Czarny Staw - Robert Ziębiński - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Czarny Staw ebook i audiobook

Robert Ziębiński

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

157 osób interesuje się tą książką

Opis

Podobno każda rodzina ma swoje tajemnice. Podobno każde miasto ma swoje sekrety. Podobno w każdej plotce jest ziarno prawdy.

Nikt nie wie, jak głęboki jest Czarny Staw. No, może poza samym diabłem... O Czarnym Stawie krążą legendy. To ponoć przeklęte miejsce.

Burzliwy rozwód rodziców Kamila powoduje radykalną zmianę w jego życiu. Z wielkiego miasta wyprowadza się na dosłowny koniec świata, do rodzinnego domu mamy w Czarnym Stawie. Relacje między nią i babcią są, delikatnie mówiąc, skomplikowane. Starsza pani ewidentnie coś ukrywa i ma to związek z tajemniczym zniknięciem dziadka przed wielu laty.

Jakby tego było mało, miejscowe dzieciaki opowiadają Kamilowi o przerażających wypadkach, które zdarzały się w okolicach lokalnego jeziora w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat.

Chłopaka zaczynają dręczyć koszmary, w których tonie w czarnej wodzie. Wraz z nowymi przyjaciółmi postanawia odkryć tajemnicę upiornego jeziora. Niebawem okaże się, że szukając odpowiedzi, znajdą jeszcze więcej pytań. Nie tylko dotyczących miasta, ale też ich rodzin.

Mierząc się z tajemnicami, młodzi bohaterowie muszą odkryć sposób na pokonanie zła, nim ono pokona ich i wszystkich mieszkańców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 30 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Józef Pawłowski

Oceny
4,3 (98 ocen)
54
25
14
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BarSzu

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, ale audiobook to dla mnie tragedia - wytrzymałam parę minut- tego lektora nie da się słuchać. Polecam samemu czytać
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

świetna! rzeczywiście jak ktoś tu pisał polski S.King
10
krolik1333

Z braku laku…

Słaba
00
Maciejowa123

Dobrze spędzony czas

Nie jest to typowy kryminał, wątki fantasy ale przyjemnie się słuchało
00

Popularność




Od autora

Trzymacie w rękach nowe, uzupełnione wydanie Czarnego Stawu. A tak naprawdę to… pierwsze prawdziwe. Prawdziwe, bo w końcu miałem czas i przestrzeń, aby ułożyć tę opowieść tak, jak powinna być ułożona od początku. Nie pytajcie dlaczego. Po prostu czasami tak się dzieje. W tym wydaniu opowieść jest dłuższa o mniej więcej jedną czwartą. Jeśli ktoś z Was czytał wcześniejsze i zastanawia się, czy kupić lub wypożyczyć to, spieszę z krótkim opisem tego, co się zmieniło.

Po pierwsze, pojawiła się nowa postać. Emerytowany milicjant Łukasz Kubicki. Wcześniej znaliśmy tylko jego imię i nazwisko, które przewijało się w starych wycinkach prasowych znalezionych w miejskiej bibliotece przez przyjaciół Kamila. Teraz Kubicki jest pełnoprawnym bohaterem. Tak samo jak pełnoprawnym bohaterem stał się bar U Siwej i jego dziwna właścicielka. Kubicki to taki dziadyga, co to niby najlepsze lata ma za sobą (jeśli w ogóle którekolwiek z lat jego życia można nazwać najlepszymi), ale gdzieś tam tli się w nim pozytywna energia i potrzeba rozróby. Fajny gość. Bardzo lubię tę postać i cieszę się, że się pojawił (w duecie z Siwą).

Po drugie, zmieniły się relacje Hanny Jury z córką i wnukiem. Doszła też jej przeszłość, która wiele tłumaczy, a na dodatek łączy babcię Kamila bezpośrednio z babcią… Akiry. Może nie ma to wielkiego wpływu na rozwój wypadków w książce, ale na pewno ma wpływ na bohaterów – sprawia, że lepiej do siebie pasują, a ich relacje bardziej się przenikają. Poza tym będzie miało wpływ później.

I po trzecie, dziadek Kamila dostał więcej przestrzeni. I miasteczko jest jakby ciut większe i bardziej dynamiczne. Jest w nim trochę więcej życia, ale i… strachu.

