Wyspa Masek - Pierdomenico Baccalario - ebook

Wyspa Masek ebook

Baccalario Pierdomenico

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jason, Julia i Rick są gotowi do kolejnej podróży: Peter Dedalus, jedyny człowiek, który może im pomóc w odnalezieniu Pierwszego Klucza, przekroczył Wrota Czasu i ukrywa się w osiemnastowiecznej Wenecji.

Perfidna Obliwia Newton jest już na jego tropie, więc dzieci muszą działać szybko - trzeba odnaleźć tajemniczego Czarnego Gondoliera i trafić na Wyspę masek, o której nikt nie słyszał...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 202

Oceny
3,9 (111 ocen)
41
37
15
18
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Okładka

Karta przedtytułowa

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Nota od Redakcji

Kilmore Cove istnieje!

Kilmore Cove istnieje! - c.d.

Zeszyt czwarty

1. Rycerze na poddaszu

2. Hrabia Cenere

3. Radość dzwonka

4. Drzwi zamknięte i drzwi otwarte

5. Tajemna komnata

6. Stara Sowa

7. Ślady przejścia

8. Śpiew morza

9. Nieoczekiwana komplikacja

10. Rozdzieleni

11. Intruzi

12. Stary dom

13. Chuda doskonałość

14. Panieński pokoik

15. U latarnika

16. Za ramą

17. Turtle Park

18. Studnia i gołębie

19. Zakazana książka

20. Mistrz zegarów

21. Kapitan

22. Czarny Gondolier

23. Wyspa Masek

24. Spotkanie

25. Ogień i płomienie

26. Znowu w domu

27. Bezsenność

Piąty manuskrypt

Piąty manuskrypt - c.d.

Inne rysunki Ulyssesa

Ulysses Moore

Ulysses Moore

Wyspa Masek

Tytuł oryginału: Ulysses Moore. L’Isola delle MaschereProjekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo BrunoAutor: Pierdomenico Baccalario Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena FabianiOpracowanie redakcyjne wersji polskiej: Dorota Koman

© 2011 Edizioni Piemme S.p.A., via Galeotto del Carretto 10 15033 Casale Monferrato (AL) – Italia © 2011 for the Polish edition by Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. Wydawnictwo Olesiejuk, an imprint of Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. Międzynarodowe prawa © Atlantyca S.p.A. – via Leopardi 8, 20123 Mediolan, Włochy foreignrights © atlantyca.it www.battelloavapore.it

ISBN 978-83-274-0159-5

Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91 [email protected] wydawnictwoolesiejuk.pl

Dystrybucja: olesiejuk.pl

DTP: ThoT

Nota od Redakcji

Po wielu próbach Pierdomenico Baccalario zdołał w końcu przesłać nam tłumaczenie czwartego manuskryptu Ulyssesa Moore’a. Czytając ten manuskrypt, odkryjecie wiele ciekawych spraw...

Jesteśmy żywo zainteresowani dalszym ciągiem tej tajemniczej historii, jednak martwimy się trochę o naszego korespondenta. Ostatnio pisząc do nas, stwierdził, że jest bliski odkrycia, gdzie leży Kilmore Cove... Od tego czasu nie dał znaku życia, a jego telefon komórkowy jest wciąż wyłączony. Mimo wszystko mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli przekazać wam jakieś wiadomości od niego...

Redakcja „Parostatku”

Latarnia morska w Kilmore Cove rozbłysła nagle, wydając przy tym głuchy pomruk. Snop białego światła zaczął powoli przesuwać się wzdłuż wybrzeża, po morzu, aż po widnokrąg, docierając w głąb ciemnych fal i tłumiąc świetliste refleksy nocnego nieba. Omiatał dachy miasteczka, sięgając wzgórz, gdzie dzikie króliki i sowy nieruchomiały, przestraszone.

W końcu dotarł do wiekowych drzew w ogrodzie Willi Argo, przeniknął przez drewniane okiennice na poddaszu i padł na trzy osoby pochylone nad starym podróżnym kufrem, mocno sfatygowanym, z podartymi naklejkami.

– To tylko Leonard... – odezwał się Nestor, ogrodnik.

– Latarnia morska – wyjaśniła bratu Julia.

Jason nie widział dotąd światła latarni. Poprzedni wieczór spędził przecież w Krainie Puntu, w Egipcie. Podszedł do uchylonej okiennicy w oknie mansardy.

– Ooo... – szepnął, kiedy snop światła ponownie padł na niego. – Zapala się tak co wieczór?

Cień Jasona wydłużył się teraz aż po krańce strychu, sięgając stłoczonych mebli, przykrytych białymi pokrowcami, i porzuconych obrazów.

– Jeśli tylko Leonard nie zapomni – trochę zgryźliwie odpowiedział Nestor, zanosząc się przy tym kaszlem. W powietrzu unosił się drażniący krtań zapach tempery.

Julia uśmiechnęła się. Już drugi raz Leonard nie zapomniał włączyć latarni. Poprzedniej nocy oko latarni dotrzymywało jej towarzystwa, gdy podczas burzy Manfred usiłował sforsować drzwi Willi Argo.

Światło latarni morskiej tańczyło po poddaszu.

Jason odszedł od okna i klęknął przy kufrze. Pomógł siostrze otworzyć ostatnią kłódkę i chwycił za wieko. Na wystrzępionej naklejce widać było jeszcze część napisu: „WENECJA, pamiątki” – od razu rozpoznali charakterystyczne pismo Ulyssesa Moore’a, dawnego właściciela domu. Chłopiec uniósł ostrożnie wieko kufra, wznosząc chmurę kurzu.

– Udało się – powiedział, choć w jego głosie słychać było pewną obawę.Oczom całej trójki ukazał się leżący na wierzchu czerwony materiał, na którym rozsypano garść pachnących jagód, zapewne dla odstraszenia moli i gryzoni.

– Wspaniały... – szepnęła Julia, głaszcząc tkaninę.

– To chyba płaszcz – domyślił się Jason. Uniósł ostrożnie materiał, którego kwieciste wzory, czerwone na czerwonym tle, rzucały świetliste refleksy, jakby wątek tkaniny stanowiły srebrne nitki. Płaszcz był bardzo zniszczony, a obrębek w wielu miejscach rozdarty.

Kufer miał trzy przegrody, a każda z nich oznaczona była starym medalionem.

