Medea - Robert Ziębiński - ebook + audiobook + książka

Medea ebook

Robert Ziębiński

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tragedia była zaplanowana - jedynie na deskach teatru. Uroczysta premiera Medei okazała się jednak inna niż wszystkie, a sceną naprawdę dramatycznych wydarzeń stała się widownia.

Odcięty od świata Teatr Wielki. Zdeterminowani terroryści o nieznanych zamiarach. Prawie dwa tysiące zakładników, a wśród nich najważniejsze osoby w państwie. Maks "Diabeł" Achtelik ma tylko 159 minut, by zapobiec finałowi niczym z greckiej tragedii. Czy podoła zadaniu, mimo że jedynym wsparciem, na jakie może liczyć, są zęby i cztery łapy jego wiernej Suki?

Kontynuacja zekranizowanego Diabła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 243

Oceny
5,0 (7 ocen)
7
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Powieść sensacyjna osadzona na pewnym micie, micie o Medei, kobiety gotowej na wiele w imię uczuć, która, kiedy już nie była konieczna, została wzgardzona? Robert Ziębiński pokusił się o coś do tego mitu nawiązującego - powieść o tytule “Medea”, która jest tomem drugim historii Maksa i jego wiernej psiej towarzyszki Suki, ale równie dobrze można ją traktować jak powieść oddzielną. Rzecz dzieje się w Teatrze Narodowym, gdzie ma miejsce premiera opery Medea. Zjawia się na niej cała śmietanka polskiej polityki, a to ktoś wykorzystuje i organizuje atak terrorystyczny… Nieco przypadkowo zjawił się też tam Maks z Suką, którzy kręcą się po obrzeżach teatru próbując sprytnie sprawcom przeszkodzić. Ich poczynania są emocjonujące, dynamiczne, momentami krwawe i brutalne - jak to w historiach sensacyjnych bywa. Są i przekoloryzowania, i prosty język, ale jest też coś więcej - krytyczne spojrzenie na scenę polityczną i scenę mediów, dziennikarzy, którzy teraz gonią nie za pra...
00
czytanienaplatanie

Nie oderwiesz się od lektury

Bez względu na to czy Robert Ziębiński pisze biografie, slashery, powieści dla młodzieży czy sensacyjne czytam wszystko, co wyjdzie spod jego pióra, bo robi to naprawdę dobrze. „Medea” to już moja jedenasta książka jego autorstwa i druga po „Diable” część z Maksem Achtelikiem i jego wierną Suką. Ekranizacji „Diabła” możecie wypatrywać w kinach już w listopadzie i jest to pierwsza powieść wydana w selfpublishingu, która się jej doczekała. O czym to świadczy? Oczywiście o niesamowitym wyczuciu Autora w tworzeniu nieodkładalnych historii, porywających od pierwszych stron bijącym z nich realizmem, pomimo rzucenia czytelnika, jak w przypadku „Medei”, w sam środek brudnych zakamarków polityki, medialnych intryg i terroryzmu. W listopadzie zapraszam więc Was do kin na „Diabła”, a już dziś sięgnijcie po „Medeę” i dajcie się wciągnąć w napisaną z rozmachem historię o desperacji rodzącej zemstę i tragedii, która rozgrywa się nie tylko na deskach teatru. Bo opera, która ma być kulturalnym wydar...
00

Popularność




Prolog

Dzień wcze­śniej około godziny 9 rano dach Teatru Wiel­kiego Opery Naro­do­wej

I

Dwóch męż­czyzn stało na dachu, patrząc na pano­ramę mia­sta. Był sło­neczny pora­nek. Mia­sto budziło się do życia. Przez pusty plac Pił­sud­skiego szli poje­dyn­czy prze­chod­nie spie­szący się do pracy. Przy skrzy­żo­wa­niu z Kró­lew­ską ktoś trą­bił na kie­rowcę, który się zaga­pił. Pod daw­nym hote­lem Vic­to­ria stały tak­sówki. Do jed­nej z nich wsia­dał męż­czyzna w bia­łej mary­narce. Obok niego stała kobieta, na oko trzy­dzie­ści lat, dłu­gie, opa­lone nogi, ciemne oku­lary, sukienka pod­kre­śla­jąca kształt ciała. Męż­czy­zna otwo­rzył jej drzwi. Gdy kobieta nachy­liła się, by wsiąść, męż­czyzna klep­nął ją w pośla­dek. Nie zare­ago­wała. Scenę obser­wo­wał star­szy pan spa­ce­ru­jący z czar­nym psem. Spoj­rzał męż­czyź­nie w oczy i osten­ta­cyj­nie splu­nął na zie­mię. W jego cza­sach takie zacho­wa­nie było nie do pomy­śle­nia. Ale jego czasy się skoń­czyły. Teraz były nowe czasy. Takie, w któ­rych poka­zy­wano na uli­cach to, co kie­dyś robiono w sypial­niach. Nie podo­bały mu się te czasy, ale nie mógł nic na to pora­dzić. Tak naprawdę modlił się w duchu, by jego pies odszedł przed nim, bo jeśli sta­nie się ina­czej, to jego wierny druh wylą­duje na ulicy. Wszak nie miał już nikogo. Był ostat­nim z dłu­giego rodu war­sza­wia­ków, któ­rzy prze­trwali powsta­nie, sta­li­nizm, komu­nizm, trans­for­ma­cję, rządy Kaczyń­skich, Tuska i cho­lera pamięta kogo jesz­cze. Star­szy pan patrzył za tak­sówką. Przez tylną szybę widział, jak kobieta wtula się w ramię męż­czyzny. Nie rozu­miał tych cza­sów. I nie chciał ich rozu­mieć.

Tak­sówka ruszyła spod hotelu w stronę Mar­szał­kow­skiej, ale nie uje­chała zbyt daleko. Kil­ka­dzie­siąt metrów dalej musiała się zatrzy­mać, bo tuż przed jej maską wyło­niła się może dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czyna. Białe teni­sówki. Koszulka ze świnką Piggy. Zie­lone szorty. W uszach air­podsy. W tylną kie­szeń szor­tów wci­śnięty iPhone. Gdyby tak­sów­karz jechał szyb­ciej, dziew­czyna, zamiast tra­fić w miej­sce, do któ­rego zmie­rzała, wylą­do­wa­łaby w szpi­talu. Prze­stra­szona, aż pod­sko­czyła. Kie­rowca odru­chowo wci­snął klak­son. Dziew­czyna spoj­rzała w jego stronę. Kiw­nęła głową w ramach prze­pro­sin.

– Idiotka – wark­nął tak­sów­karz. – Przez takie jak ona wszy­scy wygi­niemy – rzu­cił do swo­ich pasa­że­rów, ale żadne z nich mu nie odpo­wie­działo.

Oboje byli wpa­trzeni w swoje tele­fony. Kobieta prze­su­wała pal­cem feed w social mediach, męż­czy­zna szybko odpi­sy­wał na jakąś wia­do­mość. Nawet nie zauwa­żyli dziew­czyny. Kie­rowca wzru­szył ramio­nami. Po chwili tak­sówka znik­nęła za hory­zon­tem.

