąc się z radości, wzięła biedne zwierzątka, obejrzała ich skóry i wyniosła do spiżarni, która nigdy nie przechowywała takich zapasów.
Potem słodkim głosem namówiła chłopca, ażeby się położył, co zmęczone dziecko zaraz zrobiło, nie dopominając się o wieczerzę i rosnąc znowu z tego powodu w opinii ciotki.
We dwa dni Pitou przedsięwziął nową wyprawę i złowił aż trzy króliki.
Dwa z nich zostały zaniesione do oberży pod Boule d’Or, trzeci na probostwo.
Ciotka bardzo dbała o ojca Fortiera, a ten przez wdzięczność polecał ją pobożnym duszom parafii.
Rzeczy szły dalej w tym samym porządku przez trzy czy cztery miesiące.
Ciotka Aniela była zachwycona, Pitou uważał, że ma żywot dosyć znośny.
Rzeczywiście nie miał tylko dawnej miłości macierzyńskiej, ale z resztą było mu w Villers-Cotterêts prawie takie samo jak w Haramont.
Okoliczność atoli pewna, której jednak można się było spodziewać, „stłukła naczynie z mlekiem” ciotce Anieli, a siostrzeńcowi przeszkodziła w wycieczkach.
Nadszedł oto list od doktora Gilberta z Nowego Jorku.
Filozof-podróżnik, po przybyciu do Ameryki, nie zapomniał o dziecku, którym się postanowił opiekować, i napisał do papy Niqueta, z zapytaniem, czy polecenia jego zostały wypełnione; jeżeli nie, to żądał przypomnienia pannie Pitou umowy, a w razie jej oporu – natychmiastowego zerwania kontraktu.
Położenie stało się groźne. Notariusz rozumiał swoją odpowiedzialność, udał się zatem z listem doktora do ciotki Anieli Pitou i postanowił działać energicznie.
Nie było żadnego punktu wyjścia. Wszystkie opowiadania o wątłym stanie zdrowia Pitou zostały obrócone wniwecz.
Pitou był wysoki i szczupły, ale drzewa w lesie także były wysokie i szczupłe, co im jednak nie przeszkadzało cieszyć się zdrowiem doskonałym.
Panna Aniela prosiła o tydzień zwłoki, aby mogła wybrać stosowne dla siostrzeńca zajęcie.
Pitou był tak samo smutny jak ciotka.
Zajęcie, jakim się dotąd trudnił, wydawało mu się doskonałe, nie pragnął żadnego innego. Przez cały ten tydzień nie było mowy ani o bagnach, ani o zwierzynie; zresztą była to zima, a w zimie ptaki mogą pić wszędzie, bo wszędzie mają dosyć śniegu.
Pitou nie śmiał zastawiać sideł. Śnieg zdradza ślady stóp, a wielkie jego ślady powiedziałyby ojcu La Jeunesse w ciągu dwudziestu czterech godzin, gdzie ukrywa się złodziej tępiący mu zwierzynę.
Przez ten tydzień starej pannie odrosły pazurki.
Pitou odnalazł w niej znowu dawną ciotkę Anielę, która go zawsze nabawiała tak wielkiego strachu, a która chwilowo, z powodu dobrych interesów, jakie robiła, głaskała sierotę aksamitnymi łapkami.
W miarę jak zbliżał się fatalny termin, humor dewotki stawał się coraz bardziej zgryźliwy.
Z tego powodu Pitou piątego już dnia zażądał, aby mu obrano koniecznie jakikolwiek fach.
I podał nagle wzburzonej głowie dewotki myśl, która jej wracała zmącony od sześciu dni spokój.
Była to myśl poproszenia ojca Fortiera o przyjęcie Pitou do swej szkoły, bezpłatnie, i o postaranie się dla niego o stypendium seminaryjne imienia Jego Wysokości księcia Orleańskiego.
