Antykwariat ze starymi mapami - Pierdomenico Baccalario - ebook

Antykwariat ze starymi mapami ebook

Baccalario Pierdomenico

3,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Starożytny Egipt i pobliska Kraina Puntu. Jason, Julia i Rick przekroczyli Wrota Czasu i weszli do Domu Życia, potężnej, pełnej labiryntów, biblioteki-archiwum, gdzie zgromadzone są papirusy, pergaminy i gliniane tabliczki z wielu zakątków świata.

Tym razem poszukują tajemniczej mapy, ukrytej w legendarnej Nieistniejącej Komnacie.

Niestety, tylko perfidny właściciel "Antykwariatu ze starymi mapami" posiada informację, która mogłaby ich naprowadzić na właściwy trop...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 176

Oceny
3,2 (116 ocen)
21
25
39
20
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Okładka

Karta przedtytułowa

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Nota od Redakcji

Tłumaczenie drugiego manuskryptu

Tłumaczenie drugiego manuskryptu - c.d.

Zeszyt drugi

1. Sobotni wieczór w Kilmore Cove

2. Za Wrotami Czasu

3. Mur

4. Goście

5. Nocne wyznania

6. Na tarasie

7. Archiwum

8. Modelarz

9. Domniemania

10. Wyjaśnione arkana

11. Ukryte prawdy

12. Światła w ogrodzie

13. Na zewnątrz

14. Poszukiwacz

15. Gońcy z Puntu

16. Ostatnia wskazówka

17. Ballada o dwojgu zakochanych

18. Cięty Język i Mężne Serce

19. Opuszczone Korytarze

20. Dźwięczący klucz

21. Nieistniejąca Komnata

22. Rabunek

23. W domu

24. Koniec burzy

Kilka zdjęć

Ulysses Moore

Ulysses Moore

Antykwariat ze starymi mapami

Tytuł oryginału: Ulysses Moore. La Bottego delle Mappe DimenticateTekst: Pierdomenico BaccalarioProjekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo BrunoPrzekład i opracowanie manuskryptu Ulyssesa Moore’a: Pierdomenico Baccalario Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena FabianiOpracowanie redakcyjne wersji polskiej: Dorota Koman

© 2009 Edizioni Piemme S.p.A, via Galeotto del Carretto 10 – 15033 Casale Monferrato (AL) – Italia © 2012 for the Polish edition by Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. Wydawnictwo Olesiejuk, an imprint of Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.

International Rights © Atlantyca S.p.A. – via Leopardi 8, 20123 Milano, Italia [email protected]

Przygotowanie wydania polskiego: Mozaika Sp. z o.o.

ISBN 978-83-274-0157-1

Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91 [email protected]

dystrybucja: www.olesiejuk.pl sklep internetowy: www.amazonka.pl

DTP: ThoT

Wszystkie nazwy, postacie i znaki zawarte w tej książce, zastrzeżone przez Edizioni Piemme S.p.A., są udzielone na wyłączną licencję firmie Atlantyca S.p.A. w wersji oryginalnej. Ich tłumaczenia i/lub adaptacje są własnością firmy Atlantyca S.p.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

Nota od Redakcji

Naszemu korespondentowi udało się złamać kod i przetłumaczyć drugi manuskrypt Ulyssesa Moore’a. Niestety, tajemnica miasteczka Kilmore Cove i jego mieszkańców pozostała nierozwikłana. Dlatego Pierdomenico Baccalario postanowił pozostać jakiś czas w Kornwalii, by ją rozwiązać. Jeśli chcecie wiedzieć, co wydarzyło się dotychczas, zerknijcie na koniec książki, a potem – przeżyjcie kolejną przygodę...

Redakcja „Parostatku”

Padał deszcz. Niebo było czarne jak szkolna tablica. Tylko z wieżyczki Willi Argo, ze szczytu skały, docierało światło – raz mocniejsze, raz słabsze, w zależności od podmuchów wiatru. Drzewa w parku chyliły się ku ziemi niczym źdźbła trawy. Spienione fale rozbijały się o skały.

Nestor, ogrodnik, po raz kolejny sprawdzał, czy wszystkie okna są zamknięte. Kulejąc, krążył po pokojach, omijając w ciemnościach dobrze znajome meble. Po wielu latach wiernej służby znał na pamięć wszystkie wystające szuflady, stoliki, hinduskie i afrykańskie posążki. Pamiętał nawet, żeby się schylić, przechodząc pod starą wenecką lampą w salonie.

