9,99 zł
Szejk Szarif bin Nazi al-Aktum prowadzi w europejskich stolicach życie playboya. We Włoszech poznaje piękną Amerykankę Irene Taylor. To pierwsza kobieta, która odmawia spędzenia z nim nocy. Zaintrygowany Szarif robi wszystko, żeby ją oczarować i wkrótce zakochują się w sobie. Marzą o wspólnym życiu, lecz szejk ma zobowiązania małżeńskie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 150
Tłumaczenie:
Wiedział, że jej pragnie, od momentu, w którym ją zobaczył. Szarif bin Nazi al-Aktum, emir Machtaru, śmiał się akurat z żartu znajomego. Odwrócił się i zobaczył kobietę stojącą samotnie w poświacie księżyca, nad brzegiem jeziora Como. Biała suknia wydawała się półprzezroczysta w srebrzystym świetle, a cień nagich konarów drzew zostawiał koronkowy wzór na jej skórze. Czarne włosy kaskadą spływały w dół ramion, wijąc się i lśniąc jak onyks. Miała półprzymknięte oczy, a mówiąc, poruszała bezgłośnie namiętnymi ustami. Śmiech Szarifa zamarł. Kim jest ta kobieta? Duchem? Złudzeniem? Jedynie gościem weselnym, odpowiedział sobie, gdy jako tako się opanował. Takich tu pewnie wiele. A jednak gapił się na nią.
Chwilę wcześniej żartowali z pana młodego, do niedawna znanego playboya, który popełnił życiowy błąd, zapładniając swoją gosposię – fakt, bardzo piękną i przemiłą istotę, ale jednak gosposię. Szarif nigdy nie da się w coś takiego złapać, nie ma mowy!
– Kto to jest? – spytał grupkę znajomych, z którymi rozmawiał, wskazując w stronę brzegu jeziora. – Ta kobieta. Nad wodą.
Jego przyjaciel, książę de Alzacar, odwrócił głowę we wskazanym kierunku.
– Nikogo tam nie widzę – odpowiedział.
Pomiędzy nimi a nieznajomą krążył po tarasie dość spory tłum elegancko ubranych gości weselnych, popijających szampana i rozkoszujących się późnojesiennym nocnym chłodem. Właśnie dobiegła końca uroczystość ślubna zorganizowana w średniowiecznej kaplicy posiadłości magnata i wszyscy czekali, aż zacznie się wesele.
– Jesteś ślepy? – zapytał Szarif.
– O kim mówisz? Opisz mi ją.
Szarif już otworzył usta, by to zrobić, ale… powstrzymał się. Hiszpański książę był powszechnie znanym, niereformowalnym kobieciarzem. A nuż sprzątnie mu tę piękność sprzed nosa?
– Nieważne – uciął, po czym bez słowa ruszył ścieżką ku brzegowi. Usłyszał za sobą parsknięcie.
– Uważaj, żeby cię nie zaklął ten księżycowy blask, przyjacielu – powiedział książę de Alzacar. – Nie chciałbym niebawem uczestniczyć w podobnym przyjęciu organizowanym przez ciebie.
Szarif go zignorował. Gestem dłoni dał znak ochroniarzom, by szli za nim dyskretnie z tyłu, i poprzez cienie rzucane przez załamania budynku willi podszedł do kępy drzew. Gdzie ona się podziała? Czyżby faktycznie miał przywidzenie? Po chwili jednak zobaczył, jak kobieta przemyka wśród innych gości. Podeszła jeszcze bliżej brzegu. Poszedł za nią, krocząc w białej galabii. Poruszała się tak zmysłowo… Teraz dopiero usłyszał jej cichy głos. Zmrużył oczy, by dojrzeć, z kim rozmawia, ale nikogo przy niej nie było. Czyżby mówiła do samej siebie? Wyszedł z cienia, starając się nie zwrócić jej uwagi, ale nadepnął na jakąś gałązkę. Kobieta uniosła głowę. Przez chwilę patrzyli na siebie. Nie była ubrana na biało, jak początkowo sądził. Jej sukienka była bladoróżowa, niczym pierwszy rumieniec wiosny. Skórę miała kremową i gładką, z policzkami koloru bladych róż, opalizującymi na tle długich czarnych włosów. Wyglądała na niewiele ponad dwadzieścia lat i była średniego wzrostu. Nie była typem klasycznej piękności – miała lekko zadarty nos, zbyt silnie może jak na kobietę zarysowane brwi i nieco zbyt spiczasty podbródek. Ale jej pełne usta były niezwykle delikatne, a w wielkich brązowych oczach malowała się nostalgia i… jakby strach.
