Apokalipsy nie będzie. Dlaczego klimatyczny alarmizm szkodzi nam wszystkim? - Michael Shellenberger - ebook

Apokalipsy nie będzie. Dlaczego klimatyczny alarmizm szkodzi nam wszystkim? ebook

Shellenberger Michael

4,4

Opis

Napisali o książce

Apokalipsy nie będzie! to wyjątkowo ważna książka. Odwołując się do rzetelnej nauki i własnego doświadczenia, Michael Shellenberger stara się wyplątać kwestię globalnego ocieplenia i jego skutków z oparów absurdu, ignorancji i stronniczości. Po to, by pokazać nam rzecz krzepiącą i inspirującą – jeśli lękamy się o przyszłość naszej planet, kierujmy się rozumem. A przede wszystkim sercem.

Richard Rhodes, zdobywca Nagrody Pulitzera, autor Jak powstawała bomba atomowa

 

Dyskusje o problemach środowiskowych zdominowane są zwykle przez skrajności, przy czym obie strony w równym stopniu zaślepia ideologia i ignorancja. Michael Shellenberger w swojej książce stara się zachować równowagę i rozsądek i to czyni jej lekturę tak odświeżającą. Liczne i ważne problem środowiskowe są w niej zaprezentowane rzetelnie, czemu towarzyszy równie rzetelne wyjaśnienie, dlaczego ich obraz prezentowany opinii publicznej jest tak zniekształcony – odpowiedzialność za to ponoszą i naukowcy, i organizacje zajmujące się ekologią. A za tym wszystkim często stoi wielki biznes. Shellenberger natomiast pisze przekonująco, jego argumentacja jest spójna i uzupełniona o odniesienia do poważnych źródeł. Nie będzie przesadą, jeśli uznamy, że Apokalipsy nie będzie! to jedna z najważniejszych książek o problemach środowiskowych, jaka dotąd opublikowano.

Tom Wigley, klimatolog, University of Adelaide, były starszy naukowiec
w National Center for Atmospheric Research (NCAR) i członek
American Association for the Advancement of Science (AAAS)

 

Musimy chronić naszą planetę, to nie ulega wątpliwości. Tylko jak? Niektóre odłamy ruchu ekologicznego zamknęły się w apokaliptycznej, eschatologicznej narracji, która nie dość, że jest antyludzka, jest też nienaukowa i kontrproduktywna. Michael Shellenberger proponuje konstruktywny enwironmentalizm – podejście polegające na trafnej identyfikacji problemów, z którymi się musimy zmierzyć, i poszukiwaniu sensownej odpowiedzi na pytanie, jak to zrobić.

Steven Pinker, Johnstone Professor of Psychology,
Harvard University, autor Nowego Oświecenia

 

Jeśli epidemia koronawirusa czegokolwiek nas nauczyła, to tego, że rozbudzone silne emocje i podziały polityczne prowadzą do złej nauki, złych polityk i zbędnego cierpienia. Powszechnego cierpienia. Czy przypadkiem nie popełniamy tych samych błędów w naszych politykach środowiskowych? Znam Michaela Shellenbergera od dawna i wiem, że jest człowiekiem odważnym, innowacyjnym, a przy tym pragmatykiem unikającym stronniczości. Jest też człowiekiem, który naprawdę kocha naturę i który z moralnych względów robi wszystko, co naprawdę może jej pomóc. Jeżeli bliska jest wam taka postawa, musicie koniecznie przeczytać tę książkę.

Jonathan Haidt, autor Prawego umysłu

 

Przygnębiającą powolność naszej reakcji na wywołaną przez człowieka zmianę klimatu przypisuje się zwykle knowaniom wywodzących się z prawicy klimatycznych negacjonistów i płynących szerokim strumieniem funduszom z przemysłu paliw kopalnych. W tej wciągającej, a przy tym świetnie udokumentowanej pracy Michael Shellenberger pokazuje, że sprawa nie jest tak prosta. Pokazuje nam bowiem hipokryzję zielonych, którzy z jednej strony straszą nas wizją klimatycznej Apokalipsy, a z drugiej (właśnie za pieniądze z paliw kopalnych) organizują nieustanne sprzeciwy wobec energetyki atomowej, jedynego znanego w tej chwili „czystego” źródła energii, którego wykorzystanie na szerszą skalę mogłoby bez problemów pomóc nam poradzić sobie z najgorszymi ryzykami klimatycznymi. Ta książka pokazuje, jak lewicowa dezinformacja zastąpiła prawicowe oszustwo i stała się największą przeszkodą w staraniach o ograniczenie negatywnych konsekwencji zmian klimatu.

Kerry Emanuel, profesor nauk o atmosferze, MIT

 

Kłopot z apokaliptycznymi scenariuszami końca świata jest taki, że skrywają one rzetelne naukowe diagnozy i uniemożliwiają opracowanie praktycznych rozwiązań. To może nie być dla niektórych przyjemna wiedza, ale nie można zaprzeczyć, że lektura książki Apokalipsa nie nadciąga zmusza nas do refleksji, czy zapowiedzi końca świata, którymi co dzień bombardują nas media, naprawdę zbliżają nas do przyszłości, w której i ludziom, i środowisku będzie lepiej.

Peter Kareiva, dyrektor Institute for the Environment and Sustainability, UCLA,
wcześniej szef zespołu naukowego The Nature Conservancy

 

Prawdziwy majstersztyk naukowego dziennikarstwa. Poprzez wywiady, relacje z własnych wypraw, obrazy i studia przypadków Michael Shellenberger ukazuje nam, że nauki o środowisku potrafią wskazać drogę od histerii do humanizmu. Z tej książki dowiemy się też wiele o wylesieniu, zmianie klimatu, szczelinowaniu, ochronie przyrody i innych ważnych środowiskowych wyzwaniach. Ale nie o tym, że dzieje się źle, tylko o tym, co robić – i czego nie robić – by było lepiej.

Mark Sagoff, autor The Economy of the Earth

 

My, enwironmentaliści, mamy skłonność, by potępiać tych, którzy myślą inaczej, i zarzucać im ignorancję i wybiórcze, spaczone spojrzenie na świat oraz skłonność do poszukiwania w nim wyłącznie potwierdzenia własnych uprzedzeń. Tymczasem bardzo często sami mamy identyczne grzechy na sumieniu. Michael Shellenberger oferuje nam „szorstką przyjaźń” – i zarazem wyzwanie dla enwironmentalistycznej ortodoksji i nieelastycznych, zaślepionych umysłów. Autor książki Apokalipsa nie nadciąga bywa chwilami nawet jadowicie złośliwy i nie jest to dla nas miła lektura, ale prezentuje poglądy dobrze uzasadnione. Czytanie Schellenbergera to dobry trening, pozwalający wyrobić „mentalne mięśnie”, niezbędne nam, jeśli chcemy istotnie stworzyć dla świata projekt lepszej przyszłości, który da się zrealizować.

Steve McCormick, były prezes The Nature Conservancy
i były szef Fundacji Gordona i Betty Moore

 

Michael Shellenberger kocha Ziemię zbyt mocno, by zaakceptować nonsensy i zdroworozsądkowe prawdy, które głosi enwironmentalizm. Ta książka narodziła się z wielkiej pasji i jest naprawdę cudowna. To jedna z tych książek, które zmieniają to, jak myślimy o świecie. Żałuję, że nie znalazłem w sobie dość odwagi, by tak pisać. I wdzięczny jestem autorowi za to, że on się na to odważył.

Andrew McAfee, Principal Research Scientist w MIT, autor More from Less

 

Czy sama deklaracja, że mamy kryzys, może uratować naszą planetę? Stawka jest wysoka, ale Michael Shellenberger pokazuje, że są sensowne rozwiązania problemów środowiskowych dobre też dla człowieka. Nikt nie zakończy lektury tej żywo napisanej, poruszającej i dobrze udokumentowanej książki bez wrażenia, że lepiej rozumie największe wyzwania, jakie stoją w antropocenie przed tymi, którzy chcą dla nas lepszej przyszłości.

Erle Ellis, profesor geografii i nauk o środowisku,
University of Maryland, Baltimore County,
autor Anthropocene: A Very Short Introduction

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 711

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
4
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Apokalipsy nie będzie Dlaczego EKOALARMIZM szkodzi nam wszystkim

Michael Shellenberger

Copyright © 2020 by Michael Shellenberger

Copyright © 2021 for Polish translation and for this edition by Wydawnictwo CiS

All rights reserved.

Przedruk i kopiowanie oraz rozpowszechnianie fragmentów lub całości w dowolnej postaci wyłącznie za zgodą wydawcy.

Przekład: Piotr J. Szwajcer

Konsultacja naukowa: red. Marcin Rotkiewicz

Opracowanie redakcyjne: Ewa Szwajcer

Korekta: Zespół Q

Projekt okładki: Studio Gonzo & Co. wg projektu oryginalnego

Wydawnictwo CiS

02-526 Warszawa,

Opoczyńska 2A/5

e-mail: [email protected]

www.cis.pl

Wydanie I

Stare Groszki 2021

ISBN e-book 9788361710769

WPROWADZENIE

Na początku października 2019 roku brytyjska Sky News wyemitowała wywiad z dwójką aktywistów reprezentujących ruch określający się mianem Extinction Rebellion, skupiający ludzi zaangażowanych w ochronę klimatu. Organizacja ta właśnie zapowiedziała, że aby zaprotestować przeciw temu, iż rządy nic nie robią dla zapobieżenia globalnemu ociepleniu, rozpocznie w Londynie — ale też w innych miastach na całym świecie — dwutygodniową akcję obywatelskiego nieposłuszeństwa.

Extinction Rebellion stworzyli półtora roku wcześniej, wiosną 2018, dwaj brytyjscy naukowcy, aktywni działacze ruchu obrońców środowiska. W krótkim czasie udało im się zmobilizować tylu zwolenników z całej Wielkiej Brytanii, że już jesienią w akcji blokowania pięciu największych mostów prowadzących przez Tamizę (co skutecznie uniemożliwiło londyńczykom dostanie się do pracy lub powrót z niej)1 wzięło udział ponad sześć tysięcy osób. Gdy ta akcja się rozkręcała, przedstawiciele ruchu indagowani przez dziennikarzy ogólnokrajowych stacji telewizyjnych wyjaśniali, że muszą działać, bo grozi nam, że „Miliardy ludzi zginą” i „Wszelkie życie na Ziemi wymrze”, a „Rządy nic z tym nie robią”2. Ruch zyskał też poparcie licznych celebrytów, w tym tak znanych jak aktorzy Benedict Cumberbatch, Stephen Fry i Olivia Colman (laureatka Oskara w 2019), gwiazdy pop (Ellie Goulding, Thom Yorke i Mel B ze Spice Girls) oraz Bob Geldof, producent słynnych Live Aid.

I jakkolwiek program oraz metody działania Extinction Rebellion trudno raczej uznać za reprezentatywne dla całego ekoaktywizmu[1], to niewątpliwie przynajmniej w Wielkiej Brytanii udało im się wzbudzić sympatię — jak pokazały sondaże, ich działania cieszyły się w pewnym momencie poparciem niemal połowy społeczeństwa3. Obawy wyrażane przez aktywistów ER dręczą zresztą nie tylko Brytyjczyków — badanie przeprowadzone we wrześniu 2019 roku w kilkunastu krajach, w którym przepytano ponad trzydzieści tysięcy osób, pokazało, że niemal co drugi z ankietowanych (dokładnie — 48 procent) wierzy, że zmiany klimatyczne mogą doprowadzić do wyginięcia ludzkości4.

Późną jesienią 2019 roku poparcie dla Extinction Rebellion wyraźnie spadło i skończyła się też sympatia, jaką ruchowi okazywali wcześniej dziennikarze. Spowodowała to kolejna akcja obywatelskiego nieposłuszeństwa, podczas której aktywiści skutecznie sparaliżowali cały ruch — w tym publiczny transport — w Londynie. „A co z najbliższymi? — spytał na antenie dziennikarz Sky News rzeczniczkę ER. — Już w czerwcu, jak pamiętam, jeden z naszych widzów skarżył się, że przez wasze akcje nie zdołał dotrzeć do ojca, który wtedy właśnie umierał w Bristolu”5.

„To prawdziwe nieszczęście — odpowiedziała mu Sarah Lunnon, kładąc prawą rękę na sercu. — Autentyczna tragedia”. Patrząc na tę scenę, nietrudno było się domyślić, dlaczego przywódcy Rebellion Extinction właśnie ją wybrali na swoją rzeczniczkę. Jej przeprosiny nawet dla mnie wyglądały jak najbardziej szczerze. „Zdaję sobie sprawę z nieszczęścia, jakie spotkało tego człowieka — mówiła dalej Lunnon — bo wiem, jak wielki jest to ból i jak wielka rozpacz, gdy ktoś nie może pożegnać się z najbliższymi. Ale przecież taki sam ból i taką samą rozpacz odczuwamy my wszyscy dziś, gdy myślimy o przyszłości naszych dzieci. Bo ta przyszłość rysuje się bardzo, bardzo ponuro”.

Trzy dni przed tym wywiadem zwolennicy Extinction Rebellion przeprowadzili kolejną akcję. Przed siedzibą Ministerstwa Skarbu w Londynie zaparkowali stary wóz strażacki, na którym zawiesili wielki baner: „Przestańcie finansować klimatyczną śmierć”. Po czym odwinęli z wozu wąż i zaczęli polewać budynek czerwoną cieczą, mającą imitować krew (w rzeczywistości był to przecier pomidorowy). W akcji nie zabrakło slapstickowego efektu, gdyż wąż szybko wymknął im się spod kontroli (trzeba umieć się czymś takim posługiwać) i sok pomidorowy zaczął tryskać na wszystkie strony. Na szczęście tylko jeden przechodzień dostał się w jego zasięg6.

Lunnon zaczęła wyjaśniać, że „Jednym z celów tej konkretnej akcji było ukazanie słabości systemów, od których zależymy. W tym przypadku kruchości naszego transportu...”. „Ale przecież my to doskonale wiemy. Wiemy, co się dzieje, gdy są przerwy w dostawie prądu. Nie musicie nam tego udowadniać! To, co w istocie zrobiliście, to uniemożliwiliście tysiącom ludzi dotarcie do pracy. Zwykłych ludzi. A przecież część z nich to pracownicy zatrudnieni na dniówkę. Ich rodziny żyją z tych kilku godzin ich pracy” — usłyszała w odpowiedzi.

Na nagraniu ze stacji metra widać było setki wkurzonych ludzi, którzy musieli wysiąść z zatrzymanych pociągów. Większość z nich z wściekłością wrzeszczała na wyzywająco prężących się na dachach wagonów aktywistów Extinction Rebellion. Słychać było jak jeden z pasażerów krzyczy do dwóch stojących na wagonie młodzieńców: „Ja po prostu próbuję dostać się do pracy. Muszę nakarmić rodzinę”9.

Chaos się pogłębiał. Niedoszli pasażerowie zaczęli rzucać w protestujących tym, co mieli pod ręką. Głównie były to kubki po kawie, ale w powietrze poleciała też butelka, o czym świadczył dźwięk pękającego szkła. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. Ludzie próbowali wydostać się z peronu. „To zaczynało wyglądać groźnie i część ludzi była naprawdę przerażona” — opowiadał później jeden z reporterów obecnych na miejscu zdarzenia10. 95 procent uczestników sondy przeprowadzonej podczas programu „This Morning” uznało, że działalność organizacji Extinction Rebellion wręcz szkodzi głoszonym przez nią ideom11.

Na kolejnym nagraniu z akcji w metrze widać było, jak jeden z pasażerów próbuje wejść na wagon i ściągnąć stamtąd aktywistę, a ten kopie go w twarz i w klatkę piersiową. Mimo to mężczyźnie udaje się złapać go za nogi i ściągnąć na dół, gdzie on z kolei zostaje skopany przez wściekły tłum. Lunnon, która oglądała to nagranie w studio, próbowała wyjaśniać, że tak właśnie będą wyglądać konsekwencje zmiany klimatu i niepokoje społeczne, jakie ta katastrofa wywoła. „Nie tylko w transporcie — mówiła. — To też energia i żywność. Będą puste sklepy. Wyłączenia prądu. I cały transport padnie”.

Na nagraniach z protestu ER w metrze było wiele scen przemocy. Jej ofiarą padli też rejestrujący przebieg protestu aktywiści. Jednemu z nich jakiś mężczyzna wyrwał kamerę, powalił na ziemię i skopał12. Nieco później, jak relacjonował któryś z reporterów, już przed stacją metra, „mężczyzna w czerwonej marynarce uderzył w twarz kobietę, która zwróciła mu uwagę, że zachowuje się agresywnie”.

Mnie jednak znacznie bardziej zdziwiło to, co pod sam koniec programu zrobili prowadzący to wydanie „This Morning” dziennikarze. Otóż z ich komentarzy wynikało, że zgadzają się z tym, co Sarah Lunnon — a zatem i reprezentowana przez nią Extinction Rebellion — mówi o zmianie klimatu. „My doskonale rozumiemy zagrożenia, o których mówisz, i w pełni cię popieramy” — powiedział jeden z nich. „Bez wątpienia czeka nas olbrzymi kryzys” — przyznał drugi.

Ale zaraz? O co tu chodzi? Nagle przestałem ich rozumieć. Przecież jeżeli, jak sami przyznali, zmiana klimatu spowoduje kryzys na niewyobrażalną skalę, który pociągnie za sobą „miliardy ofiar”, jak można przejmować się tym, że pasażerowie londyńskiego metra spóźnią się do pracy.

Podobnie niekonsekwentne poglądy zaprezentował gospodarz programu w Sky News. „Ja absolutnie nie chcę powiedzieć — tłumaczył Lunnon — że ta sytuacja nie powinna być przedmiotem naszej największej troski. Mam na myśli stan środowiska. Ale historia człowieka, który nie mógł być przy łożu śmierci swego taty, to szczególny przypadek. On może widzieć to inaczej”. Znów jednak — dlaczego mamy przejmować się tym, że jakiś facet nie zdążył pożegnać się ze swoim umierającym ojcem, skoro grożą nam na masową skalę „śmierć, choroby i głód”? A jeśli „całe życie na Ziemi może wyginąć”, to czemu mielibyśmy się martwić, że ktoś został oblany sokiem pomidorowym?! Przecież nawet jeżeli wskutek zmiany klimatu miałyby zginąć nie miliardy ludzi, jak przestrzega Extinction Rebellion, a tylko miliony, to każdy rozsądnie myślący człowiek powinien uznać, że działania tej organizacji są wręcz zbyt mało radykalne.

Dla przyzwoitości muszę oczywiście przyznać, że ani dziennikarze ITV, ani ich koledzy i koleżanki ze Sky News nie stwierdzili, że w pełni zgadzają się z najbardziej ekstremalnymi poglądami głoszonymi przez panią Lunnon. Oni tylko zadeklarowali, że podzielają jej troskę o konsekwencje zmian klimatycznych. Jeśli jednak tak, to co miało znaczyć użyte przez jednych i drugich stwierdzenie, że zmiana klimatu spowoduje „nadzwyczajny kryzys”? Jeżeli, spytajmy, nie jest to kryzys o wymiarze egzystencjalnym, czyli przynajmniej nie mówimy już o zagrożeniu egzystencji naszego gatunku ani o końcu cywilizacji, jaką znamy, to z jakiego typu i jakiej skali kryzysem możemy mieć do czynienia.

Na razie możemy tylko z całą pewnością stwierdzić, że to protesty ER mogły mieć tragiczne skutki przynajmniej dla tych kilku aktywistów, którzy cudem uniknęli zmasakrowania przez wściekły tłum na stacji metra. Natomiast na kluczowe pytanie, jakie postawiłem wyżej, mało kto próbował udzielić sensownej i rzeczowej odpowiedzi.

Napisałem tę książkę, bo mam nieodparte wrażenie, że zwłaszcza w ostatnich latach dyskusja wokół zmian klimatu i ich wpływu na środowisko kompletnie wymknęła się spod kontroli (analogia z nieszczęsnym wężem strażackim, z którym nie poradzili sobie aktywiści ER, sama się narzuca; tylko że to nie jest już śmieszne). Od trzydziestu lat jestem aktywnym działaczem ruchów ekologicznych, a od ponad dwudziestu lat prowadzę badania nad kwestiami środowiskowymi — w tym również nad zmianą klimatu — oraz publikuję artykuły i książki na ten temat. Robię to wszystko, ponieważ poważnie traktuję coś, co uważam za swoją misję, na którą składa się ochrona środowiska naturalnego powiązana ze staraniami o wzrost powszechnego dobrobytu i o dobrostan jak największej liczby ludzi.

Nie mniej ważne jest jednak dla mnie to, by uprawiać rzetelną naukę i trzymać się faktów. Sądzę, że zadaniem naukowców i dziennikarzy, ale też i aktywistów wypowiadających się na temat problemów środowiskowych, jest opisywanie i analizowanie tych problemów w sposób uczciwy i rzetelny, nawet jeśli ta uczciwość i dokładność może sprawić, że przekazywane informacje wzbudzą mniejsze zainteresowanie — lub przerażenie — opinii publicznej. Z przykrością stwierdzam natomiast, że większość z tego, co dziś mówi się ludziom o środowisku — w tym o klimacie — to informacje fałszywe. To musi się zmienić. NapisałemApokalipsy nie będzie bo po prostu mam już dość przesady, panikarstwa, jałowego ekoalarmizmu i ekstremizmu. Takie postawy, nawet gdy stoją za nimi jak najszlachetniejsze pobudki, są przeciwieństwem tego, co naprawdę jest mi bliskie — pozytywnego, humanistycznego i racjonalnego enwironmentalizmu, którego pragnę tu bronić.

Dane, twierdzenia i hipotezy, które przywołuję w tej książce, zaczerpnąłem z najbardziej wiarygodnych naukowych źródeł, w tym między innymi z dorobku tak cenionych instytucji i organizacji jak Intergovernmental Panel on Climate Change (IPCC, Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu) oraz oenzetowska Food and Agriculture Organization (FAO, Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa). To chyba zupełnie zrozumiałe, skoro ta książka ma być też formą obrony mainstreamowej nauki (czyli po prostu nauki; nie ma innej) przed jej wrogami z prawej i lewej strony sceny politycznej.

Kolejny cel, jaki mi przyświecał, to próba wyjaśnienia, dlaczego tak wielu z nas ma skłonność do postrzegania niezaprzeczalnie ważnych, ale też w olbrzymiej większości rozwiązywalnych problemów nie jako problemów właśnie, ale jako zapowiedzi końca świata. To ważne, bowiem często taki ekstremalny, apokaliptyczny ekologizm — ekoalarmizm, jak go będę dalej nazywał — prowadzi swoich wyznawców do odrzucenia najlepszych i najbardziej oczywistych rozwiązań.

Rozważając te kwestie, będę chciał pokazać, że my, ludzie nie tylko niszczymy naturę i środowisko, ale również potrafimy je ratować. Pokażę to na konkretnych przykładach — ludzi, gatunków i habitatów — i mam wielką nadzieję, że te opowieści uzmysłowią czytelnikom, że mimo wszystko możemy zaobserwować w naszym świecie realny ekologiczny, energetyczny i ekonomiczny postęp.

W naturalny sposób w mojej książce musiały też znaleźć miejsce kwestie etyczne. I tak, jak bronię w niej mainstreamowej nauki, tak samo, można powiedzieć, jest ona obroną mainstreamowej etyki. Jest apelem na rzecz autentycznego humanizmu (w jego obu wariantach — świeckim i religijnym) i zarazem przestrogą przed faktycznym antyhumanizmem, który tak naprawdę wyraża sobą apokaliptyczny ekologizm.

Na zakończenie tego Wprowadzenia chciałbym dodać jeszcze jedno. Mam wielką nadzieję, że u wielu z nas cały ten chaos i kakofonia debat na temat zmiany klimatu i innych problemów ekologicznych, współbrzmienie negacjonistów i panikarzy, wywołały autentyczną potrzebę zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi, czyli potrzebę oddzielenia naukowych faktów od naukowej (i nienaukowej) fantastyki, a też głód zrozumienia — i docenienia — pozytywnego potencjału, jaki wciąż tkwi w naszej kulturze i cywilizacji. Ten głód chciałbym zaspokoić.

ROZDZIAŁ ITO NIE JEST KONIEC ŚWIATA

1. KONIEC JEST BLISKO

Jeśli ktoś 7 października 2018 roku zerknął na strony dwóch cieszących się największą liczbą czytelników na świecie gazet — „The New York Timesa” i „The Washington Post” — mógł być naprawdę przerażony nadciągającym końcem świata. Lead w NYT głosił Major Climate Report Describes a Strong Risk of Crisis as Early as 2040. Poniżej, pod wydrukowanym boldem nagłówkiem, gazeta zamieściła fotografię małego chłopca bawiącego się kośćmi martwych zwierząt1. Dziennikarze „The Washington Post” zaś równie grubą czcionką przestrzegali czytelników, że The World Has Just Over a Decade to Get Climate Change Under Control, U.N. Scientists Say2.

Tego dnia gazety na całym świecie poświęciły wiele miejsca omówieniu kolejnego specjalnego raportu upublicznionego właśnie przez Intergovernmental Panel on Climate Change (IPCC; Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu), instytucję utworzoną pod patronatem Organizacji Narodów Zjednoczonych, grupującą kilkaset osób, głównie naukowców, której celem jest „dostarczanie obiektywnej, naukowej informacji na temat zmian klimatu”.

W roku 2019 ukazały się dwa kolejne raporty IPCC i oba w równie alarmistycznym tonie przestrzegały przed konsekwencjami zachodzących zmian, takimi jak rosnąca liczba katastrof naturalnych, wzrost poziomu mórz, postępujące pustynnienie i jałowienie gleb. Wzrost średniej temperatury o półtora stopnia Celsjusza, co zdaniem autorów jest dość umiarkowaną prognozą, spowoduje, jak pisali, „nieodwracalne szkody”, w tym gwałtowne załamanie produkcji żywności. Jak mogliśmy przeczytać między innymi w „The New York Timesie”, za sprawą globalnego ocieplenia dostępność niezbędnych do przetrwania cywilizacji zasobów wyraźnie spadnie, jako że „powodzie, susze i huragany oraz inne ekstremalne zjawiska pogodowe zakłócą rolnictwo i hodowlę, a z czasem doprowadzą do znacznego ograniczenia produkcji żywności”3.

Cytowana przez NYT naukowiec z NASA przewidywała, że taki kryzys produkcji żywności wystąpi równocześnie na wszystkich kontynentach. „Potencjalne ryzyko wielobranżowego kryzysu rośnie — powiedziała dziennikarzom. — I to wszystko może zdarzyć się równocześnie”. Przygotowany przez ponad stu ekspertów z pięćdziesięciu pięciu krajów Raport IPCC poświęcony konsekwencjom zmian klimatu opublikowany w sierpniu 2019 roku przestrzegał, że „czas na reakcję na te zagrożenia kurczy się bardzo szybko”, bo „powierzchnia gleb uprawnych spada dziesięć do stu razy szybciej, niż formują się nowe”4. W tej sytuacji rolnictwo nie będzie w stanie wytworzyć żywności dla całej populacji planety. „Trudno sobie wyobrazić, że będziemy w stanie wyżywić osiem miliardów ludzi. Nawet połowę tej liczby...” — stwierdził jeden z autorów5.

Michael Oppenheimer z Princeton University, współautor raportu IPCC, wyjaśnił zaś, że „Do pewnego punktu będziemy jeszcze w stanie poradzić sobie z tym problemem. Ale to zależy od tego, w jak dużym stopniu uda nam się ograniczyć emisję gazów cieplarnianych”. Jeżeli będzie rosła w obecnym tempie po roku 2050, poziom mórz może podnieść się do roku 2100 o ponad dwie stopy i dziewięć cali (prawie 90 cm — przyp. tłum.), a wtedy „zadanie będzie zbyt trudne [...] To będzie nierozwiązywalny problem”6.

Zbyt duży wzrost średnich temperatur, przestrzegają eksperci, autorzy omawianych tu raportów, może wywołać reakcję łańcuchową — na przykład podniesienie się poziomów mórz może spowolnić cyrkulację wody w Oceanie Atlantyckim, co wpłynie na zmianę temperatury wód powierzchniowych7. W efekcie wieczna zmarzlina w Arktyce, której obszar równy jest niemal powierzchni Australii, może zacząć topnieć, uwalniając do atmosfery 1400 gigaton węgla8. Z kolei lodowce Antarktydy mogą zacząć odłączać się od kontynentu i spływać do oceanu, a wtedy poziom wód podniesie się nawet o 13 stóp (niemal cztery metry — PS)9. Poza tym wzrost zawartości dwutlenku węgla w atmosferze zmienia chemiczną strukturę oceanów, co, jak ostrzegają naukowcy, potencjalnie zagraża masowym wymieraniem organizmów morskich (w roku 2016 magazyn „Nature” opublikował wyniki badań, które pokazywały, że wzrost poziomu zawartości dwutlenku węgla w wodzie już sprawił, że ryby raf koralowych stały się bardziej podatne na ataki drapieżników10).

Dość często można też usłyszeć, że to właśnie zmiany klimatu są przyczyną pożarów nękających między innymi Kalifornię, a te przynoszą coraz bardziej tragiczne żniwo — liczba ofiar śmiertelnych wzrosła od jednej w roku 2013 do stu w 2018, a z dwudziestu największych pożarów w historii tego stanu połowa wybuchła po roku 201511. Co więcej, obecnie okres, kiedy te pożary występują, jest o trzy miesiące dłuższy, niż był jeszcze pięćdziesiąt lat temu12. Przy tym za sprawą zmian klimatu lasy nie tylko są suchsze, ale też drzewa stają się bardziej podatne na ataki chorób i szkodników. Wielu ludzi nie ma wątpliwości, dlaczego tak się dzieje — „Za rosnącą liczbę pożarów lasów odpowiada zmiana klimatu” — obwieścił Leonardo DiCaprio13. Wtóruje mu największa młoda gwiazda amerykańskiego Kongresu Alexandria Ocasio-Cortez: „Tak właśnie wygląda zmiana klimatu”14. Cytujący ich komentator „The New York Timesa” rozwiewa wszelkie wątpliwości: „To koniec Kalifornii, jaką znamy”15.

W Australii wczesną wiosną 2020 roku wybuchło ponad 135 pożarów buszu. Ofiarą tych pożarów padły 34 osoby i, jak się szacuje, ponad miliard zwierząt. Zniszczeniu uległo prawie trzy tysiące budynków16.

David Wallace-Wells w książce Ziemia nie do życia przestrzega, że jeśli średnia temperatura wzrośnie o dwa stopnie: „lądolody zaczną się topić, czterysta milionów ludzi zostanie pozbawionych dostępu do wody pitnej, największe miasta w strefie równikowej nie będą nadawały się do życia i nawet na północy, na wyższych szerokościach geograficznych, fale upałów będą zabijać tysiące ludzi każdego lata”17.

„W tej chwili gra toczy się o to, czy możemy ograniczyć zmianę klimatu do poziomu, który nie zagrozi wymazaniem naszej cywilizacji — pisze Bill McKibben, aktywista klimatyczny i autor od lat zajmujący się problemami środowiska. — Jak na razie wszystko wskazuje, że nam się to nie uda”18. Jak przestrzega z kolei jeden ze współpracowników IPCC: „W niektórych regionach świata granice państwowe przestaną mieć znaczenie [...] Można stawiać mury, żeby powstrzymać dziesięć czy dwadzieścia tysięcy uchodźców, może nawet milion, ale nie dziesięć milionów”19.

A oto, co mówiła Greta Thunberg w roku 2019 w przemówieniu wygłoszonym w Parlamencie Europejskim: „Mam 16 lat, przyjechałam tu ze Szwecji i chcę, żebyście wpadli w panikę. Chcę, żebyście panikowali, jakby wasz dom się palił [...] Około 2030 roku, czyli za dziesięć lat, dwieście pięćdziesiąt dziewięć dni i dziesięć godzin od teraz, uruchomimy nieodwracalną reakcję łańcuchową, która prawdopodobnie spowoduje, że nasza cywilizacja — taka, jaką dziś znamy — przestanie istnieć”20.

2. OPÓR NARASTA

Na początku roku 2019 właśnie wybrana do Kongresu Alexandria Ocasio-Cortez, nowa gwiazda amerykańskich demokratów, udzieliła wywiadu waszyngtońskiemu korespondentowi „The Atlantic”. AOC, jak ją się często nazywa, wyjaśniała w nim, na czym polega promowany przez nią „Nowy Zielony Ład” (Green New Deal), który ma połączyć walkę z biedą i nierównościami społecznymi z kwestiami klimatycznymi. Swoim krytykom, którzy zarzucali jej, że to program stanowczo zbyt kosztowny, odpowiedziała krótko: „Jeśli nie zapobiegniemy zmianie klimatu, nasz świat skończy się za dwanaście lat, a wy martwicie się tylko tym, jak mamy za to zapłacić”21.

Następnego dnia reporter portalu Axios poprosił kilku klimatologów o skomentowanie twierdzenia AOC, iż od końca świata dzieli nas dwanaście lat. „Te wszystkie „limity czasowe” to czysta ściema — odpowiedział Gavin Schmidt, klimatolog pracujący w NASA. — Nic szczególnego się nie stanie, jeśli „budżet węglowy” zostanie przekroczony albo my nie zrealizujemy któregoś z założonych celów, czyli iluś tam stopni. Poza tym oczywiście, że koszty emisji będą stale rosły”22. Andrea Dutton, badaczka z University of Wisconsin–Madison, specjalistka od kwestii paleoklimatycznych, powiedziała z kolei: „Z jakichś powodów media uczepiły się tego dwunastoletniego horyzontu (roku 2030), pewnie dlatego, że ktoś uznał, że tak będzie łatwiej przebić się z informacją, że zbliża się moment, kiedy zdecydowanie powinniśmy już podjąć jakieś działania. Kłopot w tym, że w ten sposób kompletnemu wypaczeniu ulega to, o czym naprawdę mówi ten raport”23.

„Ten raport”, czyli raport IPCC z 2018 roku, w rzeczywistości istotnie mówił tylko tyle, że jeśli chcemy mieć szansę na to, by ocieplenie nie przekroczyło 1,5 stopnia Celsjusza (w porównaniu z epoką przedprzemysłową), emisja węgla musi spaść o 45 procent do roku 2030. Nie było tam natomiast ani słowa o tym, że jeśli temperatura wzrośnie bardziej niż o te półtora stopnia, świat się skończy albo nasza cywilizacja upadnie24.

Równie krytycznie naukowcy odnoszą się do ekstremistycznych profutów Extinction Rebellion. Ken Caldeira, specjalista od atmosfery z Uniwersytetu Stanforda i jeden z pierwszych naukowców, którzy zaczęli przestrzegać przed wzrostem kwasowości wód oceanicznych, poproszony o komentarz jednoznacznie stwierdził, że „jakkolwiek wiele gatunków istotnie może być zagrożonych wyginięciem, to ocieplenie klimatu nie stanowi tego typu zagrożenia dla ludzi”25. Podczas rozmowy ze mną klimatolog z MIT Kerry Emanuel wyznał w pewnym momencie: „Już nie mam cierpliwości do tych apokaliptycznych krzykaczy. Moim zdaniem opisywanie tego, co się dzieje, w kategoriach apokaliptycznych niczemu nie pomaga”26.

Poproszony przez Axios o komentarz do tych wypowiedzi naukowców, rzecznik AOC oświadczył: „Możemy się spierać co do tego, czy czeka nas egzystencjalny kryzys, czy kataklizm [...] Ale nie ulega wątpliwości, że jesteśmy świadkami wielu [powiązanych ze zmianą klimatu] problemów bezpośrednio wpływających na ludzkie życie”27.

Skoro jednak o tym mowa, warto uświadomić sobie, że nawet jeśli ten wpływ jest duży, to jego skala uległa w ostatnim stuleciu olbrzymiej redukcji — liczba ofiar katastrof naturalnych była najwyższa w latach 20. XX wieku i od tego czasu spadła o 92 procent! W dekadzie 1920–1929 ofiar katastrof naturalnych było 5,4 miliona, w drugiej dekadzie XXI wieku śmierć w takich zdarzeniach poniosło około czterystu tysięcy osób28. A pamiętajmy, że przez te dziewięćdziesiąt lat populacja Ziemi wzrosła czterokrotnie!

Co więcej, nie tylko bogate, ale również biedne kraje są dziś znacznie bardziej niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu odporne na negatywne konsekwencje wszelkiego typu ekstremalnych zjawisk pogodowych. W roku 2019 magazyn „Global Environmental Change” opublikował duże badania, których autorzy wykazali, że nie tylko liczba ofiar śmiertelnych, ale też wielkość strat spowodowanych przez katastrofy naturalne spadła o osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu procent w ciągu zaledwie czterech dekad, od początku lat osiemdziesiątych29.

Poziom mórz podniósł się między rokiem 1901 a 2010 o około 7,5 cala (0,19 metra). Jak szacuje IPCC, do roku 2100 może podnieść się o 2,2 stopy (0,66 m) lub — w mniej ostrożnej wersji — o 2,7 stopy (0,83 m)30. I nawet jeśli (a są takie głosy) te prognozy są niedoszacowane, to i tak mówimy o procesie przebiegającym stosunkowo powoli, a to daje społeczeństwom dostatecznie dużo czasu, by mogły się do nowej klimatycznej rzeczywistości zaadaptować. Znamy zresztą przykład kraju, który doskonale sobie poradził z problemem zbyt wysokiego poziomu morza. Holandia stała się jednym z najbogatszych państw świata, mimo że jedna trzecia jej terytorium położona jest w depresji (znaczna część nawet siedem metrów poniżej poziomu morza)31. A dziś przecież dysponujemy znacznie lepszą technologią i lepiej potrafimy modyfikować środowisko niż Holendrzy, gdy zaczynali radzić sobie z tym problemem. Holenderscy specjaliści już zresztą współpracują z rządem Bangladeszu, któremu pomagają przygotować się na ewentualny wzrost poziomu morza32.

A co z pożarami? Dr John Keeley, naukowiec z U.S. Geological Survey z Kalifornii, który zajmuje się tym problemem od czterdziestu lat, wyjaśnił podczas naszej rozmowy: „Patrzymy na historię klimatu i pożarów z perspektywy całego stanu, co sprawia, że nie dostrzegamy szczegółów różniących jego poszczególne regiony, zwłaszcza w zachodniej części. W efekcie nie dostrzegamy związku między zmianami klimatu a wielkością obszarów, na których wybuchają pożary, oraz ich skalą w konkretnych latach”33. W roku 2017 grupa naukowców pod kierunkiem Keeleya przygotowała szczegółowe modele dla 37 regionów szczególnie nękanych przez pożary; pokazały one, że „obecność ludzi nie tylko ma wpływ na pożary, ale też, jak wszystko wskazuje, jest czynnikiem znacznie silniej oddziałującym niż klimat”. Zgodnie z analizami zespołu Keeleya jedynymi zmiennymi w istotny statystycznie sposób skorelowanymi w skali rocznej z częstością i wielkością pożarów lasów są gęstość zaludnienia i bliskość zabudowań34. Podobnie wielkie pożary, które w 2019 roku wybuchły w lasach Amazonii, „nie miały związku ze zmianami klimatu”, o czym słusznie doniósł nawet „The New York Times”35.

Na początku 2020 grupa naukowców zakwestionowała też rzetelność przywoływanych przeze mnie wcześniej badań nad związkiem między wzrostem podatności ryb raf koralowych na ataki drapieżników a zmianą klimatu. Siódemka autorów opublikowanego trzy lata wcześniej artykułu w „Nature” przyjrzała się bliżej starszemu o rok doniesieniu z „Science”, na którym opierali swoje wnioski, i wspólnie z naukowcami z australijskiego James Cook Univeristy doszła do wniosku, że jego autor, biolog morski, po prostu sfabrykował dane36.

Jeśli zaś mowa o żywności, to wątpliwości jest jeszcze mniej. FAO, czyli Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa, w swoich raportach jednoznacznie stwierdza, że w najbliższych dekadach zbiory będą znacząco rosły i to praktycznie niezależnie od tego, jaki scenariusz zmian klimatycznych przyjmujemy37. A warto pamiętać, że już dziś świat produkuje dość żywności, by wykarmić dziesięć miliardów ludzi, czyli dysponujemy 25-procentową nadwyżką, która jeszcze zgodnie z przewidywaniami ekspertów wzrośnie i to mimo zmian klimatu38.

Jak twierdzą eksperci z FAO, wielkość plonów zależy od stopnia mechanizacji rolnictwa, nawadniania i nawożenia pól w znacznie większym stopniu niż od klimatu, o czym świadczy chociażby to wszystko, co zmieniło się w agronomii w XX wieku. Zgodnie z przewidywaniami FAO nawet w najbiedniejszych dziś regionach, takich jak Afryka subsaharyjska, tylko dzięki postępowi technologicznemu plony mogą wzrosnąć w najbliższych dekadach nawet o czterdzieści procent39.

IPCC prognozuje, że gospodarka światowa do roku 2100 wzrośnie trzy-, a może nawet sześciokrotnie. Ekonomista William Nordhaus, laureat ekonomicznego Nobla, szacuje, że koszt dostosowania się do wyższych — średnio o cztery stopnie Celsjusza — temperatur nie powinien przekroczyć 2,9 procent światowego PKB40.

Czy tak wygląda „koniec świata”?

3. NADCHODZI APOKALIPSA

Jeżeli ktoś chce zobaczyć na własne oczy — i z bliska — jak wygląda koniec świata, najlepszym rozwiązaniem jest wyprawa do Afryki Środkowej, do Demokratycznej Republiki Konga. Tu, w Kongo, na swój sposób realizują się pierwszoświatowe wizje klimatycznej apokalipsy. Ja wybrałem się do DRK41 w grudniu 2014 roku, żeby badać, jaki wpływ ma używanie drewna jako podstawowego paliwa na ludzi i na środowisko naturalne, w tym zwierzęta, a w szczególności na słynne żyjące tu goryle górskie.

Już w kilka minut po tym, gdy przekroczyłem granicę sąsiedniej Rwandy i znalazłem się w Kongu, w mieście Goma, poczułem się przytłoczony wszechobecnym chaosem i skrajną biedą. Dwuletnie (góra) dzieciaki przewożone na kierownicach rozklekotanych motocykli i rowerów poruszających się po drogach składających się głównie z dziur, budy z cynowymi dachami służące jako domy mieszkalne, ludzie stłoczeni niczym sardynki w niewielkich busach z zakratowanymi oknami i wszechobecne góry śmieci. Do tego bryły ostygłej lawy po obu stronach drogi — chyba jako przypomnienie o wulkanach czających się tuż pod powierzchnią ziemi. W latach 90., a później ponownie w I dekadzie XXI wieku, DRK była główną scenerią „Wielkiej Wojny Afrykańskiej”, najbardziej krwawego konfliktu od czasów II wojny światowej. W wojnę tę zaangażowało się dziewięć afrykańskich państw, a łączną liczbę ofiar szacuje się na trzy do pięciu milionów, z tym że większość zginęła nie w walkach, ale z powodu chorób i głodu. Ponad dwa miliony ludzi musiały opuścić swoje domy i szukać schronienia w sąsiednich krajach. Liczbę ofiar przemocy i gwałtów uzbrojonych band można szacować na setki tysięcy42.

Gdy byłem w Kongu, różne uzbrojone milicje kontrolujące praktycznie całą prowincję poza głównymi miastami zaprowadzały posłuch za pomocą maczet, którymi ich członkowie mordowali wieśniaków. Również dzieci. Niektórzy przypisywali te zbrodnie islamskim terrorystom z Al-Shabaab (to ugrupowanie opanowało pograniczne tereny z Ugandą), ale oficjalnie nikt się do nich nie przyznawał. Powszechnie panująca przemoc zdawała się nie służyć już żadnym celom militarnym, ani politycznym. Rządowa armia i policja oraz mniej więcej sześciotysięczny korpus sił pokojowych ONZ albo nie mogły, albo nie chciały nic zrobić z terrorystami.

Rekomendacje amerykańskiego Departamentu Stanu były w tej sytuacji jednoznaczne: „Nie jechać”. Na wszelki wypadek Departament szczegółowo informował na swojej stronie, że „jakkolwiek napady z bronią w ręku i włamania uzbrojonych napastników do domów oraz morderstwa zdarzają nieco rzadziej niż powszechna drobna przestępczość, to też są bardzo częste, a policja nie ma środków, by na nie reagować. Co więcej, przestępcy często podszywają się pod policję i agentów służb bezpieczeństwa”43. Ja jednak uznałem, że skoro Ben Affleck może się tu często pojawiać — ten znany aktor prowadzi tu działalność charytatywną i stara się wspierać rozwój kongijskiej gospodarki — to i ja dam radę. Jeśli wschodnie Kongo jest dość bezpieczne dla hollywoodzkiego celebryty, to i my z Helen (pojechałem tam z żoną) przetrwamy. Na wszelki wypadek zatrudniłem lokalnego przewodnika, Caleba Kanabandę, który pracował też dla Afflecka i, jak o nim mówiono, był prawdziwym „magikiem”, kimś, kto naprawdę potrafi zadbać o bezpieczeństwo swoich klientów. Jeszcze przed przyjazdem skontaktowałem się z Calebem telefonicznie i wyjaśniłem mu, że wybieram się do jego ojczyzny, bo chcę badać zależność między niedostępnością energii a ochroną środowiska. Caleb natychmiast zwrócił moją uwagę na miasto Goma, stolicę prowincji North Kivu, szóste co do wielkości miasto DRK. „Wyobrażasz sobie miasto o niemal dwumilionowej populacji — spytał — w którym praktycznie jedynym źródłem energii są zasilane drewnem domowe paleniska? To czyste szaleństwo!”.

To zresztą nie jest problem tylko Gomy. Jak wynika z badań, aż 98 procent mieszkańców wschodniego Konga musi gotować na drewnie lub węglu drzewnym. W skali całego kraju jest niewiele lepiej, bo na tę formę energii skazanych jest dziewięciu na dziesięciu Kongijczyków. Z dziewięćdziesięciodwumilionowej populacji (w roku 2014) jakikolwiek dostęp do energii elektrycznej miał tylko co piąty obywatel4445. Łącznie DRK produkowała wtedy 1500 megawatów energii elektrycznej rocznie. To mniej więcej tyle, ile przez taki czas zużywa jedno milionowe miasto w którymś z krajów rozwiniętych46.

Główna droga, którą jeździliśmy z Calebem, by dostać się z Gomy do wiosek otaczających Park Narodowy Wirunga, została niedawno wybetonowana, ale w zasadzie był to jedyny fragment współczesnej infrastruktury, na jaki natrafiliśmy. Większość pozostałych to drogi gruntowe. Zresztą gdy padało, jedne i drugie były kompletnie zalane (podobnie jak stojące przy nich domy) — nie istniał tu żaden system odprowadzania wody. Uświadomiło mi to zresztą, jak wiele rzeczy w naszym rozwiniętym świecie uznajemy za oczywiste. W ogóle nie pamiętamy choćby o tym, że systemy ściekowe, kanały i przepusty, odprowadzające wodę z naszych domów, w ogóle istnieją.

Czy tak krańcowo trudna sytuacja w DRK ma związek ze zmianami klimatu? Nawet jeśli tak, to na pewno nie jest to czynnik pierwszoplanowy. Autorzy dużego projektu badawczego realizowanego w roku 2019 jednoznacznie stwierdzili, że „jakkolwiek zmiany klimatyczne mają pewien wpływ na konflikty zbrojne i wojny domowe, to kluczowe znaczenie ma niedorozwój społeczno-gospodarczy oraz słabość państw i niewydolność administracji”47. W Kongu istotnie rząd centralny praktycznie nie funkcjonuje i tak w sferze bezpieczeństwa, jak i kwestiach ekonomicznych ludzie w praktyce mogą liczyć wyłącznie na siebie. W DRK widać to szczególnie wyraźnie, bo tutejszych rolników na zmianę nękają zalania i susze, a wielkie powodzie, które niszczą i domy, i gospodarstwa, przychodzą regularnie co dwa, trzy lata.

Badacze z PRIO (Peace Research Institute Oslo, Instytut Badań nad Pokojem w Oslo) w swoim raporcie piszą, że „Czynniki demograficzne i środowiskowe jedynie w umiarkowanym stopniu zwiększają ryzyko wybuchu konfliktów wewnętrznych”48. Podobny wniosek można zresztą znaleźć również w raporcie IPCC: „To, że rozmaitego typu katastrofy naturalne zdarzają się powszechnie na całym świecie, nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale teza, że ma to związek ze zmianą klimatu lub podnoszeniem się poziomu mórz, ma słabe uzasadnienie empiryczne”49.

Kolejny problem, z jakim boryka się Kongo, to brak infrastruktury umożliwiającej dostęp do czystej wody, czego efektem są choroby. Obserwujemy tu jedną z najwyższych na świecie zapadalności na cholerę, malarię, żółtą febrę i inne choroby zakaźne, które w większości innych krajów udało już się pokonać.

„Niski poziom PKB — jak stwierdzają norwescy badacze — jest jednym z najważniejszych wskaźników prawdopodobieństwa wybuchu konfliktów zbrojnych. Z naszych badań wynika, że brak bogactw mineralnych jest czynnikiem ryzyka tym poważniejszym, z im biedniejszym krajem mamy do czynienia”50. Z drugiej strony jednak, gdyby to bogactwa naturalne miały decydować o losie narodów, to Japonia, która nie dysponuje właściwie żadnymi surowcami, powinna być biedna i pogrążona w wojnie domowej, Kongo zaś, które ma mnóstwo żyznej ziemi, rozległe lasy i liczne bogactwa mineralne, w tym również ropę i gaz ziemny, powinno być państwem bogatym i żyjącym w pokoju51.

Powodów, dla których w rzeczywistości Kongo jest państwem tak dysfunkcjonalnym, można wskazać wiele. Po pierwsze to bardzo wielki kraj — to drugie co do wielkości afrykańskie państwo po Algierii i już same rozmiary sprawiają, że trudno nim rządzić. Przez lata było kolonią belgijską, a niepodległość uzyskało na początku lat 60. XX wieku, lecz odchodzący kolonizatorzy nie pozostawili żadnych silnych instytucji; ani niezależnego sądownictwa, ani sił zbrojnych.

Czy DRK jest dziś przeludniona? Populacja wschodniego Konga istotnie podwoiła się od lat 60., ale powody biedy są raczej innej, bardziej „technicznej” natury. Przy tej samej powierzchni upraw kraj mógłby wyżywić o wiele więcej ludzi, gdyby tylko było tu więcej dróg, nawozów i traktorów.

Demokratyczna Republika Konga jest więc ofiarą geografii, kolonializmu i tragicznej jakości rządów ery postkolonialnej. Gospodarka, co prawda, wzrosła w XXI wieku od 7,4 miliarda dolarów w roku 2001 do 38 miliardów w 201752, ale przy PKB per capita w wysokości 561 dolarów to nadal jeden z najbiedniejszych krajów świata53. Znaczna część specjalistów jest zresztą przekonana, że większość pieniędzy rozkradają skorumpowane elity i urzędnicy.

Równie niechlubną rolę odrywają sąsiedzi. Od dwudziestu lat rwandyjski rząd kradnie kongijskie bogactwa mineralne i sprzedaje je na własny rachunek. Co więcej, by zabezpieczyć ten proceder, Rwandyjczycy organizują i finansują antyrządową partyzantkę, tak przynajmniej twierdzi wielu znawców tego regionu54. W roku 2006 odbyły się wybory oceniane nawet jako wolne i początkowo duże nadzieje wiązano z ich zwycięzcą, Josephem Kabilą, ale szybko okazało się, że jest on równie skorumpowany, jak jego poprzednicy. Kabila został ponownie wybrany w roku 2011 i pozostawał na stanowisku do roku 2018. Wybory 2018 roku zostały już ewidentnie sfałszowane i władzę objął nominat Kabili, który uzyskał zaledwie 19 procent głosów, podczas gdy kandydat opozycji 59. Wszystko wskazuje, że faktyczną władzę, zza sceny, nadal sprawuje w DRK Kabila i jego poplecznicy55.

4. NIE BĘDZIE MILIARDÓW OFIAR

W październiku 2019 roku Emma Barnett, dziennikarka BBC Two, zaprosiła do programu „Newsnight” uroczą i empatyczną rzeczniczkę Extinction Rebellion, panią Sarah Lunnon, i próbowała się od niej dowiedzieć, jak reprezentowana przez nią organizacja chce wytłumaczyć się londyńczykom z tego, że organizowane przez ER akcje nieustannie utrudniają im życie.

„Zdaję sobie sprawę — z ręką na sercu tłumaczyła się Lunnon — że nasze działania mogą być dla mieszkańców kłopotliwe, nawet bardzo kłopotliwe, i proszę mi wierzyć, że ogromnie mi przykro z tego powodu, że naprawdę smuci mnie to, że utrudniamy tak wielu ludziom życie. Równie mocno jednak martwi mnie i złości, że od trzydziestu lat nikt nic nie robi i jedynym sposobem, by skutecznie zwrócić uwagę na sprawy klimatu, stały się akcje takie jak nasza. Jeśli nie działamy i nie protestujemy w takiej właśnie formie, nikt nie zwraca uwagi na to, co mamy do przekazania”56.

Barnett zwróciła się w tym momencie do swojego kolejnego gościa, który w studio zajmował miejsce koło Lunnon. Tym gościem był Myles Allen, naukowiec i jeden z współautorów raportu IPCC. Spytała go: „Sama nazwa Extinction Rebellion jednoznacznie odwołuje się do groźby, jaka nad nami wisi. Do wyginięcia. Roger Hallam, jeden z trzech założycieli tej organizacji, przepowiadał zaledwie parę miesięcy temu, w sierpniu [...] „Rzeź, śmierć i głód sześciu miliardów ludzi jeszcze w tym stuleciu”. Czy ta teza ma jakiekolwiek naukowe uzasadnienie?”.

Allen zaczął mówić: „Są bardzo poważne argumenty, że jeżeli będziemy podążać dalej tą samą ścieżką, ryzykujemy bardzo wiele...”

„Ale nie śmierć sześciu miliardów ludzi — weszła mu w słowo Barnett. — Pytam tylko, czy ktokolwiek z poważnych naukowców podaje takie wyliczenia”.

W tym momencie do ich rozmowy włączyła się Lunnon i nie pozwoliła Allenowi odpowiedzieć. „Całe mnóstwo naukowców twierdzi, że jeśli temperatura wzrośnie o cztery stopnie, a właśnie w tę stronę teraz zmierzamy, Ziemia nie wykarmi nawet miliarda ludzi. Może pół miliarda — dodała. — A to oznacza, że sześć i pół miliarda ludzi umrze!”. Barnett, w tym momencie chyba już mocno zirytowana, przerwała jej i zwróciła się ponownie do Mylesa. „Zatem potwierdza pan, że zgodnie z naukowymi projekcjami jeszcze w tym stuleciu czeka nas masowa rzeź i głodowa śmierć sześciu miliardów ludzi? Jeśli tak jest, dobrze, byśmy o tym wiedzieli!”.

„Nie. Nie potwierdzam — odpowiedział jej Allen. — Jako naukowcy możemy mówić tylko o ryzyku, z jakim mamy do czynienia. Łatwiej jednak przewidzieć, jeśli mam być szczery, to, jak zmieni się klimat pod wpływem rosnącego efektu cieplarnianego. Zdecydowanie trudniej wymyślić, jak zareagują ludzie na to, że pogoda stała się zupełnie inna niż ta, do której przywykli [...] Mam wrażenie, że głosy, które tu pani cytuje, mówią raczej o ryzykach, jakie wiążą się z reakcją ludzi na zmiany klimatu, a nie z samą zmianą klimatu”.

„Moim zdaniem jednak — naciskała Barnett — jeśli, tak jak pan mówi, za tego typu prognozami nie stoi żadna nauka, to nietrudno zrozumieć, dlaczego nawet ludzie, którzy sympatyzują z waszą walką, uważają, że w istocie siejecie panikę. Oto przykład — w końcu nie kto inny tylko sam Roger Hallam [współzałożyciel Extinction Rebellion] powiedział niedawno, że za dziesięć, piętnaście lat nasze dzieci czeka śmierć”.

W tym momencie do rozmowy znów wtrąciła się Lunnon: „Tracimy taką pogodę, jaką znamy. A całe nasze rolnictwo, czyli cała żywność opierają się na pogodzie, jaka towarzyszyła nam od dziesięciu tysięcy lat. Jeżeli pogoda przestanie być przewidywalna, jak będziemy mogli przewidywać wysokość zbiorów. Grozi nam gwałtowne załamanie produkcji żywności. Na całym świecie”.

„Ale Roger Hallam rzeczywiście powiedział — zaripostowała Barnett — że nasze dzieci czeka śmierć. Za dziesięć, może piętnaście lat!”.

„Bo bardzo możliwe, że stracimy nie tylko dostęp do żywności, ale też do energii — Lunnon na to. — W tej chwili w Kalifornii miliony ludzi pozbawione są prądu”.

W listopadzie 2019 roku przeprowadziłem wywiad z Lunnon. Rozmawialiśmy przez godzinę, a potem jeszcze w korespondencji mailowej poprosiłem ją o doprecyzowanie kilku kwestii.

„To nie ja twierdzę, że miliardy ludzi umrą — wyjaśniała mi moja interlokutorka. — To nie Sarah Lunnon tak mówi. To nauka ostrzega, że czeka nas wzrost temperatury o cztery stopnie i to ludzie tacy jak Kevin Anderson z Tyndall Center czy Johan Rockström z Poczdamu przestrzegają, że taki wzrost temperatury jest niebezpieczny dla naszej cywilizacji. Johan wyraźnie mówi, że nie wyobraża sobie, by Ziemia po ociepleniu o cztery stopnie Celsjusza mogła wyżywić nawet miliard, a choćby i pół miliarda ludzi”57.

Lunnon odwoływała się w tym momencie do artykułu opublikowanego przez „The Guardian” w maju 2019 roku, gdzie istotnie zacytowana jest następująca wypowiedź Rockströma: „Trudno sobie wyobrazić, byśmy mogli wyżywić miliard ludzi albo nawet połowę tej liczby” przy wzroście średniej temperatury o cztery stopnie58. Ja mogłem jej odpowiedzieć tylko tyle, że w żadnym z raportów IPCC nie ma nic, co mogłoby potwierdzać opinie przypisywane przez nią (i dziennikarzy „Guardiana”) Rockströmowi lub Andersonowi. Spytałem też, dlaczego przykłada większą wagę do spekulacji dwóch naukowców niż do raportów IPCC. „To nie chodzi o to, by wybierać sobie naukę — usłyszałem w odpowiedzi — ale o świadomość ryzyka, przed jakim stoimy. A w raporcie IPCC zarysowane są różne trajektorie i niektóre z nich są bardzo, bardzo ponure”59.

Postanowiłem jednak dogrzebać się do tego, co mają oznaczać owe „miliardy śmierci”, i po prostu zadzwoniłem do Rockströma. Zaczął swoje wyjaśnia od tego, że reporter „Guardiana” po prostu źle go zrozumiał. On w rzeczywistości powiedział: „Trudno sobie wyobrazić, byśmy mogli wyżywić osiem miliardów ludzi albo nawet połowę tej liczby”, ale nie mówił nic o miliardzie. Jak usłyszałem, nawet nie wiedział o tym błędzie, póki do niego nie napisałem. Zresztą gdy tylko dostał mail, zażądał sprostowania, które „The Guardian” zamieścił pod koniec listopada 2019. Tak, czy inaczej, faktem jest, że Rockström przewiduje nawet cztery miliardy ofiar60. Jasno to wynikało z naszej rozmowy: „Nie widzę żadnych naukowych przesłanek — wyjaśniał — pozwalających przyjąć, że planeta cieplejsza o cztery stopnie Celsjusza może być domem dla ośmiu miliardów ludzi. Według mojej oceny naukowo uzasadnione jest twierdzenie, że nie mamy w tej chwili żadnych dowodów pozwalających przyjąć, że w takim czterostopniowym świecie będziemy w stanie ośmiu miliardom ludzi zapewnić czystą wodę, jedzenie i bezpieczne schronienie. Jako ekspert wątpię wręcz, czy jesteśmy w stanie je zagwarantować populacji o połowę mniejszej, czyli czteromiliardowej”61.

Czy jakiekolwiek badania IPCC potwierdzają, że produkcja żywności spadnie? „O ile mi wiadomo, w ich raportach nie ma nic na temat tego, jak dużą populację da się wyżywić przy różnych wariantach wzrostu temperatury” — przyznał Rockström62.

Czy ktokolwiek przeprowadził badania, jak będzie wyglądało rolnictwo przy takich temperaturach? — nie ustępowałem. „To dobre pytanie. Muszę przyznać, że ja takich badań nie znam — przyznał mój rozmówca, który jest ekspertem w dziedzinie agronomii właśnie. — A wydaje się, że to interesujący i ważny problem”63.

W rzeczywistości naukowcy analizowali już tę kwestię, również dwóch kolegów Rockströma z Instytutu Poczdamskiego. Zgodnie z ich badaniami produkcja w sektorze rolno-hodowlanym może wręcz na niektórych obszarach wzrosnąć (w porównaniu z okresem przedprzemysłowym) mimo ocieplenia o cztery, a nawet pięć stopni64. I znów większe znaczenie niż zmiany klimatyczne mają w tym kontekście czynniki takie jak odpowiednie nawożenie i nawodnienie oraz mechanizacja.

Co interesujące, raport, na który w tym momencie się powołuję, stwierdza też, że spadek produkcji żywności zwłaszcza na ubogich rolniczych obszarach w znacznie większym stopniu może być konsekwencją polityk, jakie współcześnie realizujemy, by walczyć ze zmianą klimatu, niż samych zmian klimatu. „Polityki klimatyczne” wymieniane przez autorów w tym kontekście to różne działania, za sprawą których produkcja energii staje się droższa i zwiększa się zużycie bionergii w różnych postaciach (mowa choćby o spalaniu biopaliw i biomasy). Ich efektem jest spadek areału dostępnego pod uprawy żywności, co prowadzi do jej drożenia. Autorzy ostatniego raportu IPCC formułują podobne wnioski65.

Eksperci oenzetowskiej FAO piszą z kolei, że produkcja żywności na świecie powinna wzrosnąć do roku 2050 o trzydzieści procent, chyba że konsekwentnie realizowany będzie tzw. Scenariusz Zrównoważonego Rozwoju (Sustainable Practices), bo wtedy wzrost może wynieść tylko dwadzieścia procent66. Niemniej również w każdym scenariuszu rozpatrywanym przez FAO zmiany technologiczne odgrywają znacznie większą rolę niż zmiany klimatu i z nadwyżką rekompensują wszelkie niekorzystne dla produkcji żywności efekty tych ostatnich.

5. DROBNY ODPRYSK WIELKICH KONFLIKTÓW

W roku 2006 37-letni profesor nauk politycznych z University of Colorado w Boulder zorganizował seminarium poświęcone problemom klimatycznym, na które zaprosił trzydziestu dwóch najwybitniejszych ekspertów. Na tym spotkaniu dyskutowana miała być kwestia, czy za sprawą wywołanych przez człowieka zmian klimatycznych katastrofy naturalne zaczęły występować częściej i na większą skalę oraz czy powodują większe straty. Obok profesora Rogera Pielke Jr., o którym tu mowa, współprowadzącym warsztaty był Peter Höppe. Höppe był wtedy szefem działu Geo Risk potężnej firmy reasekuracyjnej Munich Reinsurance. Ten sektor zajmuje się ubezpieczaniem ubezpieczycieli, więc z oczywistych względem nader mocno zainteresowany jest tym, czy w wyniku globalnego ocieplenia wzrosną odszkodowania z tytułu katastrof naturalnych.

Gdybyśmy przywołali stereotyp profesora nauk o środowisku z którejś z liberalnych amerykańskich uczelni, Pielke świetnie by do niego pasował. Na co dzień chodzi w turystycznym obuwiu i koszuli w kratę, wspina się, jeździ na nartach i gra w piłkę nożną. Do tego jest świeckim liberałem i oczywiście demokratą. „Napisałem książkę, w której wzywałem do wprowadzenia podatku od spalania węgla — opowiadał mi. — Publicznie poparłem propozycje prezydenta Obamy dotyczące zmiany w EPA (Environmental Protection Agency, amerykańska Agencja Ochrony Środowiska). A dopiero co ukazała się moja kolejna książka, w której twardo bronię naukowego dorobku IPCC właśnie w kontekście relacji między katastrofami naturalnymi a zmianą klimatu”67.

Warsztaty zorganizowano w Hohenkammer pod Monachium. Sam Pilke, jak przyznaje, był daleki od optymizmu. Wątpił, czy w takim gronie uda się osiągnąć konsensus w jakiejkolwiek sprawie, i trudno mu się dziwić, bo wśród zaproszonych gości byli zarówno działacze ruchów ochrony środowiska, jak klimatyczni sceptycy. „Ale ku naszemu wielkiemu zdziwieniu — i nie mniejszej satysfakcji — wszyscy uczestnicy warsztatów, czyli trzydzieści dwie osoby, wśród których byli pracownicy naukowi, ludzie z sektora prywatnego, i wreszcie aktywiści ruchów klimatycznych, osiągnęli jednomyślność w dwudziestu zasadniczych kwestiach”68.

To dwudziestopunktowe wspólne stanowisko ekspertów od relacji między katastrofami naturalnymi a zmianą klimatu opublikowane zostało jako Hohenkammer Statement. Jego sygnatariusze zgodzili się co do tego, że zmiana klimatu jest zjawiskiem w pełni realnym i że ludzie w znacznym stopniu wywołali ją sami69. Ale wszyscy uznali też, iż rosnące koszty katastrof naturalnych — mowa zarówno o ofiarach w ludziach, jak i o stratach materialnych — nie wynikają z tego, że katastrof tych jest więcej i o większej skali, ale stąd, że występują na obszarach, na których obecnie jest znacznie więcej i mieszkańców, i infrastruktury niż niegdyś.

Pielke, wyjaśniając to stanowisko studentom, ilustruje zwykle swój wykład dwoma zdjęciami. Jedno przedstawia Miami Beach w roku 1926, drugie — w 2006. W roku 1926 w Miami Beach stał jeden budynek na tyle wysoki, że huragan mógł go zniszczyć. W roku 2006 takich budynków były już dziesiątki. Pokazuje im też wykres ilustrujący wielkość strat spowodowanych przez huragany w Stanach Zjednoczonych. W roku 1900 było to praktycznie zero, ale w roku 2015 (wtedy właśnie Katrina uderzyła w Nowy Orlean) kwota ta wzrosła do niebotycznych 130 miliardów dolarów70. Tyle że jeśli znormalizujemy dane dla tego okresu, czyli jeżeli uwzględnimy i usuniemy konsekwencje olbrzymiego rozwoju i urbanizacji amerykańskich wybrzeży przez cały wiek XX i później, okaże się, że żadnej tendencji wzrostowej naprawdę nie ma. W takim ujęciu wysokość strat praktycznie się nie zmienia71.

Bardziej szczegółowa analiza danych historycznych za lata 1900–2018 potwierdziła te ustalenia Pielke’ego i jego współpracowników. Po poddaniu danych procedurze normalizacyjnej uwzględniającej stopień rozwoju zaatakowanych przez huragany obszarów oraz inflację okazało się, że gwałtowny skok wielkości strat wystąpił kilkakrotnie, przy czym najwyższy był w roku 1926, kiedy w Stany uderzyły aż cztery silne huragany. Łączna wielkość strat (po normalizacji, jak przypominam) przekroczyła wówczas w przeliczeniu na dzisiejszą wartość pieniądza dwieście miliardów dolarów, a to znacznie więcej niż bilans Katriny w 200572. Warto też zwrócić uwagę na kolejne ustalenie zespołu Pielke’ego — otóż okazało się, że pomiędzy rokiem 1900 a 1959 we Florydę uderzyło osiemnaście wielkich huraganów, natomiast od roku 1960 do 2018 — jedenaście73.

A może Stany są pod tym względem wyjątkowe? Nie są. „Badacze przeprowadzili już analogiczne analizy skutków pojawienia się cyklonów tropikalnych w Ameryce Łacińskiej, na Karaibach, w Australii, w Chinach oraz w regionie Andhra Pradesh w Indiach — pisze Pielke. — We wszystkich przypadkach po normalizacji danych nie obserwuje się trendu wzrostowego w wielkości strat”74.

Ta prawidłowość obejmuje nie tylko tornada. „W praktyce nie ma żadnych dowodów, że huragany, powodzie, tornada czy susze występują obecnie częściej lub na większą skalę czy to w Stanach Zjednoczonych, czy globalnie — czytamy dalej. — W zasadzie można powiedzieć, że jeśli chodzi o ekstremalne zjawiska pogodowe, żyjemy wręcz w szczęśliwych czasach”75.

Eksperci IPCC doszli do podobnych w sumie wniosków. W przygotowanym przez tę instytucję specjalnym raporcie dotyczącym ekstremalnych zjawisk pogodowych czytamy we wnioskach, że „Po uwzględnieniu stopnia rozwoju (zamożności) i wielkości populacji na danych obszarach długoterminowe trendy rosnącej wielkości strat okazują się nie mieć związku ze zmianami klimatu, jakkolwiek ostatecznie pewnego wpływu czynników klimatycznych nie da się wykluczyć”76.

Sam Pielke zresztą zwraca uwagę, że zmiany klimatyczne jednak mogą mieć wpływ na przynajmniej niektóre analizowane trendy. „Na przykład — wyjaśnia — część badaczy zakłada, że pożary lasów na zachodzie Stanów mogą być intensywniejsze właśnie wskutek ocieplenia, jakie obserwujemy w tych regionach”77.

Niemniej do tej pory przynajmniej nie ma praktycznie żadnych naukowych dowodów na to, że częstość i intensywność wielu ekstremalnych zjawisk pogodowych rośnie wskutek zmian klimatu. Jak pisze Pielke, „IPCC stwierdza, że nie ma silnego poparcia empirycznego twierdzenie, że gwałtownie rośnie częstość i siła takich zjawisk jak powodzie, susze, huragany czy tornada [...] Obserwujemy, co prawda, fale upałów i silnych opadów, ale w niewielkim stopniu wpływa to na łączną wielkość strat powodowanych przez katastrofy naturalne”78.

O tym, czy jakiś obszar jest może szczególnie ucierpieć w powodzi, decyduje głównie infrastruktura — dobre zabezpieczenia przeciwpowodziowe i sprawna gospodarka wodna. Czyli to, co mamy w moim rodzinnym Berkeley w Kalifornii, a czego nie ma na przykład w Kongu79.

Tak samo jest z huraganami. Gdy huragan uderza w wybrzeża Florydy, może nawet w ogóle nie być ofiar w ludziach. Kiedy jednak ten sam huragan dociera do Haiti, tysiące ludzi toną natychmiast, a kolejne tysiące umierają na cholerę, której epidemia rozwija się w zniszczonym mieście. Różnica polega nie na klimacie, a na tym, że Floryda jest bogata, stawia się tu wzmocnione budynki i buduje odporne na zalanie drogi, jest też służba meteorologiczna, która ostrzega o zbliżających się zagrożeniach i działają specjalne służby uruchamiane w sytuacjach kryzysowych. Haiti natomiast to biedny kraj, niedysponujący ani odpowiednią, nowoczesną infrastrukturą, ani odpowiednio wyposażonymi służbami80. Jak zwraca uwagę Pielke — „W roku 1940 w Stanach Zjednoczonych odnotowano 118 huraganów, które łącznie przyniosły śmierć 3322 osobom. [...] Gdy w roku 2004 tsunami [znane jako Boxing Day Tsunami] uderzyło w Azję Południowo-Wschodnią, ofiar było ponad 225 tysięcy”81. To chyba najlepszy dowód, co znaczy różnica zamożności.

Dla wszystkich, którzy wierzą — i powtarzają — że zmiana klimatu może „zabić miliardy ludzi” i doprowadzić do upadku naszą cywilizację, pewnym zaskoczeniem może być fakt, iż w żadnym z raportów IPCC nie ma nawet śladu takich apokaliptycznych scenariuszy. Nigdzie też IPCC nie twierdzi, że rozwinięte i bogate kraje takie jak Stany Zjednoczone staną się „klimatycznych piekłem” przypominającym Kongo. Nasze systemy doprowadzania i odprowadzania wody, energetyka oraz system drogowy będą działać sprawnie, nawet jeśli wzrost temperatur będzie najwyższy z dotychczas prognozowanych.

Postanowiłem jednak dowiedzieć się, co dokładnie miał na myśli Michael Oppenheimer, jeden z współautorów raportów IPCC, pisząc, że wzrost poziomu mórz o dwie stopy i dziewięć cali będzie stanowił „nierozwiązywalny problem”82. Uznałem, że najlepiej będzie sprawdzić to u źródła i zadzwoniłem do niego.

„Autor artykułu popełnił błąd — usłyszałem najpierw. — Pisał o «dwóch stopach i dziewięciu calach», podczas gdy najbardziej aktualne szacowania, jakie podaje [IPCC Representative Concentration Pathway] 8.5 w ostatnim raporcie [Special Report on the Ocean and Cryosphere in a Changing Climate] to 1,1 metra, czyli 3 stopy i 7 cali”83.

Spytałem Oppenheimera, dlaczego uważa, że kraje takie jak Bangladesz nie mogą sobie poradzić z tym problemem tak, jak uczyniła to Holandia. „Holandia bardzo późno, między innymi za sprawą dwóch wojen i wielkiego kryzysu, wzięła się za jego rozwiązanie. Prace modernizacyjne na wielką skalę zaczęły się faktycznie dopiero po wielkiej powodzi 1953 roku”84. Wskutek tej powodzi życie straciło ponad dwa i pół tysiąca osób i to dopiero ta tragedia skłoniła Holendrów to przebudowania całego systemu kanałów i wałów ochronnych. „Większości świata nie stać jednak na taki luksus — tłumaczył Oppenheimer — i dlatego ludzie skazani są na inny wybór. Mogą albo stawiać budynki wyżej, dalej od wody, albo korzystać z pływających struktur. Albo po prostu uciec”85. „Przypominam — mówił dalej — że nawet u nas ludzie wyprowadzali się z Nowego Jorku po huraganie Sandy w 2012. A to nie była raczej «nierozwiązywalna sytuacja». Co najwyżej czasowo nierozwiązywalna. Gdy mówię, że nie będziemy w stanie utrzymać społecznego funkcjonowania w obecnym kształcie, jeśli poziom morza wzrośnie o niemal cztery stopy, mam na myśli chociażby to, że Banglijczycy mogą wtedy zacząć masowo porzucać wybrzeża i próbować przenieść się do Indii”86.

Tylko że przecież już dziś, wtrąciłem się, miliony drobnych rolników, w tym również Banglijczycy z nadmorskich gospodarstw, porzucają je i przenoszą się do miast. Czy tymczasem określenie „nierozwiązywalny”, jakim się posługujesz, nie sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z permanentnym załamaniem ładu społecznego? — spytałem Oppenheimera.

„Mówię o ludziach podejmujących decyzje, do których zostali praktycznie zmuszeni — odpowiedział — to właśnie nazywam «nierozwiązywalnym problemem»”. W takich przypadkach mamy do czynienia z załamaniem gospodarczym, kryzysem mieszkaniowym, niemożnością kontrolowania własnego losu. Ludzie umierają. Możesz oczywiście twierdzić, że z takimi problemami ludzkość sobie jakoś radzi. Podnosimy się z nieszczęść. To prawda, ale nie ci, którzy umarli”87.

Innymi słowy, konsekwencje podniesienia się poziomu mórz, które według słów Oppenheimera stanowią „nierozwiązywalny problem”, w rzeczywistości odnoszą się do sytuacji kryzysowych, które w przeszłości już się zdarzały. Społeczeństwa jakoś sobie z nimi radziły i potrafiły się zaadaptować. I rozwijać.

6. ROZWÓJ A KLIMAT

Jedną z ważnych przyczyn gospodarczego zacofania Konga jest bez wątpienia to, iż jest to jedno z najbardziej przeżartych korupcją — na wszystkich szczeblach władzy — państw świata88. W czasie którejś z naszych wypraw zatrzymała nas policja. Ja siedziałem z tyłu, Caleb z przodu, obok kierowcy. Kiedy funkcjonariusz zajrzał do samochodu, Caleb spokojnie odwrócił się w jego stronę i zmierzył go gniewnym spojrzeniem. Policjant sprawdził papiery kierowcy, po czym machnął ręką, sygnalizując, że możemy jechać dalej.

— O co mu chodziło? — spytałem.

— Chciał znaleźć cokolwiek, co pozwoliłoby mu zażądać łapówki — wyjaśnił Caleb — ale wystarczyło jedno z moich „specjalnych spojrzeń”...

Opowiedział mi potem, że jak wielu innych Kongijczyków pasjami oglądał amerykański serial „24 godziny” (nadawany w latach 2001–2010). Bohaterem serialu jest agent CIA walczący z terrorystami. „Wszyscy w Kongo kochają Jacka Bauera” — tak się nazywała postać, w którą na ekranie wcielił się kanadyjski aktor Kiefer Sutherland. Spytałem, czy to oznacza, że Kongijczycy kochają Sutherlanda bardziej niż Bena Afflecka, który przecież nie dość, że jest od Sutherlanda bardziej znanym aktorem, to faktycznie stara się organizować pomoc dla jego ojczyzny. Caleb chwilę pomyślał, po czym wyjaśnił mi, na czym polega różnica: „Jack Bauer na pewno znacznie więcej w Kongu znaczy. Gdyby przyjechał do nas Kiefer Sutherland, zorganizował konferencję prasową i zażądał, by wszystkie zbrojne grupy złożyły broń w ciągu 24 godzin, zaręczam ci, że walki ustałyby natychmiast”. Aż się roześmiał na myśl o takim rozwiązaniu.

Jeździliśmy w tym czasie po kongijskich wsiach, zatrzymując się gdzieniegdzie i próbując rozmawiać z ludźmi. Urok i wdzięk Caleba pozwalały zwykle przełamać ich w pełni zrozumiałą nieufność wobec cudzoziemca (białego!), który wypytuje o ich codzienne życie. Dla wielu naszych rozmówców jednym z najważniejszych problemów były pawiany i słonie z pobliskiego Parku Narodowego Wirunga, które niszczyły i wyjadały im zbiory. W tak biednym kraju, gdzie głód i nędza są powszechne, utrata plonów to prawdziwa tragedia. Opowiedziano nam o kobiecie, którą właśnie taka tragedia doprowadziła do śmierci — gdy zobaczyła, co się stało, dostała ataku serca. Usłyszeliśmy też opowieść o dwulatku, który padł ofiarą szympansów.

Pewien mężczyzna chciał, bym zażądał od władz Parku Narodowego zainstalowania elektrycznych ogrodzeń, które trzymałyby dzikie zwierzęta z dala od pól uprawnych. Sporo ludzi skarżyło się, że gdy próbują interweniować w sprawie szkód w administracji parku, urzędnicy mówią im, że mają złapać zwierzę na gorącym uczynku i doprowadzić do parku, to wtedy może da się coś z tym zrobić. To oczywiście praktycznie niemożliwe i trudno się dziwić, że wieśniacy czuli się lekceważeni i obrażani. Kilka tygodni przed moim przyjazdem grupa młodych ludzi zorganizowała manifestację przed siedzibą władz parku. Domagali się, by te wreszcie zaczęły coś robić w kwestii niszczenia i wyjadania zbiorów. Jakiś efekt to przyniosło — część z protestujących została zatrudniona, a ich zajęciem miało być przeganianie pawianów.

W pobliżu jednego z wejść do Parku natknęliśmy się z Calebem na grupę ludzi mieszkających w okolicy. Szybko zebrało się wokół nas dwadzieścia, może nawet trzydzieści osób. Większość wyrażała swoje głębokie oburzenie. „A czy nie można zabić pawiana, który zjada twoje zbiory?” — spytałem. Odpowiedzią był kolektywny pomruk, a potem wyjaśniono mi, że za coś takiego człowiek idzie do więzienia, mimo że zwierzę jest ewidentnie poza granicami parku (i na czyimś polu). Wśród otaczających nas ludzi znalazła się też młoda kobieta z dzieckiem przy piersi. Przedstawiłem się i zapytałem, jak ma na imię. „Mamy Bernadette Semutaga” — usłyszałem, ale dodała, że mogę do niej mówić „Bernadette”. Miała dwadzieścia pięć lat, a dziewczynka w jej ramionach, Bibiche Sebiraro, była jej siódmym dzieckiem.

Bernadette poskarżyła się, że ostatniej nocy pawiany wyżarły z jej pola wszystkie bataty. Zapytałem, czy może pokazać nam pole — chcieliśmy zobaczyć, co się stało na własne oczy, i zrobić kilka zdjęć. Zgodziła się i rozmowę kontynuowaliśmy już w samochodzie. Spytałem, jakie jest jej najlepsze wspomnienie z dzieciństwa. „Kiedy miałam czternaście lat, pojechałam do kuzynów do Gomy i dostałam od nich nową sukienkę — opowiedziała. — A potem jeszcze, gdy musiałam już wracać do swojej wioski, kupili mi bilet i dali trochę pieniędzy. Mogłam kupić za nie chleb i kapustę. Wróciłam do domu bardzo szczęśliwa”. Miała bardzo trudne życie. „Wyszłam za mąż, gdy miałam piętnaście lat. Kiedy poznałam mojego przyszłego męża, był już sierotą. Nie miał nic. Zawsze było nam bardzo trudno. Nigdy nie byłam szczęśliwa”. Gdy dotarliśmy na jej niewielkie poletko, Bernadette pokazała nam dziury po batatach. Spytałem, czy mogę zrobić jej zdjęcie. Zgodziła się. Wygląda na nim na smutną, ale chyba też na dumną. To przecież jej własny kawałek ziemi!

Gdy odwieźliśmy ją z powrotem do jej wioski, Caleb dał jej trochę pieniędzy. Jako skromne podziękowanie za czas, który z nami spędziła. I równie skromną rekompensatę za bataty.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że powinniśmy martwić się tym, jaki wpływ będą miały zmiany klimatu na niektóre, szczególnie żyjące w trudnych warunkach populacje. Nie ma czegoś takiego jak automatyczna adaptacja. I nie ma też żadnych wątpliwości, że zmianę klimatu Bernadette odczuje mocniej niż Helen czy ja.

Tylko musimy pamiętać, że w ogóle pogoda czy katastrofy naturalne są dla niej o wiele ważniejszym niż dla nas elementem życia już dziś. Kilka godzin dziennie zajmuje jej chociażby szukanie i gromadzenie drewna, budowa ogniska i rozpalanie go i wreszcie przygotowywanie na nim posiłków dla całej rodziny. Dzikie zwierzęta wyjadają jej plony. Nie ma dostępu nawet do najbardziej podstawowej opieki zdrowotnej, a jej dzieci często są głodne i chorują. Uzbrojone milicje grasują po jej kraju i nieustannie narażona jest na gwałt, porwanie lub śmierć z ręki tych ludzi. Jak łatwo zrozumieć, globalne ocieplenie nie jest raczej pierwszym punktem na liście jej priorytetów. I wydaje mi się, że za w najlepszym razie mylące można uznać apele ekoaktywistów odwołujące się do ciężkiej doli, jaka w obliczu zmieniającego się klimatu czeka ludzi żyjących w takich warunkach jak poznana przez nas Bernadette. Mylące, bo nie towarzyszy im refleksja, że o ich standardzie życia, o tym, jak będą żyły jej dzieci i wnuki, decyduje i dziś, i w przyszłości przede wszystkim poziom rozwoju ekonomicznego kraju, w którym mieszkają. A nie to, czy i jak zmieni się klimat za Ziemi.

To, czy następna powódź zabierze dom Bernadette i jej bataty, zależy od tego, czy w Kongu powstanie nowoczesny system elektrowni wodnych i systemy irygacyjne, a nie od zmienności opadów. To, czy jej dom będzie bezpieczny, będzie zależało od tego, ile pieniędzy może wydać, by uczynić go bezpiecznym. A może je zarobić, ona i jej rodzina, tylko wtedy, gdy rozwój gospodarczy Konga zaowocuje ofertą miejsc pracy i wyższymi dochodami jego mieszkańców.

7. PANIKARSKA REBELIA

Również w bogatych regionach świata poziom rozwoju ekonomicznego ma większe znaczenie niż zmiany klimatu. Spójrzmy choćby na Kalifornię (ten amerykański stan to dziś samodzielnie piąta największa potęga gospodarcza świata).

Kalifornię regularnie nękają pożary, a głównie dwa ich typy. Pierwszy to rozprzestrzeniane przez wiatr pożary w nadbrzeżnych strefach porośniętych krzewami, znanych pod nazwą chaparral. Tu właśnie wznoszona jest większość domów mieszkalnych, choćby w Malibu czy Oakland. Dziewiętnaście z dwudziestu największych pożarów (uwzględniając liczbę ofiar i wielkość strat) to właśnie pożary chaparralu89. Drugi typ kalifornijskich pożarów to pożary lasów wybuchające w takich miejscach jak Sierra Nevada, gdzie żyje o wiele mniej ludzi.

Regiony górskie i nadbrzeżne borykają się z zupełnie odmiennymi problemami. Chaparral płonie zbyt często, podczas gdy w Sierra Nevada pożarów jest... za mało. Keeley pożary w Sierra nazywa „paliwopędnymi”, te zaś w regionach porośniętych roślinnością krzewiastą — „wiatropędnymi”90. Jedyną metodą radzenia sobie z pożarami w chaparralu jest albo zapobieganie im, albo — dla ograniczenia strat — konstruowanie ognioodpornych budynków i domów mieszkalnych.

Nim w Ameryce pojawili się Europejczycy, pożary lasów wybuchały regularnie i co dziesięć, dwadzieścia lat drzewna biomasa się wypalała, co zapobiegało gromadzeniu się w nich wielkich zapasów paliwa. Obszary porośnięte krzewami płonęły co 50 do 120 lat z podobnym efektem. Od mniej więcej stu lat jednak United States Forest Service (USFS) i inne agencje federalne oraz stanowe niemal natychmiast gaszą większość pożarów, nic więc już nie zapobiega akumulacji zapasów naturalnego paliwa. W roku 2018 Keeley opublikował artykuł, w którym wykazywał, że jeśli przeanalizujemy źródła i typy pożarów, to okaże się, że w ciągu ostatnich dekad wszystkie — z jednym wyjątkiem — występują rzadziej. Ten wyjątek to pożary wywołane przez trakcje przesyłowe prądu91. „Od roku 2000 pożary wywołane przez linie wysokiego napięcia strawiły obszary o powierzchni przekraczającej pół miliona akrów; pięć razy więcej niż w ciągu poprzednich dwudziestu lat. Wciąż słyszymy — pisze dalej — że pożary mają związek ze zmianą klimatu. A przecież te wielkie pożary, o których tu mówię, z klimatem nie mają nic wspólnego”92. Co zatem sprawia, że pożarów jest coraz więcej? „Jeśli uświadomimy sobie, że sto procent pożarów chaparralu wywołali ludzie, a liczba mieszkańców tych obszarów [od roku 2000] wzrosła o sześć milionów, wyjaśnienie narzuca się samo” — mówi Keeley93.

A co z Sierra Nevada? „Dla półwiecza 1910–1960, kluczowym czynnikiem klimatycznym są opady — wyjaśnia Keeley — ale po 1960 ich miejsce zastępuje temperatura, w tym sensie, że od tego momentu to temperatura (wiosną i latem) odpowiada za 50 procent wariancji, gdy analizujemy częstość pożarów rok do roku. Tak więc oczywiście temperatura również jest ważna”94.

Ale czy nie jest tak, że to właśnie w tym okresie w lasach zaczęły gromadzić się wielkie zapasy paliwa, bo zaczęliśmy tłumić wszystkie pożary niemal w zarodku? — dopytywałem. „Istotnie tak jest — usłyszałem w odpowiedzi. — Z tym rzeczywiście mamy problem. Kwestia zapasów paliwa często pomijana jest w raportach niektórych klimatologów, którzy doskonale znają się na swojej działce, ale umykają im pewne subtelności związane ze specyfiką pożarów lasów”95.

Czy zatem mielibyśmy tak wielkie pożary w regionie Sierra, gdybyśmy nie dopuszczali do tworzenia się takich zasobów łatwopalnego drewna, czyli nie tłumili wszystkich pożarów, jakie wybuchają w tutejszych lasach? — nie ustępowałem. „To bardzo dobre pytanie — odpowiedział mi Keeley. — Może rzeczywiście to jest przyczyna”. Dodał, że chce się tej kwestii przyjrzeć. „Mamy już wybranych kilka wododziałów w Sierra Nevada, gdzie pożary wybuchają regularnie. Może w kolejnym artykule im właśnie się przyjrzymy, bo tam zapasy drewna się nie akumulowały, i będziemy mogli powiedzieć, jak faktycznie wygląda i zmienia się relacja między pożarami a klimatem”96.

Z pożarami w Australii jest podobnie. Wzrost strat, jakie powodują, tak jak w Kalifornii jest funkcją dwóch czynników — po pierwsze obszary najbardziej narażone na pożary rozwijają się gospodarczo, a po drugie następuje (z tych samych względów, co w Stanach) akumulacja paliwa, które je potem podtrzymuje. Według jednego z badaczy tego biopaliwa jest dziś w Australii dziesięciokrotnie więcej niż przed pojawieniem się na tym kontynencie Europejczyków. Głównym powodem jest to, że rząd Australii nie zgadza się — kierując się przesłankami zarówno środowiskowymi, jak humanitarnymi — na kontrolowane pożary. Znów tak samo jak w Kalifornii. Jeśli jednak tak jest, to znaczy, że Australii wielkie pożary grożą niezależnie od zmian klimatycznych97.

Media obszernie informowały o tym, że na przełomie lat 2019 i 2020 Australię nawiedziła największa fala pożarów w historii tego kraju. To nieprawda. Jeżeli bierzemy pod uwagę wielkość wypalonych obszarów, to w tym sezonie były one dwukrotnie mniejsze niż w roku 2002. W pełnym rankingu zresztą również 2002 nie był najgorszy, zajął bowiem dopiero czwarte miejsce w tej przygnębiającej statystyce. Najgorszy był sezon 1974-1975, kiedy obszar, jaki objęły pożary, był sześciokrotnie większy niż w 2020. Pożary lat 2019-2020 są też „zaledwie” szóste w kategorii wielkości strat. Dwa razy bardziej kosztowne dla kraju były pożary roku 1926, a i te zajmują dopiero piąte miejsce — najgorzej (pięciokrotnie wyższe straty) było w 2009. Spłonęło wtedy bardzo dużo domów, ale i tu bywało gorzej — w najbardziej tragicznych pożarach lat 1938-1939 spłonęło ich dwa razy tyle. Sezon pożarów 2019-2020 zajmuje pierwsze miejsce w jednej kategorii — nigdy jeszcze zniszczeniu nie uległo tyle budynków niemieszkalnych98. Tak więc to klimatyczny alarmizm, niechęć dziennikarzy i naukowców specjalizujących się w problemach środowiskowych do australijskiego rządu (władzę sprawowali wówczas konserwatyści) i wreszcie fakt, iż dym długo unosił się nad gęsto zaludnionymi obszarami, sprawiły, że relacje medialne były tym razem tak przesadne.

Żeby było jasne. Nie twierdzę tutaj, że emisja gazów cieplarnianych nie ma żadnego wpływu na skalę i intensywność pożarów lasów. Ma. Tyle że inne obszary i formy ludzkiej aktywności mają wpływ znacznie większy. I jest to dobra wiadomość, oznacza bowiem, że rządy Australii, Kalifornii czy Brazylii mają — a przynajmniej mogą mieć — zdecydowanie większy wpływ na przyszłość swoich obywateli, niż sugerują to apokaliptycznie nastrojone media.

W lipcu 2019 roku Lauren Jeffrey miała 17 lat i była uczennicą szkoły średniej w Milton Keynes, liczącym około 230 tysięcy mieszkańców mieście położonym z grubsza 80 kilometrów na północny zachód od Londynu. Od jednego ze swoich nauczycieli przedmiotów ścisłych usłyszała na lekcji (cała klasa usłyszała) długą tyradę o tym, jak apokaliptyczne zmiany przyniesie zmiana klimatu.

„Zaczęłam szukać informacji na ten temat i przez dwa miesiące byłam coraz bardziej przerażona — opowiadała Lauren później. — Młodzi ludzie wokół mnie też często o tym mówili i wszyscy wyglądali na przekonanych, że świat niedługo się skończy i wszyscy umrzemy”99.

Są już badania, które potwierdzają, że ekoalarmizm staje się ważnym źródłem zaburzeń lękowych i depresji — zwłaszcza wśród dzieci i młodzieży100. APA (American Psychological Association) już w 2017 roku mówiła o przypadkach „ekolęku” (eco-anxiety) i zaproponowała nawet nową kategorię diagnostyczną: „chroniczny lęk przed zagładą środowiska naturalnego” (a chronic fear of environmental doom)101