Powoli minął schody, doszedł do portyku i zatrzymał się, by spojrzeć przez okno na mroczny od deszczu ogród. Ostrożnie oparł się o postument posągu. W migocącym świetle błyskawic wyrzeźbiona kobieta wyglądała jak żywa, zupełnie jakby naprawdę zamierzała zabrać się do naprawiania rybackich sieci.

Nestor gwałtownie zatarł ręce. Po ciemku wszedł po schodach, wzdłuż wiszących tu od lat portretów kolejnych właścicieli willi, i zajrzał do pokoju w wieżyczce. W błysku kolejnego pioruna zdążył zaledwie rzucić okiem na dzienniki i kolekcję modeli okrętów, po czym zawrócił na parter i, kuśtykając, przeszedł pod arkadą prowadzącą do kamiennego pokoju.

Zapalił światło.

Spojrzał w dół, na podłogę, gdzie wciąż jeszcze leżały kartki i ołówki, rozrzucone przez trójkę dzieci, które całe popołudnie spędziły tu, głowiąc się nad zagadką czterech zamków.

Aligator, Dzięcioł, Żaba, Jeżozwierz.

Potem dzieci otworzyły zamki...

Nestor przyjrzał się z uwagą pociemniałym od starości drzwiom. Ich zniszczone drewno pokrywały liczne zadrapania i nadpalenia. Od tej strony nie dawały się otworzyć. Były zamknięte. Zamknięte na amen.

– Miejmy nadzieję, że mają się dobrze... – szepnął ogrodnik, dotykając dłonią Wrót Czasu. Sprawdził, która godzina. Wąskie, wydłużone wskazówki jego automatycznego zegarka (prezent od starego przyjaciela zegarmistrza...) przesuwały się powoli.

– Powinni już dotrzeć... – wymruczał, zaciskając szczęki ze zdenerwowania.

Jest korytarz – powiedział Jason, odgarniając z oczu mokre włosy.

– I troszkę światła – dodała jego siostra.

Rick, który szedł za nimi, schował do kieszeni ostatni ogarek świecy, jaki im jeszcze został.

– Wydaje mi się, że jest też trochę cieplej... – stwierdził.

Zrobili kilka kroków korytarzem, wciąż trzęsąc się z zimna. Spodnie i koszule, które znaleźli w kufrach na łodzi, były dla nich o wiele za duże, a drewniane sandały niewygodne.

Na szczęście Rick miał rację, w korytarzu było znacznie cieplej niż w grocie.

Jason nachylił się, żeby zbadać grunt.

– Piasek – powiedział. – Jest pokryty piaskiem.

Julia ostrożnie dotykała kamiennych ścian. Skały były ciemne, miały zupełnie inny kolor niż te w Salton Cliff.

– Może weszliśmy do wulkanu... – zażartowała.

Rick obejrzał się, żeby raz jeszcze spojrzeć na drzwi, którymi weszli, ale na tle ciemnych ścian kamiennego korytarza nie można ich było dostrzec. I gdyby nie wiedział, że te drzwi tam są...

Zarzucił na ramiona linę, którą uparł się nieść, i ruszył naprzód.

Jason nerwowo zagwizdał.

– Uważaj, gdzie stawiasz nogi – ostrzegła go siostra. – Żebyś nie wpadł w jakąś pułapkę.

Skręcili w kolejny korytarz, prawie pod kątem prostym, i znaleźli się przed wąskimi schodami, prowadzącymi w górę.

Przez kratę w suficie dostrzegli promienie słońca.

– Nareszcie trochę słońca! – powiedział Jason, stając pośrodku słonecznej plamy.

Rudzielec pokręcił głową z przejęciem:

– To niemożliwe. Nie spędziliśmy przecież w grocie całej nocy.

Dopiero teraz Julia spostrzegła, że jej zegarek nie chodzi.

– Może to świt? – zaryzykowała.

Rick przysunął się do Jasona i stanął w kręgu światła.

– Patrząc stąd, ma się wrażenie, że słońce jest już wysoko. Musi tak być, skoro promienie wpadają przez otwór w ziemi. Nie do wiary... Nie mogło przecież upłynąć tyle czasu...