Dziew­czyna z air­pod­sami spie­szyła się do domu. Wra­cała od Bartka, swo­jego chło­paka, z któ­rym pla­no­wała zerwać, ale kilka kie­lisz­ków ape­rolu spra­wiło, że zamiast z nim zerwać, tra­fiła do jego miesz­ka­nia, zdjęła szorty i koszulkę i znów pozwo­liła mu robić ze swoim cia­łem rze­czy, któ­rych nie chciała. Zna­czy, to nie tak. Chciała, ale nie z nim. Żeby dojść, zamy­kała oczy i myślała o kimś zupeł­nie innym. Miał na imię Kamil. Był star­szy od Bartka o szes­na­ście lat, cało­wał ją jak nikt wcze­śniej, a gdy doty­kał jej tam, mię­dzy nogami, odpły­wała. Pro­blem pole­gał na tym, że Kamil był sze­fem działu reklamy w fir­mie, w któ­rej pra­co­wała. I jakby tego było mało, miał żonę i synka Miko­łaja. Iza, bo tak miała na imię dziew­czyna, pierw­szy raz sypiała z żona­tym face­tem. I powoli zaczy­nało jej to prze­szka­dzać. Chciała go wię­cej, chciała go dla sie­bie, ale nie miała i naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy nie będzie miała. Szlag – prze­kli­nała w myślach. Z jed­nej strony gów­niarz, z dru­giej żonaty zdrajca. Gów­niarz był na każde jej ski­nie­nie, ale w łóżku nie potra­fił nawet ułamka tego, co robił z nią zdrajca. Gów­niarz ją kochał. Zdrajca ruchał. Ona kochała tego, który ją ruchał i nie zno­siła tego, który ją kochał. Dziwne było to życie. Miała dzie­więt­na­ście lat. Zdała maturę, pra­co­wała w agen­cji rekla­mo­wej i pla­no­wała iść na stu­dia. I zrobi to, o ile wcze­śniej matka jej nie zatłu­cze za to, że znów spała poza domem. Na szczę­ście uprze­dziła ją, że zostaje u Kasi, swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, która zawsze ją kryła i była jedyną osobą, która wie­działa o Kamilu. Kasia. No tak, nawet ją powoli zaczęło iry­to­wać emo­cjo­nalne roze­dr­ga­nie Izy. Zerwij z Bart­kiem, skończ z Kami­lem i daj sobie czas – powta­rzała. Ale Iza nie potra­fiła. Żal jej było Bartka. I żal jej było orga­zmów. Kurwa, kurwa, kurwa… A potem zatrą­biła tak­sówka. Jakby tego wszyst­kiego było mało, wla­zła pro­sto pod koła samo­chodu.

Prze­pro­siła tak­sów­ka­rza i wbie­gła na chod­nik. Musi coś zmie­nić w swoim życiu. Musi. Ina­czej zrobi sobie krzywdę. Spie­sząc się do domu, Iza nie mogła wie­dzieć, że gdzieś w zaka­mar­kach jej ciała wciąż pły­nęły przed sie­bie plem­niki, które zosta­wił w niej Bar­tek. Jeden z nich był nie­zwy­kle silny i zde­ter­mi­no­wany. Na tyle silny, że za dzie­więć mie­sięcy zmieni życie Izy na zawsze. Ale idąc przez plac Pił­sud­skiego, dziew­czyna nie miała o tym poję­cia. Idąc przez plac, myślała o tym, że musi wziąć prysz­nic, a potem wypro­wa­dzić psa, bo mama na bank zosta­wiła tę przy­jem­ność dla niej.

Przy smo­leń­skich scho­dach stało dwóch straż­ni­ków, któ­rzy z daleka przy­glą­dali się Izie. Poza nią w zasięgu wzroku nie było nikogo.

– Ja pier­dolę – rzu­cił pierw­szy.

– Fajna dupa? – spy­tał drugi.

– Nie dupa. Kurwa, znów upał będzie.

– Jaja ci się spocą.

– A tobie nie?

– Ja dziś koń­czę wcze­śniej. Widzisz kogoś?

– Nie.

– To jaram.

– Ja też.

Męż­czyźni sta­nęli za pomni­kiem, tak by nikt z ulicy ich nie widział, i wyjęli papie­rosy. Dwie zmięte paczki zło­tych marl­boro. Po chwili zza pomnika zaczął uno­sić się srebrny dym.

II

Sto­jący na dachu męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze oparł się o murek i przy­glą­dał z góry palą­cym straż­ni­kom. Sam wycią­gnął papie­rosa.

– Jak ich zła­pią, to wylecą – rzu­cił do kolegi.

– Kogo? – Drugi męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze spo­glą­dał w stronę Sta­dionu Naro­do­wego.

– Tych dwóch nygu­sów – odparł, wska­zu­jąc pal­cem straż­ni­ków.

Kolega spoj­rzał w stronę placu.

– Nie masz czym się zaj­mo­wać? – zapy­tał. W jego gło­sie dało się wyczuć sta­now­czość.

– Zaj­mo­wa­łem. Sześć wła­zów. Plus kolejne na dachu teatru. Wszyst­kie trzeba obsko­czyć.

– Myślisz, że to wystar­czy?

– Myślę, że tak. Na bank wjadą.

– Będą też stać na Vic­to­rii.

– I tam. – Męż­czy­zna wska­zał wysoki blok.

– I tam też – dodał jego kum­pel, poka­zu­jąc kolejny budy­nek.

– Będą wszę­dzie.

– Taka robota, nic nie pora­dzisz.

– Górę mamy ogar­niętą. Trzeba jesz­cze ogar­nąć dół.

– W wen­ty­la­cji sie­dzą już chłopcy.

– Wszyst­kie wej­ścia. Szyb. Od chuja roboty.

– Od chuja – przy­znał męż­czy­zna, strze­pu­jąc popiół z papie­rosa.

Szare dro­binki wiro­wały na lek­kim poran­nym wie­trze, by po chwili znik­nąć, sta­jąc się czę­ścią war­szaw­skiego smogu.

III

W pod­zie­miach Teatru Wiel­kiego trzech męż­czyzn w czar­nych gar­ni­tu­rach stało na środku piw­nicz­nego pomiesz­cze­nia, w któ­rym znaj­do­wała się roz­dziel­nia wen­ty­la­cji. Maszyna nad­zo­ru­jąca pracę całego sys­temu kli­ma­ty­za­cji wyglą­dała jak archa­iczny kom­pu­ter rodem z lat sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku. Jeden z męż­czyzn roz­krę­cał obu­dowę ogrom­nego szybu. Dwóch pozo­sta­łych pró­bo­wało roz­pra­co­wać stary kom­pu­ter. W kie­szeni jed­nego z nich coś zatrzesz­czało.

Wycią­gnął słu­chawkę moto­roli.

– Co tam? – zapy­tał, wci­ska­jąc boczny przy­cisk.

– Spo­kój – odpo­wie­dział mu prze­two­rzony, meta­liczny głos.

– Tu też. Wszystko zgod­nie z pla­nem.

– Potrze­bu­jemy sze­ściu chło­pa­ków.

– Wystar­czy?

– Na luzie.

– Nikt nie zwraca na was uwagi?

– Nikt.

