Zmysłowa samba - Jennie Lucas - ebook

Zmysłowa samba ebook

Jennie Lucas

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Samba we dwoje. Eduardo po poważnym wypadku przyjeżdża do Anglii na rehabilitację. Przypadkowe spotkanie z Marianne, piękną dziewczyną zarabiającą uliczną grą na gitarze, sprawia, że na chwilę zapomina o własnych kłopotach. Pragnie jej pomóc w trudnym położeniu i proponuje pracę w swoim domu w Rio de Janeiro. Nie spodziewa się, że to Marianne o wiele bardziej pomoże jemu... Lato w Brazylii. Roberto żył po to, by słyszeć tłumy skandujące jego nazwisko. Teraz słyszy tylko własne myśli, pełne żalu i goryczy. Ilekroć widzi w lustrze bliznę na twarzy, przypomina sobie wypadek, który zrujnował mu karierę. Nikt dotąd nie zdołał nakłonić go, by opuścił swoją samotnię. Katherine Lister jest jedyną kobietą, którą tam zaprosił, by sporządziła ekspertyzę nieznanego dzieła sztuki. Spojrzenia Roberta sprawiają jednak, że to ona czuje się jak bezcenny klejnot. Gorące Rio. Brazylijski milioner Gabriel Santos potrzebuje pomocy swojej byłej asystentki Laury, by odkupić rodzinną firmę. Przez jeden wieczór, podczas przyjęcia dla elit w Rio de Janeiro, musiałaby udawać jego partnerkę. Laura zgadza się, dopiero gdy Eduardo podnosi stawkę za tę przysługę do miliona dolarów, chociaż wie, jak trudny będzie dla niej powrót do jego domu, w którym rok temu spędzili namiętną noc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 403

Oceny
3,5 (24 oceny)
5
6
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maggie Cox, Catherine George, Jennie Lucas

Zmysłowa samba

Tłumaczenie: Joanna Pawełek-Mendez, Piotr Art , Iwona Fedrau

Maggie Cox

Samba we dwoje

Tłumaczenie:Joanna Pawełek-Mendez

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nic jej nie mogło powstrzymać. Nawet pogoda, która nie była wcale lepsza od tej panującej na mroźnej Syberii, pomyślał Eduardo. Przez ostatnie trzy tygodnie niemal każdego dnia pojawiał się na słynącym ze swojej ciekawej historii małym, urokliwym ryneczku miasta, i za każdym razem spoglądał na młodą kobietę, która grała na gitarze pełne smutku melodie. Przypominała mu biedne, porzucone dziecko z powieści Dickensa. Czyżby nie miała rodziców albo kogokolwiek, kto mógłby się nią zaopiekować? Najwidoczniej nie…

Eduardo zdał sobie sprawę, że dzięki tej biednej dziewczynie, zarabiającej na swoje utrzymanie śpiewaniem na ulicy, po raz pierwszy pomyślał o czymś innym niż własne nieszczęście. Ból towarzyszył mu od dawna, na długo przed tym, zanim się zdecydował zamienić gorącą, pachnącą słońcem i kwiatami Brazylię na pochmurną, wilgotną Anglię.

Przypatrywał się dziewczynie z prawdziwym zainteresowaniem. Obudziła się w nim ciekawość, kim jest ta „dziewczynka z zapałkami’’ czy też „z gitarą’’. Kto wie, czy zobaczy ją następnego dnia? Mogła przecież po tych kilku tygodniach zmienić miejsce, a wtedy nigdy już nie pozna jej historii pisanej przez życie, a nie Andersena.

Wyciągnął banknot z portfela i rzucił do pokrowca na gitarę, zaraz jednak przykucnął i dorzucił pięćdziesięciocentową monetę, aby wiatr nie porwał papierowego banknotu.

– Ładna piosenka – mruknął cicho, jakby się nagle zawstydził.

– Dziękuję… ale to za dużo – zaprotestowała, odkładając instrument na bok.

Uchwycił jej spojrzenie, ale zamiast radosnego podekscytowania, zawstydzenia czy wdzięczności dostrzegł dumę i złość.

– Za dużo? – powtórzył, unosząc brew. Czyżby się pomylił? Czy tak zareagowałaby biedna „dziewczynka z zapałkami’’?

– Owszem. Jeśli chce pan rozdawać jałmużnę, to tuż za rogiem jest kościół Świętej Marii, gdzie księża zbierają datki na bezdomnych. Ja nie jestem bezdomna i nie potrzebuję pańskiego miłosierdzia.

– Ale w twoim futerale leży mnóstwo monet – obruszył się, wskazując ręką. – Czy nie po to tu siedzisz? Nie dlatego tu grasz i śpiewasz?

W jego głosie brzmiała irytacja. Z miejsca pożałował swojej decyzji, podyktowanej spontanicznym odruchem serca. Dlaczego w ogóle marnuje czas, rozmawiając z tą dziwną dziewczyną? Powinien natychmiast odejść, pozostawiając ją samą z jej pokrętną filozofią i miedziakami w futerale, ale jakoś nie mógł zrobić kroku.

– Śpiewam, bo bardzo to lubię, a nie dla pieniędzy. Nigdy nie robił pan niczego, aby po prostu podzielić się swoją miłością do czegoś? Bez żadnych ukrytych celów?

To pytanie zbiło go z tropu. Choć zawsze potrafił szybko zareagować odpowiednią ripostą, tym razem jakoś nic nie przychodziło mu do głowy. Śmieszne! Nie tracił zimnej krwi w konfrontacji z rekinami finansowymi, a pokonała go dziewczyna z gitarą.

– Ja… – wyjąkał. – Muszę już iść.

Jego twarz, co zresztą nie było niczym niezwykłym, wyrażała chłód i obcość.

– Nie zatrzymuję pana – odparła dziewczyna. – To pan chciał rozmawiać.

– Wcale nie chciałem z tobą rozmawiać – zaprotestował podniesionym głosem, zupełnie jakby odpierał ciężkie oskarżenie.

– Oczywiście, że nie. Chciał pan tylko okazać swoją wielkoduszność, by potem odejść z poczuciem, że spełnił pan dobry uczynek. Czy nie tak?

– Jesteś niemożliwa!

Z tymi słowami odwrócił się na pięcie i odszedł. Jeszcze kiedy skręcał w jedną z mniejszych uliczek, słyszał jej czysty głos i akompaniament gitary. Co za diabeł go podkusił, aby się nad nią litować? Z pewnością nie było to skromne, dickensowskie dziewczątko, za jakie ją do tej pory uważał. I dlaczego jej duma, jej ostre spojrzenie tak go rozdrażniło? Czy nie trafiła w sedno? W głowie pobrzmiewały mu jej słowa: „Czy nigdy nie robił pan niczego, aby po prostu podzielić się swoją miłością do czegoś? Bez żadnych ukrytych celów?’’.

Powłóczył nogami, nawet nie omijając kałuż. Nagle zrobiło mu się wszystko jedno, dokąd idzie i po co. A wszystko przez dziewczynę, która odrzuciła jego pomoc i uraziła dumę…

Temperatura powietrza gwałtownie spadła, co sprawiło, że Marianne przestała czuć zdrętwiałe z zimna palce i z wielkim trudem wydobywała z siebie głos. Uznała, że najwyższy czas zakończyć na dzisiaj. Przez chwilę rozkoszowała się myślą o filiżance gorącej czekolady i o ogniu w kominku czekającym na nią w domu, ale po chwili przypomniała sobie, że poza ciepłem płomieni i smakiem czekolady przywita ją także pustka. Dudniące echem mauzoleum, gdzie wszystko, począwszy od pięknych ornamentów zdobiących ściany, a skończywszy na wspaniałym pokoju muzycznym, pośrodku którego dumnie prezentował się fortepian, przypominało jej ukochanego męża i przyjaciela, który odszedł od niej zbyt wcześnie.

„Żyj pełnią życia, kiedy mnie zabraknie’’ – powiedział jej Donal, kiedy siedziała przy jego szpitalnym łóżku. Te słowa, wypowiedziane drżącym głosem, i jego poważny, smutny wzrok przeraziły ją, gdyż nie pozwalały mieć już żadnej nadziei. „Sprzedaj ten cholerny dom i wszystko, co się w nim znajduje. Wyjedź gdzieś, poznaj świat, podróżuj… spotykaj się z ludźmi i… żyj! Na litość boską, żyj za nas dwoje!’’.

Zamierzała spełnić jego wolę, ale jeszcze nie teraz. Czuła się bardzo samotna i zagubiona, zupełnie jakby w jej życiu zabrakło kompasu wskazującego bezpieczną drogę. Pozostała pustka i świadomość, że nie ma nikogo, komu by na niej zależało. Zamierzała konsekwentnie wyrwać się z tego stanu, powoli, ale z sukcesem. Bycie uliczną artystką mogło się wydawać dziwną metodą podźwignięcia się z żałoby, ale spełniało swoją funkcję. W przeciwnym razie siedziałaby w domu przy zasłoniętych żaluzjach, rozpamiętując chwile, które nie mogły się już powtórzyć. Kontakt z ludźmi wyzwolił w niej chęć do walki. Z każdym dniem była coraz silniejsza, zupełnie jakby muzyka, przez którą wyrażała swoje uczucia, ocaliła ją przed całkowitym załamaniem.

