Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Troje dzieci, Jason, Julia i Rick, rozkochanych w przygodzie. Willa Argo nad urwiskiem, wysoko nad morzem, z tajemniczymi pokojami. Drzwi ukryte za szafą, zamknięte na cztery spusty, niedające się otworzyć. Ale dzieci za wszelką cenę chcą je otworzyć...
"Jeśli z czterech jedne otworzysz przypadkiem. Z czterech trzecie wskażą motto. Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć. A jeden z czterech - poprowadzi na dół." - Ulysses Moore.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 139
Spis treści
Okładka
Karta przedtytułowa
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Noto od Redakcji
Manuskrypt Kornwalia
Manuskrypt Kornwalia - c.d.
Zeszyt pierwszy
1. Zadrapane drzwi
2. Przeciąg
3. Jazda pod górę
4. W domu
5. Plan
6. Kąpiel w morzu
7. Otwarcie
8. W zawiniątku
9. Biblioteka
10. Za szafą
11. W Kilmore Cove
12. Błyskawice
13. Niezrozumiałe przesłanie
14. Przeznaczenie
15. Gdzie wszystko się zaczyna i kończy
16. Ciemne schody
17. Skok w przepaść
18. Na górze
19. Na dole
20. Grota
21. Ostatni dziennik
22. Ku portom marzeń
23. Mały kapitan
Ulysses Moore
Ulysses Moore
Wrota Czasu
Tytuł oryginału: Ulysses Moore. La porta del tempoAutor: Pierdomenico Baccalario Projekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo BrunoGrafika: Gioia GiunchiTłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani
© 2011 Edizioni Piemme S.p.A., via Galeotto del Carretto 10 15033 Casale Monferrato (AL) – Italia © 2012 for the Polish edition by Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. Wydawnictwo Olesiejuk, an imprint of Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. Międzynarodowe prawa © Atlantyca S.p.A. – via Leopardi 8, 20123 Mediolan, Włochy foreignrights © atlantyca.it www.battelloavapore.it
ISBN 978-83-7770-627-5
Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91 [email protected] wydawnictwo-olesiejuk.pl
Dystrybucja: olesiejuk.pl
DTP: ThoT Druk i oprawa: DRUK-INTRO SA
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.
Nota od Redakcji
Historia opisana w tej książce jest istotnie nieprawdopodobna i my sami jesteśmy ciekawi, jak się skończy. Wszystko się zaczęło od e-mailu, który przesłał nam nasz korespondent z Kornwalii. Co do ciągu dalszego, zdecydujcie sami, co o tym myśleć...
Redakcja „Parostatku”
Dwór nad urwiskiem ukazał się nagle, za zakrętem. Jego kamienna wieżyczka wśród drzew wznosiła się strzeliście na tle błękitu morza.
– O rany! – wykrzyknęła na ten widok pani Covenant.
Jej mąż przy kierownicy zaledwie się uśmiechnął. Minął bramę z kutego żelaza i zaparkował na dziedzińcu.
Pani Covenant wysiadła. Żwir zaskrzypiał pod jej obcasami, a ona zamrugała oczami, jakby nie mogła wprost uwierzyć w to, co widziała.
Dwór stał na skale wysoko nad morzem; słychać było fale rozbijające się o głazy, pachniało ostrym słonym powietrzem. Budynek tonął w błękicie morza i nieba, i – bliżej – w zieleni drzew ogrodu. W oddali, u stóp urwiska, widać było zatokę Kilmore Cove, a wokół niej mnóstwo domów.
Gdy pani Covenant tkwiła tak znieruchomiała na dziedzińcu z otwartymi ze zdumienia ustami, podszedł do niej starszy mężczyzna z twarzą pooraną zmarszczkami i z zadbaną białą bródką. Miał przenikliwie patrzące, rozlatane, niespokojne oczy. Przedstawił się, a ona aż podskoczyła.