– Dobra. Zaraz ktoś do was pój­dzie.

– Niech uwa­żają na watę.

– Jaką, kurwa, watę?

– Szklaną. Jebaną szklaną watę. Pełno jej przy wła­zie. Bez odbioru.

IV

Do pre­miery Medei, insce­ni­za­cji opery Luigiego Che­ru­bi­niego z libret­tem François-Benoît Hof­f­mana, którą podobno w kon­tro­wer­syjny spo­sób adap­to­wano do realiów PRL-u, zostały nie­całe trzy­dzie­ści cztery godziny.

Naj­gor­sze trzy­dzie­ści cztery godziny w życiu całej ekipy teatru. Nikt nie mógł iść na urlop. Nikt nie mógł cho­ro­wać. Wszyst­kie ręce na pokład – jak mawiał dyrek­tor.

Medea miała być jego opus magnum. Osiem zmian sce­no­gra­fii, orkie­stra, didżej, mię­dzy­na­ro­dowa obsada. Skan­dal ze sce­no­gra­fem, który miał zbyt dłu­gie ręce i wycią­gał je w stronę współ­pra­cow­nic. Pół roku stresu i ner­wów.

Kłót­nia z główną solistką.

Ale prze­trwał to. Prze­żył wszystko.

Za trzy­dzie­ści cztery godziny okaże się, czy było warto.

Dyrek­tor stał na tyłach sceny i przy­glą­dał się, jak ekipa tech­niczna spraw­dza ruchome ele­menty sce­no­gra­fii.

Wszystko musi dzia­łać jak w zegarku.

– Stre­su­jesz się? – usły­szał za sobą żeń­ski głos.

Odwró­cił się.

Iwona Czer­ska. Sopra­nistka.

Jego zda­niem naj­lep­sza w branży.

– Nie – odparł zgod­nie z prawdą.

– Ja sikam ze stresu.

– Daj spo­kój.

– Łatwo ci mówić.

– Nie. Ale nie masz już na to wpływu, po pro­stu daj z sie­bie wszystko.

– Przed pre­zy­den­tem i całą resztą.

– Pier­dol pre­zy­denta. On i tak zaśnie. Pre­mier, który też będzie, w ramach zło­śli­wo­ści nie będzie spał i zacznie gło­śno bić brawo. Ale obaj gówno zro­zu­mieją. Przy­cho­dzą tu, żeby się poka­zać. Ale gówno rozu­mieją. Gdyby mogli, obcię­liby nam budżet, roz­pę­dzili do domów, a kasę prze­zna­czyli na…

– Wybory.

– Na sie­bie. Dla­tego ich pier­dol. Śpie­waj dla sie­bie. I dla tych, któ­rzy cię zatrud­nią. Pre­zy­dent nic ci nie da.

Czer­ska w ciszy wpa­try­wała się w ruchomą sce­no­gra­fię. Dyrek­tor miał rację. Jebany pre­zy­dent nikomu niczego nie daje. Ale stres występu przed ludźmi, któ­rzy rzą­dzą, odczu­wała od zawsze. Był irra­cjo­nalny i głupi, bo prze­cież nie­za­leż­nie od tego, kto był u wła­dzy, nikt z rzą­dzących nie odróż­niał sopranu od basu.

– Jesteś lep­sza od nich. Pamię­taj o tym – powie­dział dyrek­tor, gasząc papie­rosa. – Idź się poło­żyć. Próbę zaczniemy po czter­na­stej, gdy znikną wszyst­kie przy­du­pasy pre­zy­denta.

Dopiero wtedy zauwa­żyła męż­czyzn w gar­ni­tu­rach. Krą­żyli wokół sceny, krzą­tali się po widowni. Dwóch stało w fosie dla orkie­stry.

– Co robią? – zapy­tała.

– Szu­kają bomby.

– Nawet tak nie żar­tuj.

– Nie żar­tuję. Muszą. Taka robota.

– Kto chciałby prze­pro­wa­dzić zamach w teatrze ope­ro­wym? – zapy­tała Czer­ska.

– Kry­tyk muzyczny – odparł dyrek­tor, wycią­ga­jąc kolej­nego papie­rosa.

V

W pomiesz­cze­niu ochrony przy głów­nym wej­ściu do Teatru Wiel­kiego sie­dział pan Kazi­mierz. Miał sześć­dzie­siąt pięć lat. Dwa­dzie­ścia pięć lat życia poświę­cił pracy w straży pożar­nej. W 2013 roku gasił kamie­nicę przy Brze­skiej i dosko­nale wie­dział, co zna­czy pie­kło. Dla­tego tak strasz­nie iry­to­wali go pano­szący się w teatrze SOP-owcy. Gów­nia­rze, któ­rzy nie mieli poję­cia o praw­dzi­wym pie­kle. Krę­cili się po holu, zaglą­dali pod dywany, otwie­rali wszyst­kie drzwi. Gów­nia­rze.

Jeden z nich prze­trze­pał jego stró­żówkę. Zaglą­dał nawet do małej lodówki, na co Kazi­mierz zasu­ge­ro­wał, żeby jesz­cze zaj­rzał do jego kana­pek, bo może zamiast masła użył C4.

Gów­niarz się nie roze­śmiał, obrzu­cił go peł­nym pogardy spoj­rze­niem. Gdyby wie­dział, co działo się na Brze­skiej, ni­gdy by sobie na to nie pozwo­lił. Gdyby wie­dział, jak Kazi­mierz czuł na wła­snej skó­rze język dia­bła. Bo ogień to dia­beł. Koniec kropka. Dia­bel­ski dar dla ludzi, któ­rzy do dziś nie potra­fią się z nim obcho­dzić.

Młody SOP-owiec sta­nął w drzwiach do kró­le­stwa Kazi­mie­rza i nie miał zamiaru się z niego ruszyć, mimo że ten kilka razy pró­bo­wał chrząk­nię­ciami dać funk­cjo­na­riu­szowi znać, żeby przy­mknął drzwi. Nie. SOP-owiec stał dalej.

Jak tak, to tak – pomy­ślał Kazi­mierz, wyj­mu­jąc torbę z zaku­pami. – To popa­trzysz, jak będę sobie robił śnia­da­nie.

Śnia­da­nie w pracy było jego rytu­ałem. Na fir­mo­wym lap­to­pie włą­czał odci­nek 07 zgłoś się, roz­kła­dał chleb, szynkę, ser, warzywa i powoli przy­go­to­wy­wał posi­łek. W tle porucz­nik Bore­wicz roz­wią­zy­wał kolejną zagadkę. Dziś padło na odci­nek 24 godziny śledz­twa. Piotr Dej­mek grał w nim zabójcę. Szkoda chłopa – myślał Kazi­mierz. – Rak to nie prze­lewki.