To chyba tyle.

Ale korzystając z tej przestrzeni, chciałbym też krótko opowiedzieć Wam o książkach i filmach, które były i zawsze będą dla mnie ważnym punktem odniesienia do tego, co piszę.

Ogromny wpływ na opowieść o Czarnym Stawie miały filmy (kolejność przypadkowa):

Wpaszczy szaleństwa (reż. John Carpenter) – jeden z najwspanialszych współczesnych horrorów, który znam na pamięć i mogę go cytować, wyrwany z głębokiego snu. Tajemny kościół pod Czarnym Stawem powstał jako hołd dla tego filmu.

Cobra (reż. George Pan Cosmatos) – ten film jest tak strasznie głupi (i pocięty przez producenta), że aż go uwielbiam. Poza tym Nit, który prowadzi nielegalne kino w Czarnym Stawie, jest dzieckiem ery VHS, a Cobra to jeden z najważniejszych filmów tego pokolenia.

Goonies (reż. Richard Donner) – jeden z najważniejszych kumpelskich filmów przygodowych, który wciąż (z tego, co widzę w moim własnym domu) rezonuje z młodymi odbiorcami. Pewnie dlatego, że to prosta, ale szczera opowieść o dzieciakach, które w imię przyjaźni potrafią rzucić się w wir przygody i pokonać przeciwności, z jakimi nie radzą sobie dorośli.

Jeśli zaś chodzi o książki, wygląda to tak:

Letnia noc Dana Simmonsa – fantastyczna powieść o złu ukrytym w mieście i o dzieciach, które muszą je pokonać. Nic a nic się nie starzeje, a z upływem lat tylko nabiera szlachetności. Wspaniała.

Wkrainie Gryfitów. Podania, legendy ibaśnie Pomorza Zachodniego – zebrane przez folklorystę Stanisława Świrkę baśnie i podania z regionu Pomorza to kopalnia kapitalnych opowieści, o których obecnie mało kto pamięta. Zaczytywałem się nimi w dzieciństwie i uwielbiam je do dziś.

Jakiś potwór tu nadchodzi Raya Bradbury’ego – jedna z najważniejszych powieści grozy i zarazem powieści o dojrzewaniu. Trochę trudno, nie znając jej, zabierać się za pisanie takich historii jak Czarny Staw. Kanon.

Jeśli więc po Czarnym Stawie poczujecie potrzebę czytania czegoś w podobnym stylu, to możecie śmiało szukać tam. A ja zabieram się za uzupełnianie i ulepszanie Wiły (milicjant Łukasz Kubicki tam też musi mieć swoje pięć minut). I siadam do trzeciego tomu o Kamilu Jurze i jego przyjaciołach. Jako że każda kolejna część się wydłuża, obstawiam, że w ostatniej dobijemy do miliona znaków (za co wydawca mnie zabije).

Ukłony.

PROLOGRok 1968

I

Nikt nie wiedział, jak głęboki jest Czarny Staw. Nikt do tej pory nie podjął próby zmierzenia go, przynajmniej o nikim takim nie słyszała Karolina Szewczyk. A wiedziała, o czym mówi. W końcu zanim zgłosiła swój projekt przed gremium Towarzystwa Hydrobiologicznego, dokładnie sprawdziła Czarny Staw. Kilka miesięcy spędziła w uczelnianych bibliotekach. Nie znalazła tam śladu badań. Dzięki swoim wielkim brązowym oczom i urokowi osobistemu wydobyła od dziekana geologii wszystkie dane, jakie wydział miał na temat Czarnego Stawu. Nie były one oficjalnie udostępniane studentom.

Nie znalazła nic. Co ciekawe, na niektórych mapach, jakie wpadły jej w ręce, zaznaczono tylko miejscowość o tej nazwie. „Dziwne” – myślała. I nie przestawała szukać. Tajemniczy zbiornik wodny, który widziała raptem raz w życiu, i to tylko na zdjęciu, stał się jej obsesją. Choć oczywiście gdyby ktoś tak powiedział, zaprzeczyłaby głośno. Nie, nie, to tylko ciekawość. Po prostu nikt nigdy tego stawu nie badał…

Powtarzała te zdania jak mantrę. Zwłaszcza w rozmowach ze Zbyszkiem. Tym samym Zbyszkiem, z którym jeszcze kilka miesięcy temu planowała ślub, z którym dzieliła akademicką bursę i chciała dzielić resztę życia. O tej porze mieli być nad Soliną i wspomagać nadzorowanie prac przy budowie największego zalewu w Polsce. Ale w ich życiu pojawił się Czarny Staw.