– Kim jesteś? – wyszeptała.
Szarif zamrugał powiekami.
– Nie wiesz, kim jestem? – zapytał.
Potrząsnęła głową.
– A powinnam wiedzieć?
Nie należała zatem do kręgu bliskich znajomych pana młodego, bo tam wszyscy dobrze znali szejka playboya, który potrafił wydać miliony euro w jeden wieczór spędzony z uroczą towarzyszką, miał zawsze pod ręką sześciu ochroniarzy i o którym mówiło się, że ma sypialnię wysadzaną w całości diamentami, co było zresztą nieprawdą, oraz że kiedyś pod wpływem alkoholu i impulsu zaproponował, że kupi Manchester United, co akurat było prawdą.
Naprawdę nie wie, kim jestem? Czy to tylko wymówka, by zgrywać niedostępną? Postanowił dla kaprysu dostosować się do reguł jej gry.
– Jestem jednym z gości weselnych – powiedział, wzruszając ramionami.
– Ach tak? – westchnęła. – Ja też.
– Dlaczego płaczesz?
– Nie płaczę.
Patrzył, jak w świetle księżyca pojedyncza łza umyka spod jej rzęs i spływa po policzku.
– Nie?
Gwałtownie wytarła policzek.
– Nie.
Pochylił w jej stronę głowę i spytał ciszej:
– Kochasz się w panu młodym?
– Nie! Skąd?!
– Ależ nie ma w tym nic złego! Pół Londynu, jak mawiają, łkało, gdy usłyszało, że Cesare Falconeri ma poślubić swoją gosposię…
– Jestem przyjaciółką Emmy!
No tak, powinien był to przewidzieć… Szybko się jednak pozbierał i odparł:
– Płaczesz więc, bo zdałaś sobie sprawę, że podoba ci się tak, że nie będziesz się mogła powstrzymać, by z nim nie flirtować?
Zrobiła wielkie oczy.
– Ty… chyba oszalałeś? Nie wiem, do jakich kobiet jesteś przyzwyczajony, ale ja… nigdy… Nie mogłabym… – Ponownie otarła oczy. – Cieszę się, że są razem. Wyglądają, jakby byli sobie przeznaczeni.
– Ach tak… – Szarif był wyraźnie zawiedziony. – Więc… płaczesz po kimś innym?
– Nie…
– To o co chodzi?
– O to, że… To nie twoja sprawa!
Szarif zrobił krok w jej stronę. Stali teraz skryci przed resztą gości przez konar jakiegoś wyjątkowo dużego drzewa. Niemal mógł jej dotknąć. Usłyszał, jak nabiera powietrza i odruchowo odsuwa się od niego na krok. Poczuł się dziwnie oszołomiony. Nigdy chyba nie widział oczu tak ciepłych i tajemniczych. Poczuł, że chce poznać tajemnicę nurtującą tę kobietę. No i… chciałby też poczuć jej ciepło na swojej skórze. Uniósłszy brew, posłał jej uśmiech, jakiemu, był przekonany, nie mogła się oprzeć żadna przedstawicielka słabszej płci – a w każdym razie nigdy się dotąd nie oparła.
– Dlaczego płaczesz, signorina? – zapytał niemal szeptem. – Dlaczego odeszłaś od towarzystwa i przyszłaś tu sama nad brzeg?
Jej usta otworzyły się, potem zamknęły. Odwróciła wzrok.
– Mówiłam ci już, że wcale nie płaczę.
– Tak jak powiedziałaś, że nie wiesz, kim jestem.
– Bo nie wiem.
Jeśli kłamie co do jednej sprawy, pomyślał, to pewnie kłamie też w drugiej. Powoli obejrzał ją od stóp do głów. Bladoróżowa sukienka leżała na niej jak ulał. Była taka zgrabna, tak inna niż wszystkie, które spotykał dotychczas i którymi był już nieco znużony. Pragnął czegoś nowego. Kogoś nowego. Nieważne, czy wiedziała, kim jest, czy też udawała, by zdobyć jego zainteresowanie – pragnął jej i już. A skoro pragnął, to będzie ją miał. Zawsze przecież dostawał to, czego chciał.
Zarumieniła się pod jego spojrzeniem, co jedynie podsyciło jego pożądanie.
– Robi się zimno. – Głos Szarifa zmienił się w ponętny pomruk. – Wróćmy do willi. Porozmawiamy przy szampanie – dodał, próbując ją objąć.
– Ja? Z tobą? – wyjąkała przestraszona. Nie poruszyła się.
Rzucił szybko okiem na jej lewą rękę.
– Nie jesteś przecież mężatką. Zaręczona?
Potrząsnęła głową.
– Tak myślałem.
Uniosła ostro głowę.
– Niby skąd?
Obnażył zęby w zmysłowym uśmiechu.
– Nie wyglądasz na mężatkę.
Ku jego zaskoczeniu nie odwzajemniła uśmiechu. Więcej. Patrzyła na niego tak, jakby ją właśnie śmiertelnie obraził.
– Tak? A dlaczego? – zapytała chłodno.
Dlaczego? To proste! Pragnął jej, on, szejk miliarder, i los nie mógł być na tyle okrutny, by związać ją z kimś innym. Ale wiedział, że przy całej magii swojej fortuny, tego nie może jej powiedzieć. Jakiś element gry musi być zachowany.
– Jesteś na mnie zła? – zapytał, udając zdziwienie. – Powiedziałem coś nie tak?
Nie reagowała. Nagle Szarifa olśniło.
– Rozumiem…
– Co niby?
– Rozumiem, dlaczego zeszłaś na brzeg, do tego cichego miejsca z dala od wszystkich – powiedział, marszcząc brwi. – Zapomniałem, jak śluby działają na niektóre kobiety. Z pewnością łkałaś podczas ceremonii. Jesteś zakochana w jakimś chłopaku i marzysz, by ci się oświadczył. Zawiedziona miłość?
Odsunęła się od niego z nieskrywaną niechęcią.
– Mylisz się straszliwie – wykrztusiła. – Co do wszystkiego.
– Coś takiego? – wymamrotał Szarif, zdając sobie sprawę, że z tą dziewczyną droga do łóżka będzie nieco bardziej wyboista, niż to założył. Ale to jedynie sprawi, że nagroda okaże się słodsza.
– Tak czy inaczej – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu – cokolwiek cię smuci, koniec łez na dziś. Jedynie radość i przyjemność. Spędzisz ten wieczór ze mną. – Odnalazł jej spojrzenie. – A może nie tylko wieczór, ale i…?
Ponownie wyciągnął ramię, by ją objąć, ale odsunęła się o kolejny krok. Otworzyła z pewnym trudem usta i powiedziała:
– Więc tak wygląda twoja zaczepka? Bardzo romantycznie!
Wzruszył ramionami.
– Moją strategią jest pomijanie błahostek i docieranie do sedna sprawy.
– A moją unikanie bezczelnych typów – odpowiedziała i bez słowa obeszła go, kierując się w stronę willi, skąd dobiegały odgłosy muzyki.
Szarif gapił się za nią w szoku. Nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Zawiedziona miłość?
Słowa śniadego, przystojnego było nie było, szejka pobrzmiewały wciąż w uszach Irene Taylor, gdy wracała alejką do willi. Siłą woli odpędziła łzy. Musiała przyznać, że trafił bez pudła. Miała dwadzieścia trzy lata, a na swoją wielką miłość czekała właściwie całe życie. Bo w domu rodzinnym na miłość niespecjalnie mogła liczyć. Marzyła o innym życiu i innym domu niż ten, w którym mieszkała. Kiedy miała sześć lat, nieoczekiwanie pojawiła się szansa na takie życie. Wracała właśnie zapłakana po pierwszym dniu w szkole, pobita przez kolegów, niosąc w ręku stare, pogniecione pudełko na drugie śniadanie, którego, podobnie jak swego zaniedbanego ubrania, wstydziła się przed resztą dzieci. Dostrzegła ją sąsiadka, pani Dorothy Abbott, i zaprosiła do siebie. Otarła jej z czoła krew, a z policzków łzy, podała szklankę mleka i poczęstowała domowym ciastem. Irene pomyślała wtedy, jak wspaniale byłoby zamieszkać w tej małej chatce z białym płotkiem, piec ciasteczka, dbać o ogród, a najlepiej mieć jeszcze tak kochającego męża jak pan Bill. Od tego dnia Irene była częstym gościem u państwa Abbott obchodzących właśnie pięćdziesiątą czwartą rocznicę ślubu. Tyle że osiem lat później umarli, jedno po drugim, w przeciągu dwóch dni.
Ponownie była skazana tylko na rudery na odludnym końcu miasteczka. Jej matka przez większość dnia była pijana, a jak nie piła, to spała. Starsza od niej o pięć lat siostra Irene zabawiała natomiast odwiedzających ją w domu „dżentelmenów”, którzy po każdej z takich wizyt zostawiali jej pieniądze. Irene przysięgła sobie, że jej życie będzie inne, ale prawda była taka, że po koledżu wciąż pracowała za minimalną stawkę, próbując oszczędzić na studia, zarazem wspierając ze swego lichego zarobku matkę i siostrę. Gdy Dorothy i Bill umarli, poczuła się tak samotna i smutna, że gdy tylko uśmiechnął się do niej syn burmistrza, zakochała się w nim bez pamięci. Na tyle mocno, że nie włączyły jej się w głowie żadne światła ostrzegawcze.
„Chciałem się tylko… zabawić, Irene – przypomniały jej się słowa Cartera, jak gdyby wypowiedział je wczoraj. – Naprawdę myślałaś, że ktoś taki jak ja mógłby się z tobą ożenić? No wiesz… twoja rodzina…”
Jedyny plus tej hecy z Carterem był taki, że udało mu się wygnać ją z miasteczka. Poczucie upokorzenia było tak silne, że uciekła z Kolorado, najpierw do pracy w Nowym Jorku, a potem w Paryżu. Dobrze, że przynajmniej się z nim nie przespała, chociaż nalegał. Powiedziała sobie, że chce nowego początku w miejscu, gdzie nikt nie zna ponurej historii jej rodziny. I niby jej się udało, tyle że teraz, po trzech latach, wyglądało na to, że wróci do Kolorado mniej więcej tak biedna, jak wyjeżdżała. I będzie musiała ponownie zamieszkać w obskurnym domu po złej stronie torów, do którego mężczyźni zakradali się nocami na płatne „randki” z jej siostrą, a niekiedy też z matką. Wróci bezrobotna, spłukana, a także nie do końca szczuplejsza – po tych wszystkich bagietkach i croissantach, które zjadła w Paryżu. Pół roku temu, kiedy po niefortunnym wypadku straciła pracę, myślała, że znalezienie nowej to tylko kwestia czasu, ale mijały kolejne miesiące, a pracy za jakąkolwiek godziwą stawkę nadal nie było. Przejadła nawet zostawione na czarną godzinę tysiąc dolarów spadku, jaki pozostawili jej Abbottowie.
Przystanęła, zdając sobie nagle sprawę, w jak beznadziejnym jest położeniu.
„Koniec łez na dziś. Tylko radość i przyjemność”. Wciąż słyszała jego niski, chrapliwy głos. „Spędzisz ten wieczór ze mną. A może nie tylko wieczór, ale i…?” Dlaczego ona? Zawsze próbowała wierzyć, że to reputacja jej rodziny sprawiała, że ludzie w jej rodzinnym miasteczku byli wobec niej okrutni. Że to nic osobistego, nic, co miałaby wypisane na twarzy. Ale jeśli tak, to dlaczego śniady szejk natychmiast założył najgorsze, pytając, czy chce uwieść męża Emmy? Albo że natychmiast wskoczy z nim do łóżka, bo on ją o to łaskawie prosi? Zamknęła oczy, pocierając czoło trzęsącą się dłonią. Jej policzki płonęły. No dobrze, podobał jej się. Której kobiecie by się nie spodobał? Jaka dziewczyna mogłaby się oprzeć mężczyźnie takiemu jak on, ubranemu w egzotyczne białe szaty, z czarnymi oczami i okrutnymi, zmysłowymi wargami? Każdą pociągnęłaby ta ciemna, diabelnie uwodzicielska twarz. To silne, szerokie w ramionach ciało. Aura potęgi i bogactwa, która kroczyła za nim niemal tak namacalnie jak szóstka ochroniarzy. Jeśli Carter nie był w jej lidze, to… co dopiero mówić o szejku? Dlaczego ktoś taki miałby się nią interesować?
To prawda, dla Emmy Irene zrobiła wszystko, by wyglądać ładnie. Założyła nawet szkła kontaktowe zamiast okularów, które nosiła na co dzień, i miała na sobie piękną, pożyczoną od znajomej designerską sukienkę. Ale to niczego nie tłumaczyło. Może wyglądała jak łatwa ofiara, płacząc przy jeziorze? Albo było z nią coś nie tak, jakieś czarne znamię na duszy, które tylko mężczyźni tacy jak Carter i szejk dostrzegali? Wzięła głęboki oddech. Nie może wrócić do Kolorado. Po prostu nie może. Ale zostało jej… dwadzieścia euro w kieszeni, kawalerka w Paryżu wynajęta do końca tygodnia i absolutna rezerwa na koncie wystarczająca na najtańszy lot do domu.
Słysząc dzwon, Irene spojrzała na szczyt wzgórza. Na tle ozdobionego mieniącymi się różnokolorowo lampkami żywopłotu dostrzegła Emmę, teraz już panią Falconeri, zapraszającą gości na przyjęcie weselne na świeżym powietrzu. Obok niej stał pan młody, Cesare Falconeri, z uśmiechem wpatrzony w oczy swej świeżo poślubionej żony. Ich dwuletni synek, ubrany w malusieńki frak, ziewał w jego ramionach.
Emma znalazła prawdziwą miłość, mężczyznę, którego poślubiła, a wcześniej, trochę nieoczekiwanie, dorobiła się z nim dziecka. Mimo niezaplanowanego rozwoju wypadków odnaleźli się w tym wszystkim oboje i byli obecnie niesamowicie szczęśliwi. Cesare był miliarderem, hotelowym potentatem, ale zarazem człowiekiem o dobrym sercu. Bez pytania wsunął w zaproszenie na ślub bilet na pierwszą klasę z Paryża do Como i z powrotem.
Spojrzała na szczęśliwą parę trzymającą w ramionach pulchne, rozkoszne dziecko. Czy jej też dane będzie kiedykolwiek przeżyć coś podobnego? Znowu łzy zakręciły jej się w oczach. Odwróciła się raptownie, by nikt nie zauważył, że płacze i… uderzyła prosto w twardą ścianę mięśni. Nie zdążyła nawet jęknąć, gdy poślizgnąwszy się w butach na wyjątkowo wysokim obcasie, zaczęła lecieć na kamienną posadzkę. Ale w ostatnim ułamku sekundy czyjaś silna ręka złapała ją za nadgarstek.
– Dziękuję… – wymamrotała, podnosząc jednocześnie oczy na swego wybawcę. Okazał się nim poznany przed chwilą przystojny, a zarazem arogancki szejk.
– Och! – jęknęła. – To ty…
Nie odpowiedział. Pomógł jej jedynie stanąć. Poczuła ciepło i miękkość jego dłoni na swojej skórze. Czuła się nieswojo i jak najszybciej pragnęła się uwolnić z jego uścisku. Ale on nie puszczał.
– Dziękuję – powtórzyła, choć w jej głosie pobrzmiewał wrogi ton. Wiedziała, że ma przed sobą mężczyznę, przed którym musi się bronić.
Tyle że on nie odchodził. Stał i patrzył na nią oczami tak ciemnymi jak szarfa owinięta wokół jego turbanu.
– Oskarżyłaś mnie o bezczelność, signorina – powiedział niskim głosem. – Ale to nieprawda.
Nieświadomie potarła nadgarstek, jakby ten płonął pod jego dotykiem.
– Obraziłeś mnie.
– Gdy zaprosiłem cię, byś spędziła ze mną wieczór, no i może nie tylko wieczór? – wydawał się autentycznie zakłopotany. – Co w tym obraźliwego?
– Chyba jesteś chory, jeśli tego nie dostrzegasz…
Był wyraźnie rozbawiony.
– Kobiety, którym to wcześniej mówiłem, nie obrażały się …
Irene zadrżała. Kobiety. Pewnie używał tego sposobu tysiące razy i zaliczył dzięki niemu tysiące panienek.
– To urocze – odpowiedziała chłodnym tonem. – Zatem mówisz, że kobiety po takiej zachęcie wskakują ci same do łóżka? Przepraszam, ale nie podążę ich śladem.
Jego usta rozchyliły się lekko. Zmarszczył brwi, patrząc na nią z góry.
– Czy my się już wcześniej gdzieś spotkaliśmy? – zapytał. – Masz jakiś powód, żeby mną pogardzać?
– Nie, nie spotkaliśmy się. – Roześmiała się w duchu na myśl, że szejk nie pamięta nawet, z którymi kobietami się spotykał, a z którymi nie. Tyle ich było…
– Więc… o co chodzi?
Zaśmiała się już nie tylko w duchu.
– Naprawdę chcesz to usłyszeć?
– Tak.
– No dobrze, powiem ci. Jesteś playboyem pozbawionym serca, który ocenił mnie, po pięciu sekundach, jako uwodzicielkę świeżo poślubionego męża mojej przyjaciółki. Pomyślałeś też, że przeżyłam zawód miłosny i ty mnie teraz pocieszysz w jedyny znany ci sposób. Nie wiem… nikt ci do tej pory naprawdę nie powiedział, że zachowujesz się… niestosownie? By nie powiedzieć dosadniej.
Chciała mu się wyrwać, ale przytrzymał jej nadgarstek. Spojrzała na jego dłoń, potem w oczy. Gwałtownie ją puścił.
– Oczywiście, signorina – powiedział, zmieniając ton i podnosząc obronnie ręce. – Masz rację. Byłem niegrzeczny. Proszę, daruj mi. Nie zorientowałem się z początku, że aż tak pragniesz samotności. Zatem wybacz mi, że tak bezczelnie próbowałem cię z niej wyrwać. Już tego nie zrobię, przyrzekam.
Jednym płynnym ruchem odwrócił się od niej i nim Irene zdążyła cokolwiek powiedzieć, zniknął w tłumie. Stała przez chwilę z otwartymi ustami, po czym je zamknęła.
„Aż tak pragniesz samotności”. Co za dupek!
Ale przynajmniej już na nią nie patrzył, stojąc obok i dotykając jej. Nie wbijał w nią tych swoich bezdennie ciemnych oczu, które zdawały się przewiercać jej duszę. Chciała się go pozbyć i udało się. Znała ten typ. No, może nie do końca; w końcu bogaci szejkowie z ochroniarzami nie chodzili po ulicach jej miasteczka w Kolorado. Nawet jej siostrze czy matce nie udało się przyprowadzić do domu kogoś tak egzotycznego. Ale znała podobnie niereformowalnych playboyów. Zatem nie oceniła go przesadnie ostro i nie mogła mieć o nic do siebie pretensji. Tyle że… wciąż myślała o tych jego ciemnych oczach. I o tym, jak żywiej zabiło jej serce, gdy ujrzała go po raz pierwszy w blasku księżyca. O dreszczu, który ją przeszedł, gdy dotknął jej nadgarstka.
Lepiej być samej, powiedziała do siebie. Lepiej być wiecznie dziewicą niż mieć serce zakotwiczone w pustce. Chciała czegoś więcej niż to, na co los zdawał się ją skazywać. Po pierwszym dniu w szkole, gdy Dorothy próbowała ją pocieszać, a Bill poszedł porozmawiać z nauczycielami, Irene zaczęła spędzać całe popołudnia z dwójką emerytów. Wmówiła sobie, że mały, przytulny dom Abbottów jest jej własnym. Gdy była trochę starsza, spytała Dorothy, jak trafili na siebie z Billem. Kobieta uśmiechnęła się.
– Wzięliśmy ślub w wieku osiemnastu lat, oboje nie poznaliśmy nigdy wcześniej miłości. Byliśmy bardzo zdeterminowani i… biedni. Wszyscy sądzili, że jesteśmy za młodzi – zaśmiała się i upiła łyk mięty. – Ale wiedzieliśmy, czego chcemy. Ze sprawami łóżkowymi poczekaliśmy do ślubu i jestem pewna, że to czekanie sprawiło, że nasz związek nabrał jakiegoś wyższego wymiaru. Wiem, że dziś ludzie sądzą, że seks to nic takiego, po prostu tania przyjemność, ale dla nas to było święte. Złożyliśmy sobie obietnicę, że poczekamy z tym do ślubu. I nigdy nie żałowaliśmy tej decyzji.
Słysząc tę historię jako czternastolatka, Irene przysięgła również poczekać na swą prawdziwą miłość. Patrzyła na liczne przelotne miłostki swojej siostry i matki, w których żadna ze stron nie składała drugiej żadnej obietnicy. Chciała innego życia. I miłości po grób. Niemal poddała się z Carterem, ale nigdy więcej. Nie ma mowy! Była przecież pewna, że tacy mężczyźni jak Carter, a tym bardziej ten egzotyczny, przystojny, pewien siebie szejk, nigdy by jej nie pokochali, nawet na godzinę, a co dopiero na całe życie. Miała rację, odstraszając go.
Kiedy usiedli przy długim stole, obok którego stały wielkie grzejniki sprawiające, że listopadowa noc wydawała się letnia, ulżyło jej, że usadzono ją na przeciwnym końcu stołu niż szejka. Próbowała nie patrzeć w jego stronę, ale co jakiś czas wydawało jej się, że czuje na sobie jego wzrok, spojrzenie tych niesamowitych ciemnych oczu. W końcu odważyła się spojrzeć, tylko po to, by odkryć, że śmieje się do rozpuku, gdy dwie dziewczyny wyglądające jak supermodelki próbowały się do niego przymilać. Ponuro odwróciła wzrok. Była zła na siebie, że wyobrażała sobie, że on może się na nią patrzeć. Po co niby miałby to robić?
Baśniowe światełka kołysały się nad ich głowami na wietrze. Po kolacji i kolejnym toaście szampanem stoły odsunięto na bok i odsłoniła się pod nim nawierzchnia z kamiennej kostki, która miała teraz posłużyć za parkiet. Jakiś ciemnowłosy mężczyzna o smutnych oczach zaczął grać na gitarze. Dojrzała kątem oka tuż za sobą biały kształt i odruchowo się spięła, ale odwróciwszy się, zobaczyła jedynie Emmę podającą jej swojego synka.
– Potrzymasz go, żebyśmy mogli zatańczyć pierwszy taniec?
– Z przyjemnością – odpowiedziała Irene, uśmiechając się, szczęśliwa, że może utulić ciepłe, śpiące dziecko. Ale gdy już trzymała Sama w ramionach, pod wpływem impulsu dotknęła ręki Emmy.
– Jest tu szejk – zagadnęła. – Jeden z twoich gości. Kto to taki?
Emma zamrugała, po czym zamarła. Rozejrzała się na boki, nachyliła się ku Irene i nieco przyciszonym głosem powiedziała:
– To szejk Szarif al-Aktum, emir Machtaru.
– Emir? – spytała Irene oszołomiona. – To u nich… król? Całego kraju?
– Tak.
Emma wyprostowała się i przyjrzała jej się znacząco.
– Jest bardzo bogaty, potężny i… znany z łamania kobiecych serc – mówiła, wpatrując się badawczo w przyjaciółkę.
– Byłam po prostu ciekawa.
– Nie interesuj się nim – dodała niemal rozkazującym tonem. – Cesare spoważniał, ale ten gość jest nieuleczalnym playboyem i nic tego faktu nie zmieni …
– Oczywiście. Ja tylko tak pytam. Z ciekawości. Nie mam wobec niego żadnych zamiarów.
– To dobrze.
Gdy Irene opadła z powrotem na krzesło, trzymając na rękach niemowlę, państwo Falconeri wyszli na parkiet. Kołysząc się do rytmu, wpatrywali się w siebie z pasją i czułością, jakby nikogo poza nimi tam nie było. Obserwując ich, Irene czuła, że jej serce przepełniła tęsknota. Czy kiedyś jakiś mężczyzna tak na nią spojrzy? I kiedy będzie miała tak piękne własne dziecko? Zerknęła na drzemiącego w jej ramionach chłopczyka, z ciemnymi rzęsami dotykającymi pulchnych policzków. Gdy przyjdzie czas, jeśli tak zechce los, spotka tego jedynego. Zakochają się w sobie i wezmą ślub. Będą ciężko pracować, kupią dom, będą mieć dzieci. A jeśli los nie zechce? Jeśli przyjdzie jej spędzić całe życie, czekając, pracując ciężko, żyjąc według własnych zasad i mimo to będąc biedną i samotną? Uwierz. Zacisnęła powieki. Miej wiarę.
– Nie tańczy pani, fräulein?
Spojrzała w górę, wstrzymując oddech, ale zamiast emira Machtaru zobaczyła nad sobą dostojnego blondyna z niebieskimi oczami. Potrząsnęła głową, czując się niezręcznie.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała, wskazując wymownie na śpiącego na jej kolanach chłopca. – Miło z pana strony, ale nie mogę. Trzymam Sama, dopóki państwo młodzi tańczą.
– Ach – westchnął mężczyzna, po czym dodał z niemieckim akcentem: – Co za szkoda.
– No cóż… – bąknęła, odczuwając niewysłowioną ulgę, gdy odszedł. Nie wiedziała, jak zareagować. Dwóch facetów podrywających ją jednej nocy? Nie zdarzyło jej się to podczas całego roku spędzonego w Paryżu.
Irene znała swoje wady. Gęste czarne włosy były jej chlubą, ale poza tym… ciało zbyt pulchne, nos zadarty, a wzrok fatalny. Zamrugała. Jeszcze nie przywykła do soczewek. Wcześniej nosiła okulary.
– Dobry wieczór, señorita.
Irene uniosła głowę na dźwięk niskiego, wibrującego głosu. Stał przed nią mężczyzna, zapewne Hiszpan, który dopiero co tak pięknie grał na gitarze. Odruchowo odwróciła się ku zaimprowizowanej scenie i zobaczyła grający tam teraz czteroosobowy zespół. Była tak rozkojarzona, że nawet nie zauważyła zmiany.
– Jesteś niesamowity – powiedziała w nagłym odruchu szczerości.
Uśmiechnął się.
– Aż tak mnie przecież nie znasz?
Zarumieniła się.
– Chciałam powiedzieć, że twoja muzyka bardzo mi się podoba.
– Dziękuję. Poza grą jednak podobno nieźle tańczę. Dasz się namówić?
Nieprawdopodobne, to już trzeci! Trzeci flirtujący z nią tego wieczoru przystojny mężczyzna. Czyżby Emma opłaciła ich, by poprawić samopoczucie przyjaciółki? Byłby to okrutny żart z jej strony. Zagryzając wargę, znów wskazała na śpiące dziecko.
– Emma mi go zostawiła do popilnowania. A i tak podeptałabym ci tylko nogi – dodała prędko. – Ale dzięki!
– Może innym razem – wymamrotał Hiszpan i bez skrępowania podszedł do siedzącej nieopodal dziewczyny o wyglądzie bogatej supermodelki, którą widziała wcześniej rozmawiającą z szejkiem. Irene spojrzała na śpiące na jej kolanach niemowlę. Przynajmniej nie musiała się martwić, że ktoś opłacił małego Sama, bo jest mu dobrze w jej ramionach.
– To musi być wyczerpujące – zauważył ironicznie czyjś męski głos. – Im bardziej jesteś niemiła, tym więcej kandydatów na kochanków pcha się do ciebie i musisz ich odpędzać kijem.
Irene poczuła elektryczny impuls wzdłuż kręgosłupa. Odwróciwszy się, zobaczyła, że stoi za nią szejk o lśniących ciemnych oczach. Poczuła przyspieszone bicie serca.
– Powinieneś znać to uczucie – odpaliła, gdy tylko jako tako pozbierała myśli. – Powtarzasz kobietom, że są dla ciebie niczym, a one tym bardziej się w tobie zakochują i błagają: Weź mnie, weź mnie teraz! No nie mów, że nie trafiłam i że tak w twoim przypadku nie jest.
Zrobił krok w jej stronę.
– Spróbuj, panno Taylor – powiedział spokojnym głosem. – Wypowiedz te pięć słów, a zobaczysz, co się stanie.
Zadygotała od stóp do głów.
– Tego jednego nigdy ci nie powiem. Nawet za milion lat!
– Naprawdę? Nawet gdybym się bardzo postarał? Aż mnie kusi, by sprawdzić.
Spojrzał na nią z góry oczami czarnymi i gorącymi niczym płonące węgle, a jej zaschło w gardle. Poczuła, jak jej ciało słabnie, a mózg zamienia się w papkę.
– Nie próbuj – powiedziała. – Polegniesz.
Pochylił ku niej głowę.
– Ja nie przegrywam.
– Nigdy?
– Nigdy.
Gdy patrzyli na siebie, powietrze wokół nich zgęstniało. Coś ewidentnie iskrzyło między nimi, coś pierwotnego. Ludzie naokoło zmienili się w kolorowe plamy, szmer, tło. Złapana w sidła jego spojrzenia czuła, że czas się zatrzymał.
– Skąd wiesz, jak mam na nazwisko? Pytałeś o mnie?
– Byłem ciekaw. – Uniósł ciemne brwi.
– Ja też coś o tobie wiem. Słynny emir playboy.
Pochylił się ku niej jeszcze bardziej.
– A ja wiem o tobie coś jeszcze, panno Taylor.
– Co konkretnie?
Z powolnym, zmysłowym uśmiechem emir miliarder wycedził słowa:
– Wiem, że prawdziwym powodem, dla którego odmówiłaś tamtym mężczyznom, jest to, że chcesz zatańczyć ze mną.
Intensywność skupionego na niej spojrzenia przyszpiliła ją do krzesła niczym motyla w gablocie, pozostawiając ją bezbronną i drżącą. Serce waliło jej w piersi.
– I ja też chcę z tobą zatańczyć, panno Taylor – mówił powoli. – Bardzo tego pragnę.
Miała suche gardło i mętlik w głowie. Westchnęła, przypominając sobie, że Sam śpi na jej kolanach.
– Przepraszam, ale nie mogę. Obiecałam, że potrzymam małego i…
Na nieszczęście w tym momencie mama Sama podeszła do nich i objęła śpiocha. Szarif odsunął się.
– Czas położyć malca do łóżka – powiedziała Emma, gdy Sam przywarł do jej wyszywanej koralikami białej sukni. Spojrzała na szejka z niepokojem i powiedziała cicho do Irene:
– Bądź ostrożna.
Irene odwróciła się do szejka, zastanawiając się, ile z ich szeptów wychwycił. Jedno jego spojrzenie powiedziało jej, że wszystko. Posłał jej rozbawione spojrzenie.
– To tylko taniec – zapewniał. – Nie boisz się mnie chyba?
– W najmniejszym stopniu – skłamała.
– W takim razie… – Wyciągnął ku niej dłoń, wyglądając jak osiemnastowieczny książę podający dłoń małżonce wsiadającej do karocy.