Donal z pewnością byłby z niej dumny, że tak świetnie sobie radzi, pomimo że jego dwoje dorosłych dzieci z poprzedniego małżeństwa uznało, że skoro Marianne śpiewa na ulicy, to najlepszy dowód na to, że coś z nią jest nie w porządku. Dowód, że od początku wywierała niekorzystny wpływ na ich ojca, który w testamencie przepisał wszystko na nią, całkowicie pomijając własne potomstwo.

I nagle Mariannne, zupełnie nie wiadomo dlaczego, przypomniała sobie nieznajomego, który rzucił do futerału pięćdziesięciofuntowy banknot. Nie tylko wyglądał na zamożnego światowca, obracającego się w najwyższych kręgach towarzyskich, ale również tak pachniał. Mówił nienaganną angielszczyzną z lekkim akcentem, może z Ameryki Południowej?

Po powrocie do domu, kiedy trzymała już w dłoniach wymarzony kubek gorącej czekolady, grzejąc się przy kominku, raz jeszcze powróciła myślami do mężczyzny, który tak silnie zajął jej uwagę. Pierwszy raz w życiu widziała u kogoś takie niezwykłe niebieskie oczy. Barwą przypominały jej lekko zachmurzone niebo w czasie mroźnej zimy, rzęsy zaś były równie ciemne jak gęsta czekolada w jej kubku.

Mężczyzna miał orli nos, wysokie kości policzkowe i usta o ładnym, pasującym do całej twarzy kształcie, a jednak w dziwny sposób zaciśnięte, jak gdyby uśmiech mógł mu sprawić fizyczny ból.

Zdążyła z nim zamienić zaledwie kilka słów, ale miała wrażenie, że ten człowiek, pomimo swojej hojności, jest twardy i zamknięty w sobie jak twierdza, do której nie mają dostępu nawet najbliżsi.

Marianne pożałowała swojego zachowania. Niemal z pogardą odrzuciła jego pomoc. Oskarżyła go o to, że robi to wyłącznie po to, aby samemu się dobrze poczuć. Była niesprawiedliwa. Skąd on mógł wiedzieć, że po tragedii, jaką przeżyła, przyrzekła sobie, że nigdy więcej nie przyjmie od nikogo pomocy? Skąd mógł wiedzieć, co czuje kobieta, która po piekle dzieciństwa z ojcem alkoholikiem zaznaje wielkiego szczęścia w małżeństwie, które po sześciu miesiącach przerywa śmierć.

Nieznajomy jednak miał w twarzy coś, co pozwalało jej sądzić, że i on ma za sobą jakieś trudne doświadczenie i najwyraźniej nie uporał się jeszcze z dręczącymi go demonami. Marianne pragnęła go przeprosić, ale odszedł tak szybko. Pewnie i tak go już więcej nie zobaczę, pomyślała i upiła łyk czekolady. Nawet nie zauważyła, że ta już dawno wystygła…

– Znowu nadwerężałeś nogę, prawda?

– Na litość boską, nie jestem dzieckiem. – Eduardo, patrząc na cierpką minę swojego lekarza, marzył, aby te wizyty raz na zawsze się skończyły. Niestety, po dziewięciu operacjach, którym musiał się poddać ze względu na swoją roztrzaskaną nogę, potrzebował opieki lekarskiej, a Evan Powell z Londynu był światowej sławy ortopedą, najlepszym w swoim fachu specjalistą. Właśnie ktoś taki był mu niezbędny.

– Weź sobie do serca moją radę i przestań traktować swoje ciało jak maszynę.

– Powiedziano mi, że wkrótce będę już zupełnie sprawny. Dlaczego, do diabła, to trwa tak długo?! – zawołał z wyrzutem.

– A spodziewałeś się, że po takim urazie, po dziewięciu ciężkich i skomplikowanych operacjach wyjdziesz z tego tak samo szybko jak z kataru? Potrzeba więcej czasu.

– Więcej czasu – burknął gniewnie. – Nic innego nie słyszę. Zaczynam wątpić w twoje umiejętności.

Eduardo natychmiast zdał sobie sprawę, że za daleko się posunął. Był wściekły i rozżalony, ale nie powinien wyładowywać swojej frustracji na człowieku, który walczył o jego zdrowie.

– Nie powinienem tak mówić, bardzo przepraszam – spróbował załagodzić, przeczesując ręką włosy. – Miałem po prostu ciężki dzień.

Evan Powell pokiwał głową na znak, że przyjmuje przeprosiny, a także że rozumie humory swojego pacjenta.

– Może to, czego ci potrzeba, to towarzystwo – zasugerował, puszczając do niego porozumiewawczo oko. – Żyjesz zupełnie samotnie, a samotność nie wpływa korzystnie na żadnego mężczyznę.

Eduardo przymrużył oczy.

– Masz na myśli kobietę?

Zaskoczyło go, że po raz pierwszy od dwóch lat nie odrzucił z miejsca tego pomysłu, ale jeszcze bardziej zszokowało go to, że w odpowiedzi na tego rodzaju sugestię w jego umyśle pojawił się obraz dziewczyny grającej na jednym z rynków Londynu. Utkwiły mu w pamięci jej piękne oczy, kształtne wargi i burza brązowych włosów. Ile mogła mieć lat? Siedemnaście? Osiemnaście? Była dla niego stanowczo za młoda.

Poza tym nawet jeśli rzeczywiście potrzebował damskiego towarzystwa, to tylko dla chwilowej rozrywki. Po tym co się stało z Elianą, skończył z miłością raz na zawsze.

– Zwykle to kobieta najlepiej potrafi rozproszyć smutki mężczyzny – skwitował chirurg, ale widząc poważne spojrzenie Eduarda, chrząknął, mruknął coś niewyraźnie, po czym podjął już normalnym, spokojnym głosem: – W każdym razie weź sobie do serca moją radę i uważaj na tę nogę. Dwadzieścia minut dziennie spaceru, najwyżej pół godziny, ale nie dłużej. No, to do zobaczenia.

Eduardo odprowadził Evana do drzwi i podał mu płaszcz.

– Dziękuję. Nie każdy lekarz osobiście fatygowałby się do swojego pacjenta. Proszę nie myśleć, że tego nie doceniam.

ROZDZIAŁ DRUGI

Marianne w przerwie swojego codziennego ulicznego występu popijała gorącą cafe latte z papierowego kubka, pragnąc rozgrzać ciało, ale przede wszystkim dłonie, które najtrudniej znosiły zimno i przejmujący, mroźny wiatr. Wydawało się, że popołudnie przyniesie poprawę pogody, ale Marianne nie miała wątpliwości, że robi się coraz chłodniej.

Zamyślona, lekko drżąc na całym ciele, popatrzyła przed siebie i nagle dostrzegła wysokiego mężczyznę zmierzającego prosto w jej stronę. To był on! Ten sam bogacz o niebieskich oczach. Próbowała nie dać po sobie poznać, jak bardzo ucieszył ją jego widok.

– Dzień dobry – usłyszała jego niski, nieco zachrypnięty głos. Podniosła wzrok i mogłaby przysiąc, że w niewyraźnym grymasie jego warg dostrzegła coś na kształt uśmiechu.

– Witam – odpowiedziała nieco zawstydzona, choć zupełnie nie rozumiała dlaczego.

– Nie śpiewasz?

– Nie… Zrobiłam sobie przerwę, by się trochę rozgrzać.

Czy słyszał, jak bardzo drży jej głos? Czy ma świadomość, że sposób, w jaki na nią patrzy, onieśmiela ją? Jej mąż Donal nigdy tak na nią nie spoglądał. W jego oczach widziała zawsze łagodność i życzliwość.

– Jak idzie interes?

– W porządku. – Wzruszyła ramionami. Zerknęła na skromną kolekcję monet w futerale. – Jak już ci wczoraj mówiłam, nie robię tego dla…

– Pieniędzy. Pamiętam. Śpiewasz, ponieważ chcesz się podzielić z innymi swoją miłością do muzyki, czy tak?

– Tak – przyznała z wahaniem, przypominając sobie swoje obcesowe zachowanie. – Słuchaj, przepraszam, jeśli cię wczoraj uraziłam. Nie chciałam tego. Po prostu uważam, że są ludzie, którzy bardziej potrzebują pomocy. Tak naprawdę moja sytuacja nie jest taka zła, jak ci się wydaje. Pozory mylą.

– Cóż… Chciałbym, żebyś wiedziała, że tak jak mi radziłaś, dałem pieniądze w kościele dla bezdomnych. – Zamilkł na chwilę, po czym podjął pewnym głosem: – Nazywam się Eduardo de Souza.