Byłaby to nauka, która nic nie kosztowałaby panią Anielę, a pan Fortier, nie licząc już drozdów, kosów i królików, miał przecież pewne obowiązki wobec siostrzeńca kobiety, która się zajmowała wynajmem krzeseł w kościele powierzonym jego zarządowi. Anioł Pitou, obok korzyści, jakie już przynosił ciotuni w chwili obecnej, mógłby się stać wtedy dojniejszą jeszcze dla niej krówką. Nadzieje nie zawiodły starej panny. Proboszcz Fortier przyjął chłopca bez żadnego wynagrodzenia.
Dzielny to był człowiek ten proboszcz i zupełnie bezinteresowny, wiedzę swoją rozdawał chętnie biednym umysłowo, groszem swoim dzielił się chętnie z biednymi, ale był nieubłagalny pod jednym względem: solecyzmy go złościły, barbaryzmy doprowadzały do wściekłości.
Na tym punkcie nie umiał panować nad sobą, nie miał wtedy ani przyjaciół, ani nieprzyjaciół, ani ubogich, ani bogatych, ani uczniów płacących, ani niepłacących; karał każdego z nich, który na to zasłużył, a że rękę miał ciężką, razy zadawał bolesne.
Rodzice wiedzieli dobrze o tej słabości pana Fortiera i wiedzieli, że gdy synów swoich u niego umieścili, trzeba im było zdać się zupełnie na niego, bo na wszelkie skargi odpowiadał proboszcz zdaniem, które kazał wyrżnąć na linii swojej i na rączce od dyscypliny:
„Kto bardzo kocha, ten bije mocno”.
Za staraniem otóż pani Róży Anieli Pitou, Anioł Pitou został przyjęty w poczet uczniów ojca Fortiera.
Stara panna bardzo była z tego dumna, siostrzeniec okazywał mniej zadowolenia, przepadała bowiem swoboda i niezależność, z których korzystał dotąd.
Ciotka zawiadomiła pana Niqueta, że nie tylko uczyniła zadość obowiązkowi, ale uczyniła daleko więcej.
Doktor żądał tylko, aby Pitou miał jakieś stosowne zajęcie, ciotka zapewniała mu wyższą edukację. I gdzież miał tę edukację pobierać? W tej samej szkole, w której Sebastian Gilbert płacił za swą naukę i wychowanie po pięćdziesiąt liwrów.
Anioł Pitou uczył się i wychowywał darmo; no, ale z tym nie było potrzeby przechwalać się przed doktorem Gilbertem, zresztą znają wszyscy bezstronność i bezinteresowność ojca Fortiera. Starał się on naśladować swojego boskiego mistrza, który otwierając ramiona, mówił: „Pozwólcie dzieciom iść do mnie”.
Tylko że ojcowskie ręce Fortiera nie były tak łaskawe – w jednej nosił on zawsze początkowe zasady łaciny, w drugiej pęk rózeg, nie pocieszał też płaczących dzieci, ale przywoływał je przed siebie przestraszone, a odprawiał na miejsce zabeczane.
Anioł Pitou wszedł pierwszy raz do klasy z pudłem pod pachą, z rogowym kałamarzem w ręku i kilkoma piórami za uchem.
Pudło przeznaczone było na kajety i książki. Kałamarz był podarkiem od kupca korzennego, pióra zdobyła w wigilię panna Aniela od pana Niqueta.
Anioł Pitou powitany został przez kolegów, jak zwykle bywa u dzieci, a trafia się często i u starszych, to jest wyśmiewaniem.
Cała klasa wysilała się, aby go wyszydzić.
Dwóch uczniów z powodu jego jasnych blond włosów, a dwóch innych z powodu jego kolan, o których już wspominaliśmy, dostało się do kozy.
Ci dwaj ostatni utrzymywali, że nogi Pitou podobne są do lin studziennych, na których porobiono węzły.
Porównanie to obiegło stół dokoła, zyskało ogólne uznanie i wesołość chłopców, ale obraziło ojca Fortiera.
Wychodząc w południe, to jest po czterech godzinach lekcji, Pitou przez cały ten czas nie powiedział ani słowa, miał już w klasie sześciu zdeklarowanych nieprzyjaciół.
Wrogowie ci jego ślubowali przy piecu, bo ten w klasie zastępuje ołtarz ojczyzny, że dwaj z nich powyrywają mu jego żółte włosy, dwaj poobijają niebieskie porcelanowe oczy, dwaj ostatni wyprostują sterczące kolana.