– Nazywam się Nestor – powiedział. Jestem ogrodnikiem w Willi Argo.
„Ach, więc tak się ten dwór nazywa”, pomyślała, „Willa Argo”...
Podążyła za mężem i za kulejącym ogrodnikiem aż do portyku wychodzącego na morze.
– Chyba nie pomyliliśmy się? – spytała, dotykając leciutko murów, jakby upewniając się, że istnieją naprawdę.
Mąż wziął ją za rękę i szepnął: – Trzymaj się...
Wewnątrz Willa Argo była jeszcze bardziej zdumiewająca: labirynt pokoików wypełnionych meblami i przedmiotami, które wydawały się pochodzić z najróżniejszych zakątków świata. Wszystko tu było doskonałe, wszystko na swoim miejscu. Po raz pierwszy w życiu pani Covenant pomyślała, że nie chciałaby ruszyć ani jednego mebla z miejsca, na którym go postawiono.
– Powiedz mi, że to nie sen... – szepnęła do męża.
A on tylko ścisnął ją za rękę.
A zatem to była prawda: naprawdę kupili ten dom.
Pani Covenant dała się poprowadzić aż do saloniku z kamiennym sklepieniem i o kamiennych ścianach, starych i niezwykłych. Wchodziło się tam przez małą arkadę. Było też drugie wyjście, przez drzwi z ciemnego drewna na wschodniej ścianie.
– To jest jeden z najstarszych pokoi... – objaśnił z dumą ogrodnik. – Przetrwał w takim stanie ponad tysiąc lat, od czasów, gdy była tu jeszcze średniowieczna wieża. Pan Moore, dawny właściciel, ograniczył się jedynie do zamurowania szczelin okiennych i oczywiście zainstalowania przewodów elektrycznych. Wskazał im niską lampę zawieszoną w środku sklepienia.
– Jason będzie zachwycony... – powiedział pan Covenant.
Żona się na to nie odezwała.
– Macie państwo dwoje dzieci, prawda? – spytał ogrodnik.
– Tak, chłopca i dziewczynkę, jedenastoletnich – od-powiedziała automatycznie pani Covenant. – Są bliźniętami.
– I zapewne – ciągnął ogrodnik – są inteligentne, radosne, pełne życia... I będą szczęśliwe, mogąc żyć w miejscu odciętym od reszty świata i od Internetu...
Pani Covenant wytrzeszczyła oczy.
– Hmm, myślę, że tak... – odpowiedziała nieco zaskoczona. – Może niedobrze, że to mówię, ale... tak, moje dzieci są bardzo... niezależne. – Wyobraziła sobie przez moment Jasona nieustannie przyklejonego do ekranu monitora, a po chwili potrząsnęła głową. – Sądzę, że nawet bez Internetu będą szczęśliwe, mieszkając w takim domu.
– Świetnie, doprawdy świetnie – przytaknął ogrodnik. – A zatem, jeśli się pani dom podoba, możemy uznać sprawę za załatwioną.
Pan Covenant wyjaśnił żonie, że dawny właściciel, pan Ulysses Moore pragnął, żeby dom przekazano młodej rodzinie, z co najmniej dwójką dzieci.
– Chciał, żeby dom był zawsze pełen życia... – dodał ogrodnik, wyprzedzając ich przy wyjściu z kamiennego saloniku. – Powiadał, że dom bez dzieci jest jak martwy.
– Miał rację – zgodziła się pani Covenant.
Chwilę przed wyjściem przyjrzała się uważniej drewnianym drzwiom na wschodniej ścianie. Zauważyła, że w paru miejscach drewno wydawało się zwęglone, a w innych podziurawione i głęboko zadrapane.
– Co się przytrafiło tym drzwiom? – spytała.
Nestor przystanął, spojrzał na drzwi i potrząsnął głową.