Zdjął rękawiczkę i wyciągnął do niej dłoń. Marianne przez jedną krótką, króciutką chwilę zawahała się, zanim podała mu rękę. I nagle pod wpływem tego dotyku poczuła ciepło, które przyjemnie zaczęło rozgrzewać całe ciało mocniej niż tuzin kaw.

– Jestem Marianne… Marianne Lockwood. Nie jesteś z tych okolic, prawda?

– Obecnie mieszkam w Wielkiej Brytanii, ale masz rację, nie jestem stąd. Pochodzę z Brazylii, z Rio de Janeiro.

– Kraina samby, słońca i karnawału – podsumowała z uśmiechem, ale po chwili dodała speszona: – Przepraszam, pewnie już cię drażnią takie komunały.

– Wcale nie. Jestem dumny ze swojego kraju i z tego, co ma do zaoferowania.

– I wolisz przebywać tutaj? W wiecznie zamglonej, deszczowej Anglii zamiast w słonecznej Brazylii?

– Nawet słońce może się sprzykrzyć, jeśli jest go za dużo – zauważył. – A poza tym jestem w połowie Brytyjczykiem, toteż klimat Anglii nie jest mi obcy. Zresztą po zimie zawsze przychodzi wiosna, czyż nie tak?

– Zgadza się. Uwielbiam wiosnę! A co cię tutaj dziś sprowadza? Zakupy? Spotkanie ze znajomymi?

– Nic z tych rzeczy. Byłem w ratuszu na wystawie poświęconej miastu. Niesamowite, ile się można dowiedzieć o ludziach i ich zwyczajach tylko na podstawie zdjęć.

Zapadła krępująca cisza. Marianne szybko dopiła kawę, odstawiła kubek i sięgnęła po gitarę. Trudno jej było uwierzyć, że taki światowy, najprawdopodobniej bardzo zamożny mężczyzna jak Eduardo de Souza bez żadnych oporów przedstawił się dziewczynie takiej jak ona. Nieumalowanej, w za dużym płaszczu należącym niegdyś do Donala, spędzającej czas na ulicznych występach. Sama myśl, że mógłby się nią zainteresować, wydała jej się śmieszna. Pewnie po prostu chciał być miły, to wszystko.

– Przepraszam, ale muszę wracać do swoich zajęć. – Marianne zdjęła rękawiczki i zaczęła cicho brzdąkać na gitarze kilka akordów, aby przyzwyczaić palce. Grupka francuskich turystów popatrzyła w jej stronę z prawdziwym zainteresowaniem.

– Następnym razem, kiedy będę w tych stronach, może… może pozwolisz się zaprosić na obiad?

Marianne zadrżała. Już sama myśl, że miałaby siedzieć naprzeciwko niego w jakiejś eleganckiej restauracji, sprawiła, że zrobiło jej się na przemian gorąco i zimno. Niby o czym mieliby rozmawiać?

– Nie jem, kiedy jestem w pracy.

– Nie robisz sobie nigdy przerwy, żeby coś zjeść? – Wydawał się rozbawiony.

– Oczywiście, ale mam czas tylko na kawę, ewentualnie na rogalika czy bułkę. Główny posiłek jem po powrocie do domu, wieczorem.

– W takim razie mógłbym cię zaprosić na kawę i ciastko, co ty na to?

Marianne pragnęła odmówić, ale nie potrafiła wymyślić żadnej rozsądnej wymówki.

– Dobrze, ale teraz już naprawdę muszę wracać do gry.

– W takim razie pożegnam się. – Spojrzenie jego oczu było nieprzeniknione. – Do zobaczenia następnym razem.

„Następny raz’’ miał miejsce dwa dni później. Marianne, moknąc przez kilka godzin na deszczu ze śniegiem, poważnie zastanawiała się nad wcześniejszym powrotem do domu, ale wtedy słońce przedarło się przez chmury, zimny wiatr ustał i w jakiś magiczny sposób pojawił się Eduardo de Souza. Ubrany był w stylowy, kaszmirowy płaszcz, a na szyi zawiązany miał jasny szalik. Jego strój bardziej pasował na premierę sztuki w teatrze niż na zwykły spacer po mieście.

– Witaj. – Uśmiechnął się ciepło. Jego głos wydał jej się niższy, niż zapamiętała. Zdała sobie sprawę, że przez ostatnie dwa dni wyczekiwała go z niecierpliwością, a teraz, kiedy się pojawił, jej serce wypełniła niespodziewana radość, jakby spotkała kogoś bardzo bliskiego.

Zmusiła się, by jej głos zabrzmiał zwyczajnie.

– Cześć – odparła, podnosząc się z miejsca. Strząsnęła krople deszczu z parasolki i odłożyła ją na bok. – To chyba nie najlepszy dzień na zwiedzanie miasta.

– Na szczęście ominęła mnie ulewa. Spędziłem kilka godzin na wystawie.

– Tej samej, co poprzednio?

– Tak.

– Musiała zrobić na tobie wielkie wrażenie, skoro zdecydowałeś się obejrzeć ją po raz drugi. Co przedstawia?

– Kolekcję zdjęć francuskiego fotografa, którego uwielbiam. Na zdjęciach przestawił swoje życie w Paryżu zaraz po wojnie. Zmarł niedawno i znalazłem w lokalnej gazecie informację o wystawie.

– Brzmi ciekawie. Ja również powinnam się wybrać na tę wystawę, zanim się skończy.

– Interesujesz się sztuką?

– Bardzo. Fascynuje mnie sposób, w jaki artyści postrzegają rzeczywistość, jak ją przedstawiają, jak interpretują to, co widzą.

Przez chwilę Eduardo spoglądał na nią w milczeniu. Jego nieruchoma twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

– Czy dałabyś się teraz zaprosić na kawę?

Nie potrafiąc wymyślić żadnej wymówki, a w dodatku trzęsąc się zimna po tym, jak zmokła podczas ulewy, nie miała innego wyjścia, jak tylko się zgodzić.

– W porządku. Myślę, że teraz mogę sobie pozwolić na przerwę.

Niewielka, przytulna kawiarenka, której okna zdobiły biało-czerwone zasłony, a stoły obrusy w podobnej tonacji, i gdzie w powietrzu unosił się przyjemny zapach świeżo palonych ziaren kawy, a wnętrze wypełniało światło wielu maleńkich lamp w secesyjnym stylu, była wypełniona po brzegi. Na szczęście znalazł się wolny stolik przy pięknym, starym piecu kaflowym, który nie tylko pełnił funkcję dekoracji, ale również stanowił dodatkowe źródło ciepła. Marianne nie miała wątpliwości, że na kelnerce zrobił wrażenie taki przystojny i elegancki mężczyzna jak Eduardo, co znacznie ułatwiło znalezienie wolnego miejsca. Na pewno nie fatygowałaby się dla dziewczyny w za dużym płaszczu, grającej na ulicy.

Kiedy zostali sami, Marianne zaczęła nerwowo uciekać wzrokiem. Schowała dłonie pod stół, by nie widział, jak drżą.

– Piękne miejsce – zaczęła, siląc się na uśmiech. – Zupełnie inne od tego, gdzie zazwyczaj zamawiam kawę.

– Cieszę się, że znalazł się dla nas stolik przy piecu. Wyglądasz na przemarzniętą.

– Nie, już się rozgrzałam, naprawdę. – Jakby na potwierdzenie tych słów rozpięła guziki płaszcza i posłała mu ciepły uśmiech, szczerze wzruszona jego troską.

– Muszę o to zapytać – podjął Eduardo. – Czy twoi rodzice nie mają nic przeciwko temu, że śpiewasz na ulicy?

– Nie chciałabym być niemiła, ale to nie twoja sprawa.

– Ile masz lat? Siedemnaście? Osiemnaście?

Marianne przestała się bawić uszkiem cukierniczki i rzuciła mu najostrzejsze spojrzenie, na jakie było ją stać.

– Jeśli chcesz wiedzieć, mam dwadzieścia cztery lata i sama decyduję o swoim życiu. Nie potrzebuję zgody rodziców. Mogę podejmować własne decyzje.

– Nie chciałem cię urazić, po prostu wyglądasz na dużo młodszą – mruknął Eduardo.

– No cóż, to już nie moja wina, raczej genów – rzuciła gniewnie.

– Nie krytykuję tego, jak wyglądasz, Marianne – odparł łagodnie. – Jestem tylko nieco zaskoczony, że wybrałaś taki styl życia. Czy nie mogłabyś znaleźć jakiegoś bezpieczniejszego miejsca do śpiewania?

– Jest pewien klub folkowy, gdzie czasami występuję, ale otwierany jest tylko raz na dwa tygodnie. Poza tym nie zdarzyła mi się jeszcze żadna niebezpieczna sytuacja. Wokoło jest mnóstwo ludzi. Śpiewam przecież na rynku, a nie gdzieś na odludziu.

– To mnie jakoś nie uspokaja.