Pitou nie wiedział nic zgoła o tych układach.
Wychodząc, zapytał jednego z sąsiadów, dlaczego sześciu kolegów zostawało, gdy wszyscy się wynosili.
Sąsiad spojrzał się nań z ukosa, nazwał lizusem i oddalił się, nie chcąc wcale nawiązywać dłuższej rozmowy.
Pitou nie mógł sobie zdać z tego sprawy, jakim sposobem, nie wyrzekłszy ani jednego słowa podczas lekcji, został lizusem. Ale że nasłuchał się w klasie – to od uczniów, to od ojca Fortiera tyle niezrozumiałych rzeczy, więc i oskarżenie to zaliczył do liczby tych rzeczy, które dla jego rozumu są na razie za trudne.
W domu ciotka Aniela zapytała go, czego się nauczył. Odpowiedział, że się nauczył milczenia.
Odpowiedź godna była pitagorejczyka, tylko że ten ostatni dałby ją na migi.
Po południu powrócił nowy uczeń do klasy bez wstrętu.
Lekcja poranna poświęcona była krytyce jego powierzchowności, lekcje popołudniowe przeznaczył ojciec Fortier na zbadanie jego zdolności umysłowych.
Po egzaminie ojciec Fortier przyszedł do przekonania, że Pitou miał wielkie zacięcie do tego, aby zostać Robinsonem Cruzoe, ale że bardzo słaba jest nadzieja, iżby został Fontenellem lub Boussuetem.
Podczas całego egzaminu, bardziej niż lekcja poranna uciążliwego dla przyszłego seminarzysty, uczniowie ukarani z jego przyczyny wygrażali mu pięściami.
We wszystkich krajach, zarówno cywilizowanych, jak dzikich, znak ten uważany jest za groźbę; toteż Pitou miał się na ostrożności.
Nie pomylił się wcale: skoro tylko wyszli z obrębu domu szkolnego, sześciu tych, co siedzieli w kozie, oświadczyli, że mają z nim do załatwienia rachunek za te dwie godziny.
Pitou zrozumiał, że idzie o pojedynek na pięści. Jakkolwiek nie studiował szóstego tomu Eneidy, w którym mowa jest o tym, jak młody Dariusz i stary Entelliusz uprawiali ten sport ku wielkiej uciesze Trojan – znał przecież dobrze ten rodzaj rozrywki, bo nie była ona wcale obca mieszkańcom jego rodzinnej wioski.
Oświadczył więc, że gotów jest stanąć do walki z tym, który chciałby z nim zacząć, i że gotów jest stawić czoło wszystkim – jednemu za drugim.
Oświadczenie to sprawiło wrażenie, zjednało od razu nowicjuszowi pewien szacunek.
Podał swoje warunki, a one zostały przyjęte. Plac walki otoczyło koło ciekawskich, zapaśnicy, jeden zdjąwszy ubranie, a drugi kamizelkę, zbliżyli się ku sobie.
Mówiliśmy już o rękach Pitou. Te ręce, nieprzyjemne na wejrzenie, mniej jeszcze były przyjemne w dotknięciu.
Pomimo że boksowanie nie było jeszcze w użyciu we Francji oraz że Pitou nie posiadał żadnych nawet elementarnych o tej sztuce wiadomości, natarł tak silnie na przeciwnika i tak go poczęstował w oko, iż w jednej chwili otoczyło się ono sinym kołem, tak geometrycznie zakreślonym. iż żaden matematyk nie potrafiłby go lepiej, nawet za pomocą cyrkla oznaczyć.
Wystąpił drugi. Pitou zmęczony był pierwszą walką, ale za to nowy pojedynkowicz był o wiele słabszy od pierwszego.
Toteż rozprawa była daleko krótsza.
Ten drugi dostał tak silnie pięścią w nos, że mu z niego krew pociekła dwoma strumieniami.
Trzeci wróg postradał zęba, a był najmniej poturbowany.
Inni dali za wygraną i nie stawali wcale do walki.