Wszystko zaczęło się od artykułu w „Przyjaciółce”. Był środek zimy. Leżeli ze Zbyszkiem w łóżku i planowali przyszłość. Do końca studiów został im jeden semestr. Potem mieli zacząć szukać zakątka w Polsce, jakiegoś zapomnianego przez wszystkich pegieeru, w którym dyrekcja będzie potrzebowała hydrologa i geodety. W „Przyjaciółce” opisywano idealne miejsca na wakacje dla Polaków. Jura Krakowsko-Częstochowska. A obok ta mała mieścina – Czarny Staw, który miał swój staw. I pecha, bo ponoć woda w nim była zanieczyszczona i stąd nazwa – czarny.

– Gdybyśmy tak na przykład odkryli, co zanieczyszcza wodę w tym stawie – powiedział Zbyszek – to władze miasta by nas ozłociły, rada wydziału zrobiła doktorami, a może nawet daliby nam spółdzielcze mieszkanie…

Kiedy pół roku później kłócili się o Czarny Staw i wyjazd nad Solinę, Karolina przypomniała Zbyszkowi te słowa. On zaś kazał jej zejść na ziemię, a potem trzasnął drzwiami i wyszedł z pokoju. Zdaniem jej – chyba już byłego – chłopaka, zajmowanie się Czarnym Stawem było ściganiem nierealnych snów. Żyć trzeba tym, co się ma, tym, co jest – tu i teraz. Dlatego nie poszła go odprowadzić, gdy z innymi inżynierami wsiadał do nyski, która miała zawieźć ich nad Jezioro Solińskie. Jeśli Karolina ścigała nierealny sen, to znaczy, że ich wspólne życie również było jego częścią.

Zbyszek wyjechał jakiś czas temu, a Karolina z kompletem dokumentów dotyczących Czarnego Stawu weszła do siedziby Towarzystwa Hydrobiologicznego. Dwie godziny później wybiegła z niej jako najszczęśliwsza kobieta na świecie.

Te zdarzenia doprowadziły ją do miejsca, w którym znajdowała się dziś. Był dwudziesty pierwszy czerwca. Słońce coraz mocniej pieściło skórę. Siedziała w nowiutkiej nysce, w otoczeniu pięciu kolegów geodetów, zmierzając do Czarnego Stawu. W Towarzystwie Hydrobiologicznym okazało się bowiem, że Karolina ze swoją obsesją idealnie wstrzeliła się w zapotrzebowania władzy. Rząd chciał drugiej Soliny, choć jeszcze nie funkcjonowała pierwsza. Dlatego powołano zespół badawczy, który miał sprawdzić potencjał terenów, na których znajdował się Czarny Staw. Jeśli uwiną się przed dwudziestym lipca, czyli oficjalną datą otwarcia solińskiej zapory, rząd ogłosi nowy projekt. Kolejny sukces. A Karolina może zostać jego matką.

Jej nowi koledzy chyba też mieli ochotę na sławę i uznanie, bo zamiast, jak to bywa na tego typu wyjazdach, gadać jak najęci i przerzucać się durnymi żartami, wszyscy milczeli. Droga do pensjonatu w Czarnym Stawie, gdzie mieli rezydować na czas badań, minęła w ciszy. Karolina zaś pierwszy raz zadała sobie pytanie: „Właściwie dlaczego nikt do tej pory nie zbadał Czarnego Stawu?”.

II

– Goście z uniwersyteta?! – krzyknęła kobiecina stojąca w drzwiach pensjonatu Trzy Korony.

– Tak. To my – odparł Marcin, trzydziestoparoletni docent, który dowodził grupą badawczą. – Byłaby pani tak dobra i wezwała kogoś do pomocy? Mamy sprzęt do wniesienia.