– Pani wybaczy, ale byłoby lepiej, gdyby pani udała, że tych drzwi nigdy nie widziała. A co się im przytrafiło? Od kiedy zagubiono od nich klucze, przytrafiło się im wszystko. Widzi pani tu cztery dziury? Pan Moore myślał, że to może po zamkach. Próbował je otworzyć wszelkimi sposobami, ale bezskutecznie.
– A dokąd prowadzą?
Ogrodnik wzruszył ramionami.
– Kto to wie? Kiedyś może prowadziły do starej studni, która dziś zapewne już dawno nie istnieje...
Pani Covenant musnęła ręką poczerniałe i zarysowane drewno i odczuła nagły niepokój.
– Może lepiej je czymś zasłonić, żeby dzieciom przypadkiem nie przyszło do głowy próbować je otworzyć... – powiedziała, zwracając się do męża.
– Dobry pomysł... – zamruczał ogrodnik, kuśtykając w stronę wyjścia. – To najlepsze, co można zrobić; państwa dzieciom nie powinien nigdy przyjść do głowy pomysł, by próbować je otworzyć...
Znieruchomiały w głębi schodów Jason nasłuchiwał. Czuło się tu dziwny przeciąg, który przynosił odległe dźwięki. Skrzypienie mebli, pogwizdywanie wiatru, kroki zwierząt. Już raz w tym tygodniu Jason wyobraził sobie, że meble w Willi Argo obdarzone są własnym życiem: zaledwie pokój pozostawał bez ludzi, o milimetr się przesuwały. O jeden milimetr, nie więcej, żeby nikogo nie zadziwić.
Ale tym razem było to coś innego. To nie mógł być odgłos przesuwanego mebla. Ani też mew śmieszek siedzących na dachu czy jaszczurek w pnącym bluszczu, czy szczurów nad sufitem. Całkiem nie.
Tym razem posłyszał wyraźny odgłos spiesznych kroków na piętrze. Znieruchomiał, nasłuchując, a kroki się powtórzyły.
Zacisnął usta z przejęcia.
– Zatem jesteś na górze... – wyszeptał do swego tajemniczego nieprzyjaciela, jakby sobie rzucili rodzaj wyzwania.
Czy możliwe, że nikt inny z jego rodziny nie spostrzegł tej obecności? Czy możliwe, żeby ani ojciec, ani matka, ani siostra nie zauważyli, że w tym ogromnym domu jest ktoś jeszcze?
Jason to pojął natychmiast, od pierwszej chwili, kiedy wyładowywali walizki na dziedzińcu.
Willa Argo była zbyt obszernym domem, by móc ją dokładnie poznać. Dom pełen pokoi i sekretów, fascynujących i tajemniczych przedmiotów.
Kiedy się jej przyglądał po raz pierwszy, odniósł wrażenie, jakby Willa Argo wyszeptała do niego: „Nie wszystko jest takie, jak ci się wydaje, Jasonie; odkryj mój sekret”.
I on przystał na to.
Owiewany przeciągiem Jason przyglądał się zawieszonym na ścianie portretom, które ciągnęły się nad schodami do pierwszego piętra, a potem aż do pokoju w wieżyczce, na którego lustrzanych drzwiach schody się kończyły. Ojciec wyjaśnił mu, że te stare oblicza w ramach to wizerunki poprzednich właścicieli dworu i że wkrótce także oni mogą mieć swoje portrety, zawieszone wśród tych starych.
– O, nie, ja nie zamierzam pozować – odpowiedziała natychmiast Julia, której napędzała strachu każda propozycja, że będzie musiała pozostać nieruchomo na jednym miejscu więcej niż piętnaście minut.
Jasonowi natomiast podobał się taki pomysł. Dodawał człowiekowi... znaczenia. Jemu – odkrywcy czy łowcy duchów.
– W porządku... kimkolwiek jesteś... – wyszeptał.