Pitou, przeszedłszy pośród tłumu, który się przed nim rozstępował z szacunkiem należnym zwycięzcy, powrócił do domu ciotki.
Nazajutrz trzej uczniowie, jeden z podbitym okiem, drugi z czerwonym nosem, trzeci ze spuchniętymi wargami, byli troskliwie przez ojca Fortiera badani, ale żaden nie pisnął ani słowa, żaden się z niczym nie wygadał, i dopiero w kilka dni, pobocznie, od jednego ze świadków kłótni, dowiedział się proboszcz, że to Pitou tak poznaczył swych kolegów.
Ojciec Fortier odpowiedzialny był przed rodzicami zarówno za stan umysłowy, jak i za stan fizyczny powierzonych mu dzieci.
Ojcowie poszkodowanych wystąpili do niego ze skargą. Trzeba było dać im satysfakcję. Pitou trzy dni z rzędu odsiadywał kozę.
Pierwszego dnia pokutował za oko, drugiego za nos, trzeciego za ząb.
Koza nasunęła świetną myśl pannie Anieli. Oto za każdym razem, gdy ojciec Fortier zatrzyma Anioła w kozie, nie będzie mu dawać obiadu. To postanowienie miało na celu jedynie dobro chłopca, nie można było pozwalać, aby sobie nic z kary nie robił.
Pitou odsiadywał kozę przez trzy dni z rzędu i zadowalał się przez ten czas śniadaniem i wieczerzą.
Że się „zadowalał”, może niewłaściwie powiedzieliśmy, bo Pitou nie był bynajmniej zachwycony tą przymusową dietą, ale trudno, z powodu ubóstwa języka trzeba się tym określeniem „zadowalać”.
Ponieważ poddał się karze, a nie zdradził, że działał tylko w odwecie, że bronił się jedynie od napaści, pozyskał sobie ostatecznie ogólny szacunek. Prawdopodobnie pomogły mu i te trzy uderzenia, jakie zadał przeciwnikom.
Odtąd stanowisko Pitou w szkole zostało takie jak i wszystkich innych uczniów, z tą tylko różnicą, że gdy tamci jako tako radzili sobie z lekcjami, on zawsze za nie siadywał w kozie i to daleko dłużej niż towarzysze.
W tym miejscu trzeba wspomnieć o czymś, co leżało w jego naturze, a co było właściwością jego pierwotnego wychowania – a raczej tego, że żadnego wychowania nie otrzymał. Był to pociąg do zoologii.
Słynne pudło, które ciotka Aniela ochrzciła mianem kasetki, dzięki swojej obszerności i rozmaitym wewnątrz przegródkom stało się rodzajem arki Noego, zawierającej po parze najrozmaitszych stworzeń – pełzających i fruwających.
Były tam jaszczurki i chrabąszcze, były żaby i żmije, mrówkojady i inne. Chłopak tym więcej cenił te stworzenia, im więcej kar na niego ściągały.
Podczas spacerów tygodniowych wzbogacał zawsze te swoje zbiory.
Teraz pragnął koniecznie posiąść salamandrę, które w Villers-Cotterêts bardzo były rozpowszechnione, a ponadto były herbem Franciszka I. Złapał ich wkrótce kilka.
Jedno go tylko mocno zadziwiało, a że nie był w stanie zdać sobie z tego sprawy, sądził, że było to coś, co wiedzę jego przewyższało. Nie umiał sobie oto wytłumaczyć – dlaczego te płazy znajdował zwykle w wodzie.
Poeci utrzymywali przecie, że żyją one w ogniu. Okoliczność ta źle usposobiła Pitou do poetów.
Gdy już miał salamandrę – oddał się poszukiwaniom kameleona, ale tym razem starania były daremne. Zabiegów skutek pożądany nie wieńczył.
Pitou uznał, że kameleon albo nie istniał wcale, albo też nie istniał, a przynajmniej nie żył w tych krainach.
Gdy doszedł do tego wniosku, zaniechał poszukiwań kameleona.