– A po co to wnosić, jak zara będą wynosić – odparła kobiecina, kiwając z niesmakiem głową. Zanim Marcin zdołał jej coś powiedzieć, wezwała pomoc.

– Wycieczka! Wychodzimy! – krzyknął w głąb nyski, budząc wszystkich poza Karoliną, która przez całą drogę nie zmrużyła oka. – Macie dwie godziny na odpoczynek, a potem dzielimy się pracą. Zebranie na dole w głównej sali.

Karolina nie chciała odpoczywać. Wniosła walizkę do małego pokoiku na poddaszu i gdy tylko usłyszała, że jej towarzysze zamknęli się w swoich pokojach, wybiegła z pensjonatu. Chciała pierwsza zobaczyć Czarny Staw. Zanurzyć dłonie w czarnej wodzie. Rozebrać się i wykąpać. To miał być jej pierwszy raz i nie życzyła sobie, aby ktokolwiek jej przeszkadzał.

Chociaż nigdy nie była w tym miasteczku, miała wrażenie, że drogę nad staw zna na pamięć. Minęła gospodę. Zbiegła w dół ulicą do skrzyżowania. Po prawej miała wielki sklep Społem. Po lewej bar, pod którym stał kwiat lokalnej inteligencji. Teraz w prawo i prosto, aż zobaczy dworzec PKP. Za dworcem musi skręcić tym razem w lewo i zobaczy majaczące na horyzoncie kamieniołomy, a obok nich Czarny Staw.

Pokonanie tego dystansu zajęło jej pół godziny. Gdy ona biegła przez miasteczko, jej koledzy w pokojach gościnnych rozkładali mapy terenu. Marcin się golił, bezmyślnie wpatrując się w zaparowane lustro. A Karolina biegła.

Do Czarnego Stawu prowadził stromy podjazd. Dziwny był to zbiornik. Przypomniał nie staw czy jezioro, tylko wypełniony mętną wodą wielki lej po bombie. Nie otaczała go plaża czy choćby kawałek ziemi, na której można usiąść, rozłożyć ręcznik i powygrzewać się na słońcu. Nic z tych rzeczy. Czarny Staw pojawiał się nagle. A nocą… Nocą pewnie łatwo było do niego wpaść, zwłaszcza że nikt się nie pofatygował i nie zamontował wokół barierek ochronnych.

Ale Karolina wiedziała, że musi zwolnić. Jakby jakaś wewnętrzna siła, która ją tu pchała, nakazała nagle zmniejszyć tempo i wyhamować tuż nad przepaścią prowadzącą do stawu.

Oparła się o olbrzymi kawał granitu wystający z ziemi i podziwiała widok. Stała nad Czarnym Stawem. Jakieś trzy metry poniżej rozpościerała się tafla czarnej wody.

„Nici z zamoczenia rąk” – pomyślała, zdejmując drelichowe robocze ubranie. Starannie je złożyła i zostawiła na skale. A potem zaczęła schodzić wprost do czarnej wody.

III

Kilka godzin później jej koledzy, z wkurzonym i rzucającym obelgami Marcinem na czele, najpierw zobaczyli tę symetrycznie złożoną kupkę ubrań. Potem zwrócili uwagę na fakt, że w okolicy nie ma ani jednego ptaka, choć przecież to pora lęgowa. Ciało Karoliny zauważyli chwilę później. Unosiło się na czarnej wodzie, przypominając kawałek białej gąbki pływającej na powierzchni przypalonego oleju.

Milicja, która wyłowiła jej zwłoki, orzekła śmierć przez utonięcie. Prace nad nowym zalewem i centrum turystycznym zawieszono do odwołania. Rząd miał dość kłopotów, aby dodawać sobie jeszcze jeden w postaci martwej hydrobiolożki.

Marcin i czterej towarzyszący mu mężczyźni wrócili do Warszawy w takiej samej ciszy, w jakiej tu przyjechali. Docenta zaś przez lata męczyły koszmary, w których powracało to, co ujrzał, gdy wyłowiono ciało Karoliny Szewczyk.

Śmierć przez utonięcie… Jeśli to miałaby być prawda, Karolina powinna zostać okrzyknięta geniuszem. Przed nią jeszcze żaden topielec nie wyrwał sobie ramion i nóg…

Kończyn nigdy nie odnaleziono.