Czy możliwe, że kroki, które przed chwilą usłyszał, należały do ducha?
Wyciągnął z kieszeni Podręcznik przerażających stworów napisany przez nieuchwytnego doktora Mesmera, bohatera kreskówek.
Znalazł stronę, której szukał, i przeczytał: Nie sądźcie, że duchy są nieme. Mogą wydawać rozmaite odgłosy (kroki, pobrzęk ciągniętych łańcuchów, dzwony) i często mogą mówić. A ponadto nie zawsze są bezcielesne.
Jason nabrał otuchy. Poza tym, że upewnił się, co do tego, kim jest ów nieprzyjaciel, te kilka słów rozwiewało jego wielką niepewność. Od dawna się zastanawiał, jak to możliwe, że na filmach duchy przenikały przez drzwi, a nigdy na przykład przez posadzkę.
Czytał dalej: Zazwyczaj duchy nękają te domy, gdzie jest jeszcze coś do skończenia.
Coś do skończenia... jasne.
Mógł zatem to być duch, który się kręcił po piętrze, żeby... coś dokończyć.
Jason przejrzał szybko rady doktora Mesmera, jak schwytać ducha, po czym wsunął podręcznik z powrotem do kieszeni.
– Teraz cię schwytam... – zasyczał.
Ale zaledwie postawił stopę na pierwszym stopniu, jakaś ręka złapała go od tyłu.
– Jason! – wykrzyknęła jego siostra, ściągając go ze stopnia – musimy iść!
Jason, pogrążony jeszcze w swej zabawie polowania na ducha, usiłował prędko sobie przypomnieć, co takiego miało się wydarzyć w świecie rzeczywistym.
„Musimy iść? Ale dokąd?”
Nic mu jakoś nie przychodziło do głowy, ale wiedział, że przekonanie Julii o istnieniu ducha na piętrze byłoby czymś niemożliwym, więc podążył za nią, przypominając sobie nagle plany popołudniowe. Rodzice wybierali się do Londynu, żeby załatwić ostatnie sprawy w związku z przeprowadzką: popakować delikatne meble, uporządkować papiery taty, ściągnąć tu obrazy mamy... i temu podobne. Mieli powrócić do Willi Argo w niedzielę rano, pilotując ciężarówkę. W tym czasie Julia i Jason mieli pozostać tu sami, pod warunkiem że będą bezwzględnie słuchać ogrodnika, pana Nestora.
By szybciej im minął ten czas, uzyskali zgodę na zaproszenie do domu Ricka Bannera, chłopca z okolicy, którego niedawno poznali w szkole.
Bliźnięta wyszły z domu.
Słońce grzało i oświetlało ogród, spływając z nieba wśród chmur. W oddali, na horyzoncie nad morzem, widać było cieniutką białą linię.
– Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego niebo na granicy z morzem staje się białe?
– Nie – odparła Julia.
Zeskoczyła z czterech stopni i wylądowała na trawie, Jason szedł za nią, po czym odwrócił się nagle, by spojrzeć w okna pierwszego piętra.
Myślał, że zaskoczy ducha. Ale nie ujrzał nikogo.
Nestor wysłuchał cierpliwie poleceń pani Covenant, lecz kiedy doszła do „dziewiątego punktu”, przerwał jej gestem dłoni.
– Proszę posłuchać: nie jestem guwernantką i nie sądzę, żeby wasze dzieci miały czas na wykombinowanie tego wszystkiego, co mi tu pani wymieniła; nie będzie was zaledwie jedno popołudnie!
– I wieczór – uściśliła pani Covenant. – Jak panu już mówiłam, panie Nestor...
Pan Covenant próbował przyspieszyć bieg spraw lekkim naciśnięciem klaksonu, ale tylko zirytował tym żonę.
– Zaraz! – krzyknęła rozjątrzona.