– Och, proszę, nie przejmuj się. Już od roku występuję i jak dotąd nic mi się nie stało.

Kelnerka przyniosła dwie kawy w malutkich, eleganckich filiżankach i dwa kawałki ciasta. Marianne, patrząc na minę Eduarda, podejrzewała, że zechce jej dać pieniądze, przejęty losem biednej dziewczynki, i już przygotowywała w myśli odmowę, gdy położył przed nią służbową wizytówkę.

– Co to jest?

– Gdybyś czegokolwiek potrzebowała…

– A czego mogłabym potrzebować od zupełnie obcego człowieka?

– Pracy, na przykład – odparł z lekkim grymasem ust, który w założeniu miał być uśmiechem. – A poza tym, skoro siedzimy tu razem, pijemy kawę, rozmawiamy, to mam cichą nadzieję, że nie jestem już dla ciebie kimś obcym. Styczeń nie jest dobrym miesiącem na występy uliczne. Będzie się robiło coraz zimniej, więc pomyślałem, że może przydałaby ci się jakaś inna praca. Taka, która zapewni ci również dach nad głową i dobre jedzenie.

– Jaka praca? – spytała zaintrygowana. Jej wzrok powędrował za okno, gdzie ujrzała płatki śniegu wirujące na wietrze. Najpierw ulewa, teraz śnieg…

– Potrzebuję gospodyni.

– Gospodyni?

– Właściwie to mam już służącego, ale skoro muszę zostać w Wielkiej Brytanii przynajmniej przez rok, przydałaby się dodatkowa pomoc. Teraz od czasu do czasu przychodzi do mnie ktoś, kto sprząta, a Ricardo, mój służący, wykonuje najpilniejsze prace i gotuje. Jeśli potrafisz gotować, byłoby wspaniale. Zastanów się nad tym i zadzwoń do mnie, jeśli byłabyś zainteresowana. Dom jest nieco staroświecki, ale jeśli lubisz wieś i piękne widoki, myślę, że byłabyś zadowolona.

– I ty chciałbyś mi dać pracę, nawet mnie nie znając? – Marianne popatrzyła na niego sceptycznie.

– Wyglądasz na osobę odpowiedzialną i dyskretną, która szybko się uczy. Myślę, że sprawdziłabyś się w tej roli.

– Zawsze tak ufasz ludziom, których ledwie znasz? Przecież mogę być kimś zupełnie innym, niż ci się wydaje. Skąd wiesz, że podczas twojej nieobecności nie wyniosę z twojego domu sreber albo rodzinnych skarbów?

Eduardo posłał jej nieco łobuzerski uśmiech, który sprawił, że przez krótką chwilę zobaczyła w nim innego człowieka, pełnego życia i energii, który na skutek jakiegoś wydarzenia przeobraził się w poważnego i smutnego mężczyznę.

– Dziewczyna, która śpiewa na ulicy za marne grosze i która odtrąciła moje pieniądze, wyniośle twierdząc, że powinienem je dać bezdomnym, nie potrafiłaby ukraść nawet suchej kromki chleba. Jestem tego pewien.

Marianne upiła łyk kawy, by pokryć zmieszanie. Tyle miłych słów nie usłyszała już od dawna.

– Dziękuję ci za zaufanie, a także za propozycję pracy, ale nie jestem jeszcze gotowa na taką zmianę.

– Jak chcesz… To znaczy, chciałem powiedzieć, że decyzja należy do ciebie. – Po chwili dodał swobodnym tonem: – Dlaczego nie spróbujesz tego ciasta z owocami? Wygląda smakowicie.

– Masz rację.

Ich rozmowa przebiegała w miłej, przyjaznej atmosferze. Unikali jakichkolwiek osobistych tematów, jakby wyczuwali w tym jakieś niebezpieczeństwo, którego obydwoje pragnęli uniknąć.

Dwadzieścia minut później rozstali się. Marianne wróciła do swojego zajęcia, a Eduardo? Bóg jeden raczy wiedzieć. Marianne nie chciała być wścibska. Kiedy się pożegnali, obserwowała go, jak odchodzi, i serce zabiło jej żywiej. Zastanawiała się, dlaczego tak ją zabolało odrzucenie jego oferty. Przecież zrobiła to, co chciała. Zdawało jej się, że w jego oczach dostrzegła jakiś smutek, a może melancholię? Coś, co sprawiło, że poczuła do niego olbrzymią sympatię, zupełnie jakby spotkała człowieka podobnego do siebie, pokrewną duszę, która rozumie, co to cierpienie.

Kiedy w głowie Eduarda zaświtała myśl, aby pomóc tej małej, ulicznej artystce, nie przypuszczał, że zaproponuje jej pracę. Sam był zdziwiony swoim zachowaniem. Czym innym było zatrudnienie profesjonalnej ekipy sprzątającej, a czym innym zaproszenie pod swój dach młodej, atrakcyjnej dziewczyny.

A przecież naprawdę potrzebował gospodyni. Nie kryły się za tym żadne ukryte motywy. Zatrudnienie Marianne wydało mu się idealnym rozwiązaniem, lecz ona odrzuciła jego pomoc. Zresztą nie pierwszy raz. Miała temperament, co do tego nie miał żadnych wątpliwości, ale to, co najbardziej go zaszokowało, to fakt, że Marianne nie była nastolatką, ale dwudziestoczteroletnią kobietą.

ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy zaraz po przebudzeniu Marianne spojrzała za okno, stwierdziła, że noc przyniosła nadspodziewanie ogromne opady śniegu. Szybko zrobiła porządek w domu, przygotowała sobie kubek gorącej kawy i usiadła przy pianinie, poprawiając swoją ostatnią kompozycję. Proces tworzenia zawsze ją uspokajał, zupełnie jakby wchodziła na nieznaną ścieżkę, na końcu której czekała miła niespodzianka. Tym razem jednak po kilku chwilach zamiast ukojenia poczuła ogarniający ją smutek. Kiedy już nie mogła dłużej wytrzymać w wielkim, pustym domu, założyła ciepły sweter, płaszcz i czapkę i wyszła na zewnątrz.

Uderzył ją podmuch mroźnego powietrza, który sprawił, że w pierwszej chwili musiała przymknąć oczy. Zmusiła się jednak, by iść dalej. Wszystko będzie lepsze od samotności, która czekała na nią w domu. Udała się do parku, gdzie kilkoro dzieci bawiło się w najlepsze, rzucając śnieżkami, lepiąc bałwany i jeżdżąc na sankach. Ten widok znacznie poprawił jej humor, choć jednocześnie przypomniał własne dzieciństwo, w którym zabrakło takich beztroskich i szczęśliwych chwil. Nie chciała jednak myśleć o tym, co było złe. Niczemu to nie służyło, pogłębiłoby tylko jej melancholię.

Spacerowała ponad dwie godziny, a kiedy wróciła do domu, wolna już od czarnych myśli, uznała, że radzi sobie coraz lepiej i że prędzej czy później otrząśnie się z żałoby. Jednak kiedy późnym popołudniem ciemność zmusiła Marianne do zapalenia lamp, kiedy usiadła przy kominku, patrząc, jak czerwone języki ognia pożerają drewno, znów ogarnął ją lęk o swoją niepewną przyszłość.

Donal nie byłby zadowolony, gdyby mnie zobaczył w tym stanie, pomyślała i wybuchnęła płaczem. Smutek i żal szarpały jej serce, jakby miesiącami gromadzony ból skumulował się w jednym miejscu. Płakała, dopóki nie zabrakło jej łez, a potem leżąc w łóżku, przysięgła sobie, że ostatni raz dała się obezwładnić rozpaczy. Jutro będzie nowy dzień, początek nowego życia. Marianne szczerze w to wierzyła.

W nocy podjęła jeszcze jedną ważną decyzję, którą postanowiła wcielić w życie następnego ranka. Dorosłe dzieci Donala – Michael i Victoria – były wściekłe, że ich ojciec wszystkie swoje oszczędności i dom zapisał w testamencie swojej młodej żonie. Marianne od osiemnastu miesięcy otrzymywała przykre listy od pasierbów i prawników, aż wreszcie uznała, że ma dość. Zostawi im dom i pieniądze, bez jednego słowa skargi, bez żalu. Była pewna, że Donal zrozumiałby to. Zawsze ją wspierał, robił wszystko, by uwierzyła w swoje możliwości, nabrała pewności siebie i rozwijała swe pasje. I choć Marianne była mu za to bezgranicznie wdzięczna, chciała sama o sobie decydować. Pragnęła poczuć się wolna, żyć tak, jak tego naprawdę chciała, nawet jeśli inni nie pochwalaliby jej wyborów.

Dlatego wszystko poza ubraniami, gitarą i osobistymi drobiazgami pozostawi chciwym dzieciom Donala. Nie zatrzyma nawet drogich prezentów, które mąż ofiarowywał jej podczas ich krótkiego związku.