Tym razem na stole Kazi­mie­rza wylą­do­wał ser kró­lew­ski z Sierpca, deli­katna szynka wło­ska z masarni na Gro­cho­wie, sałata, pomi­dorki kok­taj­lowe, odro­bina majo­nezu, nie za dużo, tyle, żeby lekko posma­ro­wać nim ser. Lubił mie­szać smaki. Ser miał deli­katny orze­chowy posmak. Szynka roz­pły­wała się w ustach. Wszystko to ide­al­nie uzu­peł­niały świeże pomi­dorki. Od jego zna­jo­mej, też z targu, nie z mar­ketu. Sześć kana­pek. Do dwu­na­stej wystar­czy. Potem zje jogurt z jabł­kami. Codzienne małe rytu­ały Kazi­mie­rza. Lubił je i nie miał zamiaru z nich rezy­gno­wać. Nawet jeśli będzie się mu przy­glą­dać zasmar­kany SOP-owiec, który ni­gdy nie dowie się, co zna­czy pie­kło.

– Jeden pisto­let i dwa trupy – powie­dział z ekranu lap­topa porucz­nik Bore­wicz.

Kazi­mierz ugryzł pierw­szy kęs kanapki. Bez soli i pie­przu. Tylko z majo­ne­zem. Sól i pieprz zabi­jają smak.

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

I

Blo­ko­wi­sko z wiel­kiej płyty w war­szaw­skim Rem­ber­to­wie nie miało w sobie nic z ciszy i spo­koju mazur­skiego poje­zie­rza, gdzie Maks się zaszył, zanim wybu­chła jego pry­watna wojna.

Dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie, w któ­rym teraz miesz­kał, było małe, cia­sne i nie­przy­tulne. Chciał stąd wyje­chać, znów zaszyć się tam, gdzie nie dociera zasięg komó­rek, gdzie nikt nie ciąga go po sądach i nie grozi osa­dze­niem w wię­zie­niu. Ale nie mógł. Nie chciał zosta­wić z tym całym bała­ga­nem Łabę­dzia. Poświę­ciła dla niego wszystko. Nie mógł jej zosta­wić.

Jesz­cze kilka mie­sięcy – powta­rzał w myślach. Kolejna komi­sja, kolejne zezna­nia. I do domu. Gdzie­kol­wiek on będzie.

Sie­dział więc z Suką w beto­no­wym miesz­ka­niu, za które pła­ciło pol­skie pań­stwo, wycho­dził z niego na spa­cery beto­no­wymi alej­kami, a gdy nikogo nie było w pobliżu, pozwa­lał psu bie­gać mię­dzy osie­dlo­wymi ław­kami.

– Wiem, kochana. To nie las – powta­rzał. – Ale jesz­cze chwila. Jesz­cze chwila i będzie las, może jezioro. Sarny. Lubisz sarny. Będzie wiatr, bo tu, kurwa, nie ma wia­tru.

Kiedy tak cho­dził mię­dzy blo­kami, ludzie patrzyli na niego jak na wariata. Łysy, wielki facet, który cichym i cie­płym gło­sem mówi do psa. Sza­le­niec jak nic. Ale Maks nie reago­wał. Nie zwra­cał uwagi na zaczepki. Nie był też nie­uprzejmy. Kiwał głową, gdy ktoś się mu kła­niał. A gdy dzieci pytały, jak ma na imię pie­sek, odpo­wia­dał. Co zazwy­czaj koń­czyło się tym, że zner­wi­co­wane mamy odcią­gały szybko od niego pocie­chy. Mak­sowi to paso­wało. Im mniej ludzi, tym lepiej.

Pod­czas jed­nej z takich prze­bie­żek odkrył, że osie­dlowa biblio­teka pro­wa­dzi coś takiego jak book-cros­sing. Wkur­wiały go angiel­skie nazwy, ale ponie­waż stały się już natu­ralną czę­ścią oto­cze­nia, prze­stał się nimi przej­mo­wać. Book­cros­sing. Dla niego zna­czyło to tyle, że mógł ścią­gać z pó­łek książki, któ­rych nikt nie chciał, i czy­tać je w domu. Tak w ręce wpadł mu C.J. Box. Na bez­lud­nym szlaku. Przy­jemna powieść, w któ­rej nic się nie działo, a mimo to nie mógł prze­stać jej czy­tać.

– Zabawne – mówił do Suki. – To jest naprawdę zabawne. Koleś jedzie konno przez Góry Ska­li­ste. Szkoda, że w życiu te wszyst­kie akcje, strze­la­niny i poje­dynki nie są tak ładne i barwne. Co nie…

Nie były.

W życiu nie było samot­nych kow­bo­jów. Ojców, któ­rzy zro­bią wszystko dla swo­ich dzieci. W życiu był tylko huk wystrzału, dziura w gło­wie i odcię­cie prądu.

Cza­sami Maks budził się w nocy z krzy­kiem. Wtedy śniły mu się twa­rze ludzi, któ­rym odciął prąd.

Za dużo ich było. Sta­now­czo za dużo.

Być może był to efekt tego, że przed komi­sją musiał spo­wia­dać się ze wszyst­kiego, co robił w życiu. A może po pro­stu po latach dopa­dły go wyrzuty sumie­nia. Nie miał poję­cia i nie chciał mieć. Ale od dłuż­szego czasu myślał o ludziach, któ­rych odłą­czył.

Szcze­gól­nie o jed­nym. Otman al-Yas­sin. Gene­rał. Mówiono o nim, że był dobrym czło­wie­kiem sto­ją­cym po złej stro­nie bary­kady. Gene­rał chciał pokoju, ale pokój nie był tym, czego chcieli dowódcy sił sta­bi­li­za­cji. Pamię­tał, że przy­szli do niego nocą. Dwóch. Polak i Ame­ry­ka­nin. Ame­ry­ka­nin mówił, Polak kiwał głową. Mieli wyje­chać od razu. Według CIA, gene­rał Yas­sin wydał roz­kaz ataku na woj­ska sprzy­mie­rzone. Tylko zdję­cie go mogło zagwa­ran­to­wać spo­kój. Pol­ska była mocno zaan­ga­żo­wana w akcję, bo armia Yas­sina miała przy­pu­ścić atak na teren, na któ­rym sta­cjo­no­wały pol­skie oddziały. Szybka akcja.

Skąd to znał.

Wpadł, wypadł.

Gene­rał miał ukry­wać się w Al-Hill. Nie mieli czasu na opra­co­wa­nie stra­te­gii. Musieli opie­rać się na danych z CIA.

Wpadł, wypadł.

Pamię­tał, jak zoba­czył twarz gene­rała w celow­niku. Mówili, że zdej­mie go pod­czas narady woj­sko­wej. Ale Yas­sin nie był na nara­dzie. Yas­sin sie­dział w swoim domu, bawił się z wnu­kami. Jego córka wno­siła do pokoju her­batę. Dzieci bie­gały. Ni­gdzie dookoła nie było śladu woj­ska. Oddzia­łów. Nikogo.

Odciął go, gdy Yas­sin pod­no­sił do ust fili­żankę.

Krew roz­pry­sła się na wnuka i córkę. Był za daleko, żeby sły­szeć ich krzyk.

Mówili mu potem, że ura­to­wał region i pol­skich żoł­nie­rzy. Dostał nawet za to medal.

Ale Maks wie­dział swoje. Jed­nym strza­łem stwo­rzył kolej­nego ter­ro­ry­stę. Wnuk Yas­sina w chwili zama­chu miał osiem lat. Sześć lat póź­niej miał zale­d­wie czter­na­ście i zapla­no­wał atak na dom, w któ­rym miesz­kał jeden z ame­ry­kań­skich puł­kow­ni­ków. Zgi­nęli wszy­scy. Puł­kow­nik, jego żona, para przy­ja­ciół i osiem­na­sto­let­nia córka puł­kow­nika, która przy­je­chała do ojca, bo sama chciała wstą­pić do armii.