ROZDZIAŁ PIERWSZYRok 2018

I

Mama zawsze powtarzała: „Synku, nie wierz w bajki. Gdy mówią, że nie może być już gorzej – to uwierz mi, będzie”.

I teraz przyglądając się jej z tylnego siedzenia, jak wyzywa burzę, krzyczy na świat, próbując przy tym jedną ręką prowadzić samochód, a drugą włączyć muzykę, która zagłuszy jej przekleństwa – po raz pierwszy jej uwierzyłem.

– Mamo… – odezwałem się niepewnym głosem.

Zero reakcji. Furia trwała w najlepsze. Deszcz zacinał tak mocno, że wycieraczki nie nadążały zbierać wody. Zmierzchało. Wskazówka licznika przesunęła się blisko stu sześćdziesięciu kilometrów. Gnaliśmy w deszczu po zapomnianej przez Boga szosie z matką, która ewidentnie zapomniała, że prowadzi samochód.

– Mamo! – krzyknąłem.

– Czego?! – warknęła, nie odwracając w moją stronę wzroku.

W sumie to nie wiem, gdzie patrzyła. Na pewno nie na drogę. Miałem wrażenie, że jej oczy widzą wszystko, tylko nie to, że ze sporą prędkością próbuje połączyć nas z dziadkiem.

– Zwolnij! Zabijesz nas, a wtedy już naprawdę nie będzie mogło być gorzej!

Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moją mamę. Niemal nigdy do tej pory się z nią nie kłóciłem. Ale kocham też swoje życie. A przynajmniej przez ostatnie czternaście lat nie zbrzydło mi na tyle, abym chciał się go pozbyć.

Mój krzyk zadziałał, bo nagle mama zwróciła oczy na tablicę, zobaczyła, z jaką prędkością pędzi, i z całych sił nacisnęła hamulec. To nie było mądre. Z rzeczy, które mogła zrobić, ta należała do najgłupszych, ale wiecie, jak jest – gdybyśmy podejmowali w życiu tylko mądre decyzje…

W każdym razie stało się to, co stać się musiało. Deszcz, prędkość, asfalt i opony – każda z tych rzeczy uznała się za byt niepodległy (czyli taki, który nie widzi potrzeby współżycia z innymi), a nasz samochód zaczął tańczyć jak bohaterowie Deszczowej piosenki. To znaczy mogliby tak tańczyć, gdyby ktoś podłączył ich do prądu. W deszczu. Ciekawe, to był ulubiony film mojego taty. Dziwne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, gdy wydaje mu się, że umrze.

Miałem zapięte pasy, więc moim ciałem rzucało bezładnie, ale nie przekoziołkowałem do przodu. Za to z rąk wypadł mi tablet i rysik. No i okulary poleciały mi z głowy. Widziałem, jak najpierw tablet, a potem one uderzają w schowek, odbiją się od niego i z całą siłą walą w zagłówek fotela kierowcy, a potem lecą sobie gdzieś dalej. Nie wróżyło to dobrze ich funkcjonalności. W końcu się zatrzymaliśmy. W poprzek drogi. Jak na złość dokładnie wtedy odtwarzacz, z którym wcześniej nieskutecznie walczyła mama, zaskoczył i wnętrze samochodu wypełniły jazgotliwe dźwięki gitary Eddiego Van Halena.

Przez kilka długich chwil milczeliśmy, przyglądając się sobie. Ocenialiśmy straty. To znaczy – byłem cały. Mama też. Silnik cicho mruczał. Samochód również ocalał. Kiedy z głośników popłynął refren, w którym David Lee Roth krzyczał, że „ucieka przed diabłem”, mama zaniosła się histerycznym śmiechem. Ja także. Szarpany spazmami, próbowałem wyrzucić z siebie jedno, ale jakże kluczowe zdanie.

– Ma… maa… ma… Maaaaamooo!

– Cooooooooo?

– Zzz… zjeee…

– Coooooo?

– Zzzzz drogi! – krzyknąłem w końcu. – Zjedź z drogi, bo jak nie ty, to ktoś inny nas zabije!

Jak na komendę mama przestała się śmiać. Wykręciła kierownicę, nacisnęła gaz i zjechała na pobocze. Przez chwilę siedziała bez ruchu z rękami na kółku. Histeryczny śmiech jak przyszedł, tak zniknął.

– Muszę wysiąść, zapalić – oznajmiła.

– Zmokniesz.

– Nie szkodzi – odpowiedziała, a otwierając drzwi, dodała: – Przepraszam.

Kiedy tylko zapaliła papierosa, deszcz jak zaczarowany przestał padać. Podniosłem okulary. Były całe. Ani śladu zniszczeń. Wysiadłem i stanąłem obok niej. Opieraliśmy się o mokry samochód. Przez chwilę mama paliła w ciszy, a potem przemówiła:

– Przepraszam cię, słońce. Prawie nas zabiłam.

– Ale nie zabiłaś. Za to wisisz mi tablet. Bo chyba się rozwalił.

– Przepraszam.

– Nie ma za co – odparłem, odruchowo chwytając ją za rękę.

– Mój mały chłopiec – powiedziała ni to do mnie, ni do powietrza.

– Nie taki mały. Choć z drugiej strony chyba chciałaś zrobić ze mnie wampira. Zostałbym na zawsze młody…

Roześmiała się.

– Wiem. Przepraszam.

– Będzie dobrze, mamo. Zobaczysz.

Wtedy spojrzała na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczyma, a dłonią, w której nie trzymała papierosa, sięgnęła do mojego czoła.

– Kamil, dobrze się czujesz? Nie uderzyłeś się w głowę? Synku, wprowadzamy się do babci. Nie będzie dobrze.

– Myślę, że demonizujesz.

– Demo… co? Kto cię tego nauczył?

– No wiesz, internet? Poza tym czy może być gorzej?

Tak, moja mama zawsze uważała mnie za przemądrzałego. Nazbyt wyrośnięty syn jej się trafił. To samo mówili nauczyciele w Warszawie. „Pani Anno, ten pani Kamil to taki rezolutny chłopiec i zna więcej słów niż rówieśnicy. I poważniejszy od nich jest”. Mama zawsze się dziwiła, a w domu głośno zastanawiali się z tatą, po kim to mam. No cóż, odpowiedź chyba była dość oczywista, choć oni zdawali się jej nie zauważać. Sami mnie takim zrobili. Było nie puszczać ośmiolatkowi Siedmiu samurajów i nie uczyć go historii roninów. Nie żebym narzekał. Zawsze mogli zostawić mnie w pokoju z tabletem i YouTube’em, a potem dziwić się, że nie potrafię poprawnie sklecić zdania. Z dwojga złego to ja już wolę być nad wiek dojrzały.

– To teraz powiem ci, jak będzie. Gdy tylko wejdziemy do domu, babcia wygłosi tyradę pod tytułem: „Anno, zniszczyłaś sobie życie i nie potrafisz utrzymać przy sobie faceta”. Gdy skończy ze mną, dopadnie ciebie, więc się nie uśmiechaj. Wysłuchasz bowiem, młody człowieku, przemówienia o tym, jak bardzo jesteś skażony genami ojca i jak to złamiesz serca wszystkim kobietom, więc lepiej byłoby, abyś poszedł do zakonu. I co, dalej myślisz, że będzie dobrze?

– Ale w końcu to się jej znudzi, no nie?

– O co chcesz się założyć? O tablet? Prędzej się wyprowadzimy z Czarnego Stawu, nim jej się to znudzi. Wsiadamy i ruszamy – powiedziała, wyrzucając niedopałek. – I o papierosach też jej nie mów. Bo mnie zabije.

– Spoko. Ale w sumie, mamo, ile ty masz lat?

– Dla babci nigdy wystarczająco. Wsiadaj, bo zastanie nas noc.

W środku odtwarzacz definitywnie powrócił do życia i zaczął włączać kolejne piosenki Van Halen. To był ulubiony zespół taty. Dziwna sprawa. Mama nie mogła znieść, gdy ktoś wymawiał przy niej jego imię, ale słuchała jego płyt. Według GPS-u do Czarnego Stawu zostało nam trzydzieści kilometrów.

II

Kiedy podjeżdżaliśmy pod dom babci, uświadomiłem sobie, że zupełnie inaczej go pamiętałem.

Kiedy raz do roku odwiedzaliśmy babcię, najczęściej na Boże Narodzenie, miałem wrażenie, że dom jest niski, kwadratowy i jakiś taki nijaki. Teraz, mimo zapadającego zmroku, pierwszy raz w życiu zauważyłem, że o domu babci można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest niski, kwadratowy i nijaki. Po pierwsze, miał wieżyczkę, małą, bo małą, ale miał. Po drugie, dwa piętra. No i wreszcie – był w obrzydliwym różowym kolorze, który wyróżniał go na tle wszystkich domostw w okolicy. Podobno, bo w sumie nigdy o to nie pytałem, dom babci został zbudowany na podstawie autorskiego projektu jej ojca, czyli mojego pradziadka. Jak wiele domów, które powstały tuż po drugiej wojnie, więcej w tym było dobrych chęci i aspiracji niż realnej wiedzy architektonicznej. Mimo to wszystkie wciąż stały i mieszkały w nich kolejne pokolenia. Projekt pradziadka zakładał dom wielorodzinny, bo kiedyś nikomu nie przychodziło do głowy, że połowa rodziny rozjedzie się po świecie. Bracia, siostry – wszyscy mieszkali obok siebie, często w tych samych budynkach. A potem stało się to, co stać się musiało. Dzieci opuściły domy, przeniosły się do większych miast w poszukiwaniu wiedzy i pracy, a domy zostały puste. Takie właśnie jak ten należący do babci.

– Mamo, czy babcia pomalowała dom, czy oszalałem?

– Jeszcze nie oszalałeś. Spokojnie. Pomalowała – powiedziała mama, wyciągając z bagażnika pierwszą walizkę. – A teraz chodź mi pomóc, bo gwarantuję ci, że na pomoc babci nie mamy co liczyć.

W tym momencie jak na zawołanie drzwi wejściowe otworzyły się i ukazała się w nich seniorka rodu – Hanna Jura, czyli babcia. Nie wiem, ile miała lat. Nie była jakoś przeraźliwie stara, w końcu mama była wciąż na tyle młoda, że oglądali się za nią faceci. Ale babcia miała w sobie coś dystyngowanego. Wyniosłego. Coś, co sprawiało, że nawet jeśli nie wyglądała, to zachowywała się tak, jakby właśnie obchodziła sto trzydzieste urodziny.

– W końcu dojechaliście. Miałam już nie czekać z kolacją. Wnieście rzeczy i przyjdźcie do kuchni.

Tylko tyle. Albo aż tyle. Odkąd sięgam pamięcią, emocje okazywane przez babcię przypomniały coś na kształt skrzyżowania Elzy z Królową Śniegu. Co prawda nie zamieniała nikogo w sople lodu i nie władała śnieżnymi zamieciami, ale gdyby nie piec ogrzewający dom, w każde Boże Narodzenie można by w jej domu zamarznąć. Dlatego rodzice zawsze kłócili się o wyjazdy do babci. I dlatego nasze sporadyczne wypady do Czarnego Stawu trwały nad wyraz krótko. Tata miał problem z chłodem. I wieczną niechęcią babci. Jak to się przekładało na wszystko, co potem wydarzyło się w życiu rodziców? Nie wiem. Pewnie jeśli wyląduję kiedyś na terapii, to się dowiem. Choć na razie niczego takiego nie planowałem.

Mama porozumiewawczo mrugnęła. Znałem ten szyfr. Miałem teraz się ukłonić, podziękować za gościnę i ucałować pierścień. Stanowczo nie miałem pyskować, udawać nadąsanego i obrażonego. W chwili gdy planowałem ukłon niemal po ziemię, ubarwiony pięknym, acz improwizowanym dworskim dygnięciem, babcia trzasnęła mi drzwiami przed nosem. Mało brakowało – sekunda później, a wyrżnąłbym łbem w drzwi.

Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości co do słów mamy, teraz musiałem przyznać jej rację.

Nie będzie lekko.

Redakcja: Maja Strzeżek

Korekta: Magdalena Gonta-Biernat, Anita Rejch

 

Projekt okładki i stron tytułowych, grafika wykorzystana w książce: Paweł Panczakiewicz

 

Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

tel. +48 505 636 224

 

ISBN 978-83-68371-24-6