Cały dzień poświęciła na porządkowanie domu. Spakowała swoje rzeczy, a wieczorem, czując ból całego ciała po ciężkiej pracy i przesuwaniu mebli, rzuciła się do łóżka i po raz pierwszy od wielu miesięcy spała jak dziecko.

Kiedy się zbudziła następnego ranka, a na dworze znów szalała śnieżyca, uniemożliwiając jej występ z gitarą na rynku miasta, impulsywnie sięgnęła po wizytówkę Eduarda de Souzy. Drżały jej dłonie, kiedy wybierała numer, ale skoro podjęła decyzję o rozpoczęciu nowego życia, nie zamierzała ulec lękowi.

– Tak, słucham? – usłyszała po kilku głuchych sygnałach męski głos.

– Pan de Souza?

– Nie. Czy mogę wiedzieć, z kim rozmawiam?

To pewnie jego służący, pomyślała i zaczerpnęła powietrza.

– Marianne Lockwood. Czy mogłabym prosić pana de Souzę?

Po krótkiej pauzie mężczyzna odparł:

– Proszę poczekać.

Marianne walczyła ze sobą, by nie odłożyć słuchawki. Co ona właściwie wyprawia? Nie miała pojęcia o prowadzeniu domu, nie miała też pojęcia, jakim typem pracodawcy jest Eduardo de Souza.

– Marianne?

– Witaj, mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, ale mówiłeś, że…

– Potrzebujesz pomocy? – spytał szybko.

– Potrzebuję pracy… i domu. Czy nadal szukasz gospodyni?

Wizyta fizykoterapeuty jest najgorszą torturą, pomyślał gorzko Eduardo, kiedy jego noga poddawana była kolejnym masażom i testom sprawności. Zaklął, a fizykoterapeuta popatrzył uważnie na swojego pacjenta, po czym delikatnie ułożył jego nogę na łóżku.

– Skończyliśmy na dziś? – spytał Eduardo, zawstydzony, że nie był w stanie ukryć bólu.

Fizykoterapeuta posłał mu pełen współczucia uśmiech.

– Myślę, że ma pan już dosyć, panie de Souza. Proszę odpoczywać przez resztę dnia i nie przemęczać nogi.

– Czy na studiach medycznych uczą was wygłaszać podobne frazesy? – Eduardo nie potrafił zapanować nad irytacją. Szybko poderwał się z łóżka, ale ból sprawił, że usiadł z powrotem. Rozdrażniony niepowodzeniem, odtrącił rękę terapeuty, który chciał mu pomóc.

– Czasami odpoczynek jest naprawdę najlepszym lekarstwem – odparł niezrażony. – Rozumiem, że może pan być zniecierpliwiony, ale noga jest już w znacznie lepszej kondycji od ostatniej operacji. Za miesiąc, może dwa zauważy pan zdecydowaną poprawę w poruszaniu się. Ma pan na to moje słowo.

– Podaj mi rękę – wymruczał Eduardo, wściekły na swoją słabość, niemoc i zależność od innych.

Po chwili usłyszał na dole głos Ricarda i młodej kobiety. Najwidoczniej jego pracownik już przywiózł Marianne. Jego nową gospodynię.

– Ricardo, proszę, weź płaszcz od panny Lockwood. Przygotuj też filiżankę gorącej czekolady. Będziemy w salonie.

Eduardo poczekał, aż Ricardo wyjdzie, i dopiero wtedy zwrócił się do Marianne, spoglądając na nią z mieszanymi uczuciami.

– Myślę, że czapkę też możesz zdjąć – zauważył nieco rozbawiony.

– Och, zapomniałam. – Pospiesznie zerwała ją z głowy i przygładziła niesforne kosmyki.

Przez kilka sekund Eduardo wpatrywał się w nią jak zaczarowany. Przywodziła mu na myśl słynną literacką i filmową nianię Mary Poppins. Tamta również śpiewała. Cóż, on jednak nie miał dziecka, którym mogłaby się opiekować. Nie potrzebował niani, tylko gospodyni. Kogoś, kto uczyniłby jego życie dobrowolnego imigranta nieco bardziej znośnym.

– Chodź ze mną – powiedział, kierując się w stronę szerokiego korytarza, po obydwu stronach którego znajdowało się kilka par zamkniętych drzwi. Otworzył jedne z nich i wprowadził ją do przestronnego pokoju, gdzie wesoło palił się ogień w kominku.

– Och, jak pięknie – zawołała Marianne.

Zauważył, że ma na myśli nie tylko pokój, ale również widok roztaczający się z okna. Już dawno zapadł zmrok, ale noc była pogodna i roziskrzona tysiącem gwiazd, a księżyc wiszący tajemniczo nad zasypanym śniegiem kobiercem pól zdawał się być na wyciągnięcie ręki.

– Mówiłem ci, że nie będziesz rozczarowana widokami, pamiętasz? To nic w porównaniu z tym, co zobaczysz przy dziennym świetle.

– Już to wystarczyło, by mnie zachwycić – oświadczyła, spoglądając na niego z ciepłym uśmiechem. Eduardo miał wrażenie, że jego ciało ogarnia trudne do opanowania gorąco, zupełnie jakby rozżarzona lawa zaczęła płynąć w jego żyłach zamiast krwi. Wraz z tym pojawiło się uczucie dominującej, zmysłowej tęsknoty – potężnej i nieprzewidywalnej, a wszystko to za sprawą niewinnego kobiecego uśmiechu.

Przez dłuższą chwilę nie mógł się ruszyć ani złapać tchu. Był w stanie jedynie na nią patrzeć. Coś takiego nie przydarzyło mu się od bardzo dawna, zdążył już zapomnieć, że można doświadczać czegoś podobnego.

– Jak to się stało, że znalazłeś takie piękne miejsce do życia? – spytała, a w jej głosie ciągle pobrzmiewał zachwyt i entuzjazm.

– Moja matka dorastała w tych stronach. Uwielbiałem tu przyjeżdżać jako dziecko, więc kiedy szukałem domu w Wielkiej Brytanii, od razu wiedziałem, gdzie powinien się znajdować. Kiedy pokazano mi to miejsce, byłem pewny, że trafiłem pod właściwy adres.

– Miałeś rację, kiedy twierdziłeś, że jest położony trochę na odludziu. Kiedy Ricardo wiózł mnie tutaj, po drodze nie widziałam żadnych innych domów ani zabudowań.

– Przeszkadza ci to? Może wolałabyś mieszkać bliżej miasta?

– Wcale nie. Nie zależy mi na towarzystwie ani tym bardziej na hałasie wielkiego miasta. Tak naprawdę marzę o spokoju i ciszy. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Rozumiem. Z tego samego powodu wybrałem to miejsce. Może usiądziemy przy kominku? – zaproponował.

Usadowili się w wygodnych, skórzanych fotelach i przez chwilę w milczeniu obserwowali taniec złotobursztynowych płomieni.

– Wystarczająco ciepło? – spytał cicho.

– Oczywiście, jest doskonale, dziękuję. Pewnie się zastanawiasz, co mnie skłoniło do zmiany decyzji. – Eduardo nawet się nie poruszył, a Marianne kontynuowała: – Widzisz, zrozumiałam, że potrzebuję innej pracy. Kolejne dni, kiedy nieustannie padał śnieg, uświadomiły mi, że śpiewanie w taką pogodę jest niemożliwe. Pomyślałam więc, że to najlepszy moment, aby spróbować czegoś innego.

– I pomyślałaś o mojej propozycji – stwierdził, studiując uważnie jej ładny profil. Czy mówiła prawdę? A może ukrywała przed nim coś bolesnego? Może jakiś niefortunny związek? Może praca u niego była pewnego rodzaju ucieczką?

– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? – spytała Marianne

– Gdybym miał, nie dałbym ci przecież wizytówki.

– Chciałam się tylko upewnić.

– Czy mogę spytać, czym się zajmowałaś w przeszłości?

– Cóż, ja… – zawahała się, starając się skupić całą swoją uwagę na ogniu, a nie na mężczyźnie siedzącym obok. – Pracowałam głównie w sklepach, najpierw w odzieżowym, potem w muzycznym.

– W muzycznym pewnie się czułaś jak u siebie w domu – zażartował, pamiętając o jej pasji. Z bolesnym ukłuciem w sercu pomyślał, że jego kariera zawodowa także kiedyś była jego wielką pasją.

– Rzeczywiście – przyznała z niepewnym uśmiechem. – Posłuchaj… Wiem, że nie mam odpowiednich kwalifikacji do prowadzenia domu, ale szybko się uczę, a poza tym zawsze umiałam sprawić, by surowe mieszkanie stało się prawdziwym domem.

– Prawdziwy dom… – mruknął sam do siebie. – A skoro o tym mowa, czy mieszkanie, które straciłaś, było dla ciebie właśnie takim „prawdziwym domem’’?

– Było, dopóki dzieliłam je z pewną bliską mi osobą.

– Z chłopakiem?