Młody Yas­sin wciąż był poszu­ki­wany listem goń­czym. Nikt nie wie­dział, gdzie jest i jak teraz wygląda.

Jedno naci­śnię­cie spu­stu zabiło nie tylko cel, który stał po dru­giej stro­nie, ale też nie­po­li­czalną dziś ilość osób.

Jedno naci­śnię­cie spu­stu. Komuś odbiera życie, a komuś je daje.

Cza­sami też śnił mu się dom. Wtedy nie budził się z krzy­kiem, ale z pła­czem.

Suka, kochana Suka.

Wcho­dziła wtedy na łóżko i kła­dła na jego klatce pier­sio­wej łeb. Nie robiła niczego innego. Po pro­stu leżała, jakby cze­kała, aż serce Maksa się uspo­koi. Aż pozwoli mu zasnąć. Maks gła­skał ją po gło­wie. Dawał się lizać po twa­rzy. A cza­sami, gdy miał siłę, opo­wia­dał jej. O ujku, o ojcu, o wszyst­kim, co ode­szło. Suka, oddy­cha­jąc spo­koj­nie, słu­chała jego histo­rii jak naj­lep­szy tera­peuta w mie­ście. A gdy koń­czył, wsta­wała i lizała sobie pazury w tyl­nych łapach. Jakby ilość smutku, który wyle­wał na nią Maks, zmu­szała ją do zaję­cia się sobą. W końcu była kobietą, więc reago­wała jak należy, nad­miar złych emo­cji regu­lo­wała psim spa.

II

Każdy dzień, odkąd wró­cili z Łabę­dziem z Bruk­seli, był taki sam. Pobudka. Prze­bieżka. Śnia­da­nie. Cze­ka­nie na wezwa­nie. Obiad. Prze­bieżka. Wezwa­nie albo jego brak. Kola­cja. Prze­bieżka. Sen.

Rutyna zawsze pomaga nie myśleć. Dzia­ła­nie w sche­ma­cie deter­mi­nuje kon­cen­tro­wa­nie się na wyko­na­niu zada­nia, a nie na zasta­na­wia­niu się nad tym, co dalej. O tym musiała myśleć Łabę­dziowa. Kiedy rok temu za jej namową wyjeż­dżał na pogrzeb ojca, miała firmę kon­sul­tin­gową. Dawała pracę wszyst­kim chło­pa­kom z ich daw­nego oddziału. Dbała o nich. Wspie­rała. Rok póź­niej nie miała już niczego. Wszystko przez to, że Maks roz­pę­tał wojnę.

Ofia­rami tej wojny byli wszy­scy chłopcy z oddziału. Zgi­nęli w zasadzce. Zgi­nęła też jego… nie wie­dział, jak ją nazwać. Wszy­scy zgi­nęli. Tylko nie ich trójka.

– Mamy szczę­ście, co, Suka? – rzu­cił do psa znad książki.

Suka unio­sła łeb, spoj­rzała na niego, a potem odwró­ciła się zadem i poszła spać.

Coraz wię­cej spała.

To mar­twiło Maksa.

Miała już dzie­sięć lat i była jak kot. Miała dzie­więć żyć. Ile jej zostało? Może cztery, może rok? A może zaraz, za chwilę. Łapały ją skur­cze łap. Cza­sami była zbyt zmę­czona, by spa­ce­ro­wać i zapie­ra­jąc się łapami, dawała mu znać, że ma w dupie jego pomy­sły.

Sta­rość nikogo nie oszczę­dza – pomy­ślał, patrząc na siwy pysk Suki.

Nie chciał nawet myśleć o tym, co się sta­nie, gdy jej zabrak­nie. Nie i już. Może to będzie dobry pre­tekst.

Się­gnąć po swo­jego glocka i odciąć tym razem sie­bie. Skoń­czyć raz na zawsze z prze­klę­tym rodem Ach­te­li­ków.

Ale jesz­cze nie teraz.

Jesz­cze nie.

Póki Suka żyła, był jej potrzebny. A ona jemu.

Dźwięk tele­fonu spro­wa­dził go na zie­mię. Spoj­rzał na wyświe­tlacz. Łabędź. Prze­su­nął strzałkę w prawo.

– No? – rzu­cił do słu­chawki.

– Jakie, kurwa, no? Ja się pytam, Dia­beł, czy jesteś gotowy?

– Do czego?

– Wie­dzia­łam, że tak będzie.

– Jak?

– Zawsze taki sam. Pamię­tasz? Opera. Medea. Ty. Pre­miera. Czarny gar­ni­tur. Szafa.

Ni­gdy tyle razy nie cho­dził w gar­ni­tu­rze, co ostat­nio. W zasa­dzie to tak naprawdę cho­dził w nim pierw­szy raz w życiu, i to od razu w ilo­ści hur­to­wej.

– Myśla­łem, że robisz sobie jaja.

Kilka dni temu Łabę­dziowa wpa­dła na pomysł, który wyda­wał mu się naj­głup­szą rze­czą od czasu wymy­śle­nia przez Hitlera frontu wschod­niego. Otóż jego naj­lep­sza przy­ja­ciółka, była dowód­czyni i kobieta, która znała nie­mal każdy jego sekret, uznała, że Dia­beł pój­dzie na pre­mierę Medei do Teatru Wiel­kiego. Maks lubił muzykę. Dawno temu, w cza­sach liceum, grał nawet w zespole, ale opera zawsze była poza jego zasię­giem. Lecz Łabę­dziowa miała plan.

– W dupie mam tę operę. Po pro­stu tam idź. Zacho­wuj się. Uda­waj, że prze­ży­wasz, i wyjdź.

– Po co? – dopy­ty­wał.

– Bo na tej jeba­nej sali będzie trzy czwarte ludzi z naszej komi­sji. Po pro­stu im się pokaż.

– Prze­cież mnie nie zauważą.

– Zauważą. Dobrze o tym wiesz.

– I co nam to da?

– Dia­beł… Postrze­lili cię w klatkę pier­siową, a nie w głowę.

Ponad rok temu Maks został postrze­lony przez najem­nika nie­mal pro­sto w serce. Nie­mal. Kilka cen­ty­me­trów w lewo i by go odciął. Ale mu się nie udało. Za to Maks spę­dził kilka tygo­dni w szem­ra­nym szpi­talu gdzieś po cze­skiej stro­nie. Ukry­wali się jak zaszczuta zwie­rzyna. On, Suka, Łabędź, Kaja, dziew­czyna, która… Oddział. A wszystko to przez niego. I dawne, brudne sprawy, w które zamie­szana była jego rodzina.

– To mi wytłu­macz.

– Pamię­tasz Lebiegę?