Nestor natychmiast wykorzystał tę przerwę i powiedział: – Proszę się nie niepokoić. Pani dzieci tak się zmordują dzisiaj poznawaniem domu ze swym koleżką, że wieczorem padną ze zmęczenia i będą spały dwanaście godzin bez przerwy.
– Tak, ale proszę posłuchać...
– Nie, za pozwoleniem, proszę, żeby mnie pani wysłuchała. Zbliża się lato i park potrzebuje solidnych porządków. Powiem pani dzieciom, co im wolno, a czego nie wolno, i może namówię, żeby mi pomogły przy roślinach w szklarni. Nic więcej nie mogę zrobić, są już duże. A poza tym, nie grozi im tu żadne niebezpieczeństwo.
Pani Covenant gestykulowała, chcąc koniecznie coś powiedzieć, ale Nestor nie dał jej szansy.
– Nawet skała nie jest groźna. Żadnemu dzieciakowi nigdy nie przyszłoby do głowy rzucać się z niej w przepaść. Może i nie zdają sobie ze wszystkiego sprawy, ale z pewnością nie do tego stopnia.
– Pan nie zna Jasona... – wyszeptała pani Covenant.
Przerwali rozmowę, ponieważ dzieci podeszły, żeby się pożegnać.
Jason oczywiście szedł tyłem, jakby bardziej zainteresowany oglądaniem domu niż odjazdem rodziców.
Idąc tak, potknął się o wąż ogrodowy i musiał wykonać gwałtowny obrót w locie, żeby nie runąć na żwir.
– Rozumie pan, co mam na myśli? – westchnęła matka Jasona.
Nestor podrapał się po białej brodzie i dodał: – Ży-wiołowy i ciekawski?
Julia zarzuciła mamie ramiona na szyję, potem wdrapała się na drzwiczki samochodu, by dać buziaka tacie. Jason ograniczył się do automatycznego pożegnania, ciągle jeszcze pogrążony w swych fantazjach.
– Przypominam wam... – zaćwierkała pani Covenant, wsiadając do auta – macie się słuchać pana Nestora i nie robić nic niebezpiecznego!
Jason i Julia, uśmiechając się, przytaknęli, stary ogrodnik ograniczył się do grymasu. Samochód państwa Covenant ruszył, sypiąc spod kół żwirem.
Rick Banner pedałował zawzięcie stromą drogą wiodącą na szczyt skały. Wielkie krople potu ściekały mu ze spoconego czoła i spływały na koszulkę. Ale nie zamierzał zmieniać przekładni. Uważał, że przerzutki są dobre dla dziewczyn. Wolał siłę nóg.
Łydki go piekły żywym ogniem, ale wiedział, że jest to zdrowy ogień: wzmacnia mięśnie. „Mięśnie i płuca, to jedyne, co ci w życiu będzie potrzebne”, powtarzał zawsze jego ojciec. A jego ojciec był kimś... na rowerze przemierzył całą Anglię, od Kilmore Cove po wyspę Skye w Szkocji i z powrotem. I ponad wszelką wątpliwość nie dysponował nowoczesnym górskim rowerem z przerzutką! Pedałował – i tyle.
Tak więc, zaciskając zęby, Rick ciągnął pod górę, pedałując z całej mocy, czekając na moment, gdy nagle znajdzie się na wprost wieżyczki Willi Argo.
Myśl, że za chwilę wejdzie do tego wielkiego domostwa zwielokrotniała jego energię: od lat wprost o tym marzył. Całe dni spędzał na przyglądaniu mu się z okna przez ojcowską lornetkę albo z plaży, kiedy odpływ odsłaniał całe połacie dna pokryte algami i Rick mógł wtedy stanąć dalej w morzu, by obserwować dwór z innego miejsca.