– Nie… nie z chłopakiem. Czy moglibyśmy porozmawiać o mojej pracy i obowiązkach z nią związanych? – Jej oczy wyrażały prośbę o niedrążenie tematu, który sprawiał jej przykrość. – Nie chciałabym ci później zawracać głowy pytaniami.

– Ricardo powie ci wszystko, co powinnaś wiedzieć. O, o wilku mowa – zawołał na widok swojego pracownika, który dyskretnie stanął w drzwiach pokoju z tacą w dłoniach. – Ricardo, właśnie mówiłem pannie Lock­­­wood, żeby się do ciebie zgłosiła w sprawie ustalenia obowiązków gospodyni.

Wysoki młody mężczyzna o ciemnych oczach i czarnych kręconych włosach, ubrany w dżinsowe spodnie i granatowy golf, uśmiechnął się do Marianne, dając tym samym do zrozumienia, że z chęcią podejmie się roli mentora.

Eduardo obserwował w milczeniu, jak Ricardo podaje Marianne gorącą czekoladę, a ona, obejmując dłońmi filiżankę, dziękuje mu zarówno werbalnie, jak i czarującym uśmiechem. Wbrew sobie pomyślał, że stanowiliby ładną parę. Obydwoje młodzi i urodziwi… Przy nich poczuł się nagle jak zmęczony życiem inwalida, pomimo że nadal był silnym i interesującym trzydziestosiedmiolatkiem.

– Ricardo przyniesie twoje bagaże z samochodu, a potem zaprowadzi cię do twojego pokoju.

– Dziękuję – odparła, podnosząc się z miejsca.

Wygląda na zmęczoną, pomyślał Eduardo. On sam również potrzebował chwili wytchnienia po zabiegu rehabilitacyjnym. Nie miał nawet czasu, by w pełni sobie uświadomić, że pod jego dachem zamieszka młoda kobieta. Fakt, że na co dzień będzie miał z nią do czynienia, sprawiał mu jednocześnie i radość, i ból. I zupełnie nie rozumiał dlaczego…

Marianne była zachwycona swoim pokojem. To była najpiękniejsza i najprzytulniejsza sypialnia, jaką kiedykolwiek widziała. Gdy Ricardo wyszedł, przyniósłszy uprzednio jej rzeczy, przysiadła na brzegu łóżka, podziwiając wnętrze, które mogło zaspokoić gust każdej, nawet najbardziej wybrednej kobiety.

Patrzyła na puchowe białe poduszki, które aż się prosiły o to, by się w nie wtulić, i miękką narzutę zdobioną ręcznie wyhaftowanymi różyczkami, i nagle uświadomiła sobie, jak bardzo jest wyczerpana – mentalnie, fizycznie i emocjonalnie. Nie zdawała sobie sprawy, w jak wielkim napięciu żyła przez ostatnie miesiące. Teraz jej życie miało się zmienić. Czas pokaże, czy podjęła słuszną decyzję.

Objęła wzrokiem okno w obramowaniu czerwonych zasłon, za którym rozciągał się ten sam wspaniały widok co w salonie z kominkiem. Gdy spojrzała na księżyc, który swoim blaskiem rozpraszał mrok nocy, opuścił ją nagle niepokój o przyszłość. Spaliła za sobą wszystkie mosty, ale poradzi sobie. Była tego pewna. Miała również dobre przeczucia co do Eduarda de Souzy. Był tajemniczy, to prawda, nie wątpiła jednak, że to dobry człowiek. Kilkakrotnie przekonała się, jaki jest wspaniałomyślny, więc nie miała żadnych powodów do obaw.

Wstała z łóżka i otworzyła drzwi znajdujące się na przeciwległej ścianie, które, jak przypuszczała, musiały prowadzić do łazienki. Czekała ją kolejna niespodzianka, gdyż wnętrze było nie mniej luksusowe niż pokój. Nad wanną na wygiętych stylowych nóżkach, zdobioną złoto-turkusową ceramiką, ze złotymi kurkami, znajdowała się szeroka półka, a na niej w równych rzędach stały błyszczące buteleczki z olejkami, spory zapas soli morskiej do kąpieli, kilka maleńkich mydeł w ozdobnym mydelniczkach i flakon drogich perfum.

Zapach wypełniający łazienkę przywodził jej na myśl wiosenny ogród, kiedy rozkwitające pąki wydzielają najpiękniejszą woń zwiastującą coraz dłuższe i cieplejsze dni.

Zarówno sypialnia, jak i łazienka, które Eduardo oddał do jej dyspozycji, były tak luksusowe, jakby witał bliską sobie osobę, wyjątkowego gościa, a nie zwykłą gospodynię. Marianne była wzruszona jego postawą i tym, że pragnął, aby czuła się dobrze w jego domu. Nie do końca jednak to rozumiała. Może sądził, że do tej pory tułała się po ciasnych klitkach i mieszkaniach wątpliwej reputacji i w ten sposób chciał jej wynagrodzić dotychczasowe trudności? Ale niby dlaczego miałby się przejmować jakąś dziewczyną, którą zatrudnia w charakterze służącej? To jakoś nie pasowało do tego twardego, poważnego mężczyzny. Raz jeszcze doszła do wniosku, że był dla niej zagadką, której, być może, nigdy nie rozwiąże.

Dał jej pracę i dach nad głową, choć w ogóle jej nie znał. Nie chciała go zawieść. Zwłaszcza że tylko dzięki niemu miała szansę rozpocząć nowe życie. Powinien poznać całą prawdę. O tym, że była żoną mężczyzny, który już w chwili, gdy się poznali, cierpiał na nieuleczalną chorobę, że był od niej dużo starszy, że połączyła ich wspólna pasja do muzyki, a kiedy Donal odkrył, że nie ma rodziny, zaproponował małżeństwo, by dać jej miłość, której tak bardzo jej w życiu brakowało. I wreszcie, że po śmierci zostawił jej swój wielki dom wraz ze wszystkimi wartościowymi rzeczami znajdującymi się wewnątrz. Nie była znów taką biedną sierotką, jak się Eduardowi wydawało. Przynajmniej jeszcze kilka dni temu, bo teraz naprawdę potrzebowała pracy i domu.

Cały spadek po Donalu przekazała za pośrednictwem kancelarii adwokackiej jego dzieciom, Michaelowi i Victorii. Wreszcie poczuła się zupełnie wolna. Dobrze wiedziała, co mógłby pomyśleć jej nowy pracodawca, gdyby się dowiedział o jej małżeństwie z dużo starszym, chorym mężczyzną. Pewnie miałby ją za zwykłą naciągaczkę, która wyszła za mąż dla pieniędzy. Teraz jednak, kiedy zrzekła się praw do spadku, łatwiej przyszłoby mu zrozumieć, że ona i Donal darzyli się prawdziwym uczuciem. Jej zmarły mąż otaczał ją ciepłem i miłością, jakiej nigdy nie zaznała od rodziców…

Marianne otarła łzę z policzka i potrząsnęła głową, jakby się chciała w ten sposób uwolnić od niemiłych myśli. Teraz najważniejsze było dla niej, aby Eduardo nie pożałował swojej decyzji, która umożliwiła jej rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Miała wrażenie, że ten Brazylijczyk, pomimo że uprzejmy i wspaniałomyślny, nieczęsto dopuszcza do siebie zupełnie obce osoby.

Gdy byli na dole, w salonie, przypatrywała mu się od czasu do czasu, kiedy na nią nie patrzył. Jego twarz wyraźnie nosiła ślady cierpienia, fizycznego czy też emocjonalnego, a w jego fascynujących błękitnych oczach czaił się smutek, wobec którego nie potrafiła pozostać obojętna. Marianne szczerze wierzyła, że pod czyjąś czułą opieką ten mężczyzna mógłby się pozbyć trapiących go problemów. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że to, co stanowiło jej wielką zaletę i co przychodziło jej z łatwością, to właśnie umiejętność pomagania i opiekowania się innymi…

ROZDZIAŁ CZWARTY

Marianne spała znakomicie przez całą noc pomimo tylu wrażeń i nowego miejsca, które miało, przynajmniej na pewien czas, stać się jej domem.

Obudziwszy się wczesnym rankiem, nie wylegiwała się ani minuty dłużej w łóżku, tylko natychmiast podniosła się i boso podeszła do okna. Na zewnątrz panował jeszcze mrok, typowy dla tak wczesnych zimowych godzin, ale już gdzieniegdzie przebijały się pierwsze jasne smugi tworzące pastelową mozaikę na niebie, tak nieprawdopodobnie barwną, jakby odcienie różu, błękitu i fioletu były dziełem artysty, a nie przypadkową igraszką natury.