– Maski weneckie! – zawołała Julia, zafascynowana, i ostrożnie wyjęła jedną z nich. Była to maska o ostrym nosie, z dwiema złotymi łzami, z czarnym nakryciem głowy, umocowanym tuż nad czołem.

W kufrze znaleźli też trzy inne maski z papier-mâché, ułożone na trzech płachtach czarnego jak noc materiału – pelerynach zapinanych pod szyją na dwie spinki.

Nestor bacznie obserwował dzieci, one tymczasem w milczeniu rozkładały maski i peleryny na podłodze.

W kufrze znalazły jeszcze kilka chusteczek z monogramem U.M. i P.M., parę koronkowych rękawiczek, bardzo długi wełniany szal, zapinkę w kształcie charta, monokl teatralny, laskę z mosiężną gałką i wyblakłą mapę Wenecji z XVIII wieku. Była tak krucha, że Jason, próbując ją rozłożyć, mało jej nie rozdarł. Na dnie kufra było jeszcze libretto jakiejś komedii i kilka zaproszeń w pożółkłych kopertach z napisem „TEATR S. ANGELO”.

Dzieci oglądały te przedmioty, usiłując sobie wyobrazić, do czego służyły. Nestor niespiesznie opowiadał im o balach i życiu w dawnej Wenecji, o czym słyszał od dawnego właściciela Willi Argo i jego żony. Przez blisko godzinę Jason i Julia wyobrażali sobie, że wcale nie siedzą na zakurzonym poddaszu willi, lecz przebywają w mieście nad laguną, pełnego magicznych tajemnic, w olśniewających salach balowych, wśród masek, muzyki i śmiechu.

Potem sen zaczął brać górę nad marzeniami i gdy kolejne ziewnięcie zmąciło ciszę, Nestor zakończył zabawę:

– Sądzę, że czas iść spać, dzieci. Jutro macie szkołę – powiedział stanowczo i znów się rozkaszlał.

Jason sięgnął raz jeszcze po wenecką maskę, włożył ją, po czym obrócił się i znienacka wrzasnął przeraźliwie.

– Aaa! – krzyknęła Julia. – Przestań! Natychmiast przestań! To wcale nie jest zabawne!

Złowrogie mgły unosiły się nad kanałami i tańczyły po mieście, na przemian zasłaniając i odsłaniając zaspane domy. Gondolierzy odpoczywali w łupinach swych łodzi, opatuleni w naciągnięte po nos, wełniane koce. Doświadczenie nauczyło ich nie zwracać uwagi na żaden hałas.

Nocą po Wenecji krążyły tylko maski.

Jedna z nich, fioletowa, chuda niczym widmo, podążała ostrożnie wzdłuż kanału starego getta. Bardzo wysokie obcasy wymuszały niezdarny krok, więc poruszała się jak na szczudłach.

Coraz rzadziej dostrzec można było nadżarte pleśnią tabliczki z nazwami ulic, ale fioletowa maska nie zwalniała kroku. Miała umówione spotkanie i nie mogła się spóźnić.

Próbowała połapać się wśród tych dziwacznych nazw: „calle” oznaczało ulicę, podobnie jak ulicą były „ruga”, „vicolo”, „fondamenta” czy „palizzata”. Plac to „campo”, a mosty nosiły jakieś fantastyczne nazwy, inne od tych urzędowych. Miasto pełne było jakichś dziwnych przedziurawionych kamieni, chodników, po których nie należało chodzić, bo przynosiło to pecha, głazów, które trzeba było pogłaskać, bo cudowne. I jeszcze „garbów opryszków” – kamieni usypanych w narożnikach ulic tak, by uniemożliwić złoczyńcom ukrycie się w najbardziej mrocznych zakątkach.

Ale ta maska nie wyglądała na przestraszoną. Raczej sprawiała wrażenie kogoś, komu się diabelnie śpieszy.

Przebiegłszy kolejny uśpiony mostek, skręciła w prawo i w końcu zatrzymała się. Doszła do wąskiego przejścia między dwiema zrujnowanymi, wilgotnymi kamienicami, których obmurowania sterczały tuż nad jej głową.

W oknach było ciemno. Na żadnym kominku nie płonął ogień.

Znalazła się w zaułku Zmarłych.

– Spóźniła się pani... – zasyczał ktoś z głębi mroku.

Głos należał do mężczyzny w szarej masce z długim dziobem kruka, spowitego w szarą pelerynę, co upodabniało go do obdartego z piór ptaka.

– Starałam się, ale... na tych obcasach! – jęknęła fioletowa maska.

Z trudem dowlokła się do stopni prowadzących do jakiejś bramy i usiadła, by zdjąć buty. Potem z ulgą wyciągnęła straszliwie chude nogi, okryte tuniką w dokładnie tym samym odcieniu fioletu co szpilki, i odchyliła głowę, odsłaniając chudą kobiecą szyję.

– Brak mi tchu...

– Dosyć! – rzucił rozkazującym tonem ten z ptasim dziobem, przeczuwając, że kobieta chce zsunąć maskę. – Nie muszę znać pani tożsamości. Ani pani mojej! Dobrze się pani czuje?

– Jestem wykończona.

– Jest pani bardzo chuda. Może pani jest chora?

Fioletowa maska wzięła głęboki oddech, zanim odparła:

– Nie pan pierwszy mnie o to pyta... Nie jestem chora. Jestem tylko zmęczona.

– Byłoby dobrze... To znaczy, radzę pani, niech się pani zbada. Wygląda pani jak śmierć na chorągwi.

– Zaiste, bardzo to uprzejme. – Fioletowa maska wstała. – W każdym razie... jeśli pan pozwoli... niech pan... zajmie się sobą, a ja zajmę się sobą, dobrze? Jeśli się nie mylę, jesteśmy tu w interesach.

– Tak. Szukała pani kogoś, kto ma dostęp do Rady Dziesięciu, organu sądowniczego. To znaczy, do ich informacji. Oto jestem – czego pani potrzebuje?

– Nie czego, lecz kogo. Poszukuję mężczyzny podejrzanego o magię.

Maska z ptasim dziobem powoli zbliżyła się do schodów, ciężko powłócząc nogami po wilgotnym bruku.

Mgła znad najbliższego kanału unosiła się delikatnie, tworząc migocące w świetle księżyca spirale.

