Stephen King: Instrukcja obsługi - Robert Ziębiński - ebook

Stephen King: Instrukcja obsługi ebook

Robert Ziębiński

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co łączy Stephena Kinga z księżną Dianą?

Co wspólnego mają ze sobą młotek, pornosy i jego opowiadania?

Której swojej powieści Król Grozy najbardziej nie lubi?

I wreszcie: co robił w piwnicy domu Kinga zespół Ramones?

Stephen King. Instrukcja obsługi to pierwszy kompleksowy przewodnik po literackim i filmowym świecie twórcy To. Omówiono tu wszystkie książki, jakie wydał (oraz kilka tych, które chciał napisać), każdą adaptację filmową. Znajdziecie tu miniprzewodnik po miasteczku Castle Rock i historię powstania Mrocznej Wieży.

Stephen King. Instrukcja obsługi to także rozmowy z twórcami, którzy pracowali z Kingiem – Mickiem Garrisem (Lśnienie, Bastion), Peterem Straubem (Talizman, Czarny dom) Zakiem Hilditchem (1922), Tommym Lee Wallace’em (To) – czy z tymi, którzy stali się częścią ikonicznych adaptacji jego prozy, jak Lisa i Louise Burns, czyli bliźniaczki Grady z Lśnienia Kubricka. Amerykański rynek powieści grozy podsumowuje Robert McCammon, wyróżniony Nagrodą Brama Stokera twórca takich bestsellerów, jak Magiczne lata i Łabędzia pieśń (pięć milionów sprzedanych egzemplarzy).

Z kolei popularni pisarze (Katarzyna Puzyńska, Wojciech Chmielarz, Remigiusz Mróz, Jakub Małecki, Robert J. Szmidt, Rafał Kosik, Mort Castle i Artur Cieślar) podzielili się opowieściami o ich „pierwszym razie z Kingiem” i o tym, co w jego twórczości najbardziej ich przeraża.

Stephen King. Instrukcja obsługi to najpełniejszy przewodnik po twórczości Stephena Kinga dostępny na polskim rynku. I jedyny taki stworzony przez autora z Europy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 596

Oceny
3,9 (53 oceny)
19
17
12
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZAGGI

Nie oderwiesz się od lektury

Kompleksowe omówienie twórczości Kinga wraz z adaptacjami oraz samej sylwetki pisarza, jego inspiracji itp. Dla fanów rzecz obowiązkowa.
10
Aguleczek5

Dobrze spędzony czas

Prawdziwa gratka dla fanów Stephena Kinga. Wszystkie książki Króla Grozy już za mną, więc postanowiłam sięgnąć po ten tytuł żeby sobie przypomnieć wszystkie jego dzieła. Nie zawiodłam się. Robert Ziębiński serwuje kompleksowy przewodnik po twórczości Kinga. Znajdziemy tu zarówno ciekawostki z życia pisarza, dotyczące samych powieści jak i powstawania ekranizacji. Czasem wizerunek Kinga przybiera całkiem inne oblicze niż do tej pory sądziłam. Całość napisana jest w sposób wciągający, nie ma natłoku informacji, a za to każdy kolejny rozdział tylko przynosi coraz więcej nowych faktów. Ja czuję się w pełni usatysfakcjonowana. Czasami może autor trochę narzucał swoje zdanie na temat niektórych książek czy filmów, ale odbywało się to w sposób mało nachalny. Tytuł raczej dla osób znających już książki Kinga, bo zostały tu streszczone fabuły wszystkich powieści i zbiorów opowiadań, czasami nawet wraz z zakończeniami. Ja od siebie mogę tylko polecić tę pozycję.
00
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne opracowanie. Chociaż książka jest gruba, to byłabym jeszcze bardziej zadowolona, gdyby była jeszcze grubsza i każdą publikację Kinga omawiała jeszcze bardziej. Autor nieźle zarysowuje poszczególne wątki, na które warto zwrócić uwagę i problematykę twórczości Kinga, która przez wielu uważana jest za "powiastki do pociągu". Warto podkreślać, że pisarz pod płaszczykiem grozy ujmuje wiele istotnych problemów i jest doskonałym obserwatorem rzeczywistości. Polecam :)
00
Lex17

Dobrze spędzony czas

Ogólnie niezła, dużo zebranych informacji, tylko za dużo opinii autora...
00



CO ŁĄCZY STEPHENA KINGA Z KSIĘŻNĄ DIANĄ?

CO MAJĄ ZE SOBĄ WSPÓLNEGO MŁOTEK, PORNOSY I JEGO OPOWIADANIA?

KTÓREJ SWOJEJ POWIEŚCI KRÓL GROZY NAJBARDZIEJ NIE LUBI?

I WRESZCIE: CO ROBIŁ W PIWNICY DOMU KINGA ZESPÓŁ RAMONES?

Stephen King. Instrukcja obsługi to podróż po literackim i filmowym świecie twórcy To. Omówiono tu wszystkie książki, jakie wydał (oraz kilka tych, które chciał napisać), i każdą adaptację filmową. Znajdziecie tu mini-przewodnik po miasteczku Castle Rock i historię powstania Mrocznej Wieży. Stephen King. Instrukcja obsługi to także rozmowy z twórcami, którzy pracowali z Kingiem: z Mickiem Garrisem (Lśnienie, Bastion), Peterem Straubem (Talizman, Czarny Dom), Zakiem Hilditchem (1922), Tommym Lee Wallace’em (To) czy z tymi, którzy stali się częścią ikonicznych adaptacji jego prozy (jak Lisa i Louise Burns, czyli bliźniaczki Grady z Lśnienia Kubricka). Amerykański rynek powieści grozy podsumowuje Robert McCammon, wyróżniony Nagrodą Brama Stokera twórca takich bestsellerów, jak Magiczne lata i Łabędzi śpiew. Z kolei popularni polscy pisarze (Wojciech Chmielarz, Robert J. Szmidt, Marta Guzowska, Artur Cieślar, Katarzyna Puzyńska, Jakub Małecki, Remigiusz Mróz, Mariusz Czubaj i Rafał Kosik) podzielili się opowieściami o ich „pierwszym razie z Kingiem” i o tym, co w jego twórczości najbardziej ich przeraża.

Stephen King. Instrukcja obsługi to najpełniejszy przewodnik po twórczości Stephena Kinga dostępny na polskim rynku. I jedyny taki stworzony przez autora z Europy.

ROBERT ZIĘBIŃSKI

(rocznik 1978)

Dziennikarz, pisarz. Pracował w „Tygodniku Powszechnym”, „Przekroju”, „Wprost”, „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”. Prowadził portal dzikabanda.pl. Od 2017 roku redaktor naczelny polskiej edycji „Playboya”. Autor powieści Wspaniałe życie i Dżentelmen oraz książek non-fiction – Londyn. Przewodnik POPkulturowy i Stephen King. Sprzedawca strachu. Współprowadzący audycję Gra wstępna emitowaną w Antyradio. Wielbiciel czarnego kryminału, filmów o zombie i slasherów.

Copyright © Robert Ziębiński 2019

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Redakcja: Marzena Wasilewska

Konsultacja: Sebastian Kubańczyk

Ilustracje na okładce: Kasia Meszka, na podstawie kadrów z filmów Lśnienie, Zielona mila, Cujo, To, Mroczna Wieża oraz fotografii François Secheta, copyright © François Sechet/Leemage/Corbis/Getty Images

Projekt graficzny okładki i wnętrza książki oraz skład:

Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-677-3

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatrosInstagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

WAŻNA RZECZ…

Drodzy Czytelnicy, to nie jest naukowe spojrzenie na twórczość Stephena Kinga. Nie jest to też książka, która ma na celu zanudzenie Was na śmierć długimi analizami i zagłębianiem się w meandry słów i odniesień. Nic z tych rzeczy.

Zgodnie z tytułem, jest to swoista instrukcja obsługi. Opisuje, jak autor Carrie rozwijał się przez lata, jak rozwijało się jego pisarstwo i jak w tym czasie zmieniał się świat. Ale przede wszystkim ta książka ma bawić. I zachęcać do czytania Kinga. Bo warto. Jak wiecie lub nie.

Pisząc ją, w dużej części opierałem się na informacjach przekazywanych przez biografów Kinga – George’a Beahma i Douglasa E. Wintera. Jeśli więc znajdziecie na kolejnych stronach jakieś błędy, to z reklamacjami uderzajcie do nich.

A TERAZ…BARDZO DŁUGI WSTĘP

Czytelnicy mają go za literackiego boga, krytycy za popowego rzemieślnika, a on sam twierdzi, że pisze, bo niczego innego poza piciem i pisaniem nie potrafi. Z alkoholem rozstał się dwie dekady temu. Z pisaniem nigdy.

Rok 1986, biblioteka miejska w Virginia Beach w stanie Wirginia. Stephen King zjawia się na spotkaniu autorskim spóźniony… i mocno wstawiony. Kiedy w końcu siada przy stole, zamiast odpowiadać na pytania, wyciąga z kieszeni kurtki butelkę piwa, unosi ją i krzyczy: „Ej, ludzie, ktoś tu chce iść dziś na polowanie!”. Połowa zebranych w bibliotece czytelników opuszcza salę. I nie, nie po to, by wybrać się na polowanie.

Dziś, patrząc na ponadsiedemdziesięcioletniego, wyciszonego i sympatycznego Kinga, trudno w tę historię uwierzyć, ale to szczera prawda. Dawno temu, w innych czasach, King był literackim odpowiednikiem Keitha Richardsa. Piwo i kokaina były jego najlepszymi przyjaciółkami, a ciągi alkoholowe trwały u niego po kilka miesięcy. Przez lata uważał, że skoro picie nie przeszkadza mu w pisaniu, to nie ma w nim nic złego. Co innego przygodny seks. Najbardziej na świecie bał się gniewu żony, gdyby ta przez przypadek dowiedziała się, że miał romans. Dlatego na własny użytek stworzył wersję słynnego rockandrollowego sloganu: Books, drugs and rock’n’roll.

Takiego Stephena Kinga nie znacie. A przynajmniej w Polsce ten aspekt jest skrzętnie ukrywany lub pomijany w publikowanych u nas tekstach. Kinga w Polsce albo się nienawidzi (bo to pisarz dla mas), albo kocha (bo to genialny pisarz dla mas), ale o jego słabościach i ekscesach się nie pisze. Bo genialnemu pisarzowi nie przystoi.