Marianne splotła ramiona na piersi, próbując dodać sobie otuchy tego pierwszego dnia swojego nowego życia. Była zdeterminowana, by wszystko, co ją spotka, powitać z optymizmem i nadzieją, a nie lękiem i niepewnością. Przecież to wszystko, co się teraz działo, było ekscytujące. Nie miała się czego bać. Już sam widok za oknem sprawiał, że czuła się tak, jakby oglądała obrazek z baśni dla dzieci. Zasypane śniegiem pola, migoczący szron na drzewach, cisza i spokój dookoła…

Właściwie mogłabym sobie wyobrazić, że jestem uwięzioną w zamkowej wieży księżniczką, pomyślała rozmarzona. Porwaną przez nikczemnego czarnoksiężnika…

Nagle przypomniały jej się ostre słowa nauczycielki: „Marianne Lockwood, gdybyś poświęcała tyle czasu na naukę, ile na bujanie w obłokach, to może coś pożytecznego by z ciebie wyrosło’’.

Nauczycielka nie rozumiała, że świat fantazji był jedynym, w którym się czuła bezpiecznie. Tylko tam mogła się schronić przed problemami z wiecznie pijanymi rodzicami, awanturami i przemocą.

Westchnęła ciężko i odwróciła się od okna. Tamte trudne chwile były już za nią. Teraz… teraz powinna się zająć obowiązkami gospodyni.

– Dzień dobry, jesteś głodna? – usłyszała serdeczne pytanie, gdy tylko przekroczyła próg olbrzymiej kuchni urządzonej w stylu osiemnastowiecznych wnętrz wiej­­­skich angielskich rezydencji. Ricardo, pogwizdując we­­­­­so­­­­­­­­­­­ło, mieszał na patelni jajka z bekonem.

– Dzień dobry. Szczerze mówiąc, jestem bardzo głodna – odparła, zerkając na prostokątny dębowy stół. Leżały na nim owoce, świeże pieczywo, dwa rodzaje ciepłych bułeczek z migdałami i rodzynkami, masło, kilka plastrów wiejskiej szynki, a także dwa dzbanki, jeden z herbatą, a drugi z sokiem pomarańczowym. – Czy zjadasz zwykle to wszystko na śniadanie, czy też pan de Souza dołączy do nas?

– Nie, on jeszcze śpi, więc zje później – wyjaśnił, odwracając się w jej stronę. – Mam nadzieję, że lubisz jajka na bekonie? Przygotowałem to tradycyjne angielskie danie specjalnie dla ciebie. Siadaj przy stole i bierz wszystko, na co tylko masz ochotę.

– Jeszcze nigdy nie miałam okazji zjeść tak wystawnego śniadania, więc nie odmówię.

Marianne zajęła miejsce i sięgnęła po bułkę z rodzynkami. Nagle ogarnęło ją jakieś błogie uczucie zadowolenia, którego nie czuła od śmierci Donala.

– Czy pan de Souza zawsze śpi nieco dłużej niż ty? – spytała.

– Różnie z tym bywa – odparł, nakładając jej na talerz pokaźną porcję omletu. – Sama się zresztą o tym przekonasz. Ostrożnie, danie jest gorące. Smacznego.

– Dziękuję i wzajemnie.

– Przygotuję dla nas kawę i będziemy mogli porozmawiać o twoich obowiązkach. A może zamiast kawy wolałabyś herbatę?

Marianne uśmiechnęła się do niego zarówno z wdzięcznością, jak i z sympatią.

– Bardzo chętnie napiję się kawy. I dziękuję za omlet. Wygląda fantastycznie. Gdzie się nauczyłeś tak gotować?

– To dzięki mojej mamie – wyjaśnił z uśmiechem. – No, a teraz jedz. Zrobię kawę.

Pomiędzy jednym a drugim kęsem Marianne obserwowała tego wysokiego mężczyznę, poruszającego się zwinnie po kuchni. Nie sprawiał wrażania skrępowanego, że wykonuje pracę, która zazwyczaj przypisywana była kobietom. Nie był przez to wcale mniej męski. Zdała też sobie sprawę, że musiał być niezwykle lojalnym pracownikiem. Nie powiedział ani słowa o swoim pracodawcy poza zdawkowym udzieleniem odpowiedzi na jej pytanie. Nie wspomniał też, czy ten dom ma swoją panią, z czego można było wysnuć wniosek, że Edurado nie był żonaty. A może był, tylko jego ukochana została w Brazylii? A może się rozwiódł?

– Teraz możemy porozmawiać o twojej pracy – oznajmił Ricardo, stawiając przed Marianne filiżankę z gorącą kawą.

– Czy pan de Souza zatrudniał już wcześniej jakąś gospodynię? – spytała.

– Owszem, w Rio de Janeiro, skąd pochodzi. Tutaj, w Anglii, nie. Co pewien czas przychodził tylko ktoś z zewnątrz i sprzątał. Bardzo dobrze się stało, że będziesz tu pracowała, Marianne. Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej.

Jego dziwne spojrzenie i tajemniczy sposób, w jaki to powiedział, sprowokowało ją do zadania pytania:

– A dlaczego miałabym nie zostać?

– Chodziło mi o to, że mam nadzieję, że nie uznasz tej pracy za ciężką albo tego domu za zbyt odosobniony. To wszystko.

– Rozumiem. – Marianne, spoglądając na twarz przystojnego mężczyzny siedzącego naprzeciwko niej, czuła, że to jednak nie wszystko, ale nie drążyła tematu. – Czy pan de Souza pracuje poza domem?

– Tak. Teraz, co prawda, nie, ale zajmuje się… działalnością dobroczynną.

– Ach tak – mruknęła pod nosem. Czy to dlatego jej pomógł? Bo jego misją było ratowanie biednych i nieszczęśliwych stworzeń? Ta myśl sprawiła, że poczuła się jak oszustka. Zmusiła się do uśmiechu.

– Może więc teraz, kiedy już zjedliśmy pyszne śniadanie, opowiesz mi, czym dokładnie mam się zajmować.

– Oczywiście. Cóż, przede wszystkim każdego dnia musisz wstawać o czwartej rano.

– O czwartej? – zawołała strwożona, nie dostrzegając uśmiechu igrającego w kącikach ust Ricarda.

– Żartowałem – odparł miękko, rozbawiony jej przerażonym spojrzeniem. – To, co musisz robić w takie mroźne dni jak dzisiejszy, to przede wszystkim rozpalić ogień w kominku…

Marianne kończyła odkurzanie na jednym z wyż­­­­szych pięter, zastanawiając się, kto mógł wcześniej mieszkać w tym pięknym osiemnastowiecznym domu, którego podłogi zdobiły stare perskie dywany, a ściany pokaźnych rozmiarów portrety. Wyłączyła odkurzacz i podeszła do jednego z nich, by z bliska podziwiać dzieło nieznanego malarza. Zapewne kiedyś ta rezydencja była własnością jakiegoś lorda i jego żony. Już widziała w wyobraźni piękną parę: on w ciemnym surducie, a ona w długiej, powłóczystej sukni z gorsetem, obowiązkowo z wachlarzem w dłoni. Może mieli dzieci? Na pewno. Parę rozkosznych cherubinków o złotych kędziorach i słodkich twarzyczkach.

Przez moment zastanawiała się, czy ona sama chciałaby mieć dzieci. Wiedziała jednak, że bez względu na chęci, macierzyństwo nigdy nie stanie się jej udziałem. Donal przecież nie żył, a poza tym on…

Nie chciała o tym myśleć. Złapała odkurzacz za rączkę i wyszła na korytarz. W tym samym momencie drzwi naprzeciwko również się otworzyły i ujrzała w nich swojego pracodawcę. Ubrany był w ciemne dżinsy i drogi ciepły sweter, znakomicie kontrastujący z jego ciemną karnacją.

– Dzień dobry – zawołała Marianne wesoło.

– Następnym razem, jak będziesz chciała odkurzać, zacznij od dolnych pięter i nie wchodź tu, dopóki nie wstanę i nie zjem śniadania! – rzucił ostro.

Jego głos był szorstki i nieprzyjemny, a spojrzenie wrogie. Czy to był ten sam człowiek, który zaprosił ją do kawiarni, a potem zaproponował pracę? Marianne, która od wielu miesięcy opiekowała się swoim chorym mężem, natychmiast pojęła, że Eduardem powodowała nie czysta złośliwość, ale cierpienie. Widziała jego bladą twarz i przekrwione oczy. Widziała, jak idąc, pociągał nieznacznie nogą. Czyżby był chory? Czy było to coś poważnego? Jeśli tak, to dlaczego Ricardo jej nie uprzedził?

– Panie de Souza! – Pobiegła za nim, czując, jak serce mocno bije jej w piersi.

– O co chodzi? – Odwrócił się powoli, z wysiłkiem w jej stronę. Z jego twarzy można było wyczytać prośbę, by dano mu wreszcie spokój.

– Nie chciałabym być natrętna, ale… czy coś się stało? Czy mogłabym jakoś pomóc?

– Pomóc? – Jego usta wykrzywił pogardliwy grymas. – Czyżby twoją specjalnością było cudotwórstwo? A może powinienem cię nazywać Świętą Marianne, co? Po co mnie zatrzymujesz? Może widzisz dla siebie inną rolę w tym domu niż gospodyni?!