– Spodziewam się, że zna pani postanowienia Rady Dziesięciu dotyczące sztuk magicznych? W Wenecji są one zakazane, podobnie jak pewne książki, gry hazardowe i sztuczki iluzjonistów wszelkiej maści, szulerów, oszustów i sprzedawców czarodziejskich sztuczek.

– Dlatego zwróciłam się do pana.

– Chce pani, żebym zajrzał do archiwum Rady?

– Wiem, że Rada Dziesięciu dysponuje raportami tajnych służb miejskich.

– Jest pani dobrze poinformowana. A ja mam zaszczyt stanowić ich cząstkę. Ale nie znam innych osób z tajnych służb. Zawsze mamy maski na twarzach, nawet kiedy się spotykamy podobnie jak my teraz. Proszę zatem powiedzieć: kogo pani szuka?

– Nazywa się Peter Dedalus – wycedziła maska w fioletach.

Przedstawiciel tajnych służb zamyślił się, po czym odpowiedział:

– Obawiam się, że to nazwisko jest mi obce. Czym się zajmuje?

– Konstrukcją maszyn, różnych mechanicznych diabelstw i zegarów.

– Zegarów, powiada pani?

– Tak, zegarów, dużych i małych, różnych kształtu i wielkości.

– A co magicznego czy niebezpiecznego jest w działalności tego człowieka?

– Magiczne jest to, że ten, komu uda się go odnaleźć – fioletowa maska wyciągnęła spod tuniki woreczek pełen monet – stanie się nagle bogaty. Bardzo bogaty. O wiele bardziej bogaty niż zwykły strażnik służb miejskich...

Mężczyzna cofnął się kilka kroków, za mało jednak, by okazać, że jest zdumiony czy znieważony tą propozycją.

– To się nazywa korupcja. A co do korupcji, Rada Dziesięciu postanowiła ją wykorzenić.

– Zawsze będzie pan mógł zająć się tym w przyszłości. Jeżeli znajdzie pan Petera Dedalusa, te pieniądze będą należeć do pana.

Kilka monet zmieniło nagle właściciela, by wzmocnić jej dar przekonywania.

Nastała długa cisza.

– Spotkamy się jutro wieczorem o szóstej – zakończył sprawę strażnik. – Na placu św. Marka, w kawiarni. Powiem pani, co znalazłem na temat tego mężczyzny.

– Dobrze. Jak pana rozpoznam?

– Będę w tym samym stroju.

– Ma pan jakieś imię?

– Może mnie pani nazywać hrabią Cenere.

– Cenere? Popiół? Hrabia Popiół? Czarujące! A zatem do jutra o szóstej. Przyjdę. Niech pan przyniesie jedynie dobre wiadomości, hrabio Cenere.

Strażnik odszedł w głąb zaułka Zmarłych. Potem sobie o czymś przypomniał, zatrzymał się, obrócił i zapytał:

– A pani ma jakieś imię?

– Proszę mówić: Newton – odpowiedziała fioletowa maska. – Newton. Jak uczony angielski.

Zadźwięczał dzwonek i jeden wielki okrzyk radości wypełnił całą szkołę.

– Dzieci, spokój... – zdołała wyjąkać panna Stella, wycierając nerwowo pobielone kredą ręce; ale chmara rozszalałych uczniów zbiegała już schodami w dół.

Wrzaski cichły na moment przed gabinetem dyrektora, kiedy dzieciaki mijały drzwi z gładkiego żółtego szkła, za którymi, jak przypuszczały, mogły się dziać nie wiadomo jak straszne rzeczy, a nasilały się kilka metrów dalej, gdy pełne życia, nareszcie wyzwolone wpadały pod wielką arkadę, wiodącą na plac.

W mgnieniu oka cała szkoła w Kilmore Cove opustoszała.

Prawie cała.

Jeden z chłopców zawrócił gwałtownie od wyjścia, wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie, i wpadł do klasy. Odnalazł swój zapomniany plecak, rzucony tuż obok ławki, i starał się wybiec ze szkoły najprędzej, jak tylko można.

Gdy mijał po raz drugi żółte drzwi dyrektora, zatrzymał go jakiś niski, silny głos, przypominający pomruk pioruna.

– Stój! – zawołał dyrektor, który właśnie wyszedł z gabinetu. – Kim jesteś?

– Nazywam się Jason Covenant – odparł chłopiec, odwracając się niechętnie.

Stał na wprost bardzo wysokiego mężczyzny. Wysokiego i chudego, niczym bocian w lśniących butach. Jego surowy wygląd łagodziła śmieszna muszka w groszki. Widząc ją, Jason przygryzł wargi, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Covenant? – dopytywał się dyrektor. – Nie przypominam sobie żadnego Covenanta wśród uczniów tej szkoły.

– Przykro mi, panie... – chłopiec nie pamiętał nazwiska dyrektora. – Ja i siostra sprowadziliśmy się tu dopiero kilka dni temu i...

Dyrektor pstryknął palcami.

– A, tak! Londyńczycy! Małe bliźnięta z Willi Argo.

Jason przełknął jakoś określenie „małe bliźnięta”, marząc tylko, by jak najprędzej skończyło się to spotkanie. Ale – jak się zdawało – dyrektorowi wcale się nie spieszyło.

– I jak się czujesz, chłopcze, w takim maleńkim miasteczku jak Kilmore Cove?

– Bardzo dobrze, proszę pana.

– A w tym domu, takim... dziwnym? – Przy tych słowach uśmiechnął się jakoś tak krzywo, że można było wziąć to za złośliwość.

– Dziwnym? Dlaczego?

Dyrektor nie odpowiedział. Położył rękę na ramieniu Jasona i odprowadził go aż do wyjścia, jakby chciał mu wyznać nie wiadomo jaki sekret.

Placyk przed szkołą już opustoszał, zostali tylko Julia i Rick. Dalekie śmiechy ginęły między kamiennymi domami, w wąskich, krętych uliczkach.

– Domyślam się, że to twoja siostrzyczka – odezwał się dyrektor.

– O, nie. To jest Rick, Rick Banner. Mieszka tu od zawsze – odpowiedział Jason z szelmowskim uśmiechem.

Dyrektor nic nie odrzekł, trochę zaskoczony, że chłopcu udało się wyśliznąć spod jego ręki.

– Mogę już odejść? – zapytał Jason. – Do widzenia!I nie czekając na odpowiedź, pobiegł w stronę tamtej dwójki.

– Czego chciał?