Tymczasem w jego przypadku bycie genialnym popkulturowym twórcą od początku szło w parze z całą mroczną stroną sukcesu. Z jednej strony − warsztat literacki, talent i wyobraźnia; z drugiej − alkohol, narkotyki i kliniki odwykowe. King bowiem to nie tylko cudowne dziecko popkultury, ale bodaj jedyny żyjący pisarz, którego początki przypominają karierę muzyka rockowego. Tyle że zamiast uczyć się nut z bluesowych płyt, zdobywał warsztat, czytając groszowe pisma i powieści. I popijając przy tym z butelki bud light.

Horrory to moja specjalność

Pisał od zawsze. Taką wersję podają wszyscy znani biografowie i sam King potwierdza ją w autobiografii. Pewnego wieczoru 1950 roku ojciec przyszłego pisarza, Donald King, powiedział żonie, że wychodzi po papierosy i… nigdy nie wrócił (po latach okazało się, że założył nową rodzinę i miał inne dzieci, ale Stephen nigdy się z nimi nie skontaktował). W latach pięćdziesiątych porzucona przez męża matka dwójki dzieci nie miała lekkiego życia. Sąsiedzi szybko rozpuścili plotkę, jakoby Donald odszedł z jej winy, a prace, jakie jej oferowano, nie należały do dobrze płatnych. Dzieciństwo Kinga upłynęło na ciągłych przeprowadzkach i w zasadzie bez obojga rodziców, ponieważ matka, aby utrzymać rodzinę, pracowała bezustannie na dwóch, trzech etatach ­− jako kelnerka, praczka, w cukierni czy piekarni.

W takiej sytuacji nie powinno nikogo dziwić, że dla przyszłego autora Miasteczka Salem czytanie, a potem pisanie było formą ucieczki od otaczającej go życiowej beznadziei.

Mniej więcej odkąd skończył pięć lat, interesowała go proza gatunkowa. Pokochał zaborczą miłością komiksy z serii Opowieści z krypty, teksty Edgara Allana Poe i H.P. Lovecrafta, nie powinno więc dziwić, że to horror okazał się gatunkiem, w którym doskonalił się najlepiej. Pierwsze opowiadanie, które opublikował − w 1965 roku w amatorskim fanzinie „Comics Review” − nosiło tytuł I Was a Teenage Grave Robber, a jego tytuł idealnie oddawał zainteresowania autora: ożywione trupy, cmentarze i potwory. Ta tematyka dominować będzie w wielu młodzieńczych tekstach Kinga, który powiększając swoją bibliografię o kolejne teksty, będzie powoli budował markę najstraszniejszego faceta w Ameryce.

Zanim w 1974 roku ukaże się jego debiutancka powieść Carrie, napisze do szuflady co najmniej cztery powieści (potem wyda je pod pseudonimem Richard Bachman), opublikuje dziesiątki opowiadań (głównie w pismach dla panów, spośród których „Playboy” był najbardziej ekskluzywnym) i zaliczy drobny epizod muzyka folkowego. Tak, King w czasie studiów, jak niemal każdy amerykański student anglistyki słuchający Boba Dylana i Phila Ochsa, próbował swych sił w występach na scenie. Nie wiadomo, co szło mu bardziej opornie – granie na gitarze czy śpiewanie – ale po kilku występach porzucił karierę muzyka. Powróci do niej dopiero w latach dziewięćdziesiątych, gdy wraz z kolegami po piórze założy rockowy zespół The Rock Bottom Remainders, w którego skład wchodzić będą cenieni w USA pisarze, między innymi Scott Turow, Greg Iles i Mitch Albom.

Stephen King, 2012

Przez chwilę w czasie studiów próbował także swych sił jako stand-uper, ale publiczność, która liczyła na dowcipy, a nie recytowane z pamięci opowiadania grozy, wygwizdała przyszłego autora bestsellerów. W efekcie jeszcze podczas studiów postanowił zostać aktywistą politycznym; wygłaszał płomienne przemówienia podczas wieców, ale któregoś razu spałowała go policja i tak się skończyła jego kariera polityczna. Pisanie było o wiele bezpieczniejsze. No i nikt nie miał do niego pretensji o to, że w zaciszu piwnicy wypijał w kilka godzin dwanaście piw. Bo pił tak samo, jak pisał – odkąd sięgał pamięcią.

Jeśli pisanie było dla Kinga ucieczką od trudów codzienności, to alkohol był sposobem na zmierzenie się z nią. Wychowywany bez ojca i męskiego autorytetu, miał bardzo zaniżoną samoocenę. Nigdy nie był przystojny, nie miał pieniędzy, a często nawet butów (jego oklejone taśmą buty, w których paradował latem, jesienią, zimą i wiosną, przeszły do uczelnianej legendy). Alkohol pozwalał pokonywać mu wstyd i brylować w towarzystwie. W chwili swojego głośnego debiutu King był już alkoholikiem, który funkcjonował w stanie permanentnego ciągu. Po latach przyznał, że telefon od agenta, który poinformował go o pierwszych zarobionych dwustu tysiącach dolarów, „odebrałem w stanie zamroczenia i nie bardzo rozumiałem, co do mnie mówi”. Kiedy w końcu zrozumiał – najpierw zemdlał, a potem po pijaku kupił żonie prezent: wielką suszarkę do włosów. Na pytanie, dlaczego akurat suszarkę, do dziś nie jest w stanie odpowiedzieć.

Sukces trzeciej powieści, czyli Lśnienia (1977), ugruntował na rynku pozycję Kinga i sprawił, że pisarzem na dobre zainteresowało się Hollywood. A jak pokazywał to Woody Allen w Annie Hall – Los Angeles to kraina śniegiem usłana. Na pierwszej imprezie z producentami z Warner Bros. King odkrył, że wciągany do nosa biały proszek o nazwie kokaina doskonale pomaga na dręczącego go kaca i sprawia, że zamiast spać, chce mu się pracować. Tak oto hurtowe ilości piwa poznały swoją młodszą siostrę kokę, a King rozpoczął trwający kolejną dekadę ciąg, który cudem przetrwał.

Ktoś mógłby przytomnie zapytać, dlaczego we wstępie do książki o Kingu tyle miejsca poświęcać jego uzależnieniom. Odpowiedź jest prosta. Ponieważ w ogromnym stopniu odciskały się na tym, co i jak pisał. Weźmy choćby Cujo, powieść o wściekłym bernardynie atakującym pewną panią z dzieckiem. Po latach King przyznał w autobiografii, że nie pamięta za bardzo, jak ją pisał, a już zupełnie nie potrafi przypomnieć sobie nanoszonych na nią poprawek. I to czuć. Cujo to powieść napisana w dziki i szalony sposób. Tryska agresją, jadem. Jest absolutnie niepoprawna i wściekła, napędza ją bowiem ta sama szalona energia, jaką daje kokainowy kopniak. Lśnienie z niepijącym, odciętym od świata alkoholikiem, który zabije za kieliszek… Misery z uwięzionym przez psychopatkę pisarzem, wreszcie monumentalne To, gdzie ckliwe wspomnienia z dzieciństwa zniszczone są przez demony dorosłości. Te powieści nie powstałyby, gdyby podświadomie King nie opisywał w nich swoich alkoholowo-kokainowych traum.

Stephen i Tabitha Kingowie na ceremonii wręczenia National Book Award, 2003

Przebudzenie nadeszło w roku 1989. Picie wyrwało się spod kontroli i galopowało przed siebie, niszcząc wszystko i wszystkich na swojej drodze. Na spotkaniach autorskich King zjawiał się wstawiony. W wywiadach bywał zgryźliwy i złośliwy. A przede wszystkim, gdziekolwiek się pojawiał, musiał być tam alkohol, nawet w jednym z kościołów w Maine, gdzie zorganizowano mu spotkanie autorskie. Gdy zebrani na sali poczuli alkohol, wyszli. King miał już wówczas trójkę dzieci i żonę, którą poznał podczas studiów (jak sama mówiła w jednym z wywiadów: „zakochał się na zabój w moich cyckach”). To właśnie Tabitha King uznała, że mąż zmierza na dno i jeśli czegoś z tym nie zrobi, skończy jak jeden z jego ulubionych wokalistów, Bon Scott – frontman AC/DC, który zapił się na śmierć. I postawiła mężowi ultimatum. Albo ona zabiera dzieci, połowę konta i dom, albo on przestanie pić. Przestał. Choć lekko nie było. Najpierw, jak każdy alkoholik, uznał, że poradzi sobie z chorobą sam, i przez rok próbował ograniczać picie. Kiedy okazało się, że domowa terapia nie skutkuje, w końcu trafił do kliniki. Żaden biograf Kinga nie podaje informacji o tym, jak przebiegało leczenie, ile czasu spędził w klinice. On sam także o tym nie wspomina. Nie ukrywa jednak, że trzeźwość utrzymuje dzięki mitingom Anonimowych Alkoholików. O tym, jak wielki wpływ na jego życie miała ta organizacja, widać w powieści Doktor Sen – kontynuacji Lśnienia – pełnej odniesień do terapii i sposobów walki z alkoholizmem propagowanych przez AA.

Pieniądze, władza i grube powieści

Jak niemal każdy artysta, który popadł w uzależnienie, King bał się panicznie, że rezygnując z alkoholu i kokainy, utraci zdolność pisania. Niepotrzebnie. Mimo że pierwsza po odwyku powieść, Sklepik z marzeniami, nie należała do udanych, to kolejne – Dolores Claiborne czy Gra Geralda –pokazały zupełnie inne, dojrzalsze, oblicze Kinga. Potwory i zjawiska nadprzyrodzone odeszły w cień (sam King mówi: „Wszystko, co miałem do powiedzenia o potworach, zawarłem w To”), a na pierwszy plan wysunęła się psychologia postaci i mroczne opisy ludzi zmagających się ze swoimi słabościami i traumami. Zmieniła się nie tylko tematyka powieści, ale też sam autor.

O ile do tej pory nie przeszkadzało mu, że krytycy uznają go za Króla Horroru, o tyle teraz postanowił to zmienić. Ale chociaż jego opowiadania zaczęły się ukazywać w „New Yorkerze”, chociaż otrzymał wiele prestiżowych nagród, w tym medal National Book Foundation za całokształt twórczości, „poważni” krytycy do dziś uznają go za pana od horrorów, którego nie należy traktować poważnie. Szkoda – bo kilka powieści Kinga ociera się o wielkość. Choćby wspomniane już To, które swoim rozmachem w niczym nie ustępuje epickim powieściom Dickensa, Worek kości zaś to bezsprzecznie jedna z najlepszych współczesnych powieści gotyckich, jakie wydano.

Rozstając się z alkoholem, King zmienił swój stosunek nie tylko do własnego wizerunku, ale też finansów. Do tej pory większość decyzji związanych z pieniędzmi podejmował za niego agent, Kirby McCauley. To on negocjował zaliczki (między innymi słynne cztery miliony z 1979 roku, które przeszły do legendy rynku wydawniczego) i zajmował się prawami. Kiedy King postanowił przyjrzeć się bliżej swoim własnym finansom, zwolnił Kirby’ego i z nowym agentem zaczął negocjować nowe zaliczki.

Honoraria Kinga były gigantyczne – według magazynu „Forbes” ponad dwadzieścia milionów dolarów rocznie tylko za same powieści (łączna suma nakładów jego książek we wszystkich krajach wynosi blisko czterysta milionów egzemplarzy, z czego wynika, że co 175 osoba na świecie musiała kupić którąś z jego powieści). Do tej kwoty trzeba jeszcze dorzucić sumy, jakie otrzymuje za prawa do ekranizacji (średnio około dziesięciu milionów za tytuł). Kiedy na trzeźwo dotarło do niego, jaki jest bogaty, postanowił zacząć wydawać pieniądze mądrze i sensownie.

Kupił w rodzinnym stanie Maine radiostację WZON AM, której właścicielem jest do dziś, wielki dom oraz dwa mniejsze na Florydzie, gdzie spędza większą część roku (bo cieplej zimą i trudniej poślizgnąć się na lodzie). Zainwestował w seriale telewizyjne, takie jak Czerwona Róża, Szpital „Królestwo”, Pod kopułą czy Castle Rock). Założył kilka fundacji, w tym jedną wspierającą artystów, którzy w wyniku wypadków losowych nie mogą kontynuować pracy, i zabezpieczył przyszłość dzieci: dwóch synów pisarzy oraz córki, która jako jedyna wyłamała się i nie pisze; jest lesbijką i pastorem w Kościele Unitarian Uniwersalistów w Utica. Pytany o to, co robi w wolnym czasie, zawsze odpowiada tak samo: „Piszę, bo mam to szczęście, że moja praca jest moim najukochańszym hobby, a kiedy pisanie mnie znudzi, oglądam bejsbol”. Ot, klasyczny Amerykanin.

Dziś, pytany w wywiadach, czego najbardziej żałuje w życiu, zawsze odpowiada tak samo. Nie przepitych lat, nie zniszczonego przez kokainę organizmu, ale dwóch prozaicznych rzeczy. Pierwszą jest udzielony w latach osiemdziesiątych wywiad, w którym powiedział, że nie uważa się za pisarza, lecz za hamburgera z McDonalda. Drugą jest reklama kart kredytowych z zamczyskiem. „Z tym hamburgerem nie chodziło mi o to, że jestem tak tani jak McDonald, ale o jego zasięg! Krytycy jednak zrozumieli mnie opatrznie i tkwią w tym przekonaniu do dziś” – wyjaśniał w innym wywiadzie.

Choć twierdzi, że brzydzi się przypiętej mu etykietki pisarza popowego, chyba nie do końca zależy mu na uwalnianiu się od niej. Wydał przecież trylogię kryminalną Pan Mercedes, jak najbardziej gatunkową i popową. Pierwszy tom był pierwszym rasowym kryminałem w jego ponadczterdziestoletniej karierze. Zapytany przez dziennikarza, dlaczego postanowił tym razem stworzyć opowieść o poszukiwaniu niebezpiecznego psychopaty, King odparł z rozbrajającą szczerością: „Bo jeszcze nigdy nie napisałem prawdziwego krwistego kryminału”. W tym gatunku zbyt długo nie wytrzymał. Powieść zamykająca cykl, Koniec warty, była już horrorem. Horrorem – religijnym – było też od początku do końca Przebudzenie. Czy ta książka była formą pokuty za picie w kościołach – nie wiadomo. Jedno jest pewne: King kocha grozę, a groza kocha jego.

Dlaczego uwielbiam Stephena Kinga?

Kiedy w prasie pojawia się tak sformułowane pytanie, możecie być pewni trzech najbardziej wyświechtanych odpowiedzi. Pierwsza brzmi: „Uwielbiam Kinga, bo jest mistrzem narracji”. Owszem, jest, ale czy jedynym we współczesnym świecie? Nie sądzę. Jest wielu innych pisarzy, którzy radzą sobie z narracją równie dobrze jak on. Z miejsca przychodzi mi do głowy niedoceniony wciąż w Polsce Peter Straub – znany u nas głównie z tego, że napisał dwie książki… z Kingiem – który, na szczęście, zgodził się zabrać głos w tej książce.

Druga odpowiedź brzmi: „Uwielbiam Kinga, bo jest królem literackiego horroru”. Jest, to nie ulega wątpliwości. Ale nie niedościgłym. Żyjemy w specyficznym kraju, w którym gatunek literacki zwany horrorem jest przekleństwem wydawców, a nie błogosławieństwem. Po tym, jak w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przez nasz rynek przetoczyła się dosłownie lawina szmatławych… dobra, będę uczciwy, doskonałe też się trafiały… powieści grozy, rynek się nasycił. I ten stan utrzymuje się do dziś. Powieści grozy nie sprzedają się tak, jak powinny, i potwierdzi to każdy polski wydawca (a jeśli twierdzi inaczej − zwyczajnie kłamie). Owszem, horrory osiągają swoje malutkie nakłady, ale nie powalają one nikogo. Dobrze sprzedają się u nas oczywiście King, Masterton czy… No właśnie. Oto, co się ostało z horrorowego boomu. Światowa gwiazda i taki nasz horrorowy Jonathan Carroll. Clive Barker umarł dla polskich czytelników dawno temu, Peter Straub nie miał szansy zaistnieć, Ramsey Campbell, Dan Simmons wciąż mocniej kojarzą się z fantastyką, Richard Matheson wielki nieobecny… Tę litanię moglibyśmy ciągnąć w nieskończoność. Dobrze sprzedaje się – czy raczej sprzedawał −­ Dean Koontz, ale zwróćcie uwagę na drobny szczegół: jego powieści zwykle opatrywano u nas szyldem „thriller”. Chcesz się u nas sprzedawać – uciekaj jak najdalej od określenia „horror”.

Wreszcie trzecia odpowiedź: „Uwielbiam Kinga, bo pod płaszczykiem grozy snuje opowieści o ludziach i małych amerykańskich miasteczkach”. Taaa… Jakby robił to on jedyny! Setki amerykańskich pisarzy wychowanych na brytyjskiej wiktoriańskiej prozie (bo tego uczą ich w szkołach) kontynuują dickensowską narrację, czego najlepszym przykładem niech będzie kariera Richarda Russo czy Johna Irvinga.

No więc dlaczego uwielbiam Stephena Kinga?

Otóż uwielbiam go z jednego prostego powodu. Nie ma na tym świecie drugiego pisarza, który jak King uosabiałby sobą cały rynek wydawniczy. Kiedy myślę: „King”, nie myślę: „Groza, psychologia postaci, narracja”. Myślę: „Historia rynku wydawniczego w pigułce”. Chcecie dowiedzieć się, jak osiągnąć sukces? Chcecie się przekonać, jak zmieniały się zasady wydawania powieści, styl promocji, układania list bestsellerów? Chcecie poznać każdy znany ludzkości model kariery literackiej? Wystarczy, że przyjrzycie się bliżej życiorysowi Stephena Kinga. Jest tam wszystko. Lata wykładów na bibliotekoznawstwie – czy w szkołach marketingu – zamknięte w życiorysie jednego faceta z amerykańskiego prowincjonalnego miasteczka.

Potrzebujecie dowodów? Proszę bardzo.

King pisał od zawsze. Taką wersję podają wszyscy znani biografowie, i sam autor potwierdza ją w autobiografii. Pisanie stało się dla niego ucieczką: od biedy, chorób, dzieciństwa, które upłynęło mu na ciągłych przeprowadzkach. Od zawsze – czyli mniej więcej odkąd skończył pięć lat – interesowała go proza gatunkowa i doskonalił się w niej. Najpierw, jak na małego chłopca przystało, pisał o króliczkach, potem o cmentarnych hienach i postapokaliptycznych wizjach upadku ludzkości, by wreszcie dorosnąć do debiutu − powieści o dręczonej przez bliskich i przez wyrzuty sumienia dziewczynce posiadającej tajemne moce. Wprawdzie po drodze dopuścił się − bodaj jedynego w karierze – plagiatu, czyli przepisał po swojemu Studnię i wahadło Edgara Alana Poe, czy raczej jej adaptację dokonaną przez Rogera Cormana, ale to zupełnie inna historia. Wspominam o tym, aby pokazać, jak płynnie początki kariery literackiej Kinga wpisywały się w klasyczny model kariery pisarskiej panujący wówczas na rynku literatury popowej. Pod tym względem King nie różnił się niczym od Richarda Mathesona czy Philipa K. Dicka. Całe życie chciał pisać, pisał i pragnął się z tego utrzymywać. Publikował hurtowo opowiadania, zarówno w pismach pornograficznych, jak i w tanich magazynach SF. Nieistotna była jakość gazety, liczyła się publikacja. Im częściej pojawiało się nazwisko, tym lepiej. Portfolio rosło, agenci od czasu do czasu trafiali na jego teksty, ale przede wszystkim King dbał o to co najważniejsze – dziś nazwalibyśmy to bazą użytkowników, czyli czytelników, którzy zaczynali kojarzyć jego nazwisko.

„Kariera przez wytrwałość” – tak działali Mickey Spillane, Raymond Chandler, Jim Thompson, John D. MacDonald i wielu, wielu innych. Jeśli którymś z waszych ulubionych pisarzy jest amerykański autor, który debiutował jakieś cztery dekady temu − sprawdźcie listę jego publikacji. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent jest imponująca.

Czy Carrie ukazałaby się, gdyby nie to, że King po prostu miał szczęście i polubił go redaktor? Pewnie nie. Niestety, element szczęścia w karierze jest dość istotny, choć oczywiście niedecydujący. W końcu któraś z kolejnych powieści Kinga i tak by się ukazała. Z książki na książkę stawał się coraz bardziej sprawny… Ale czy bez Carrie zostałby królem? Chyba nie. Ta powieść − mimo że okazała się finansową klapą − utorowała mu drogę do prawdziwego sukcesu. A wszystko dzięki jej ekranizacji. I tu pojawia kolejny model kariery literackiej, w której siłą napędową staje się film.

Dzięki temu, że Carrie w reżyserii Briana De Palmy okazała się hitem kinowym, ludzie zainteresowali się najnowszą – trzecią − powieścią Kinga: Lśnieniem. Wydawnictwo Doubleday, z którym wówczas był związany, wcale nie wierzyło w jej rynkowy potencjał. Ukazała się w nakładzie zaledwie dwudziestu pięciu tysięcy egzemplarzy! Dopiero nagły wzrost zainteresowania sprawił, że wydawnictwo zdecydowało się na dodruki.

Tak narodził się Najstraszniejszy Facet w Ameryce. Przydomek, który King pielęgnował przez lata, potem stał się jego kulą u nogi. No ale jeśli ktoś występuje w telewizyjnych reklamach kart kredytowych jako postać demoniczna, to może mieć pretensje tyko do siebie. Ale o tym za chwilę.

W 1977 roku King powoli stawał się gwiazdą. Może jeszcze nie największą – wydawca wciąż grzebał mu w książkach i narzucał własne zmiany, jak miało to miejsce przy pierwszym wydaniu Bastionu w 1979 roku – ale całkiem solidną.

Każdy dbający o dobre imię autor, pretendujący do miana literackiej gwiazdy, po takim hicie jak Lśnienie wydałby szybko kolejną przebojową powieść. Ale nie King. On zdecydował się na dziwny eksperyment – z perspektywy czasu wiemy, że miało to związek z ilością spożywanego wówczas przez pisarza alkoholu. Otóż wydał zbiór opowiadań oraz powieść pod pseudonimem. Rage, podpisane „Richard Bachman”, przepadło w księgarniach, ale zbiór Nocna zmiana sprzedał się tak świetnie, że ustanowił rekordy pośród sprzedaży antologii opowiadań.

Podsumowując ten etap kariery Kinga: od ambitnego chłopaka, który chce pisać za wszelką cenę, przez pisarza, którego powieść przeniesiono na ekran, co znacznie przyspieszyło jego karierę, po niestroniącego od eksperymentów rynkowych autora. Nieźle. A to dopiero początek.

Po awanturze związanej z cięciami w Bastionie (zmuszono go do skrócenia powieści o kilkaset stron) zdecydował się zrezygnować ze współpracy z wydawnictwem Doubleday, i zrobił to w stylu, jaki dziś nazwalibyśmy transferowym: niczym wielka gwiazda piłki nożnej.

Przedstawił Doubleday ultimatum – płacą mu trzy i pół miliona zaliczki albo się rozstają. Wyłożyli na stół trzy miliony. Rozstali się. King trafił do domu wydawniczego Viking.

Był rok 1978. Stephen King rozpoczął nową erę w historii rynku wydawniczego. Erę gigantycznych zaliczek, transferów między wydawnictwami i wojny na agentów. Oczywiście pomógł w tym nowy agent i kumpel od kieliszka, Kirby McCauley, który uświadomił mu, ile tak naprawdę zarabia (rozstali się dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy King przestał pić), ale decyzję o skierowaniu swojej kariery na nowe tory pisarz podjął świadomie i z pełną premedytacją.

I mniej więcej wtedy wypowiedział publicznie to zdanie, z którego będzie wycofywał się okrakiem całe życie: że jest literackim odpowiednikiem McDonalda (czyli że jedzą go wszyscy Amerykanie i jest w każdym domu). Ta jedna niefortunna wypowiedź, w połączeniu ze wspomnianą reklamą kart kredytowych American Express, emitowaną w 1985 roku, w której King przechadzał się po nawiedzonym zamczysku pośród mgieł i dziwnych odgłosów, sprawiły, że poważni krytycy literaccy uznali go za pisarza pulpowego i popowego. I tak naprawdę nigdy zdania nie zmienili.

Tak czy inaczej, w lata osiemdziesiąte King wkroczył już jako gwiazda totalna. Jego powieści osiągały milionowe nakłady, stał się marką, która decydowała o sukcesie innych (to dzięki jego namaszczeniu rozwinęła się kariera Clive’a Barkera), mimo to potrafił zachować dystans do sukcesu. I znów zaskoczył branżę, tym razem przez wprowadzenie na rynek wydawniczy nowego modelu promocji: limitowanych edycji książek. Od wydania Podpalaczki niemal każda jego książka ukazywała się w tak zwanej edycji limitowanej. Nie byłoby w tym nic dziwnego – nie on wymyślił wydania dla fanów – gdyby nie jeden drobny szczegół. Nowością było to, że wszystkie edycje limitowane zostały opublikowane nie przez wielkie wydawnictwa, z którymi miał umowy, lecz przez maleńkie oficyny literackie, które dzięki temu finansowały cały rok swojego działania. Co więcej – edycje limitowane trafiały do niezależnych sieci księgarskich. King wyrażał w ten sposób poparcie dla niezależnych księgarzy walczących z wielkimi sieciami. Stosując taki zabieg, postanowił spłacić dług, jaki miał wobec małych wydawców, którzy publikując jego opowiadania, pomagali mu budować markę literacką. Który z pisarskich gwiazdorów tak się zachowuje? Niewielu. Do dziś – o czym mało kto wie − King rozdaje swoje opowiadania niewielkim oficynom za bezcen (tylko trzeba trafić na jego dobry dzień). I za dolara oddaje prawa do adaptacji swoich tekstów młodym reżyserom.

Oczywiście to nie zawsze działa. Limitowana edycja Szkieletowej załogi doprowadziła do bankructwa maleńką oficynę Scream Press. No ale tak to już jest w biznesie − nie zawsze się udaje.

Jeśli chodzi o wspieranie młodych i małych, nigdy nie zmienił podejścia, natomiast w kwestii bycia gościem, który przyjaźni się ze wszystkimi, owszem. Prawdopodobnie dlatego, że jego kariera nabrała tak gigantycznego rozpędu, że zwyczajnie nie był w stanie wyjść na ulicę. Do legendy przeszły historie o tym, jak fani szturmowali autokar, którym podróżował podczas trasy koncertowej rockowego zespołu The Rock Bottom Remainders. King stał się po prostu ikoną popkultury, a ikony mają utrudnione możliwości poruszania się.

Pisząc o rynku wydawniczym i o tym, jak ogromny wpływ na jego rozwój wywarł King, nie mogę nie wspomnieć o dwóch rzeczach: e-bookach i listach bestsellerów. Tak jest – to King jako pierwszy na masową skalę testował książki elektroniczne, za które płaci się przez internet. Eksperyment okazał się niezbyt udany − pisana w odcinkach powieść The Plant nigdy nie doczekała się ukończenia, ale prawda jest też taka, że zwyczajnie stracił serce do tej historii. Niemniej jednak to on rozpoczął romans literatury z elektroniką. Tyle że działo się to prawie dwadzieścia lat temu! Kto wtedy myślał o e-bookach? Nikt. Przez lata specjaliści od rynku wydawniczego nabijali się z Kinga, rozgłaszając plotki, jakoby jego próba podbicia internetu brała się z tego, że chciał więcej zarabiać i rozstać się z wydawcami drukowanych książek – co po części było prawdą – ale dziś wszyscy jak jeden mąż powielają wypracowany przez niego w 2000 roku schemat internetowego publikowania. No cóż, takie jest życie.

Co do list bestsellerów… Wie o tym bardzo niewiele osób, ale… to właśnie Stephen King, publikując w odcinkach powieść Zielona mila, sprawił, że wydawcy zmusili prestiżową listę bestsellerów „New York Timesa” do zmiany reguł „podliczania”. Otóż poszło o to, że we wrześniu 1996 roku na liście najlepiej sprzedających się książek znajdowało się: sześć tomów Zielonej mili, Desperacja, Regulatorzy i Rose Madder. Tak więc w pierwszej dziesiątce została tylko jedna pozycja dla autora, który nie był Stephenem Kingiem. Ponieważ Zielona mila była jedną książką podzieloną na sześć tomów, wydawcy ustalili nową zasadę (obowiązującą do dziś): na listach bestsellerów może znaleźć się tylko jeden tom powieści drukowanej w odcinkach lub podzielonej na tomy. Który? Oczywiście ten najnowszy.

Mam nadzieję, że nie zanudziłem was na śmierć, odpowiadając na pytanie: „Dlaczego uwielbiam Stephena Kinga?”. Uwielbiam go, bo jego kariera to niesamowita lekcja historii rynku wydawniczego przełomu wieków. A przyglądanie się temu, jak sobie radził – i radzi – to niebywała lekcja pokory.

Jeszcze na koniec anegdota. Kiedy King był już wielką gwiazdą, poprzez swojego agenta wydał dyrektywę, która zaskoczyła wydawców i pokrzyżowała im plany: zakazał wyróżniania w jakikolwiek sposób swojego nazwiska na zbiorczych antologiach opowiadań. Miał być pisany tak samo jak inni. Powód? Jak sam tłumaczył: to, że nazywa się King i sprzedaje miliony książek, nie znaczy, że jest najlepszy w branży. Są lepsi, więc dlaczego ma przygniatać ich swoim nazwiskiem? I takie podejście bardzo mi imponuje.

Dlaczego napisałem tę książkę?

Wprawką do niej był Sprzedawca strachu – mała książeczka z omówieniem samych ekranizacji. Wciąż uważam, że była dobrym pomysłem. Mimo wszystkich niedociągnięć, mimo przygód, jakie spotkały tamtą książkę – stanowi fundament mojego dalszego pisania o Kingu. Chodziło mi w niej o wprowadzenie porządku w chaosie. Stephen King wciąż rozdaje za dolara prawa do ekranizacji swoich opowiadań, dzięki czemu jego filmografia jest tak ogromna, że trudno się w niej połapać. Liczba filmów nakręconych na podstawie jego utworów przekracza sto dwadzieścia; aby obejrzeć je wszystkie, trzeba by poświęcić rok życia, a większość z nich i tak, jak przystało na filmy amatorskie, nie wnosi zbyt wiele do filmografii autora Miasteczka Salem. Dlatego też tym tak zwanym dollar babies poświęciłem osobny rozdział.

Kiedy pisałem Sprzedawcę strachu, odkryłem, że adaptacje jego prozy tworzą pewien wzór. Ułożone w kolejności chronologicznej, idealnie odzwierciedlają życiorys Kinga. Jego wzloty w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, upadki przypadające na drugą połowę lat osiemdziesiątych, trudny powrót do formy, który nastąpił na początku dziewięćdziesiątych, i wreszcie stagnację gwiazdy w ostatniej dekadzie. Oglądając te ekranizacje, widzimy, jak King się rozwijał, podbijał świat, ale też mylił się i błądził. I widzimy również to, jak rozwijało się Hollywood – jak z miejsca, które nie bało się eksperymentów, stawało się tworem zachowawczym i wycofanym.

Już oddając Sprzedawcę strachu wydawcy, miałem jednak wrażenie, że mogłem zrobić to lepiej, że mogłem pójść na całość. Jasne, zajęłoby mi to znacznie więcej czasu, musiałbym od nowa wymyślić konstrukcję, pozmieniać tekst. Ale King na to zasługuje. Zwłaszcza że w Polsce nie wydano nigdy kompendium wiedzy na temat całej artystycznej działalności Kinga.

Pierwsze, co powinienem był wtedy zrobić, to wywalić w kosmos konstrukcję tej książki. Podział na dekady miał sens przy filmach, bo każdy z nich oddawał ducha czasów, w jakich powstawał. Ale z powieściami i opowiadaniami to już całkiem inna bajka. Część z nich – tych wcześniejszych – wpisuje się w polityczny i historyczny klimat epoki, ale im dalej w las, tym bardziej sprawy się komplikują. Weźmy Pod kopułą, rzecz współczesną, ale opartą na pomyśle pochodzącym z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i być może z tego powodu tak dziwacznie popękaną; czy Worek kości – powieść napisaną w latach dziewięćdziesiątych, którą czyta się jak te z najmroczniejszego okresu twórczości Kinga, tyle że lepszą niż one; czy choćby cykl Mroczna Wieża, pisany przez czterdzieści lat, szalony, wymykający się klasyfikacjom gatunkowym.

Przez rok, a może nawet dłużej, po ukazaniu się Sprzedawcy strachu dodawałem powoli kolejne cegiełki do spisu treści. Osobny rozdział poświęcony jest dziełom non-fiction. Uznałem też, że powieści i opowiadania to w zasadzie dwa różne byty, więc byłoby sensownite je rozdzielić. No i Castle Rock! Może warto stworzyć osobną opowieść o mitologii Kinga? W końcu chyba się udało. Stało się to, co stać się musiało. Ta książka wchłonęła Sprzedawcę strachu, który posłużył za fundament – punkt wyjścia do kompleksowego omówienia twórczości Kinga. Kilka lat temu chciałem stworzyć coś na kształt biografii pisarza opowiedzianej przez pryzmat adaptacji. Chyba dziś odważyłbym się usunąć z tego zdania „coś na kształt”.

Wierzę, że udało mi się uniknąć błędów mojej poprzedniej książki. Mam nadzieję, że ta jest nie tylko dłuższa, ale także mocniejsza i lepsza. Oczywiście nie wiem tego na pewno. Sami oceńcie. Zjedziecie mnie lub nie. Zrobiłem, co mogłem, aby sprawić wam (i sobie) przyjemność. Jeśli się nie udało – obiecuję poprawę.

I jeszcze o moich kontaktach z Kingiem, czyli samochwała

Jestem chyba jedynym dziennikarzem w Polsce, który „prawie” przeprowadził wywiad z Kingiem. Rzecz miała miejsce dawno temu, kiedy jeszcze pracowałem w „Newsweeku”. Cała procedura dobicia się do niego była żmudna i niebywale skomplikowana. Wydawca przebijał się przez kolejnych asystentów, ci zaś przekazywali nam kolejne daty i tak dalej. W końcu udało się dotrzeć do tego ostatniego – najbliższego autorowi. Padła data. Zanim jednak miało dojść do wywiadu, musiałem spisać pytania do pisarza i przesłać je asystentowi. Całonocną debatę z samym sobą zakończyłem z listą trzydziestu sześciu pytań. W końcu gotowy plik poleciał do Stanów… i po kilku dniach wrócił. Asystent poprosił o złagodzenie tonu niektórych pytań (tych o dość absurdalne chwalenie przez Kinga remake’u Ostatniego domu po lewej). Poprawiony tekst znów poleciał do asystenta. Po kilku dniach dostałem informację, że pytania zostały zaakceptowane przez Kinga. Rozpoczęło się czekanie na dzień zero. Pamiętam, że miała to być środa. Nocą w poniedziałek asystent odwołał wywiad. Decyzję pisarza tłumaczył nagłymi zmianami, które ten musiał wprowadzić do scenariusza Mrocznej Wieży. King w końcu dostał swoją filmową Mroczną Wieżę. A ja swoją książkę.

PARĘ NAJ I KILKA PIERWSZYCH RAZÓW

NAJBARDZIEJ PRZERAŻAJĄCA POWIEŚĆ ZDANIEM KINGA:

Hell House Richarda Mathesona

NAJBLIŻSZY PRZYJACIEL:

Harley Davidson – motocykl, na którym King od lat osiemdziesiątych przemierza USA

NAJBARDZEJ ZASKAKUJĄCA RECENZJA:

Whoopie Goldberg wychwalająca pod niebiosa Oczy smoka w „Los Angeles Times Book Review”

NAJNIŻSZY NAKŁAD KSIAŻKI:

Roland – 10 000 egzemplarzy.

NAJWYŻSZY NAKŁAD KSIĄŻKI:

Regulatorzy – 1 750 000 egzemplarzy.

PIERWSZE OPOWIADANIE, ZA KTÓRE DOSTAŁ PIENIĄDZE:

The Glass Floor opublikowane w „Startling Mystery Stories” w 1967 roku. Zarobił na nim 35 dolarów.

PIERWSZE OPUBLIKOWANE OPOWIADANIE:

I Was a Teenage Grave Robber, które ukazało się w „Comics Review”.

PIERWSZE POWIEŚCI, KTÓRE ZROBIŁY NA NIM WRAŻENIE:

Jestem legendą Richarda Mathesona

Hot Rod Henry’ego G. Felsena

Juda nieznany i Tessa d'Urberville Thomasa Hardy’ego

Władca much Williama Goldinga

Kolekcjoner Johna Fowlesa

Grona gniewu Johna Steinbecka

The End of the Night Johna D. MacDonalda.

TRZY RZECZY, Z KTÓRYMI STEPHEN KING SOBIE NIE RADZI

1. Pisanie poezji

W różnych antologiach możemy znaleźć poetyckie próby Mistrza Grozy. Mniej więcej od Szkieletowej załogi (1985) na każdy zbiór opowiadań przypada jeden wiersz, trzeba przyznać, że dość koszmarny. Poezja najwyraźniej jest polem literackim, na którym King chciałby się spełniać, a ponieważ osiągnął status, dzięki któremu wydawca wydrukuje wszystko, co on napisze, to… no cóż, zdarza się mu publikować także wiersze. Niestety.

2. Reżyseria

O Maksymalnym przyspieszeniu, czyli jedynym filmie wyreżyserowanym przez Kinga, przeczytacie na następnych stronach. W przeciwieństwie do wierszy, wystarczył mu jeden film, aby przekonać się, że o ile podczas pisania panuje nad materią, o tyle podczas kręcenia filmu już nie.

3. Aktorstwo

Na pomysł zatrudnienia Kinga jako aktora wpadł George A. Romero. King wraz z żoną wystąpili w epizodycznych rolach w jego Rycerzach na motorach. Rok później, kiedy obaj realizowali Koszmarne opowieści, pisarz zagrał w filmie jedną z głównych ról i tylko dzięki temu, że przypadła mu postać skończonego kretyna, nie pogrążył całości. Po zakończeniu zdjęć posypał głowę popiołem i powiedział: nevermore. Dziś swoją ekranową obecność ogranicza do kilkusekundowych zabawnych epizodów.

SIEDEM NAJSTRASZNIEJSZYCH SCEN Z FILMOWYCH ADAPTACJI KINGA

1. Carrie – koleżanka Carrie, Sue, składająca kwiaty na jej grobie. Ta scena przeszła do historii kina i zmieniła sposób kręcenia zakończeń filmów grozy.

2. Lśnienie – Jack, siekiera i drzwi. Mina, jaką robi Jack Nicholson, gdy udaje mu się rozwalić drzwi do łazienki, w której ukrywa się Wendy… Ta mina to po prostu historia kina i horroru. Choćby dla niej trzeba film Kubricka zobaczyć.

3. Cujo – szyba samochodowa. Prosty zabieg techniczny. Kiedy wściekły Cujo atakuje, wydaje nam się, że wskoczy z tyłu, pies tymczasem niemal wpada do samochodu przez otwarte okno. Można dostać zawału.

4. To – Georgie i stateczek. Nieważne, czy myślimy o remake’u, czy o oryginalnym telewizyjnym To, sekwencja, w której mały Georgie spotyka klauna Pennywise’a, to jedna z tych scen, które wbiją się w pamięć i nie da się o nich zapomnieć. Nigdy.

5. Christine – pościg-polowanie. Cała scena nocnego pościgu na pustych ulicach amerykańskiego miasteczka jest majstersztykiem, ale jej finał, kiedy Moochie i Christine znajdują się w wąskiej alejce… Niesamowite!

6. Miasteczko Salem – wizyta małego wampirka. Kiedy Ralphie Glick, jedna z pierwszych ofiar wampira, pewnej nocy nawiedza brata i stuka trupimi paznokciami w okno… Brrr.

7. Stukostrachy – szeryf i lalki. Może i serial oparty na Stukostrachach jest słaby, ale scena, gdy pani szeryf wchodzi do domu, w którym czekają na nią lalki – cała masa porcelanowych lalek z parszywymi minami – zwala z nóg.

SZEŚĆ MIEJSC W STANIE MAINE, KTÓRE POWINIENEŚ ODWIEDZIĆ, JEŚLI JESTEŚ FANEM KINGA

1. Durham w stanie Maine

Miejsce, gdzie King przyszedł na świat i dorastał. Niespełna tysiąc mieszkańców. Kompletne zadupie. Ale jakże istotne. To tu znajdziemy kościół Shiloh i opuszczony dom przy Deep Cut Road (swoją drogą, co za nazwa dla ulicy!), które zainspirowały pisarza do stworzenia domu Marstenów.

2. Lisbon Falls

Liceum, do którego uczęszczał King, mieściło się w miejscowości Lisbon Falls – ciut większej od Durham i bardziej rozwiniętej. Jeśli chcielibyście zobaczyć, jak wyglądają opisane w Carrie szafki w szatni przy prysznicach, wpadnijcie do liceum w Lisbon Falls. Tylko lepiej nie zaczepiajcie żadnych nastolatek, nie wiadomo, co King w Carrie wymyślił, a co było prawdą…

3. North Windham

Szukacie warsztatu samochodowego, w którym zaatakuje was wściekły pies? A może macie ochotę na wizytę w markecie, który zostanie odcięty od świata przez groźną mgłę? Te wszystkie rozrywki zapewni wam miasteczko North Windham. Niespełna trzy i pół tysiąca mieszkańców. Jezioro. Wielki market. King mieszkał tu z żoną i dziećmi między 1973 a 1978 rokiem.

4. Orrington

To właśnie tu w domu przy szosie numer 15 zamieszkał w 1978 roku King z rodziną. I to tu ciężarówka przejechała kota jego córeczki. To także tu tata poszedł z truchłem zwierzaka odprawić mu pogrzeb na cmentarzu dla zwierząt, który znajdował się za ich domem.

5. Uniwersytet Stanu Maine w Orono

Alma Mater Kinga i miejsce, w którym narodziły się takie powieści jak Wielki marsz, Mroczna Wieża czy Mroczna połowa (w końcu nie przez przypadek główny bohater tej ostatniej był pisarzem wykładającym na uczelni. Miejsce kluczowe dla rozwoju pisarza. Poza tym ma dużą bibliotekę z manuskryptami wielu nieukończonych i niewydanych powieści Kinga).

6. Bangor

Miasto, które stało się domem dla Kinga – mieszka w willi Williama Arnolda, którą kupił w 1980 roku – ale i miejsce inspirujące go od początku kariery. Jeśli chcecie zobaczyć kino, które stało się pierwowzorem wszystkich kin z jego powieści, wpadnijcie do Hoyt’s Cinema. Chcecie lotniska z Langolierów? Możecie też odwiedzić księgarnię Gerald Winters and Son, która specjalizuje się w Kingu. A były właściciel księgarni Bett's, Stu Tinker, może was zabrać na wycieczkę śladami Kinga. I może nawet uda wam się trafić do lombardu braci Fratti.

CZĘŚĆ PIERWSZABestsellerus Rex, czyli powieści

Zaczynamy zabawę, czyli przegląd wszystkich powieści wydanych przez Kinga – pod jego nazwiskiem – od Carrie po Uniesienie. Każda uzupełniana jest omówieniem ekranizacji.

CARRIE

Pierwsze wydanie amerykańskie: Doubleday, 1974 Wydania polskie: Iskry, 1990; Prima, 1996; Prószyński i S-ka, 2003; Albatros / Prószyński i S-ka (Kolekcja Mistrza Grozy), 2017*

Przełożyła Danuta Górska

* W związku z różnym podejściem polskich wydawców do kwestii kolejnych wydań i dodruków, przy tej i innych książkach są podane tylko pierwsze wydania poszczególnych wydawców.

O tym, że droga do sławy Kinga nie była usłana różami, już wiecie. Ale nie pisałem jeszcze o jednym istotnym szczególe. Otóż zanim zadebiutował Carrie, dwa razy przeżył gigantyczne upokorzenie. Pierwsze w roku 1970, kiedy wysłał do wydawnictwa Doubleday maszynopis powieści Getting It On, pierwowzór powieści Rage, która ukazała się pod pseudonimem Richard Bachman. Trafiła do redaktora Billa Thompsona i ten, zachwycony tekstem, zaczął nad nim pracę. King, wówczas dwudziestotrzyletni, myślał, że złapał Pana Boga za nogi. Posłusznie, choć bez umowy, zrobił pierwszą redakcję, drugą i trzecią. Po blisko półrocznej pracy nad książką w końcu otrzymał list od wydawnictwa. A w nim, zamiast czeku na miliony i umowy, znalazł informację o odrzuceniu powieści. Identyczny los podzieliła powieść numer dwa – Wielki marsz, która również ukazała się później pod pseudonimem Richard Bachman. Także w niej za namową Thompsona King wprowadził poprawki, choć nie miał umowy, i w finale, po kilku miesiącach pracy, po raz kolejny dowiedział się, że Doubleday jednak nie jest zainteresowane.

Carrie, Prima, 1996

Jak widać, na początku lat siedemdziesiątych Stephen King na pewno nie był człowiekiem sukcesu. Jego młoda żona Tabitha spodziewała się pierwszego dziecka, uczył w szkole, pracował na kilku etatach – w tym w osławionej pralni – i ledwo wiązał koniec z końcem. Na opowiadaniach drukowanych w tanich magazynach dla mężczyzn zarabiał grosze, widoków na wydanie powieści nie było. A mimo to się nie poddawał. Mając w szufladzie dwie ukończone, ale odrzucone przez wydawców powieści, a za sobą bardzo słaby początek współpracy z wielkim wydawcą, zabrał się do pisania nowej. I tak powoli zaczęła się rodzić Carrie. Poród jednak okazał się bolesny i niebywale trudny.

A wszystko przez to, że King tak naprawdę nie znał się na kobietach. Owszem, wychowała go matka. Owszem, opiekowały się nim babki i ciotki. Ale o kobietach nie wiedział nic. I nigdy tego nie ukrywał.

Kiedy był dzieckiem, chorował i zamiast spędzać czas z rówieśnikami, leżał w domu. Jego okres dojrzewania naznaczony był wzmożonym zainteresowaniem literaturą, która stała się dla niego odskocznią od problemów rodzinnych. Książki i komiksy były drogą ucieczki od biedy i poczucia wyobcowania. Rozwijały wyobraźnię, ale nie pomagały w kontaktach międzyludzkich. Choć nigdy nie został typowym szkolnym chłopcem do bicia – od tego losu uratowała go gigantyczna postura – to daleko mu było do bycia ulubieńcem dziewcząt. Swoją żonę Tabby poznał na studiach, zakochał się w niej – czy może w jej cyckach, jak sama mówi – szaleńczo i tak już zostało. Całe doświadczenie w stosunkach damsko-męskich zamyka się w jego przypadku w jednym związku, który trwa do dziś.

Nic więc dziwnego, że kiedy postanowił pisać powieść o dziewczynie przechodzącej okres dojrzewania, to zarówno sama postać, jak i powieść rodziły się w bólach. I bez pomocy Tabithy zapewne nigdy by nie powstała, bo King w końcu porzucił pisanie Carrie, twierdząc, że... nic nie wie o kobietach i menstruacji. To Tabby wygrzebała ze śmietnika porzuconą przez męża książkę… zakładając, że kilka stron maszynopisu można uznać za powieść. No ale w większości biografii Kinga jest mowa o wyrzuconej do kosza powieści.

Nie radził sobie z opisem pierwszej miesiączki bohaterki, nie wiedział, co to tampon, i generalnie z dziewczynami i ich fizjologią był dość na bakier… Dopiero Tabby wytłumaczyła mu, że w szkolnych automatach za tampony się nie płaci, a okres to nic strasznego… chyba że się nie wie, co to jest. Tak narodziła się jedna z najważniejszych scen w historii horroru – zarówno książkowego, jak i filmowego. A reszta powieści powstawała pod czujnym okiem małżonki.

Istnieje teoria, że każdy z nas nosi w sobie powieść. W przypadku Kinga i Carrie sprawdza się ona w stu procentach. Abstrahując od tego, że autor niewiele wiedział o kobietach, Carrie to kawał autentycznego życia Kinga i opis jego bliskiego otoczenia. Już sama postać tytułowej bohaterki, wykluczonej społecznie nastolatki, która odkrywa w sobie dar telekinezy, powstała jako miks postaci autentycznych. W liceum King miał bowiem koleżankę, która notorycznie padała ofiarą klasowych żartów. Była to dziewczyna wychowywana w ortodoksyjnie religijnym domu, w którym centralny punkt stanowił wielki krucyfiks z udręczonym Chrystusem. King wspominał, że raz odwiedził tę koleżankę. Krzyż tak go przeraził, że nigdy więcej nie odważył się do niej wrócić. Dziewczyna, podobnie jak on, pochodziła z biednej rodziny i podobnie jak jego, nie było jej stać na nowe ubrania. Kiedy pewnego dnia przyszła do szkoły w nowych ciuchach, koleżanki z klasy wyśmiały ją publicznie. Biedaczka uciekła do domu. Po latach pisarz wspominał, że ta dziewczyna jako dorosła kobieta popełniła samobójstwo. Nie potrafiła odnaleźć się w życiu. Każdy, kto czytał Carrie, wie, jak bliska powieści jest ta historia.

„Pożyczona” z życia jest także postać ojca bohaterki. Tym razem jednak King nie sięgał po życiorys znajomych, lecz po własny. W rodzinnym domu jego ojciec, który porzucił żonę i dzieci, stał się symbolem zła. Człowiekiem wyklętym, o którym albo się nie mówiło, albo wspominało tylko w kontekście zła, jakie wyrządził. Matka Kinga, która nigdy nie związała się z żadnym innym mężczyzną, nienawidziła byłego wiarołomnego męża, ale w głębi duszy za nim tęskniła i łudziła się, że być może pewnego dnia wróci. Nie wrócił. A ona zmarła w samotności na raka.

Pisana w gniewie i frustracji powieść przeleżała w szufladzie rok. Bo dokładnie tyle zajęło Kingowi wyleczenie ran po pierwszym brutalnym zetknięciu się z wielkim wydawnictwem. Kiedy w końcu Doubleday otrzymało Carrie, historia potoczyła się inaczej. Thompson przyznał szczerze, że choć jego osobiście ta powieść specjalnie nie ruszyła, to zachwyciły się nią wszystkie panie w wydawnictwie. Zachwyt wyceniono na dwa i pół tysiąca dolarów. W 1973 roku King podpisał umowę.

A rok później Carrie się ukazała. Czy rzeczywiście była tak wielkim objawieniem literackim, jak opisywany jest debiut Kinga? Raczej nie.

Carrie to literacka wprawka. Powieść, w której sekwencje genialne sąsiadują ze sztampowymi, a całość konstrukcyjnie pokazuje, jak bardzo w chwili pisania King... bał się pisania.

Dziś znakiem rozpoznawczym pisarza jest nie tyle groza, ile umiejętne budowanie soczystych postaci i konstruowanie niezwykle rozbudowanego świata, w którym zaczynają się dziać rzeczy dziwne i nadnaturalne. Już sam pomysł wyjściowy Carrie – budowa opowieści na podstawie listów, wycinków prasowych i wspomnień – jest zaprzeczeniem wszystkiego, do czego King przyzwyczaił nas później. Jest próbą stworzenia małomiasteczkowego mikrospołeczeństwa, w której pisarza blokuje nieśmiałość.