Inną przyczyną zatrzymującą Pitou w kozie były przeklęte solecyzmy i barbaryzmy, rozsiane wśród jego ćwiczeń niby chwasty wśród zboża.
Co do niedziel i czwartków, to jest dni wolnych od nauk, spędzał je na bagnach, na łapaniu ptaków i zwierzyny, że jednak rósł ciągle, był już pięć stóp i cztery cale wysoki, a gdy lat miał szesnaście, zdarzyło się pewne coś, co odciągało Pitou od ulubionych jego zajęć.
Na drodze do Bruyere-aux-Loups leży osada Pisseleu, bodaj czy nie ta sama nawet, od której wzięła nazwisko piękna Anna d’Weilly, kochanka Franciszka I. Była w tej osadzie zagroda ojca Billota, a na progu tej zagrody zawsze przypadkowo, ale za każdym razem, ilekroć tylko przechodził Pitou, wystawała śliczna dziewczyna, mogąca mieć lat siedemnaście do osiemnastu, świeża, żywa, wesoła, imieniem Katarzyny na chrzcie świętym nazwana, najczęściej atoli po nazwisku ojca krótko „Billot” nazywana.
Pitou najpierw zaczął się jej kłaniać nieśmiało, potem pomału odważał się na uśmiech przy ukłonie, a jednego dnia, ukłoniwszy się i uśmiechnąwszy, przystanął i zdobył się na powiedzenie:
– Dzień dobry, panno Katarzyno!
Uważał to za straszną śmiałość.
Katarzyna była bardzo dobrą dziewczyną, odpowiedziała więc chłopcu jak staremu znajomemu, bo rzeczywiście znała go dobrze, skoro od lat dwóch widywała, jak przechodził koło nich przynajmniej raz na tydzień. Tylko że Katarzyna widywała Pitou, a Pitou nie widywał Katarzyny. Bo Pitou miał wtedy lat tylko czternaście, a Katarzyna już szesnaście.
Teraz zaczęła cenić jego talent.
Pitou przynosił jej prezenty z najpiękniejszych ptaków i najtłuściejszych królików. Wynikło z tego, że Katarzyna zaczęła prawić Pitou grzeczności, on zaś, który je słyszał tak rzadko, poddał się urokowi tej nowości, i zamiast chodzić jak dawniej do Bruyere-aux-Loups, zatrzymywał się w połowie drogi, a zamiast jak dawniej spędzać dzień na zbieraniu buczyny i zastawianiu sideł, krążył około chaty ojca Billot, aby bodaj na jedną chwilkę zobaczyć Katarzynę.
Wskutek tego dochody ze skór króliczych znacznie upadły, drozdów i kosów prawie wcale nie bywało.
Ciotka Aniela bardzo się na to uskarżała.
Pitou odpowiadał, że króliki stały się bardzo niedowierzające, że ptaki zmiarkowały podstęp – i w zagłębieniach liści lub pniach drzewnych zaspokajały pragnienie.
Jedno tylko wobec tego sprytu królików i ptaków pocieszało kochaną ciotkę Anielę, mianowicie to, że siostrzeniec otrzyma stypendium, wstąpi do seminarium i po trzech latach zostanie proboszczem.
Najwyższym zaś i odwiecznym pragnieniem panny Anieli było zostać gospodynią u księdza.
Jak tylko Pitou się wyświęci, pragnienie to zostanie ziszczone, bo przecież Pitou nie będzie mógł nie wziąć ciotki do siebie po tym wszystkim, co dla niego zrobiła.
To tylko niepokoiło biedną starą pannę, że gdy mówiła ojcu Fortierowi o tych swoich marzeniach, odpowiadał jej, spuszczając głowę:
– Kochana panno Pitou, jeżeli siostrzeniec twój pragnie zostać księdzem, to niechajże mniej się poświęca historii naturalnej, a więcej, daleko więcej de viris illustribus[11], albo Selecta e profanis scriptoribus[12].
– Co to znaczy?... – pytała panna Aniela.
– To, że robi za wiele barbaryzmów i solecyzmów – odpowiadał ojciec Fortier.
Odpowiedź ta nabawiała zawsze pannę Anielę przykrej niepewności.
Przypisy