Och, Willa Argo! Stara Dama siedząca na szczycie białej skały Kilmore Cove, skały pobielonej od soli, którą marynarze przezwali Salton Cliff, słoną skałą. Ile to historii nasłuchał się o tym domostwie, o tej skale i o ekscentrycznym właścicielu dworu, który tu mieszkał przez czterdzieści lat, o, Ulyssesie Moorze! I jak niewiele obrotów pedałami dzieliło go teraz od niej!
Rick jechał już na stojąco i zaatakował ostatnie zakręty, naciskając na pedały mocno i wytrwale.
Uchodził za chłopca spokojnego, cichego, bez tych rozlicznych manii, jakie niemal wszyscy jego koledzy w klasie uznawali za niezbędne. Nie miał na przykład nigdy komputera, by wymienić jedną z nich. Ale kiedy kilka dni temu w szkole panna Stella przedstawiła Jasona i Julię w jedynej klasie w Kilmore Cove, rudo-włosy Rick dosłownie oszalał z radości.
„Co za szczęście!” – pomyślał. Dwoje fajnych dzieciaków o rok młodszych od niego, które nic o tutejszym miasteczku nie wiedzą i które się dopiero co przeprowadziły do domu jego marzeń... Śmierć starego Ulyssesa i pojawienie się bliźniąt dały mu nową i nieprawdopodobną możliwość: pozna w końcu Willę Argo.
Gdy tak pedałował, wyczuł w powietrzu jakieś zagrożenie. Za jego plecami nadjeżdżał pędem samochód. Zdał sobie sprawę, że jest dokładnie pośrodku drogi, ale nie zdążył się już usunąć. Ogłuszył go potężny ryk klaksonu i skręcił gwałtownie w lewo, tracąc całkowicie panowanie nad kierownicą.
Kątem oka zobaczył lśniącą karoserię, potem wywinął kozła i potoczył się w trawę do rowu.
Wygramolił się spod ramy roweru, unosząc go nad głową z wściekłością. Nadal wściekły, wrócił na skraj drogi i pogroził pięścią w kierunku nieznanego pirata drogowego.
– Uważaj, jak jedziesz, do diabła! – wrzasnął.
Zupełnie jakby to słysząc, samochód zjechał na pobocze ze zgrzytem hamulców. To była limuzyna z rodzaju tych wielkich, z ciemnymi szybami, jakie widywało się na filmach kryminalnych.
Rick przełknął ślinę i ocenił szybko stan roweru. Wydawało mu się, że nic się nie złamało. Chwycił za kierownicę i postawił rower.
– Tak mi przykro! – usłyszał kobiecy głos z wnętrza samochodu. – Czy coś ci się stało?
Z tylnego okienka limuzyny wychyliła się dłoń, ukryta w wytwornej pomarańczowej rękawiczce i lśniąca od bransolet, dając mu znak, by podszedł.
– Tak mi przykro, malutki... – ciągnął ów głos. – Czy wszystko w porządku?
Rick puścił mimo uszu to „malutki” i zbliżył się na tyle, by zerknąć do środka. Ujrzał długie damskie nogi, masę rudych włosów, ciężki naszyjnik diamentowy ze szmaragdami i spojrzenie spod niekończących się rzęs. Potem spowiła go chmura najdelikatniejszych perfum.
– Wybacz mi... – wyszeptała kobieta. – Ale Manfredowi wydaje się niekiedy, że jest na torze wyścigowym. Nieprawdaż, Manfredzie? Może to jest okazja, żebyś przeprosił naszego młodego przyjaciela, nie uważasz?
Drzwiczki od strony kierowcy się uchyliły i Manfred wysiadł. Był to młodzieniec masywny, z twarzą opryszka, która „wyrastała” z eleganckiego szaroczarnego garnituru. Skłonił się sztywno, mamrocząc jakieś niezrozumiałe przeprosiny, które w uszach Ricka zabrzmiały jak groźba: „Jak cię tylko dorwę samego, to zginiesz marnie”.
– Gratuluję, Manfredzie – powiedziała Panna Oszałamiająco Pachnąca z tylnego siedzenia. – Wracaj za kierownicę. Jeszcze raz stokrotnie cię przepraszam, kochanie...
Pomarańczowa rękawiczka pomachała mu ruchem przypominającym pieszczotę. Potem okienko się zamknęło, Manfred włączył silnik i samochód ruszył na pełnych obrotach.
– Durnie – podsumował Rick, zanim znowu wsiadł na rower. – Kochanie... też mi coś.
Kiedy droga biegła już równo, Rick zsiadł, przerzucił rower, a sam przeskoczył furtkę Willi Argo. W parku pełnym ogromnych drzew i usianym kępkami barwnych, dopiero co wyrosłych kwiatów, leżały narzędzia ogrodnicze Nestora, jakby porzucone w środku pracy. Na podwórzu przed domem Rick zobaczył zaparkowaną czarną limuzynę, która o mały włos go nie potrąciła.
Z wrażenia zaschło mu w gardle: Panna Pomarańczowa Rękawiczka stała przed ogrodnikiem Willi Argo i gorączkowo gestykulowała, jakby wzmacniając gwałtowną wymianę zdań. Nestor, przeciwnie, był obojętny, ograniczał się do kręcenia głową, raczej przepraszając za coś, co nie zależało od niego.
Rick ciągle się przypatrywał. Na koniec rozmowy kobieta, której rude włosy płonęły w słońcu, wyciągnęła palec wskazujący prawej ręki w kierunku ogrodnika i wykrzyknęła groźnie: – Jeszcze zobaczymy!
Potem wskoczyła do samochodu, zatrzaskując drzwiczki. Manfred włączył silnik, wykonał gwałtowny zakręt, wznosząc wielką chmurę żwiru, i wywiózł zirytowaną właścicielkę limuzyny daleko stąd.
– Oczekuj niebawem wieści ode mnie! – krzyknęła jeszcze Panna Ruda Furia, przemykając obok roweru Ricka.
Chłopiec spoglądał na oddalającą się limuzynę, a potem podjechał jeszcze kilka metrów na rowerze i już był na dziedzińcu. Nestor gniewnie odgarniał żwir z zasypanego chodnika.
– Ostra, co? – zagadnął Rick, podjeżdżając do ogrodnika.
Nestor obrzucił go wściekłym spojrzeniem, potem jednak rozpoznał i zdobył się na uśmiech: – Obliwia Newton? Daj spokój, chłopcze, lepiej daj spokój!
Odetchnął głęboko i całkiem się uspokoił. – Ty jesteś zapewne Rick Banner – rzekł. – Wiem, że bliźnięta czekają na ciebie. Są gdzieś w domu, jak sądzę...
Rick rzucił nieśmiałe spojrzenie na wejście do domu.
– Może byś tak chociaż zsiadł z roweru, co? – zganił go Nestor, widząc, że chłopiec nie może się zdecydować na wejście. – Jeśli chcesz znaleźć bliźnięta, wejdź tędy i zawołaj.
Po czym pokuśtykał poirytowany obejrzeć ślady, jakie opony limuzyny pozostawiły na alei wjazdowej do dworu.
– Dobrze, dziękuję – powiedział chłopiec.
Zsiadł z roweru, oparł go na nóżce i wszedł po kilku stopniach, które zaprowadziły go do odwiedzanego po raz pierwszy domu. Po chwili rower z wielkim hałasem runął na ziemię. Rick drgnął i zawrócił.
Dopiero teraz spostrzegł, że nóżka się wygięła podczas upadku do rowu. Prychając gniewnie, oparł rower o murek.
Chciał powiedzieć ogrodnikowi, że teraz także on ma poważny powód, żeby się pokłócić z Obliwią Newton, lecz Nestor przepadł bez śladu.
– Kulawy, ale żwawy... – wyszeptał do siebie.
I tym razem już wszedł.