– Nie wiem. Chyba zapytać mnie o coś. Szkoda, że nie pamiętałem nawet, jak się nazywa...

Rick szedł przodem.

– Pan Marriet. Ursus Marriet. Ale nie nazywajcie go nigdy Ursusem, bo się wścieka.

– Ursus? – burknęła Julia. – Czy w tym miasteczku nie ma nikogo, kto by nosił normalne imię?

– Moja mama – odparł Rick, nie przystając.

– Czyli?

– Mama.

– Powiedział, że Willa Argo to dziwny dom – ciągnął Jason.

– W jakim znaczeniu?

– Tego mi nie wyjaśnił. Ale mu oczy zalśniły... Wiesz, jakby chciał mi coś ważnego powiedzieć.

– Możliwe, ale to bez znaczenia. Jak wszystko zresztą – skomentował Rick. – W każdym razie... czy nie powinniśmy czegoś zaplanować? Mamy tyle do zrobienia!

– Phi! Nic specjalnego – zażartował Jason. – Musimy tylko odbyć podróż w czasie do Wenecji, odnaleźć Petera Dedalusa, zanim to zrobi Obliwia Newton, i spytać go, w czym tkwi sekret wszystkich magicznych drzwi w miasteczku.

– I to zanim wrócą nasi rodzice! – dorzuciła Julia, podnosząc palec wskazujący prawej ręki.

Podeszli do starej, żelaznej latarni, do której przymocowane były dwa rowery: jeden stary, solidny, a drugi jaskrawo- różowy.

– Myślę, że tu powinniśmy się rozdzielić – zaproponował Rick, wskazując drogę, która biegła w głąb miasteczka i wznosiła się w kierunku stacji. – Ja skoczę na moment do domu, wezmę swój rower i dogonię was w Willi Argo.

– Doskonale, a ja po drodze wstąpię do panny Calypso, żeby poprosić o ten przewodnik po Kilmore Cove, który tam wczoraj widziałam – powiedziała Julia. – Może w tej starej książce są jakieś ciekawe informacje... Że też go od razu nie wsunęłam do kieszeni, razem z tą karteczką, którą znalazłam w środku! Ale panna Calypso mnie zaskoczyła i... jakoś nie umiałam.

– A ja... – zaczął Jason, po czym spojrzał ze wstrętem na swój dziewczyński, różowy rower i zakończył: – Pojadę ukryć się w domu, zanim dyrektor zobaczy mnie na tym zabytku.

– No, to do zobaczenia wkrótce – pożegnał się Rick, zarzucając sobie plecak na ramię.

Szyld na drzwiach „Wyspy Calypso” kołysał się leniwie w rytm podmuchów bryzy od portu. Julia spróbowała wejść do środka, ale było zamknięte.

– Szkoda – westchnęła. Miała nadzieję, że wypożyczalnia przy księgarni będzie jeszcze otwarta i że w końcu zdobędzie mały przewodnik po Kilmore Cove pod tytułem Ciekawy Podróżnik, w którym dzień wcześniej znalazła karteczkę z dziwnymi zapiskami. Ktoś tam zanotował, że tory kolejowe w Kilmore Cove nigdzie nie prowadzą i że na placu stoi pomnik króla, który nigdy nie istniał... Co zresztą potem potwierdził Nestor.

Julia przysunęła twarz do szyby witryny, chcąc zajrzeć do środka księgarni, ale natychmiast odskoczyła. Wydało jej się, że po drugiej stronie ktoś jest i bacznie się jej przygląda. „Ale jestem głupia” – mruknęła pod nosem, gdy już się trochę uspokoiła.

– Panno Calypso! – zawołała. – Panno Calypso!!!

Potem cofnęła się i stanęła w pełnym słońcu. Rozejrzała się uważnie. Po błękitnym niebie leniwie płynęły baranki chmur. Dzwony kościelne płoszyły stada ptaków.

– No właśnie! – Julia sprawdziła godzinę – „Wyspa Calypso” powinna być jeszcze otwarta.

Postanowiła znaleźć pannę Calypso. Przeszła przez plac i weszła na pocztę po drugiej stronie. Tak jak się spodziewała, zastała tam bibliotekarkę, tym razem pracującą na swej drugiej posadzie, czyli jako urzędniczka pocztowa. W nasuniętym na czoło zielonym przeciwsłonecznym daszku siedziała w okienku z listami poleconymi.

– Dzień dobry, panno Calypso!

Tamta uniosła głowę sponad listów oklejonych niesamowitą ilością znaczków.

– Julia Covenant! Czym mogę ci służyć?

– Tak naprawdę to miałam nadzieję zastać panią w wypożyczalni...

Drobna kobietka wskazała leżące za nią wielkie, lniane worki, bezładnie rzucone jak stos drewna na podpałkę.

– Przykro mi, ale... w poniedziałki jestem po tej stronie.

Wpatrywała się długo w adres umieszczony na jakiejś kopercie, w końcu uznała, że właściwie może być, i wrzuciła list do jednego z worków za sobą.

– Przy tych nowoczesnych maszynach odczytujących adresy laserem, trzeba najpierw sprawdzić całą korespondencję. Inaczej te głupie maszyny wyrzucą do kosza masę listów... Och, ta technika! Kilka lat temu mogłaś napisać na pocztówce „Do dyrektora szkoły w Kilmore Cove” i pocztówka trafiała do adresata. Listonosz umiał czytać. A teraz, jeżeli nie podasz numeru kodu pocztowego i prawidłowego adresu, list nigdy nie dotrze...

– A jaki jest kod pocztowy Kilmore Cove? – zapytała znienacka Julia.

Calypso uniosła swój zielony daszek.

– Po co ci kod? Przecież mieszkasz w Kilmore Cove, a tu ja zajmuję się sortowaniem poczty. Kod jest potrzebny temu, kto musi napisać do kogoś w Kilmore Cove... z zewnątrz. W każdym razie, jeśli się nie mylę – ciągnęła, nagle przyspieszając – dzwon właśnie wybił koniec mojej przedpołudniowej pracy na poczcie.

Bibliotekarka zamknęła okienko, po czym zniknęła na chwilkę za ladą w głębi i – już gotowa – stanęła w drewnianych drzwiach.

– Mówiłaś, że chcesz pożyczyć jakąś książkę? Skończyłaś już tę, którą ci dałam?