Pamię­tał Lebiegę. Tak nazy­wali pewną star­szą panią, która z upo­rem god­nym lep­szej sprawy bez­u­stan­nie skła­dała na nich donosy do dowódz­twa. To było dawno, dawno temu. On ledwo co tra­fił do jed­nostki. Mieli szko­le­nia w ośrodku na Mazu­rach, cza­sami, gdy mieli wolne, wycho­dzili ekipą na piwo w lokal­nym barze. Był śro­dek lata. Sie­dzieli w ogródku. Piwiar­nia mie­ściła się na rynku sta­rego ponie­miec­kiego mia­steczka. I z okna w kamie­nicy naprze­ciwko wypa­try­wała ich ona, Lebiega, jak ją nazwali. Miała może osiem­dzie­siąt lat, sie­działa w oknie i patrzyła na plac swoim bazy­lisz­ko­wa­tym wzro­kiem. Gdy tylko ktoś z nich pod­niósł głos, ona natych­miast dzwo­niła po służby. Jakby mia­sto i wszystko, co było dookoła, nale­żało do niej, a dono­śny głos mógł zbu­rzyć pod­stawy jej kru­chej egzy­sten­cji.

Naj­pierw zadzwo­niła po poli­cję. Mun­du­rowi przy­je­chali i szybko odje­chali. Nie mogli im nic zro­bić. Tak Lebiega dowie­działa się, że ci, któ­rzy gło­śno gadają, to żoł­nie­rze, a do nich musi przy­jeż­dżać żan­dar­me­ria. Więc jakimś cudem zdo­była numer i dzwo­niła. Żan­dar­me­ria przy­jeż­dżała. Odwo­ziła ich do jed­nostki. Sytu­acja powta­rzała się co dwa, trzy dni. Ponie­waż szko­le­nia miały trwać całe lato, wszy­scy powoli zaczy­nali mieć dość Lebiegi i jej dono­sów.

Pew­nego dnia Maks, spa­ce­ru­jąc po oko­licy, tra­fił do malut­kiego kościoła. Była szó­sta rano. Pierw­sza msza. Ksiądz koń­czył kaza­nie. Kościół był wypeł­niony star­szymi oso­bami. Ponie­waż Maks nie chciał prze­szka­dzać, a przy oka­zji miał ochotę obej­rzeć wnę­trze kościoła, przy­siadł na ławce i wpa­try­wał się w ołtarz. Dla kogoś postron­nego wyglą­dało to tak, jakby patrzył wprost na księ­dza. Tą postronną osobą była Lebiega. Po mszy pode­szła do Maksa, uści­snęła mu mocno dłoń i rzu­ciła coś w rodzaju: „Boga w sercu masz, synu”.

I poszła.

Gdyby znała ksywę Maksa, pew­nie zare­ago­wa­łaby ina­czej, ale nikt jej w to nie wta­jem­ni­czał. Do końca ćwi­czeń nie zadzwo­niła po służby ani razu.

– Suge­ru­jesz, że jeśli ktoś mnie zoba­czy na pre­mie­rze opery, to będzie patrzył przy­chyl­niej­szym okiem na nasze zezna­nia?

– Nie wiem. Ale warto spró­bo­wać. Poza tym nic nie tra­cimy.

– Poza tym, że muszę tam sie­dzieć dwie godziny.

– Trzy.

– Co?

– Trzy. Opera trwa bli­sko sto osiem­dzie­siąt minut.

– Zabiję cię.

– Nie zabi­jesz. A nuż ci się spodoba.

Miała rację. Nie zabije.

I niczego nie tra­cili. Poza tym nie miał już ksią­żek do czy­ta­nia, a na book­cros­singu nie zna­lazł niczego nowego.

– To co, idziemy do opery? – zapy­tał Sukę, która wydała z sie­bie kla­syczny psi przed­szczek. Maks nie miał poję­cia, co on zna­czył.

III

Po odej­ściu ze służby kupił sobie zde­ze­lo­wa­nego, sta­rego jeepa che­ro­kee, ale stra­cił go pod­czas strze­la­niny w rodzin­nym mie­ście. W jeepie nie dzia­łały tylne drzwi, kie­row­nica miała luzy, a szyby opa­dały, kiedy tylko miały ochotę, więc w sumie nawet tego nie żało­wał. Jeśli cze­goś żało­wał, to zdję­cia, które trzy­mał w schowku. Był na nim on, tata, mama i jego brat. Stare zdję­cie z cza­sów, kiedy byli rodziną.

Teraz jeź­dził starą hondą accord. Była brzydka, czer­wona i prze­miesz­czała się z punktu A do punktu Z. To mu wystar­czało. Pre­miera zaczy­nała się o dzie­więt­na­stej. Nie miał poję­cia, kto będzie śpie­wał. Nie miał poję­cia, kto to reży­se­ro­wał. W zasa­dzie to nie miał poję­cia o niczym, poza tym, że droga z ich osie­dla do Teatru Wiel­kiego zaj­mie jakąś godzinę i powinni wyje­chać przed osiem­na­stą.

Na zapro­sze­niu było napi­sane, że goście mają zja­wić się kwa­drans przed roz­po­czę­ciem ze względu na trans­mi­sję na żywo, która zaczyna się w TVP Kul­tura punk­tu­al­nie o dzie­więt­na­stej.

Docho­dziła szes­na­sta. Mieli około dwóch godzin wol­nego. Ide­al­nie, żeby przejść się jesz­cze raz pod biblio­tekę, po dro­dze obsi­ku­jąc kilka kra­węż­ni­ków.

Gwizd­nął.

Suka pode­rwała się na łapy.

Może miała już swoje lata, może szyb­ciej się męczyła, ale wciąż była gotowa na jeden sygnał.

– Dobra, Suka. Chodź. Pój­dziemy na spa­cer. Może spo­tkamy kogoś cie­ka­wego.

Suka nie wyglą­dała tak, jakby cie­ka­wił ją kto­kol­wiek obcy. Po pro­stu cie­szyła się, że może wyjść ze swoim czło­wie­kiem. Stała więc pod drzwiami, cze­ka­jąc, aż Maks wsu­nie stopy w buty.

Rozdział drugi

I

Mar­keta Popo­wska wła­śnie dowie­działa się, że odmó­wiono jej akre­dy­ta­cji na pre­mierę Medei. Od czasu zmiany wła­dzy redak­cja, w któ­rej pra­co­wała, bez­u­stan­nie miała pod górkę. Czasy, kiedy mogła wejść na każdy event, bo pra­co­wała w ulu­bio­nym tygo­dniku pana pre­miera, ode­szły w zapo­mnie­nie wraz z pre­mie­rem. Jej tele­fon, nie­gdyś pełen nume­rów, za które więk­szość dzien­ni­ka­rzy dałaby się zabić, zamie­nił się w bez­u­ży­teczny kawa­łek pla­stiku, a numery albo prze­stały być aktywne, albo stały się tak samo bez­u­ży­teczne jak ich wła­ści­ciele.