– Czy któryś z was wie, gdzie jesteśmy? – spytała Julia, dołączając do chłopców.

– Chyba... chyba pod Salton Cliff... od strony Willi Argo – spróbował ustalić Rick.

– Nie pozostaje nam nic innego, jak się przekonać – zaproponował Jason, wchodząc na pierwszy stopień.

W połowie schodów przystanęli, słysząc dobiegającą zza kraty w suficie rozmowę dwóch osób:

– ...transport żywicy w lepszym gatunku.

– Kazałeś ją przenieść na targ koło mastaby?

– Oczywiście, ale dziś nie da się nawet ruszyć, przy tylu kontrolach!

– Podziękuj faraonowi za wizytę!

– A jakże! Podziękuję mu tysiąckrotnie, jeśli następnym razem zostanie we własnym domu...

Głosy się oddaliły i nie dało się nic więcej usłyszeć.

Zdumienie dzieci nie miało granic.

– Słyszeliście? – spytała Julia.

– Głośno i wyraźnie – odparł Jason, idąc w górę.

– Słowo... faraon też?

– A ty Rick?

Rudzielec otworzył Słownik języków zapomnianych i zaczął go kartkować.

– Jedną chwilkę, Julio. Szukam, co to takiego mastaba.

Jason tymczasem dotarł na szczyt schodów i zatrzymał się przed ceglanym murem.

– Jason, a ty wiesz, co to znaczy mastaba? – spytała go siostra, ale widząc mur, szybko zmieniła temat: – Tylko nie mów, że jesteśmy zablokowani.

Jason zaczął opukiwać cegły, a po chwili powiedział:

– Jesteśmy zablokowani. Ale nie sądzę, żeby ten mur zatrzymał nas na dłużej. To prowizorka.

– Mastaba – Rick zaczął czytać łamiącym się głosem – grobowiec egipski w kształcie ściętej piramidy. Wnętrze może być zdobione freskami i rytami. Wejście do celi grobowej jest ukryte przed złodziejami.

Oczy Julii zrobiły się okrągłe ze zdziwienia:

– Sakralna budowla egipska? Cela grobowa? Złodzieje grobowców? – Obróciła się gwałtownie ku bratu i krzyknęła: – Jason!

Rick zamknął Słownik języków zapomnianych.

– Powiedzcie mi, że śnię – poprosił.

– Jason! – powtórzyła Julia. – Ukrywasz coś przed nami?

Jeśli nawet Jason coś ukrywał, jak przeczuwała siostra, to jego zdumienie było równie wielkie, jak ich. Za to graniczyło z radością.

– A zatem... to naprawdę działa... – szepnął zachwycony, opierając się o ceglany mur.

Pomyślał o swoich marzeniach na jawie, jakie snuł na pokładzie Metis, kiedy łódź nie chciała ruszyć z miejsca. I jak w końcu udało mu się sprawić, że popłynęła zgodnie z jego wielkim życzeniem do... Egiptu!

Rick spojrzał na przyjaciela, na Julię, na ten dziwny korytarz i przytaknął:

– Jasne.

– Nie jesteśmy już w Kilmore Cove. To nie może być Kilmore Cove...

Julia zesztywniała:

– Co to znaczy, że to nie może być Kilmore Cove?

Rick wskazał kratę nad nimi:

– Słyszałaś tych ludzi? Żywica, mastaba, faraon...

Jason zagryzł wargi, żeby się nie uśmiechnąć.

Julia odwróciła się w kierunku brata i wycelowała w niego wskazujący palec prawej ręki:

– Jason, teraz ty...

Ale nie zdążyła dokończyć zdania. Po drugiej stronie ktoś pukał w ceglany mur.

Trochę przed północą, kiedy burza przybrała na sile, latarnia morska w Kilmore Cove rozbłysła pomarańczowym światłem, podobnym do potężnej, rozżarzonej lampy. Wreszcie po kilku próbach dwie białe, wolno przesuwające się smugi światła zaczęły rozjaśniać noc.

Światło padało na morze, ginąc za horyzontem, a po chwili – jak wielkie białe oko – spokojnie omiatało dachy domów.

Miasteczko spało błogo, pozwalając czuwać nad sobą świetlistemu strażnikowi.

Tylko jeden samochód krążył po opustoszałych ulicach. Była to czarna, ogromna, luksusowa limuzyna, całkiem jak z filmów gangsterskich. Wycieraczki najnowszej generacji ślizgały się po przedniej szybie jak ślizgacze po lodzie.

Samochód skręcił i nawet szyba przeciwodblaskowa okazała się bezsilna wobec światła latarni morskiej – oślepiony kierowca gwałtownie zahamował.

Z tylnego siedzenia dobiegł kończący serię wyrzutów stanowczy kobiecy głos:

– Nie rób tego nigdy więcej!

Kierowca, mamrocząc, próbował coś odpowiedzieć, ale w końcu żachnął się tylko, wrzucił pierwszy bieg, potem drugi i skręcił do centrum miasteczka. Przejechał wzdłuż małego mola, zostawiając za sobą latarnię morską, i wcisnął się w jedną z wąskich, krętych uliczek.

– Tędy się nie jeździ – kobieta znów zwróciła mu uwagę.

– Ale tędy jest bliżej – odpowiedział kierowca, patrząc na nią w lusterku.

Długie fioletowe paznokcie migotały w świetle.

Limuzyna dotarła do okrągłego placu, pośrodku którego wznosił się majestatyczny pomnik jeźdźca na koniu.

Gromadka mew znalazła schronienie przed deszczem, chowając się pod brzuchem rumaka z brązu.

„Oto do czego służy sztuka” – pomyślał kierowca, uśmiechając się ironicznie.

Manewrując zręcznie, wjechał w zaułek zaledwie odrobinę szerszy od limuzyny, między stare domy, których dachy stykały się ze sobą z wielkim wdziękiem. Potoki wody wylewały się z rynien jak wodospady.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił kierowca, wyjeżdżając z zaułka.

Przed nimi, zza wycieraczek, widać było przysadzisty, dwupiętrowy dom z tarasem tonącym w kwiatach, z mansardą i spadzistym dachem.

– Wspaniale – słodkim, melodyjnym głosem odezwała się pasażerka. Kolejny raz sięgnęła po perfumy, skropiła się nimi obficie i – jak nigdy – sama otworzyła sobie drzwiczki. – Idziemy! Żwawo!

– Ja też muszę?

– Już zapomniałeś, co masz zrobić, Manfredzie? – wysyczała Obliwia Newton i, nie zamykając drzwiczek samochodu, skierowała się w stronę starego domu.

Ktoś nadal pukał w ceglany mur. Jedno uderzenie. Dwa uderzenia. Jedno uderzenie. Dwa.

– Zawracamy... – wyszeptała Julia, ale Jason dał znak, by milczała.

Jedno uderzenie. Dwa.

Były to lekkie stuknięcia, jakby ktoś chciał sprawdzić, czy mur naprawdę istnieje.

– Dlaczego stukają? – spytała Julia szeptem.

– Ktoś nas usłyszał – odpowiedział Rick. – I sprawdza grubość muru, tak samo, jak to robił przedtem twój brat.

Jason przyłożył ucho do muru.

– Co słyszysz? – spytała Julia.

– Ciebie! Jeśli się nie uciszysz...

Stuknął dwa razy w mur.

– A teraz co robisz? – zapytała nerwowo.

– Odpowiadam.

Rick, stojący trochę głębiej, pokręcił głową.

– To chyba nie jest dobry pomysł. Nie wiem, czy powinniśmy się ujawniać...

Za murem dały się słyszeć dwa stuknięcia. Potem jedno silniejsze, na które Jason odpowiedział z taką samą siłą.

– Jason... – wyszeptała siostra. – Słyszałeś, co powiedział Rick?

– Pssst! Coś się dzieje...

Dobiegły ich jakieś trudne do określenia hałasy, a po chwili ciszy skrzypienie, jakby odgłosy cięcia.

– Słyszałeś?

– Taak.

– Co to było?

– Wydaje mi się, że żelazo. Jakby ktoś skrobał żelazem po kamieniu...

Nasłuchiwali chwilę, ale wydawało się, że nieznajomy zza muru dał sobie spokój.

Nagle spod ceglanej ściany wyleciał tuman kurzu.

Jasona tknęło złe przeczucie. Odskoczył od ściany i krzyknął:

– Uciekajcie!

Rozległ się huk. I podniosła się biała chmura pyłu.

Julia zbiegła ze schodów, zwinnie omijając Ricka. Cała w pyle, nie oglądając się za siebie, biegła korytarzem, słysząc za sobą krzyk Jasona:

– Uciekaj! Uciekaj!

Usłyszała, że Rick też zaczął biec. Pędziła coraz szybciej, skręciła za róg. Dobiegł ją hałas walących się cegieł i głos kaszlącego Ricka, który powtarzał:

– Biegnij, biegnij!

W panice, nie myśląc o niczym, na oślep dotarła do drzwi, przez które tu weszli, otworzyła je, pociągając mocno do siebie, i przebiegła na drugą stronę.

W kompletnych ciemnościach potknęła się o coś i straciła równowagę.

Upadła na dywan.

Dywan?

Gdy się obejrzała, zobaczyła tylko chmurę pyłu i Wrota Czasu, zamykające się z charakterystycznym klik. Łoskot, krzyki Ricka i jej brata ucichły, jakby nigdy ich nie było.

Julia poderwała się na równe nogi jak sprężyna.

Wrota Czasu?

Gdzie zatem jest teraz?

Dywan, stolik, odsunięta szafa, błękitny tapczan i kilka foteli. Deszcz dudniący w okiennice.

– Willa Argo? – spytała na głos.

Ujrzała cień mężczyzny i wystraszona krzyknęła.

Nestor też krzyknął, upuszczając na podłogę papiery, które czytał.

Po chwili spytał już spokojnie:

– Dobrze się czujesz, Julio?

Otworzyła usta, ale nie mogła wykrztusić słowa. Wpatrywała się we Wrota Czasu i w pył wokół nich, nic nie rozumiejąc.

Nestor nadal pytał:

– A gdzie chłopcy?

Julia kręciła głową, nie mogąc pozbierać myśli. Patrzyła na zatrzaśnięte Wrota Czasu, zadrapane i miejscami nadpalone. Cztery zamki, ułożone w kształcie rombu, przyglądały się jej szyderczo.

Ricka nie było. Jasona nie było. Była tylko ona. W Willi Argo.

– Nie wiem – znów pokręciła głową. – Nie wiem...

Panią Kleopatrę Biggles, która całe swoje sześćdziesiąt pięć lat przeżyła w Kilmore Cove, zbudziło łomotanie do drzwi. Po omacku znalazła sznureczek od lampki nocnej, pociągnęła go i zapaliła światło.

– Co się dzieje, Antoni? – zwróciła się do jednego z dwóch kotów, leżących w nogach jej łóżka.

– Ty też słyszałeś?

Antoni wskoczył na parapet, sennie popatrzył przez okno, przeciągając się leniwie. Drugi kot nadal spał spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło.

– Przykro mi, że cię budzę, Cezarze, ale sądzę, że ktoś puka do drzwi.

Pani Kleopatra przetarła oczy i sięgnęła po budzik stojący na stoliku. Zamrugała z niedowierzaniem, widząc, że dopiero minęła północ.

– Kto to może być o tej porze?

Ktokolwiek to był, zastukał do drzwi ponownie i jeszcze gwałtowniej.

– Już idę, idę! – gderała pani Biggles, szukając wełnianych kapci pod łóżkiem. Nadepnęła przy tym na ogon trzeciemu kotu, który z wrażenia wskoczył na łóżko. – Wybacz mi, Marku Aureliuszu!

Szczupłymi rękami poprawiła rozczochrane włosy. Nie zapalając dużej lampy, omijając pozostałe koty, zeszła ostrożnie po drewnianych schodach.

– Z drogi, dzieci! Pozwólcie mi przejść! – zawołała, budząc tym samym wszystkie swoje dwadzieścia kotów. – Muszę otworzyć drzwi!

Deszcz uparcie bębnił w okna, zalewał doniczki na tarasie i dach mansardy. Przez szybę w drzwiach wejściowych przenikało mdłe światło latarni, w którym rysowała się jakaś sylwetka.

W oczach pani Biggles stanęły nagle podobne sceny z filmów kryminalnych, tak często oglądanych w telewizji, więc zanim otworzyła drzwi, zasunęła łańcuch od wewnątrz.

– A to pani, panno Newton! – zawołała wielce zdumiona, gdy tylko rozpoznała gościa. – Co się stało?

– Otworzy nam pani, pani Biggles? – uśmiechnęła się do niej skostniała z zimna Obliwia Newton, kuląc się w swej czarnej pelisie. – To koniec świata.

Kleopatra Biggles zdjęła łańcuch i otworzyła drzwi, wpuszczając gościa do środka. Stary parkiet zaskrzypiał pod szpilkami Obliwii Newton. Koty na jej widok, prychając, rozpierzchły się szybko po kątach.

– Panno Newton, niezmiernie mi przykro, że zastaje mnie pani w takim stroju, ale nie spodziewałam się pani. W domu jest bałagan i... – Próbowała zamknąć drzwi, lecz czyjaś potężna ręka otworzyła je z impetem.

Światło latarni padło na paskudną gębę Manfreda, który stał nieruchomo w progu – antypatyczny, zwalisty, w ociekającej deszczem pelerynie.

Przerażona Kleopatra Biggles uniosła aż dłoń do ust, a towarzyszące jej koty, Antoni i Marek Aureliusz, wysunęły pazury.

– Panno Newton! Czy ten pan jest z panią? Co... co się dzieje?

Obliwia nie raczyła nawet odpowiedzieć. Idąc śmiało przez korytarz łączący salon z kuchnią, nie zwróciła uwagi na słowa pani Biggles.

Zatrzymała się przed drzwiami do piwnicy i zaczęła bębnić palcami po ścianie.

– Cóż to, nie ma światła w tym domu? – złościła się. – Ach tak, pani Biggles, może zechce pani być tak uprzejma i wpuści również mojego kierowcę?

Uspokojona Kleopatra Biggles cofnęła się o krok, robiąc przejście.

– Proszę... – powiedziała do Manfreda.

Manfred spojrzał z obrzydzeniem na dwa koty, trzymające straż u boku pani Biggles, i wszedł. Zatrzymał się na środku pokoju, żeby strzepnąć wodę, i powiedział:

– Nienawidzę kotów.

Przed drzwiami piwnicy Obliwia Newton zdjęła pelisę, zsuwając ją nonszalancko na podłogę.

Była ubrana jak rasowa dziennikarka telewizyjna: oszałamiające szpilki wiązane na kostce, coś w rodzaju tuniki z białego lnu, przewiązanej paskiem ze sznurka, cienką bluzeczkę z długimi rękawami i mankietami ze skóry lamparta oraz etolę. Jej długą szyję zdobił wspaniały naszyjnik z kutego złota.

Na widok tego eleganckiego stroju pani Biggles machinalnie przygładziła włosy i obciągnęła nocną koszulę w niebieskie kwiaty.

– Panno Newton, ma pani wspaniałą...

– Światło! – rozkazała sucho Obliwia Newton. – Niech pani zapali światło!

Kleopatra Biggles czym prędzej zapaliła wiszącą pod sufitem lampę, która oświetliła parter słabym, mlecznym światłem.

– Nareszcie! – warknęła Obliwia, sprawdzając coś na drzwiach do piwnicy. – Nareszcie.

Pani Biggles próbowała uspokoić Antoniego i Marka Aureliusza, zdenerwowanych wtargnięciem intruzów. Po chwili zapytała naiwnie:

– Przepraszam, co pani powiedziała?

Obliwia pogładziła zamek w starych drzwiach, potem podniosła z ziemi kilka ziarenek piasku.

– Nic ważnego, moja droga... – odparła fałszywie słodkim głosem. – Dlaczego pani nie wraca do łóżka?

Tuż po tych „czułych słówkach” Manfred gwałtownym ruchem zatkał usta pani Biggles chusteczką namoczoną w chloroformie.

Stara kobieta wytrzeszczyła oczy ze zdumienia i już po chwili osunęła się w ramiona Manfreda, wprawiając w popłoch wszystkie koty, które nerwowo zaczęły krążyć po pokoju.

– Zobaczymy się później, Manfred – zasyczała Obliwia Newton. – A na razie wiesz, co masz robić.

Wyjęła z kieszeni niby-tuniki zardzewiały klucz z główką w kształcie kota, włożyła go do zamka w drzwiach do piwnicy pani Biggles i spróbowała obrócić.

Klik, zamek zaskrzypiał.