Ten potok brutalnych słów sprawił, że miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu i upokorzenia.

– Oczywiście, że nie… ja tylko…

– Proszę więc przyjąć moją radę, panno Lockwood. Niech się pani zajmie swoimi sprawami i nie wtrąca w moje.

Marianne odwróciła się, chcąc jak najszybciej odejść, ale nim zdążyła uczynić kilka kroków, Eduardo ją zawołał. Tym razem jego głos brzmiał łagodniej, a oczy wyrażały szczerą skruchę.

– Wybacz mi to, co powiedziałem. Nie powinienem był się tak zachować, ale… naprawdę lepiej nie rozmawiaj ze mną z samego rana, zanim nie zdążę wypić kawy. Nie spałem dobrze i musi minąć trochę czasu, zanim będę dostatecznie uprzejmy, by rozmawiać z kimkolwiek. Dziwi mnie, że Ricardo ci o tym nie powiedział. Pewnie ciągle wierzy, że zdarzy się jakiś cud… Nieważne. – Chrząknął i podjął obojętnym tonem: – Mam nadzieję, że jadłaś śniadanie?

– Tak, oczywiście. Ricardo przygotował wspaniały posiłek. Wczoraj nie jadłam zbyt dużo, więc dziś rano byłam głodna jak wilk.

Marianne starała się ukryć swoje prawdziwe emocje i mówić głosem spokojnym i pogodnym, ale tak naprawdę obawiała się kolejnego wybuchu złości ze strony Eduarda. Złości, której przyczyny leżały w fizycznym cierpieniu.

– Dobrze. Możesz wrócić do swoich zajęć.

– Przykro mi, że źle spałeś. Będę pamiętała, by następnym razem nie sprzątać na tym piętrze, dopóki nie wstaniesz.

– Będę wdzięczny.

Jeszcze przez chwilę zatrzymał spojrzenie niebieskich oczu na jej twarzy, a potem skierował kroki w stronę schodów.

– Proszę bardzo. – Przed Eduardem na stole, obok kubka z kawą, została postawiona szklanka wody wraz z dwiema białymi tabletkami.

– Powinieneś to wziąć, nie wyglądasz najlepiej – oświadczył Ricardo. – Te tabletki mogą przynieść ci ulgę.

– Przestań się nade mną użalać, nic mi nie jest. I zabierz to. – Zdecydowanym ruchem ręki przesunął w stronę Ricarda pigułki. Nie mógł pozwolić, by to ból przejął nad nim kontrolę. Zresztą wiedział, że nie ma lekarstwa, które zmniejszyłoby jego cierpienie. W nocy rzucał się na posłaniu, próbując bezskutecznie zasnąć choć na godzinę. Noga dokuczała mu bardziej niż zazwyczaj. Powoli przestawał wierzyć w zapewnienia lekarzy, że powrót do zdrowia jest tylko kwestią czasu. Spędzał z rehabilitantem długie godziny, ale nie widział żadnych efektów, co jeszcze bardziej go frustrowało. Powinien przestać się oszukiwać. Już na zawsze będzie kaleką.

Nagle, nie wiedząc czemu, powrócił myślami do swojej nowej gospodyni i jej ciepłego głosu, kiedy pytała go, czy wszystko w porządku i czy mogłaby pomóc. Zdenerwował się wtedy i zachował jak gbur, ale nie tylko dlatego, że źle się czuł. Był jeszcze inny powód, do którego sam przed sobą przyznawał się z trudem. Gdy patrzył na jej piękną twarz i czuł jej słodki zapach, pomyślał, że mogłaby mu pomóc w sposób zgoła inny niż lekarze. Nie uleczyłaby jego nogi, ale dając mu swoje ciepło, kobiecość, czułość, wypełniłaby pustkę, która była nie mniej bolesna niż niesprawne ciało. I zaraz ogarnął go gniew na samego siebie. Jak może w ogóle myśleć w ten sposób? Wykorzystanie tej biednej bezbronnej dziewczyny byłoby najgorszą zbrodnią, zwłaszcza teraz, kiedy zaoferował jej dom i pracę, być może pierwsze bezpieczne miejsce w jej życiu. Honor nie pozwalał mu nawet marzyć o ukojeniu w jej słodkich ramionach.

Dopił kawę i wstał, rozglądając się za swoją laską.

– Wiem, że chcesz dla mnie dobrze – zwrócił się do Ricarda. – Nie przejmuj się moimi humorami.

– Pewnego dnia wszystko się zmieni na lepsze, jestem tego pewien.

Spojrzenie Ricarda było pełne współczucia i zrozumienia, co po raz kolejny utwierdziło Eduarda w przekonaniu, jak oddany i lojalny jest jego pracownik. Kiedy zdecydował się wyjechać z Rio de Janeiro, Ricardo postanowił mu towarzyszyć. Opuścił tym samym swój dom, nie wiedząc, kiedy do niego powróci. Służył Eduardowi, od kiedy ten wyciągnął go, zaledwie siedemnastoletniego chłopca, ze slumsów, i nie zamierzał zrezygnować ze swoich obowiązków, zwłaszcza po tragedii, która spotkała jego szefa. Śmierć żony i nienarodzonego dziecka…

– Nie sądzę, by nadszedł dzień, w którym cokolwiek zmieni się na lepsze, mój przyjacielu. To po prostu niemożliwe. Jestem przeklęty, przeklęty na wieki, bez względu na to, czy jeszcze kiedyś będę sprawny jak przed wypadkiem, czy też nie.

– Myślę, że Eliana… twoja żona… – zaczął ostrożnie, starając się wyczuć, czy może mówić dalej – nie chciałaby, żebyś tak cierpiał ani żebyś się obwiniał.

– Zostawmy ten temat, dobrze? Pójdę teraz do swojego gabinetu. Mam trochę spraw do załatwienia. Może praca pomoże mi się oderwać od tych nieprzyjemnych myśli.

– W takim razie przyniosę ci najnowsze gazety i może jeszcze jedną filiżankę kawy, dobrze?

– Dzięki. – Eduardo zaczął iść w stronę drzwi, przystanął jednak i jakby od niechcenia spytał: – Jak tam się sprawuje nasza nowa gosposia?

Twarz Ricarda pojaśniała.

– Nie można jej niczego zarzucić, a już na pewno braku pracowitości czy zapału – odparł. – Jest szczuplutka, ale silna.

– Dobrze… Daj mi znać, gdyby były jakieś problemy.

Wychodząc z kuchni, Eduardo mruknął pod nosem „szczuplutka, ale silna’’ i uśmiechnął się lekko, jak gdyby na kilka chwil przestały go trapić wszelkie kłopoty.

Eduardo kończył czytać mejl na swoim laptopie, podziękowanie za wsparcie finansowe, które przysłano z międzynarodowej organizacji na rzecz biednych dzieci, gdy usłyszał ciche pukanie do drzwi.

– Proszę – zawołał.

– Przepraszam, że przeszkadzam…

To była Marianne. Miała na sobie granatowo-biały sweter sięgający do kolan, w którym wyglądała na jeszcze bardziej kruchą, i biały fartuszek, który tylko dodawał jej wdzięku. Wydała mu się jednocześnie delikatna i pociągająca. Czy rano, kiedy się spotkali w korytarzu, też była tak ubrana? Nie pamiętał. Wtedy przede wszystkim patrzył w jej migdałowe oczy wyrażające współczucie i troskę.

– O co chodzi? – spytał spokojnie.

– Przygotowałam lunch. Przepraszam, że tak długo to trwało. Upiekłam chleb i ugotowałam zupę i zajęło mi to trochę więcej czasu, niż zakładałam.

– Upiekłaś chleb? I ugotowałaś zupę? A jaką?

– Gulaszową, z wołowiną, ziemniakami i warzywami… Myślę, że powinna ci smakować, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Jest sycąca, rozgrzewa i… – zamilkła spłoszona, jakby nagle zawstydziła się entuzjazmu, z jakim opowiadała o zwykłej zupie. – Gdzie chciałbyś zjeść? Tutaj, w gabinecie? Czy może w jadalni?

– A ty gdzie będziesz jadła? W kuchni?

– Tak. Ricardo pojechał do miasta po jakieś sprawunki i powiedział, że zje później, jak wróci.

– W takim razie ja również zjem w kuchni – odparł stanowczo.

– Dobrze – przyjęła do wiadomości.

Eduardo miał wrażenie, że jej radosny uśmiech rozświetlił cały pokój…

Tytuł oryginału: Brazilian Boss, Virgin Housekeeper

Under the Brazilian Sun

Reckless Night in Rio

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2010

Harlequin Mills & Boon Limited, 2011

Harlequin Mills & Boon Limited, 2011

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media

Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla

Korekta: Ewa Wójcik

© 2009 by Maggie Cox

© 2011 by Catherine George

© 2011 by Jennie Lucas

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2012, 2013, 2018

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: 123.rf.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Starościńska 1B lokal 24-25

02-516 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN 978-83-276-3967-7

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.