Mini­ster spra­wie­dli­wo­ści, ten sam, który mówił jej, że mar­nuje się w dzien­ni­kar­stwie i powinna zająć się czymś waż­nym, jak praca dla rządu, cze­kał na prze­słu­cha­nie przed Try­bu­na­łem Stanu. Mini­ster kul­tury, bar­dzo miły czło­wiek, jesz­cze pół roku temu, pijąc z nią wino w pew­nym sły­ną­cym z dys­kre­cji hotelu, obie­cy­wał jej karierę w branży fil­mo­wej, dziś miał pro­blemy z roz­li­cze­niem dele­ga­cji. W tym pew­nie jed­nego wyjazdu z mediami, pod­czas któ­rego poka­zał Mar­ke­cie, jak bar­dzo nie­do­ce­niane jest przez wielu tzw. wej­ście od zaple­cza. Po wszyst­kim zaple­cze czuła jesz­cze przez tydzień.

Mogła wyli­czać ich wszyst­kich w myślach, spraw­dzać w komórce, ale wszystko to było na nic. Nowa wła­dza odsu­nęła tygo­dnik „Prawda” od wszyst­kich rze­czy, od jakich mogła go odsu­nąć. Począw­szy od reklam spółek Skarbu Pań­stwa, przez dostęp do infor­ma­cji, na zapro­sze­niach na eventy koń­cząc. Dla Mar­kety to ostat­nie było naj­bar­dziej bole­sne, bo dzięki rzą­do­wym impre­zom, na któ­rych bywała przez poprzed­nich kilka lat, zdo­była nie tylko wiele kon­tak­tów, ale przede wszyst­kim cie­szyła się powo­dze­niem pośród męż­czyzn, któ­rzy cenili jej towa­rzy­stwo. I potra­fili je wysoko wyce­nić. Pisa­nie tek­stów było rze­czą dru­go­rzędną. Tak naprawdę ni­gdy nie musiała się tym mar­twić, bo zawsze przed ter­mi­nem odda­nia tek­stu do druku dosta­wała go na swój e-mail od ludzi, któ­rzy wie­dzieli, co ma być w „Praw­dzie” opu­bli­ko­wane.

Ale te czasy się skoń­czyły. Teraz nastały nowe, w któ­rych przed­się­bior­czość zarówno sze­fów „Prawdy”, jak i jej samej, nazy­wano pato­lo­gią. Dla­czego? Mar­keta nie miała poję­cia. Pato­lo­gia koja­rzyła się jej z zasra­nym bez­dom­nym na Dworcu Cen­tral­nym, a nie torebką Coco Cha­nel.

Jej naczelny, Sła­wek Bar­decki, też nie nale­żał do pato­lo­gii. Ow­szem, miała mu za złe, że jego ubra­nia wyglą­dały jak z kata­logu mody Car­re­fo­ura z roku 2009, ale poza tym był czło­wie­kiem nie­zwy­kle elo­kwent­nym i bły­sko­tli­wym. Uczył ją dzien­ni­kar­stwa i poświę­cał jej bar­dzo dużo czasu. Ale Sła­wek poszedł w odstawkę. Coraz czę­ściej prze­bą­ki­wał, że być może trzeba będzie porzu­cić dru­ko­wa­nie maga­zynu i iść w digi­tal. Mar­ke­cie ten pomysł się nie podo­bał. W inter­ne­cie tre­ści było dużo, zbyt dużo. A w papie­rze tylko ona. Wro­go­wie z lewej strony mówili o niej Słońce Pre­miera. I się nie mylili, słońce jest jedno. I słońce nie gaśnie.

Po wybo­rach pró­bo­wała skon­tak­to­wać się z nowym mini­strem oświaty. Wyda­wał się miły, młody, sym­pa­tyczny. Uznała, że od niego zacznie, bo sama była młoda, miła i sym­pa­tyczna. Umó­wiła się z nim na kawę. Mini­ster przy­szedł w asy­ście jakichś ludzi. Powie­dział jej, że pra­cuje dla firmy, któ­rej źró­dło finan­so­wa­nia pocho­dzi z Rosji i że działa prze­ciwko Pol­sce. Nic z tego nie rozu­miała, a mini­ster się mylił. Mar­keta ni­gdy nie dostała wypłaty w rublach. I zawsze dzia­łała dla Pol­ski. Nikt nie dzia­łał dla Pol­ski tak jak ona. Kie­dyś powie­dział jej to mini­ster finan­sów. Że gdyby nie było Mar­kety, cho­dziłby spięty i popeł­niał błędy. A to chyba coś zna­czy.

Mar­keta pla­no­wała iść na pre­mierę, bo na sali miał być pre­zy­dent Łukasz Kamiń­ski – ostatni bastion par­tii we wła­dzy. Kamiń­ski ją lubił, choć tylko raz było dane im spę­dzić wię­cej czasu sam na sam. Po czę­ści wyni­kało to z faktu, że nie odstę­po­wali go SOP-owcy, a po czę­ści z tego, że mini­ster powie­dział jej, że pre­zy­dent i tak pod­pi­sze wszystko, co chce pre­mier. Więc wolała spę­dzać czas z pre­mierem. Tyle że teraz pre­miera już nie było. Wró­cił do domu, żony i szczę­ścia, które jesz­cze kilka mie­sięcy temu, jak dobrze pamię­tała, nie ist­niało. Prze­grana wiele zmie­nia.

Ponie­waż ci, któ­rzy ją znali, nie mieli już bile­tów, a ci, któ­rzy jej uni­kali, wciąż robili to sku­tecz­nie, Mar­keta w sukni wie­czo­ro­wej stała na tyłach budynku Teatru Wiel­kiego, łudząc się, że ktoś ją zauważy, pozna i zabie­rze ze sobą, niczym samotną, porzu­coną przez dzieci przy­tu­lankę.

II

– Nie chce mi się – powie­dział pre­zy­dent Kamiń­ski, leżąc na wiel­kim łożu z bal­da­chi­mem.

– Nie marudź – odparła jego żona.

Pierw­sza dama, Karo­lina Wuk-Kamiń­ska, miała czter­dzie­ści sie­dem lat i ciało czir­li­derki. Była z niego dumna, bo wło­żyła w nie masę czasu i pracy. Co się opła­ciło. Za każ­dym razem, gdy podró­żo­wała gdzieś z mężem, media zwra­cały uwagę na jej figurę. Pisano, że jest natu­ralną odpo­wie­dzią na sili­kon Mela­nii Trump. I bar­dzo jej to odpo­wia­dało. Cza­sami żar­to­wała z Łuka­szem, że jesz­cze jedno porów­na­nie do Mela­nii, a USA zerwie sto­sunki dyplo­ma­tyczne z Pol­ską. Łukasz zawsze odpo­wia­dał tak samo – że to Trump chciałby nawią­zać z nią sto­sunki. I nawet tego nie ukrywa. Bycie obiek­tem sek­su­al­nej fan­ta­zji pre­zy­denta mocar­stwa jej schle­biało. Choć pry­wat­nie sta­now­czo wolała młod­szych chłop­ców. Wykań­cza­nie ich w sypialni. Spra­wia­nie, że ich dwu­dzie­sto­let­nie ciała się pod­da­wały i nie były w sta­nie speł­nić jej zachcia­nek, było dla niej o wiele więk­szym kom­ple­men­tem niż aten­cja poma­rań­czo­wego pre­zy­denta. Zresztą oka­zało się, że miała rację. Trump stra­cił sto­łek, a ona wyglą­dała jesz­cze lepiej.