– Hmm... znaczy – mamrotała Julia, tknięta nagłym poczuciem winy, że zapomniała na śmierć o Wichrowych Wzgórzach. – Prawdę mówiąc, jeszcze jej nie skończyłam, ale...

Panna Calypso trzasnęła drzwiami Urzędu Pocztowego.

– W czym zatem mogę ci pomóc?

– Pamięta pani, jak ostatnim razem przyszliśmy do pani, żeby skorzystać z telefonu?

– Ponieważ to było zaledwie wczoraj, a moja pamięć jeszcze nie szwankuje, to... tak, pamiętam. I co z tego?

Doszły do księgarni. Calypso wsunęła w zamek lśniący cienki klucz i przekręciła go.

– Więc... kiedy telefonowałam, zdawało mi się, że dostrzegłam książkę, która mnie bardzo interesuje.

– Zdawało ci się czy widziałaś? – kobieta dręczyła Julię pytaniami, ociągając się z otwarciem drzwi.

– Widziałam.

Przez chwilę obie stały nieruchomo przed „Wyspą Calypso”. Ze środka dobiegł jakiś głuchy odgłos, jakby stos książek runął na ziemię.

Panna Calypso udawała, że nic nie zauważyła.

– A mogę się wreszcie dowiedzieć, o jaką to książkę chodzi? Żebyśmy nie spędziły tutaj całej nocy...

– Była mniej więcej takiej grubości i...

Bibliotekarka uśmiechnęła się złośliwie.

– Pierwsze, co zapamiętujecie, to grubość książki. A tytuł lub nazwisko autora to sprawy całkiem drugorzędne...

– Ciekawy Podróżnik – powiedziała Julia. – Stary przewodnik turystyczny po Kilmore Cove.

Gdyby w tym momencie jakaś nieostrożna muszka przeleciała przed oczami panny Calypso, jej piorunujące spojrzenie spaliłoby ją na popiół. Ale to trwało zaledwie moment, po czym odzyskała swoje normalne łagodne spojrzenie.

– Masz na myśli kieszonkowe wydanie z grzbietem z czerwonego aksamitu?

– Tak, to!

– Och, jak mi przykro! Ta książka tkwiła w księgarni co najmniej dwadzieścia lat, ale... sprzedałam ją wczoraj wieczorem, zaraz po waszym wyjściu.

– Sprzedała ją pani?

– Tak, jakiemuś typowi, który chciał wiedzieć, co ciekawego można zobaczyć w tych stronach. „Lepiej niech pan pospaceruje po porcie z dobrą książką” – powiedziałam. Ale on tak nalegał, że przypomniałam sobie o tym przewodniku. Nie było to znowu nic nadzwyczajnego, stare czarno-białe fotografie. Ale kupił go.

– A co to za typ?

– Muszę przyznać, że przystojny mężczyzna – odparła panna Calypso, uchylając odrobinę drzwi. – Wysoki, elegancki i o pięknej prezencji – dodała po chwili.

Patrząc w ciemną szparę, prowadzącą w głąb „Wyspy Calypso”, Julia poczuła, jak po krzyżu przebiegł jej lodowaty dreszcz.

Czy to zwykły zbieg okoliczności, że właśnie teraz ktoś kupił ten przewodnik, który przez dwadzieścia lat stał na półce? I to zaraz po ich wyjściu? Kim mógł być mężczyzna, który go kupił? I dlaczego akurat teraz?

Julia sprawdziła, czy ma w kieszeni cztery klucze od Wrót Czasu. Przez chwilę miała wrażenie, że stały się bardzo, bardzo ciężkie. Odeszła kilka kroków.

– Możemy spróbować zamówić inny egzemplarz, jeśli uda się skontaktować z wydawcą, jeśli wydawca jeszcze istnieje... – dobiegł ją głos panny Calypso.

Ale dziewczynka chciała już tylko odejść stąd jak najdalej.– Nie... nieważne, panno Calypso – wydukała. – Proszę się nie martwić. To było tak tylko dla... zaspokojenia mojej ciekawości.

Doszła do roweru, wsiadła i pomknęła w stronę domu.

Rick Banner również pomknął do domu. Wpadł, żeby się przywitać z mamą, ale zatrzymał się tylko na moment, a potem, skacząc po cztery stopnie, zbiegł ze schodów.

Już na ulicy spojrzał w górę, by spotkać zatroskane spojrzenie matki, która pomachała mu zza okna w kuchni.

Rick odmachał jej, uważając, by przy okazji nie odsłonić paskudnie otartego ramienia, pamiątki po motorze Manfreda, na którym, na szczęście, zdołał się stokrotnie zemścić. Potem spojrzał szybko na zegarek i czym prędzej ruszył w stronę kościoła.

Kościół św. Jakuba był wysoki, wąski, ze spadzistym dachem. Rick położył rower na ziemi, wciąż niezdecydowany, czy wejść do środka. W ciszy kościoła było coś, co zmuszało go do myślenia o sprawach, o których tak naprawdę nie chciał myśleć. Odegnał wspomnienie pogrzebu swego ojca i otworzył drzwi.

– O, dziękuję! – zawołał ojciec Feniks, proboszcz Kilmore Cove, uzbrojony teraz w bardzo długi kij i szmatę. – Przyszedłeś mi pomóc, Banner? – Ojciec Feniks był jak zwykle bezpośredni i jowialny. – Będziesz tak dobry i weźmiesz wiaderko?

Jeśli chodzi o „wiaderko”, był to ogromny pojemnik pełen spienionej wody z mydłem. Rick pomógł sapiącemu ze zmęczenia księdzu wynieść je na zewnątrz. Ksiądz wyjaśnił mu, że musi oczyścić fasadę kościoła z błota, jakie pozostało po ostatnim deszczu.

– Z drugiej strony, już dawno powinienem był to zrobić... – dodał ksiądz, zanurzając koniec kija w wodzie i przejeżdżając mokrą szmatą po fasadzie.

Rick stał i patrzył z podziwem: ojciec Feniks należał do osób, które robią, co mają do zrobienia, i nigdy się nie uskarżają. Wiecznie uśmiechnięty, umiarkowanie surowy, miał zawsze właściwe słowo i czas dla każdego.

– Opowiedz mi o wszystkim, młody Bannerze – odezwał się, po raz piąty zanurzając kij i stając na palcach, by sięgnąć jak najwyżej. – Możesz mówić bez obawy, jesteśmy tu sami, pozostali jedzą.

Rick rozejrzał się dokoła, potem zbliżył się do ciemnych pleców zakonnika i szepnął:

– To w sprawie pana Moore’a.

Ojciec Feniks oparł o ziemię kij, którego cień sięgnął placu jak południk.

– Pana Moore’a? A co ty masz wspólnego z panem Moorem?

Rick opowiedział mu o swoich nowych przyjaciołach i o sprzedaży Willi Argo. Proboszcz, który naturalnie był dobrze poinformowany o wszystkim, słuchał z przyjemnością opowieści o nowej przyjaźni Ricka. Był rad, że do miasteczka napłynęli nowi ludzie.

Ale kiedy na koniec Rick spytał go o to, co mu najbardziej leżało na sercu, ojciec Feniks prawie się roześmiał:

– Chcesz wiedzieć, jaki miał pogrzeb?

– Tak – odparł speszony Rick.

Naprawdę nie mógł zmrużyć oka tej nocy, myśląc o tym, że żadne z małżonków Moore nie ma grobu na cmentarzu w Kilmore Cove. I roztrząsał w myślach słowa Jasona, który od dawna powtarzał, że może stary właściciel nie umarł i że ktoś się ukrywa w Willi Argo...

Rick podzielił się wszystkimi swoimi wątpliwościami z ojcem Feniksem, który wysłuchał go z wielką uwagą.

– Nie było mnie tu, kiedy to się zdarzyło – powiedział, kiedy Rick skończył. – Prawie nikogo z miejscowych nie było, z wyjątkiem Nestora, Minaxo i panny Calypso.

– Ale dlaczego pan Moore nie leży na cmentarzu w Kilmore Cove?

– Jeśli o to chodzi, to nie leżą tu także jego dziadkowie ani żona – odpowiedział proboszcz.

Rick znieruchomiał. To prawda. Nie było grobu żadnego z przodków rodziny, których portrety wisiały nad schodami w Willi Argo i których imiona wymalowano na suficie biblioteki.

– Wyjaśnienie jest bardzo proste, synu. Państwo Moore nie leżą na cmentarzu, ponieważ to bardzo stara rodzina i ma swoje własne mauzoleum na wzgórzu.

– Mauzoleum? To znaczy co?

– To rodzaj starego rodzinnego grobowca. Wejście do niego znajduje się w Turtle Park. Oto dlaczego nikt z nich nie spoczywa na cmentarzu.

– To znaczy, że są pochowani... osobno?

– Można to tak nazwać, jeśli wolisz.

Rick miał jeszcze jakieś wątpliwości.

– A ile mieli lat, gdy zmarli? I kiedy to się dokładnie stało?

– Nie pytaj starego księdza o liczby i daty, chłopcze – zażartował ojciec Feniks. – Nie jestem właściwą osobą.

– A kto jest właściwą osobą?

Proboszcz chwilkę pomyślał i powiedział:

– Fred Śpiczuwa.

Rick widział kiedyś przez chwilę Freda Śpiczuwę i wiedział, że swoje przezwisko zawdzięcza opinii, że spędza dni na przysypianiu w trakcie przeglądania gazety. Ale nigdy z nim nie rozmawiał i nie wiedział, gdzie pracuje. Spytał o to ojca Feniksa, który odparł:

– Widzisz ten budynek po drugiej stronie placu?

Mówił o niskim domu z kamienia, przed którym był trawniczek pełen kwiatów.

– Tak – odpowiedział Rick.

– Dobrze. Są tam małe drzwi po lewej stronie, które prowadzą do tego, co ja nazywam biurem z kartoteką. Naprawdę to Urząd Stanu Cywilnego. Są tam nazwiska wszystkich, którzy urodzili się lub zmarli w miasteczku, którzy się tu pobrali i którzy nie chcą już słyszeć o tym, że się kiedyś pobrali. Jeśli się pospieszysz, możesz jeszcze zastać Freda Śpiczuwę, czytającego swoją ulubioną gazetę sportową.

– I o co powinienem go spytać?

– On się zajmuje wszystkimi zaświadczeniami i pozwoleniami władz miejskich – wyjaśnił ojciec Feniks. – Powiedz mu, że potrzebujesz danych na temat rodziny Moore. Jeśli ci odmówi, powiedz, że to ja o nie proszę. W tych papierach znajdziesz informacje, których szukasz.

Rick kiwnął głową, podziękował ojcu Feniksowi i, przeszedłszy przez plac, dotarł do wskazanych drzwi. Popchnął je i wszedł.

Proboszcz postał jeszcze jakiś czas nieruchomo przed kościołem, potem uśmiechnął się i powrócił do czyszczenia fasady.

– Hej, przyjacielu! Może w czymś pomóc? – nowiutki szary pickup zjechał na pobocze i zatrzymał się w chmurze pyłu.

Na drodze stał dziwny pojazd. Był to dwuosobowy dune buggy, jeden z tych automobili bez dachu, z widocznym podwoziem, z ogromnymi kołami i silnikiem umieszczonym od razu za siedzeniami. Pojazd ciągnął odkrytą platformę do przewożenia koni, na której byle jak umocowano ogromny motocykl sportowy, czarny i lśniący. Za silnikiem tego śmiesznego pojazdu ciągnęła się groźna smuga spalin.

– Jakieś kłopoty, tak?

– Aha – mruknął kierowca dune buggy, spoglądając smutno na smugę dymu za swoim autem. Miał na sobie dżinsową kamizelę i rybackie kalosze. Ale nie wyglądał na rybaka... a raczej na gangstera; jego słoneczne okulary pozlepiane były taśmą klejącą.

Mężczyzna, który prowadził pickupa, był jego przeciwieństwem – bardzo przystojny, w beżowym, welwetowym garniturze, wysoki, elegancki, w szkockim kapeluszu myśliwskim.

– Może się rozpaść na tych bezdrożach. Piękny motor, to pański?

– Nie – odpowiedział gangster, zdejmując okulary. Był najwyraźniej zły, a nawet wściekły. W dodatku sposób mówienia nieznajomego wydał mu się nazbyt poufały.

– Nie chciałbym się wtrącać w nie swoje sprawy, ale... ten dune buggy nie jest chyba dostatecznie mocny, żeby ciągnąć taką przyczepę.

Gangster burknął coś pod nosem.

Mężczyzna w szkockim kapeluszu ciągnął pogodnie:

– Nie mówiąc o tym, że silnik się psuje. Dymi niemiłosiernie.

– Nie miałem wyjścia. Ktoś mi pociął gumy.

– Och, to wielka szkoda!

Gangster odniósł dziwne wrażenie, że nieznajomy już o tym wiedział.

– I co pan zamierza zrobić?

– Wymienić je w miasteczku.

– W Kilmore Cove? Co za zbieg okoliczności: ja też tam jadę. Może pana podholować?

Mężczyzna o twarzy gangstera zastanowił się. Szybko rozważył możliwość pobicia nieznajomego i zabrania mu jego nowiutkiego pickupa, ale po chwili podjął inną decyzję:

– Mógłby mnie pan podholować aż do końca ostatniego wzniesienia, potem poradziłbym już sobie sam.

– Czy dune buggy ma hak na hol?

– Powinien.

– OK, to biorę linkę i podholuję pana.

– Dziękuję – wydusił z siebie gangster.

– Musiało się wydarzyć coś bardzo niezwykłego –mężczyzna w szkockim kapeluszu próbował dowiedzieć się czegoś więcej, zanim wsiadł do swego pickupa.

– Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo – odparł Manfred, kierowca Obliwii Newton, zasiadając za kierownicą swojego dune buggy.

Jason usiadł na dziedzińcu Willi Argo, otworzył Podręcznik przerażających stworów i przeczytał rozdział dotyczący tajemnej komnaty. Wskazówka była bardzo prosta: w starych domach, gdzie duchy lubią się najczęściej ukrywać, prawie zawsze jest dodatkowy pokój, do którego wejście zamaskowano. Można go odkryć z zewnątrz, licząc okna. Jason oparł się o stare drzewo sykomory, wziął kartkę papieru w kratkę, położył ją na zamkniętej książce i zaczął liczyć okna na parterze. Siedem. Potem okna na piętrze. Osiem. I trzy mansardowe.

Nestor wychylił głowę przez kuchenne drzwi, a w ręku trzymał patelnię w kolorze węgla.

– Jaaason! Idziesz jeść czy nie?

– Idę! – wykrzyknął chłopiec, podnosząc się.

Ale nie zrobił nawet kroku.

– Jeśli jesteś w tajemnej komnacie, znajdę cię... – szepnął. Po czym ruszył, żeby policzyć okna po drugiej stronie domu.

– Dzwoniłeś do matki? – krzyknął Nestor, nie oczekując odpowiedzi.

Wrócił do kuchni i postawił patelnię na środku stołu nakrytego na trzy osoby. Stała tam żółta karafka z sokiem pomarańczowym, trzy szklanki i trzy stare talerze o wyszczerbionych brzegach.

– Jeśli wystygnie, tym gorzej dla nich... – zrzędził ogrodnik, opierając się o marmurowy zlew.

Koło stołu leżały rzeczy przygotowane przez dzieci na podróż: trzy weneckie peleryny, trzy latarki, plecak, kilka metrów linki, aparat fotograficzny, wielofunkcyjny szwajcarski scyzoryk, busola, mapa osiemnastowiecznej Wenecji i oczywiście stary zeszyt z notatkami Ulyssesa z podróży.

Nestor podszedł, żeby spojrzeć na zeszyt, kiedy zadzwonił telefon.

– Akurat teraz – mruknął, kuśtykając do stołu zawalonego rozmaitymi przedmiotami, wśród których krył się również telefon.

Dzwoniła pani Covenant, matka bliźniąt.

– Nie, proszę pani... Oczywiście, że byli w szkole! Teraz jest tylko Jason. Nie wiem, czemu Julii jeszcze nie ma, może została w miasteczku na zakupach. Nie, nawet Jasona nie mogę poprosić do telefonu, bo liczy okna w domu. Właśnie tak. I wygląda na bardzo zajętego. Tak. Na pewno. Na pewno mu powtórzę, że może wrócą państwo dziś wieczorem, a najpóźniej jutro rano. Och, do licha, przykro mi z powodu opóźnienia z tym transportem... Ale takie rzeczy się zdarzają. Nie ma już ludzi, którzy potrafią pracować jak należy. I to jest problem. Ale niech się pani nie martwi. Proszę zadzwonić później, trochę później.

I rozłączył się.

– Później to będziemy gdzieś w Wenecji – odezwał się Jason, przemykając tuż przed Nestorem. Policzył okna po obu stronach pokoju i zniknął na schodach.

– Hej! – krzyknął ogrodnik. – Jedzenie gotowe!

– Chwileczkę! – odkrzyknął Jason z górnego piętra.

– Żadnej tajemnej komnaty – mruczał parę minut później, jedząc duszone mięso w sosie pomidorowym. To znaczy, żadnej dodatkowej komnaty z oknem, co nie oznacza, że jej nie może być... – przejrzał spis treści Podręcznika przerażających stworów – ...tajemna komnata murowana! Żeby odnaleźć komnatę tajemną murowaną, należy najpierw wymierzyć powierzchnię zewnętrzną domu, a potem powierzchnię wszystkich pokojów. I za pomocą prostego odejmowania...

– Chłopcze – przerwał mu Nestor – nie ma innych tajemnych komnat w tym domu.

– Innych?

– Poza tą z Wrotami Czasu.

– I w tym właśnie sęk – zauważył Jason, nadziewając kolejny kawałek mięsa na widelec. – Okrągłe pomieszczenie, tuż za Wrotami Czasu, ma cztery wyjścia. Jedno prowadzi do Willi Argo. Drugie schodzi do groty z Metis. A pozostałe dwa?

– Stary właściciel nigdy mi nie mówił o jakichś innych szczególnych pokojach – uciął krótko ogrodnik.

– Ale czy kiedyś w nich byłeś?

– Nie.

– No widzisz, to jak się przekonamy? Mogą być tajemne komnaty wykute pod Willą Argo, jak te miejsca, gdzie starożytni Rzymianie chowali swych zmarłych. Jak to się nazywa?... Katakumby! Ostatecznie to jest starożytny dom rzymski, prawda?

– Na tym wzniesieniu była stara wieża strażnicza...

– A zatem moje przypuszczenia mogą być słuszne! Może sekret Ulyssesa tkwi w jednym z tych przejść. Może tam się ukrywa, a od czasu do czasu wychodzi przez Wrota Czasu, żeby nam podrzucić potrzebne wskazówki... Tak! Czemu o tym wcześniej nie pomyślałem?

– Myślałem, że sprawa jest zamknięta. Stary właściciel nie może już tego robić. Przyjmij to do wiadomości.

– Tak, ale... – Jason zacisnął usta, wciąż nieprzekonany.

– Ale co? – przerwał mu Nestor. – Wciąż nie wierzysz?

Jason wierzył w to, co ogrodnik opowiadał o dawnym właścicielu, o jego przyjaciołach, o drzwiach i o Rycerzach Kilmore Cove, ale było jeszcze coś, co nie dawało mu spokoju – wrażenie, że jest obserwowany, kontrolowany i... prowadzony przez wskazówki, które Moore podrzucał mu osobiście.

– A jeżeli nie zmarł, lecz jest gdzieś uwięziony?

– Nie jest uwięziony. Jason, proszę cię, skup się: dziś musicie odnaleźć Petera Dedalusa. I to nie będzie łatwe.

– Tak – zgodził się Jason. Po czym znów powrócił do sprawy, która nie dawała mu spokoju: – A zatem pozostaje tylko hipoteza ducha.

– Słucham?

– Może w tym domu jest duch, który chce nam pomóc. Duch Ulyssesa Moore’a albo... Może to duch Penelopy...

– Myślę, że powinieneś to sobie zapisywać, Jasonie – zakpił Nestor. – Inaczej nigdy nie zapamiętasz wszystkich swoich genialnych hipotez...

Nagle w drzwiach kuchni stanęła zadyszana Julia, krzycząc:

– Zniknął! – Spojrzała najpierw na ogrodnika, a potem na brata, jakby czekając na ich reakcję. – Zniknął! Nie ma go!

– Kto zniknął? – spytał Nestor.

– Przewodnik turystyczny po Kilmore Cove! – wykrzyknęła, zdenerwowana, rzucając na ziemię plecak. Usiadła do stołu.

– Hej, hej, nie tak prędko – przyhamował ją Nestor, podsuwając ręcznik.

Myjąc ręce, Julia opowiedziała o spotkaniu z panną Calypso.

– To nie może być przypadek – krótko podsumował jej opowieść Jason. – Ktoś chce nam przeszkodzić w odkryciu prawdy na temat Kilmore Cove.

– Ale kto to może być?

– Z pewnością nie Obliwia Newton... – mruknął Nestor.

Dzieci spojrzały na niego pytająco, a on wyjaśnił:

– Calypso ci powiedziała, że przewodnik kupił jakiś mężczyzna. I że to obcy.

– Słusznie.

– Wyglądała na przestraszoną czy zmartwioną?

Julia pokręciła głową.

– Nie, nie, była zupełnie spokojna. To ja się wystraszyłam.

Spróbowała opisać dziwny dreszcz, który przebiegł jej po plecach, kiedy zajrzała do księgarni. Miała wrażenie, jakby ktoś tam był, w środku.

– Kto to był?

– Nie powiedziałam, że w księgarni ktoś był – uściśliła siostra. – Powiedziałam, że tak jakby ktoś tam był.

– Jakaś zjawa?

– No nie, wolne żarty! – wykrzyknął Nestor, wykończony.

Julia nakładała sobie porcję mięsa w pomidorach, podczas gdy Jason wygłaszał swoje ostatnie teorie.

– Nie są znowu takie bezsensowne. Wczoraj wieczorem duch zasugerował nam poszukiwania w Wenecji i przywołał nas uderzeniami okna w wieżyczce...

Julia świetnie to pamiętała: usłyszała hałas, poszła sprawdzić i pośrodku biurka znalazła mały model gondoli i czarny zeszyt. Potem wybiegła na zewnątrz, żeby zobaczyć, czy ktoś jest na dachu, ale nikogo nie dostrzegła.

Czarny zeszyt w wieżyczce znalazł się w samą porę – zapiski z podróży do osiemnastowiecznej Wenecji, zrobione drobnym i prawie nieczytelnym pismem Ulyssesa Moore’a.

– O czym myślisz, braciszku? – spytała Julia.

Brat pokazał jej Podręcznik przerażających stworów.

– O tym, że jeżeli w domu przebywa duch, mogę spróbować go złapać.

Z cienia półek w głębi księgarni wysunął się mężczyzna i szepnął:

– Przepraszam za ten hałas.

– Nie przejmuj się – odpowiedziała Calypso. – Julia już odjechała.

Mężczyzna oparł się o ścianę, spojrzał na plac na zewnątrz i westchnął.

– I jaka ci się wydała? Spokojna?

– Nie całkiem. Myślę, że ją trochę przestraszyłam. Powiedziałam jej to, co ty mnie, nawet jeżeli nie odpowiadają mi takie metody.

– Przykro mi, ale teraz trzeba za wszelką cenę unikać sytuacji, które by ją rozpraszały... – Mężczyzna wyjął z kieszeni egzemplarz książki zatytułowanej Ciekawy Podróżnik. Mały przewodnik po Kilmore Cove i okolicach.

– Pewnie masz rację – uśmiechnęła się bibliotekarka, odkładając klucze do księgarni na ladę – ale według mnie umocniłeś ją tylko w podejrzeniach.

– Karteczka w przewodniku...

– Sądzę, że to Julia zabrała ją wczoraj, kiedy odkryła książkę.

– Wiesz, co tam było napisane?

– To były twoje notatki. Twoje, albo... któregoś z twoich przyjaciół.

– Nie wymieniaj nazwisk, proszę.

– Dlaczego? – Kobieta lekko się uśmiechnęła. – Boisz się, że ktoś cię podsłuchuje?

– Może.

– To paranoja...

– Może. – Mężczyzna znowu wyjrzał na zewnątrz. – Odjechała?

Calypso przytaknęła i, przechodząc na tyły księgarni, dodała:

– Pedałuje ile sił w nogach pod górę. Chciałbyś coś zjeść?

– Niebezpieczne to urwisko... – szepnął mężczyzna i znów schował przewodnik do kieszeni. – Nie, dziękuję. Wychodzę.

– Dokąd?

– Jesteś ciekawska, Calypso... Zawsze byłaś nazbyt ciekawa.

– Do licha, ty mi nigdy nic nie mówisz! Milczysz i ukrywasz się przez...

Kiedy ponownie podeszła do witryny, spostrzegła, że w księgarni nikogo już nie ma.

Dzwoneczek nad drzwiami nawet nie zadźwięczał.