W dużej mierze wynika to, niestety, z samej fabuły. Akcja Carrie toczy się zaledwie w ciągu kilku dni i nie oszukujmy się – jest niebywale prościutka. Skrzywdzona przez rówieśników nastolatka, Carrie White, zostaje zaproszona na bal maturalny przez kolegę. Podczas balu pada ofiarą niewybrednego żartu, w efekcie czego, załamana, bierze odwet na całym mieście, niemal zrównując je z ziemią. Tyle. W tle mamy wątłe opisy matki, koleżanek i nauczycieli. Dzięki użyciu epistolarnych wstawek, fragmentów pamiętników i wycinków z gazet autorowi udaje się rozdmuchać materiał wyjściowy, który właściwie nadawał się na opowiadanie, do rozmiarów powieści. Dość kalekiej, bo niezwykle popękanej.

Czy zatem Carrie to literackie nieporozumienie? Nie. To powieść, w której tli się geniusz, ale King nie ma jeszcze siły i zdolności, które w późniejszym okresie pozwolą mu zaszaleć. Pewnie gdyby pisał Carrie dziś, byłaby to epicka opowieść obyczajowa z wątkiem paranormalnym w tle. Poznalibyśmy wszystkich mieszkańców fikcyjnego miasteczka Chamberlain, a sama Carrie White nabrałaby głębi. Ale napisał ją ponad czterdzieści lat temu, w okolicznościach, które pisaniu nie sprzyjały. Zaległe rachunki, kilka etatów, dwójka małych dzieci. Carrie to tak naprawdę powieść napisana na pożyczonym czasie, co w ogromnej mierze tłumaczy jej pospieszną konstrukcję i braki narracyjne.

Ale są też plusy. Wspomniana już wiele razy kapitalna scena z tamponami. Ładnie poprowadzony wątek szkolnych katów – dziewczyny i chłopaka. No i motyw neurotycznej matki skrywającej w sercu tajemnicę. Każdy z tych elementów będzie często powracał w twórczości Kinga. Ofiary znajdujące w sobie siłę do walki. Dojrzewanie jako najtrudniejszy okres w życiu człowieka. Szkolni prześladowcy. Rodzice dręczący dzieci. No i wreszcie senne małe miasteczka, które stają się areną dziwnych zdarzeń. King nigdy się od tych motywów nie uwolni i choćby z tego powodu warto przeczytać Carrie – żeby zobaczyć, jak to wszystko się zaczęło. I jak King z autora, który unika epickich opisów, staje się królem rozbudowanej popowej narracji.

Warto też zwrócić w Carrie uwagę na puentę. I nie chodzi mi tu o otwarte zakończenie, o którym zazwyczaj szybko zapominamy, lecz o scenę konania głównej bohaterki. To jeden z najlepszych i najbardziej przerażających opisów śmierci we współczesnej literaturze komercyjnej. Jest prosty, ale przerażający. Chyba nawet bardziej niż popis śmiercionośnych możliwości bohaterki.

Ale wróćmy jeszcze do historii wydawania tej powieści. Kiedy King dowiedział się, że prawa do jej wydania w miękkiej oprawie sprzedano za dwieście tysięcy dolarów (w sumie za czterysta tysięcy, z czego połowę oddał wydawcy i agentowi), najpierw prawie zemdlał, a potem, gdy dotarło do niego, że nie musi już martwić się o pieniądze, poszedł kupić żonie prezent. Ponieważ był już lekko zawiany – w tym czasie King pił już bardzo dużo – skierował swoje kroki do pobliskiej drogerii, gdzie nabył… suszarkę do włosów. O takim prezencie nie marzy zapewne żadna kobieta… Ale Tabitha nie narzekała. Początkowo była wściekła, że wyrzucił pieniądze w błoto. Ochłonęła dopiero wówczas, gdy dowiedziała się o kontrakcie. Wszystkie znaki na niebie wskazywały, że złe czasy się skończyły. Ale przypieczętował to nie dar telekinezy bohaterki, ale talent reżyserski Briana De Palmy.

ADAPTACJE FILMOWE CARRIE

Carrie

1976, w reżyserii Briana De Palmy, z Sissy Spacek, Johnem Travoltą i Nancy Allen.

Chcesz koszmaru… zabierz Carrie na bal.

O takim kinowym debiucie marzy każdy pisarz. Film, który nie tylko staje się wielkim hitem, ale także paszportem do kariery, zarówno dla aktorów wcielających się w głównych bohaterów, jak i dla autora. Zanim Carrie trafiła do kin, King nie był bestsellerowym pisarzem. Carrie sprzedawała się słabo, Miasteczko Salem na tyle źle, że wydawca zdecydował się zmniejszyć nakład kolejnej powieści Kinga, Lśnienie, która miała się ukazać w styczniu 1977 roku. Sukces ekranizacji Carrie pokrzyżował mu plany i na gwałt musiano dodrukowywać Lśnienie – podobnie zresztą jak pozostałe, wydane już, powieści Kinga.

Dlaczego akurat Carrie? Co sprawiło, że film okazał się takim hitem? Przy budżecie niespełna dwa miliony zarobił prawie trzydzieści! Na pewno czas, w jakim powstał, miał ogromny wpływ na odbiór. Lata siedemdziesiąte to złoty okres filmowego horroru, który jako gatunek wybił się z niszowego getta tanich filmów, oglądanych głównie przez dzieciaki, wprost na salony. Kasowe i artystyczne sukcesy Dziecka Rosemary, Nocy żywych trupów czy Egzorcysty sprawiły, że horror zaczęto traktować jak gatunek poważny, który może być nośnikiem istotnych treści. Horror stał się zwierciadłem nastrojów społecznych, a producenci, zachęceni kasowym powodzeniem filmów gatunkowych, z chęcią w nie inwestowali. Carrie idealnie wpisywała się w ów horrorowy nurt społeczny. W historii wychowanej przez matkę – fanatyczkę religijną – dziewczynki, która odkrywa w sobie moc telekinezy, widziano zarówno jedną z najlepszych opowieści o budzącej się seksualności, jak i historię o lękach, które w konserwatywnym amerykańskim społeczeństwie budziła emancypacja kobiet. King, który miał niewielkie pojęcie o kobiecej naturze – i fizjologii – zapewne nigdy nie przypuszczał, że książka, która rodziła się w takich bólach, zostanie odczytana jako manifest feministyczny.

Plakat filmowy Carrie, 1976

Abstrahując od nastrojów i oczekiwań rynku, Carrie odniosła także sukces, bo… to po prostu wybitny film. Mimo lat, które upłynęły od jego nakręcenia, wciąż szokuje i przeraża i jest podręcznikowym wręcz przykładem, jak straszyć w kinie. Od rewelacyjnej sceny pod prysznicem De Palma mistrzowsko buduje napięcie i wodzi widzów za nos. Kiedy się wydaje, że zaraz wydarzy się coś strasznego, akcja zwalnia, by po chwili znów przyspieszyć, finałowa scena zaś to istny majstersztyk. Co ciekawe, choć film sprawia wrażenie wysokobudżetowego, De Palma prawie nie miał na niego pieniędzy i głównie improwizował. Wyszło mu to tak dobrze, że żadna z późniejszych ekranizacji Carrie – do tej pory powstały trzy – nie dorównuje jego wersji. Może właśnie dlatego, że ich twórcy nie musieli kombinować z efektami specjalnymi, bo było ich stać na najlepsze.

Na koniec ciekawostka. Jeśli ktoś nie wierzy w to, jaki status miał wówczas King w branży rozrywkowej, może obejrzeć oryginalny trailer do Carrie i zobaczyć, jak pisarz był tam podpisany… Tak… To powszechna praktyka, aby imiona wielkich gwiazd pisać z błędem!

Furia: Carrie 2(The Rage: Carrie 2)

1999, w reżyserii Katt Shea, z Emily Bergl, Jasonem Londonem i Amy Irving.

Zabójczy widok…

Znacie odpowiedź na cisnące się na usta pytanie: Po co? Znacie, oczywiście, że znacie. Dla pieniędzy. Tak – kontynuacja Carrie powstała dla pieniędzy. Z prostego, cynicznego powodu. I te pieniądze zarobiono w dość nieuczciwy sposób. W końcu bowiem tytuł filmu sugeruje, że główna bohaterka powieści Stephena Kinga i filmu Briana De Palmy przeżyła… Otóż nie przeżyła.

Choć paradoksalnie, aby wybrnąć z tej dość niekomfortowej sytuacji i nakręcić kontynuację filmu, którego bohaterowie zginęli, twórcy Carrie 2 wcale nie musieli wspinać się na wyżyny kreatywności. King zastosował bowiem w swojej powieści tak zwany otwarty finał. Gdyby książkowa Carrie okazała się hitem, mógł zupełnie śmiało dopisać kontynuację, z inną bohaterką, bo przecież na końcu pojawia się dziewczynka, która porusza marmurkami.

Kadr z filmu Furia: Carrie 2, 1999

Tyle że King nigdy nie wyjaśnił, kim ona jest. Twórcy Furii – owszem, zrobili to.

Kim zatem jest enigmatyczna Furia, czyli Carrie 2? Otóż ma na imię Rachel, jest smutną, wykluczoną z towarzystwa dziewczyną i – tak, nie mylicie się – to siostra Carrie White! Choć, jeśli spojrzeć na to z drugiej strony, wcale takie głupie to nie jest. Przecież każdy, kto zna oryginał, wie, że matka Carrie nienawidziła mężczyzn. Teraz przynajmniej wiemy dlaczego. Bo mąż ją zdradzał! I dzięki temu powstała Carrie 2.

A już na poważnie, w pierwotnym zamierzeniu Furia nie miała być kontynuacją Carrie. Najpierw planowano nakręcić oparty na prawdziwej historii film o chamskiej i prostackiej grze w zaliczanie koleżanek, którą prowadzili uczniowie pewnego amerykańskiego liceum. Afera wybuchła w Kalifornii na początku lat dziewięćdziesiątych i odbiła się dość szerokim echem w Stanach; zamieszani w nią byli chłopcy z dobrych domów, którym oskarżenie o gwałt skomplikowało uzyskanie sportowych stypendiów. Jak jednak widać, życie nie zadowala producentów z Hollywood. Scenariusz oparty na tej historii został wysłany do poprawek, a ktoś tam wpadł na „genialny” pomysł, aby połączyć go z Carrie.

Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, sam pomysł miał w sobie pewien potencjał. Pisałem już, że opowieść o wykluczonej z życia w szkolnej społeczności Carrie to archetypiczna baśń o dojrzewaniu. Od lat siedemdziesiątych sporo w kwestii seksualności młodzieży się zmieniło, a uwspółcześnienie tej historii wcale nie musiało być skazane na porażkę. Uwspółcześnienie, a nie kontynuacja!

Furia w zasadzie powiela automatycznie fabułę Carrie, modyfikując ją nieznacznie tam, gdzie historia tego wymaga. Zamiast sceny pod prysznicem mamy nagrane kamerą filmiki, bal maturalny zamienia się w imprezę z nagraniami wideo, a nowa Carrie/Rachel jest ponurą gotką słuchającą Type O Negative i Paradise Lost.

Oczywiście, aby nie płacić Kingowi tantiem za nową adaptację, twórcy Carrie 2 usilnie starali się wmówić widzom, że ich film jest bezpośrednią kontynuacją. I tak pojawiają się tu ruiny dawnego liceum, rodzina bohaterki i jej była koleżanka, w którą ponownie wcieliła się podstarzała Amy Irving. Na nic jednak ich zabiegi – Furia: Carrie 2 to wciąż remake udający sequel. Owszem, sprawnie zrobiony, bo za całkiem spore pieniądze – budżet wynosił dwadzieścia jeden milionów dolarów – ale wtórny, męczący i zupełnie niepotrzebny.

Podobny los zresztą podzielą dwie kolejne wariacje na temat Carrie.

Carrie

2002 (Stacja NBC), w reżyserii Davida Carsona, z Kandyse McClure, Reną Sofer i Angelą Bettis

Chcesz przeżyć noc, której nigdy nie zapomnisz? Zabierz Carrie na bal.

Tu będzie krótko. Owszem, David Carson przynajmniej nie udawał, że kręci remake Carrie. Więcej – jego wersja jest nawet na początku o wiele wierniejsza książce niż film De Palmy. Losy Carrie wyłaniają się tu z opowieści innych osób, narracja toczy się już po zdarzeniach na balu.

Telewizyjna Carrie na początku miała być pilotowym odcinkiem serialu. W trakcie zdjęć decydenci ze stacji NBC uznali jednak, że materiał nie nadaje się na serię, i postanowili zmontować pełnometrażowy film telewizyjny. Przypominam o tym nie bez powodu. Otóż (uwaga – spoiler!) jeśli kiedykolwiek zdarzy wam się oglądać Carrie Carsona, nie wyrzucajcie telewizora przez okno i nie wyzywajcie reżysera – telewizyjnego wyrobnika, który ma na koncie sporo odcinków Star Treka – od półgłówków. Za co? Za to mianowicie, że w tej ekranizacji Carrie przeżyła! Tak, tak – udało się jej, a na końcowych napisach odjeżdża w siną dal.

Z perspektywy serialu takie zakończenie by nie raziło, a przynajmniej byłoby z pewnych względów zrozumiałe. Nie jest natomiast zrozumiałe, dlaczego ze wszystkich powieści Kinga NBC uparło się robić serial właśnie ma motywach Carrie. Nie wyszło i dzięki Bogu!

Carrie

2013, w reżyserii Kimberly Peirce, z Chloë Grace Moretz, Julianne Moore i Judy Greer

Zapamiętasz jej imię.

Kimberly Peirce, reżyserka, która dała nam wstrząsające Nie czas na łzy, wydawała się idealną kandydatką do ekranizacji opowieści o bolesnym dojrzewaniu. Niestety, tak źle porozkładała akcenty w swoim filmie, że jej Carrie zupełnie niezamierzenie bliżej do hollywoodzkiej produkcji niż rasowego horroru.

Plakat do filmu Carrie, 2013

Czegoż tu nie ma! Mroczna postać matki (karykaturalna, niezamierzenie śmieszna Julianne Moore), przygnieciona kompleksami tytułowa nastolatka (boleśnie przerysowana Chloë Grace Moretz), kolorowa paczka okrutnych dziewczyn, małe, tętniące od plotek miasteczko, tępy dyrektor szkoły, upiorny wiatr… Długo by wymieniać. Wszystkie te elementy zebrane do kupy tworzą film, który trudno potraktować poważnie.

Siła zarówno literackiego pierwowzoru, jak i genialnego filmu Briana De Palmy tkwiła w zwykłości dramatu dorastającej Carrie. Jej telekinetyczne moce budziły się powoli, za bardzo nie potrafiła sobie z nimi radzić, ale przede wszystkim nie było w niej niczego demonicznego i złego. Ot, biedna zagubiona dziewczynka, która padła ofiarą podłych żartów. Tu emanacji sił Carrie towarzyszą efekty dźwiękowe rodem z taniego horroru pod tytułem Demoniczny wiatr. Robi się ciemno, groźnie… Jakby tego było mało, Peirce od otwierającej film sceny stawia na dosłowność obecną w powieści Kinga. Matka, rodząc dziecko w samotności, sięga po nożyczki, gdyż uznaje je za pomiot szatana…

Już od pierwszej sceny reżyserka pokazuje, jaki film ją interesuje. Ma być mrocznie, posępnie i beznadziejnie. I tak jest. Każda scena, w której pojawia się Carrie, utrzymana jest w funeralnej tonacji. Niestety, mrok znika, gdy na ekranie pojawiają się radosne koleżanki głównej bohaterki, które tańczą, bawią się i generalnie cały czas mają się dobrze. Deszcz kontra słońce. Mrok kontra światło.

Rozumiem intencje reżyserki, która chciała pokazać dwa skrajnie różne światy – wyalienowanej Carrie i jej „normalnych” rówieśników.

Więcej, w swoim debiutanckim Nie czas na łzy świetnie jej to granie na kontrastach wyszło. Tu jednak przedobrzyła. Za mocno podkreśliła horror. W efekcie wyszło jej „czasem słońce, czasem deszcz”, czyli film, w którym następują po sobie takie scenki jak utrzymana w klimacie Egzorcysty mroczna lewitacja czy radośni chłopcy stylizujący się na Justina Timberlake’a, przymierzający smokingi. Ba, pojawia się tu nawet scenka ze słoneczkiem przebijającym się przez chmurki i śpiewającymi ptaszkami, kiedy chłopiec zaprasza Carrie na bal. Niestety, to nie żart. Takie nagłe zmiany nastroju i klimatu, zamiast budować napięcie, wywołują śmiech. A na taki efekt Peirce na pewno nie liczyła.

Trzeba mieć w sobie dużo samozaparcia, aby uznać tę czwartą już adaptację powieściowego debiutu Kinga za film udany. Zamiast straszyć – bawi. Zamiast wzruszać – irytuje. Aktorzy zachowują się tak, jakby trafili na plan przypadkowo, a całość z każdą minutą seansu coraz bardziej oddala się od horroru, niebezpiecznie ocierając się o parodię. Podkreślam: niezamierzoną, bo Peirce swój film traktuje śmiertelnie poważnie. A tymczasem uśmierca, wydawałoby się, uniwersalną i nośną opowieść o koszmarze, jakim jest dojrzewanie.

CIEKAWOSTKA

W 1988 roku powstał Carrie: The Musical. Muzykę skomponował Michael Gore, libretto napisał Dean Pitchford, a fabułę oparto na scenariuszu Lawrence’a D. Cohena, wykorzystanym w filmie De Palmy. Do dziś musical ten uważany jest za jedną z największych wtop, jaką wystawiono na Broadwayu. Ale mimo to żyje... Magia Carrie działa i dzieło Gore’a wraca a to na scenach Off Broadway, a to na przykład... w Moskwie w 2016 roku. W 2018 roku o niesławnym musicalu przypomnieli twórcy serialu Riverdale, którzy w specjalnym odcinku kazali bohaterom przygotowywać owo dzieło.

MIASTECZKO SALEM(‘SALEM’S LOT)

Pierwsze wydanie amerykańskie: Doubleday, 1975

Wydania polskie: Amber, 1991; Prószyński i S-ka, 2008; Albatros / Prószyński i S-ka (Kolekcja Mistrza Grozy), 2018

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

W 1960 roku trzynastoletni Stephen King pierwszy raz spróbował podbić świat. Wspólnie z przyjacielem ze szkolnej ławy, Chrisem Chesleyem, napisał zbiór opowiadań People, Places and Things, który wydał we własnym wydawnictwie – Triad & Gaslight Books. Oczywiście była to oficyna powołana do życia w pokoju młodego pisarza. Nigdzie niezarejestrowana, nieposiadająca jakiejkolwiek formy prawnej. Antologia ukazała się w niezwykle limitowanej edycji – dziesięciu egzemplarzy. Do dziś przetrwał jeden – bez dwóch opowiadań – skrzętnie ukrywany przez Kinga w domowym archiwum. Ale sama antologia jest tu najmniej istotna. Chodzi o Chrisa Chesleya. Przyjaźń z kumplem z liceum przetrwała lata, a King często, pijąc piwo, dyskutował z nim o tym, jaką powieść mógłby napisać. Jedna z takich dyskusji dotyczyła napisania na nowo Drakuli. Doszło do niej trzynaście lat po tym, jak dwaj chłopcy próbowali podbić świat.

King uważał, że hrabia Dracula nie miałby szans we współczesnym świecie. Że FBI szybko namierzyłoby go i zgarnęło. Chesley był sceptyczny wobec wizji kolegi. Obaj wychowali się na prowincji. Obaj nigdy na oczy nie widzieli agenta FBI. Za to wiedzieli, że w małych miasteczkach dzieją się rzeczy, o których nie wie nikt. Małe społeczności nie dzielą się informacjami na swój temat… I tak pod wpływem argumentów kolegi – oraz żony – King zaczął zmieniać swoją opinię na temat ponownego zjawienia się pośród ludzi Drakuli… Wymyślił nawet potencjalny tytuł Second Coming.

Niewiele później został zawezwany przez swojego wydawcę do Nowego Jorku. Niebawem miała się ukazać Carrie, a wydawnictwo, które wierzyło w potencjał autora, chciało drugiej powieści. To Bill Thompson – redaktor, który jako pierwszy uwierzył w talent Kinga – namówił go na wydanie Second Coming. Podczas biznesowego lunchu pisarz zreferował mu fabuły dwóch powieści. Pierwszą była Blaze