Stała na środku pre­zy­denc­kiej sypialni, mając na sobie tylko wycięte, przy­le­ga­jące do ciała majtki. Prze­glą­dała się w lustrze i podo­bało się jej to, co widzi. Piersi wciąż miała natu­ralne. Nie za duże i nie za małe. Ni­gdy nie rozu­miała kobiet, które mówiły, że każda matka po uro­dze­niu dwójki dzieci musi zro­bić sobie cycki. Ona nie chciała. Pew­nie, nie były już tak sprę­ży­ste jak kie­dyś. Poja­wiły się na nich roz­stępy, a lewa cią­żyła tro­chę bar­dziej w dół od pra­wej, ale za to jakże były deli­katne. Jak czułe na naj­mniej­szy dotyk. Chi­rur­gia i kosme­tyka? Może kie­dyś. Może. Ale będzie musiała być pewna, że inge­ren­cja w biust nie pozbawi go tej natu­ralnej tkli­wo­ści, która spra­wiała, że zagry­zała wargi i pro­siła o wię­cej.

– Co myślisz? – zapy­tała męża.

– O czym? – odparł, nie spo­glą­da­jąc w jej stronę.

– O mnie, ośle. Nawet na mnie nie patrzysz.

Pre­zy­dent odło­żył tele­fon. Ode­zwała się do niego Mar­keta. Dzien­ni­karka-mate­rac z „Prawdy”. Przy­datne sło­neczko byłego pre­miera, które mimo swo­ich nie­za­prze­czal­nych zdol­no­ści oral­nych powoli gasło. Wybory są nie­za­leżne od talen­tów. Nie odpi­sał jej.

– Wyglą­dasz zaje­bi­ście – powie­dział, patrząc na żonę. Nie kła­mał. Karo­lina naprawdę wyglą­dała zaje­bi­ście.

– Cie­szę się. Mamy dwie godziny. Muszę się wyszy­ko­wać. Maki­jaż może być?

– Nie widzę.

– Jak to nie?

– No nie, za daleko jesteś.

– A teraz? – zro­biła krok w stronę Łuka­sza.

– Dalej nie.

– Co nie?

– Dalej nie widzę.

– Sto­lecki ci mówił, żebyś poszedł do oku­li­sty.

– Sto­lecki niech się cie­szy, że jesz­cze jest pod­se­kre­ta­rzem – zaśmiał się. – Jesz­cze jedna taka rada i go zwol­nię.

– To kto będzie za cie­bie…

Tanecz­nym kro­kiem zbli­żała się do męża. Lubiła go. To chyba było naj­waż­niej­sze. Pew­nie, szu­kała doznań poza domem, tak samo jak on. Od czasu, gdy został pre­zy­den­tem, stało się to o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wane, a dla niej przez to, para­dok­sal­nie, o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. Ale lubiła swo­jego pre­zy­denta. Mimo że ją igno­ro­wał, że wolał dużo, dużo młod­sze i trak­to­wał czę­sto tak, jakby była skoń­czoną idiotką. Lubiła.

– I?

– I lepiej.

– Ład­nie?

– Ład­nie. Nie­wy­zy­wa­jąco.

– No prze­cież. To opera, będą na nas patrzeć.

– Zawsze patrzą. Jesteś pierw­szą damą.

– Fakt.

– Długo usta?

– Co usta?

– Czy długo zaj­muje ci zro­bie­nie ich tak. Szminka i to wszystko.

– Nie. A co?

– A to – odparł, ścią­ga­jąc bok­serki.

Karo­lina uśmiech­nęła się. Pre­zy­dencki penis kiwał się wyprę­żony.

– Nie­grzeczny… – wyszep­tała, powoli wcho­dząc na łóżko.

Podo­bało się jej to, że wciąż na niego dzia­łała. Poło­żyła jedną dłoń na jego pod­brzu­szu. Drugą ujęła penisa i powoli nachy­liła się w jego stronę. Wsu­nęła go w usta, zosta­wia­jąc na nim deli­katne ślady szminki. W chwili, gdy chciała przy­mknąć oczy i zająć się mężem tak jak lubił naj­bar­dziej, kątem oka zoba­czyła na wyświe­tla­czu zdję­cie Mar­kety z „Prawdy”.

A to ci kurewka, jesz­cze nie zde­chła… – pomy­ślała Karo­lina i odru­chowo wbiła zęby w narząd męża.

Ostat­nim razem, gdy Mar­keta zada­wała się z jej mężem, przez dwa tygo­dnie sie­dzieli na peni­cy­li­nie. Ale to było dawno temu. W innych cza­sach, kiedy rząd i Pol­ska nale­żeli do nich. Te czasy już nie wrócą. Nie za jej kaden­cji.

– Uwa­żaj, to boli – wysa­pał pre­zy­dent.

III

– Naj­pierw usta­wi­cie się przed budyn­kiem – zaczął odprawę Bog­dan Matecki, szef działu kul­tury i opi­nii w dzien­niku „Gazeta Powszechna”.

Przed nim sie­działo sied­miu dzien­ni­ka­rzy. Ano­ni­mo­wych dla Bog­dana media wor­ke­rów, któ­rzy zapewne za pół roku odejdą z redak­cji szu­kać lep­szej pen­sji i zasię­gów gdzieś w sek­to­rze plo­tek i tan­dety. Ot, przy­szłość dzien­ni­kar­stwa.

– To pierw­sze od wybo­rów publiczne spo­tka­nie pre­zy­denta i pre­miera Kurka. Dla­tego ta zasrana, jebana pre­miera jakiejś opery, na którą nikt nie zwró­ciłby naj­mniej­szej uwagi, ura­sta do rangi poli­tycz­nego wyda­rze­nia. W świe­tle tego, że pre­zy­dent bez­u­stan­nie blo­kuje pre­miera, do tego wszy­scy wiemy, jak fatalną mamy sytu­ację z armią… W świe­tle tego wszyst­kiego nasze sze­fo­stwo chce wyko­rzy­stać tę pre­mierę do sztucz­nego wywo­ła­nia zwar­cia mię­dzy naszymi poli­ty­kami. Nie muszę wam przy­po­mi­nać, że jeste­śmy ci dobrzy, strona pre­miera. Oni, pre­zy­dent, to ci źli.

– A co z pierw­szą damą? – zapy­tała młoda dzien­ni­karka.

– Jak masz na imię, dziecko?

– Basia.

– Więc, Basiu, co z panią pre­zy­den­tową?

– No, krąży plotka, że ona…

– Co? – prze­rwał jej ziry­to­wany.

– No, że ona jest…

– Jaka jest, Basiu, wyduś to z sie­bie.

– No ten, no…

– Jaka? No ten no? Co to zna­czy?

– Rety…

– Jest no ten no rety…

Dzien­ni­karka zro­biła się czer­wona. Basia pocho­dziła z dobrego domu, uczono ją zasad i war­to­ści. I tego, że pre­zy­denta i pre­miera należy sza­no­wać ze względu na wagę peł­nio­nych przez nich urzę­dów. Dla­tego też nie potra­fiła z sie­bie wydu­sić tego, co chciała.

– Nie. Cho­dzi o to, że krąży plotka, że pani Karo­lina, zna­czy, pierw­sza dama, jest bar­dzo gościnna…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki