Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Brawurowa kontynuacja sagi rodu Courtneyów, która przenosi czytelnika do brytyjskiej Afryki Wschodniej w latach poprzedzających pierwszą wojnę światową.
Leon Courtney, niegdyś porucznik Królewskich Strzelców Afrykańskich, zostaje zawodowym myśliwym. Jego firma organizuje safari dla bogatych i wpływowych klientów, a polowania odbywają się na terenie należących do Masajów, ludu, z którym Leon czuje się szczególnie związany.
Jednym z klientów Courtneya jest majętny graf Otto von Meerbach, niemiecki przemysłowiec produkujący uzbrojenie dla niemieckiej armii. Sytuacja komplikuje się, gdy wuj Leona, dowodzący angielskimi wojskami w Brytyjskiej Afryce Wschodniej Penord Ballantyne, zleca Courtneyowi wydobycie od hrabiego ważnych dla angielskiego wywiadu informacji o znaczeniu taktycznym. Zakochany w pięknej i tajemniczej metresie Meerbacha, Ewie won Wellberg, Leon usiłuje przejrzeć knowania przemysłowca. W przededniu wybuchu wojny spisek wychodzi na jaw - Meerbach zamierza zwrócić przeciwko Anglii dawnych uczestników wojny burskiej. Czy Leonowi pozostało dość czasu, by pokrzyżować szyki Niemcom i dowiedzieć się, kim naprawdę jest Ewa?
[Opis wydawcy]
Cykl: Saga rodu Courteneyów, t. 13
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu (2)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (5)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (11)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (7)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 663
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Brytyjska Afryka Wschodnia, rok 1913. Leon Courtney, były porucznik Królewskich Strzelców Afrykańskich, zostaje zawodowym myśliwym. Jego firma organizuje safari dla bogatych klientów. Polowania odbywają się na terenach należących do Masajów - ludu, z którym Leon czuje się szczególnie związany. Jednym z klientów Courtneya jest graf Otto von Meerbach, wpływowy niemiecki przemysłowiec, zapalony myśliwy i wyśmienity szermierz, właściciel koncernu wytwarzającego sprzęt lotniczy i samochodowy dla armii cesarza Niemiec. Leon zakochuje się z wzajemnością w kochance von Meerbacha, pięknej i tajemniczej Ewie von Wellberg. Tuż przed wybuchem I wojny światowej Penrod Ballantyne, dowódca wojsk brytyjskich w Afryce Wschodniej, powierza Leonowi szpiegowską misję: ma odkryć zamiary przemysłowca, wydostając od niego ważne dla angielskiego wywiadu informacje o znaczeniu taktycznym. Czy uda mu się pokrzyżować plany Niemców i zdemaskować spisek, w którym czołową rolę mają do odegrania byli uczestnicy wojny burskiej? I ujawnić, po czyjej stronie stoi Ewa?
ASSEGAI
Tego autora
PTAK SŁOŃCAOKO TYGRYSAZAKRZYCZEĆ DIABŁAOKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆSTRACEŃCYŁOWCY DIAMENTÓWCIEMNOŚĆ W SŁOŃCUPIEŚŃ SŁONIAKOPALNIA ZŁOTAGNIEW OCEANU
Saga CourtneyówGDY POLUJE LEWODGŁOS GROMUUPADEK WRÓBLA
MONSUNDRAPIEŻNE PTAKIBŁĘKITNY HORYZONTTRIUMF SŁOŃCAASSEGAI
PŁONĄCY BRZEGWŁADZA MIECZAPŁOMIENIE GNIEWUPORA UMIERANIAZŁOTY LIS
Saga Ballantyne’ów
LOT SOKOŁAPOSZUKIWACZE PRZYGÓDPŁACZ ANIOŁÓWLAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI
Cykl egipski
BÓG NILUSIÓDMY PAPIRUSCZAROWNIKZEMSTA NILU
WILBURSMITHASSEGAI
Z angielskiego przełożyłZBIGNIEW KOŚCIUK
Tytuł oryginału:ASSEGAI
Copyright © Wilbur Smith 2009All rights reservedFirst published in 2009 by Macmillan,an imprint of Pan Macmillan Ltd., London
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010Polish translation copyright © Zbigniew Kościuk 2010
Redakcja: Jacek RingIlustracja na obwolucie: Jacek KopalskiProjekt graficzny obwoluty: Andrzej KuryłowiczSkład: Laguna
ISBN 978-83-7659-048-6
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.empik.comwww.merlin.plwww.gandalf.com.plwww.ksiazki.wp.plwww.amazonka.pl
WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2010. Wydanie I
Druk: Druk-Intro S.A., Inowrocław
Dedykuję tę książkę mojej żonie, MOKHINISO; poznanie jej to najlepsze, co mnie w życiu spotkało
Dziewiątego stycznia roku tysiąc dziewięćset szóstego przypadała czwarta rocznica koronacji Edwarda VII, króla Wielkiej Brytanii i Irlandii oraz dominiów brytyjskich, a także cesarza Indii. Całkiem przypadkiem był to również dzień dziewiętnastych urodzin jednego z lojalnych poddanych Jego Wysokości, podporucznika Leona Courtneya z kompanii C, trzeciego batalionu pierwszego regimentu Królewskich Strzelców Afrykańskich, powszechnie zwanych KSA. Leon spędził urodziny, polując na buntowników z plemienia Nandi, na krawędzi Wielkich Rowów Afrykańskich, w odległym interiorze klejnotu imperium, jakim była Brytyjska Afryka Wschodnia.
Nandi byli wojowniczym ludem, który często występował przeciwko obcej władzy. Od chwili gdy dziesięć lat temu słynny wróżbita i czarownik ogłosił, że wielki czarny wąż przesunie się po ziemiach plemienia, wzniecając ogień i dym, przynosząc śmierć i niedolę całemu ludowi, nieprzerwanie dochodziło do walk. Kiedy brytyjskie władze kolonialne rozpoczęły budowę torów kolejowych łączących port w Mombasie nad Oceanem Indyjskim z leżącym niemal sześćset mil w głębi lądu Jeziorem Wiktorii, Nandi uznali, że przerażające proroctwo zaczyna się spełniać, i ogień buntu zapłonął ze zdwojoną siłą. Walki wzmogły się, gdy kolej dotarła do Nairobi, a następnie ruszyła na zachód, ku wielkiej dolinie i ziemiom Nandi nad Jeziorem Wiktorii.
Kiedy pułkownik Penrod Ballantyne, oficer dowodzący regimentem KSA, otrzymał depeszę od gubernatora kolonii, informującą, że plemię ponownie powstało i napada na wysunięte posterunki brytyjskie wzdłuż planowanego szlaku kolei żelaznej, rzekł z rezygnacją:
— Cóż, znowu trzeba dać im tęgiego łupnia.
Po tych słowach wydał rozkaz wymarszu trzeciemu batalionowi stacjonującemu w koszarach w Nairobi.
Gdyby Leon Courtney miał wybór, spędziłby ten dzień zupełnie inaczej. Niedawno poznał młodą damę, której mąż został rozszarpany przez lwa na terenie plantacji kawy w Ngong Hills, kilka mil od nowej stolicy kolonii, Nairobi. Ponieważ Leon był znakomitym jeźdźcem i graczem polo, zaproszono go do drużyny jej męża. Choć młodszy oficer nie mógł sobie pozwolić na utrzymanie kilku koni, jeden z zamożniejszych członków klubu zgodził się go finansować. Jako członek drużyny Leon cieszył się pewnymi względami wdowy, a przynajmniej tak mu się wydawało. Po upływie stosownego czasu, kiedy kobieta otrząsnęła się z szoku po bolesnej stracie, przyjechał na plantację, aby złożyć jej kondolencje i wyrazy uszanowania. Z radością stwierdził, że zdołała dojść do siebie po śmierci męża. Nawet w żałobie wydawała się Leonowi bardziej zachwycająca niż inne kobiety, które znał.
Kiedy Verity O’Hearne, bo tak nazywała się owa dama, ujrzała przystojnego młodzieńca w galowym mundurze, miękkim kapeluszu ze znakiem lwa będącym godłem regimentu, z tabliczką z kości słoniowej na piersi i w wypolerowanych butach do konnej jazdy, dostrzegła w jego urodziwych rysach i szczerym spojrzeniu niewinność i zapał, które przemówiły do jej kobiecych uczuć, początkowo bardziej przypominających instynkt macierzyński. Na szerokiej, zacienionej werandzie poczęstowała go herbatą i kanapkami posmarowanymi pastą anchois marki Gentleman’s Relich. Początkowo Leon był onieśmielony i czuł się niezręcznie w jej towarzystwie, ona jednak okazała mu życzliwość, zręcznie prowadząc rozmowę i pozwalając mu się rozluźnić. Mówiła z miękkim irlandzkim akcentem, który go oczarował. Godzina minęła jak z bicza strzelił. Gdy wstał, aby się pożegnać, podeszła do niego, stanęła na schodach werandy i podała mu dłoń.
— Jeśli będzie pan w okolicy, proszę wstąpić do mnie ponownie, poruczniku Courtney. Czasami samotność bardzo mi doskwiera. — Jej głos był niski i melodyjny, a mała dłoń jedwabiście gładka.
Leon, jako najmłodszy oficer w batalionie, miał rozliczne obowiązki, toteż minęły niemal dwa tygodnie, zanim skorzystał z zaproszenia. Tym razem po podaniu herbaty i kanapek zaprosiła go do domu, aby pokazać sztucery myśliwskie męża, które zamierzała sprzedać.
— Niestety mąż pozostawił mi niewiele środków do życia, więc muszę znaleźć kupca, który byłby nimi zainteresowany. Miałam nadzieję, że pan, jako wojskowy, podpowie mi, jaką wartość przedstawiają.
— Z radością udzielę pani wszelkiej pomocy, pani O’Hearne.
— Bardzo uprzejmie z pana strony. Czuję, że jest pan moim przyjacielem i mogę panu całkowicie zaufać.
Nie potrafił znaleźć słów, aby odpowiedzieć. Zamiast mówić, spojrzał służalczo w duże, błękitne oczy, zniewolony jej urokiem.
— Mogę zwracać się do pana Leonie? — spytała i zaczęła płakać, zanim zdążył przytaknąć. — Leonie, czuję się taka opuszczona i samotna — westchnęła, padając mu w ramiona.
Przytulił ją do piersi, sądząc, że tylko tak zdoła ją pocieszyć. Była lekka jak lalka. Złożyła uroczą główkę na jego ramieniu, lecz kiedy próbował odtworzyć dalsze wydarzenia, wszystko zamazywało się w ekstazie. Nie pamiętał, jak dotarli do sypialni. Runęli na wielkie mosiężne łoże, gdzie na wypchanym pierzem materacu młoda wdowa dała mu przedsmak raju, na zawsze zmieniając jego dotychczasowe życie.
Dziś, wiele miesięcy później, prowadził oddział siedmiu askari — żołnierzy rekrutujących się z miejscowych plemion — i nie myślał o swoich żołnierskich obowiązkach, lecz o pięknej Verity O’Hearne. Szli tyralierą, z bagnetami zatkniętymi na karabinach, przez gęstą plantację bananów otaczającą budynki komendantury w Niombi w skwarze panującym na obszarze ryftu.
Nagle idący z lewej strony sierżant Manyoro mlasnął znacząco. Leon w jednej chwili przeniósł się z buduaru Verity do teraźniejszości i zastygł, słysząc ciche ostrzeżenie. Pozwolił, aby jego myśli odpłynęły i na chwilę zapomniał o swoich obowiązkach. Teraz wszystkie mięśnie napięły się jak rybacka żyłka wciągana przez wielkiego marlina w błękitną toń kanału Pemba. Uniósł rękę, dając żołnierzom sygnał, aby stanęli. Tyraliera askari zamarła.
Manyoro był morani Masajów, jednym z najważniejszych członków plemienia. Miał ponad sześć stóp wzrostu, był szczupły i poruszał się z gracją toreadora. Ubrany w mundur khaki oraz fez z frędzelkami i piórami, wydawał się ucieleśnieniem afrykańskiego wojownika. Czując na sobie wzrok Leona, uniósł brodę.
Leon podążył za jego wzrokiem i ujrzał sępy. Wysoko nad dachami bomy, placówki rządowej w Niombi zataczały kręgi dwa ptaki.
— Niech to szlag — mruknął cicho. Nie spodziewał się kłopotów. Główne walki toczyły się siedemdziesiąt mil na zachód, a posterunek rządowy znajdował się poza granicami obszaru tradycyjnie należącego do Nandi. Byli na terytorium Masajów. Leon otrzymał polecenie wzmocnienia kilkoma ludźmi miejscowej bomy na wypadek, gdyby starcia przeniosły się poza granice ziem Nandi. Wszystko na to wskazywało.
Dowódcą okręgu Niombi był Hugh Turvey. Leon poznał Hugh i jego żonę na balu w Klubie Osadników w Nairobi podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Turvey był zaledwie cztery lub pięć lat starszy od niego, a odpowiadał za obszar wielkości Szkocji. Zdążył wyrobić sobie opinię człowieka, na którym można polegać, który nie pozwoliłby, aby jego bome zaskoczyła banda zbuntowanych dzikusów. Niestety ptaki krążące nad domostwami stanowiły zły omen, były posłańcami śmierci.
Skinął ręką, aby askari załadowali karabiny. Zamki szczęknęły i pociski kalibru .303 znalazły się w komorze długolufowych lee-enfieldów. Jego ludzie rozproszyli się i ruszyli ostrożnie na kolejny znak.
Tylko dwa ptaki, pomyślał. Może się zabłąkały. Byłoby ich więcej, gdyby... Nagle usłyszał nad głową trzepot ciężkich skrzydeł. Zza liści bananowców wzbił się w niebo kolejny sęp. Ciało Leona przeszedł zimny dreszcz. Jeśli ptaki siedziały na ziemi, musiały na niej leżeć zwłoki.
Ponownie dał znak, aby stanęli. Wskazał palcem Manyoro i ruszył przed siebie. Masaj podążył jego śladem. Chociaż posuwał się cicho i bezszelestnie, spłoszył kolejnych ogromnych padlinożerców. Ptaki wzbijały się w powietrze pojedynczo i grupami, bijąc przy tym głośno skrzydłami, aby po chwili połączyć się z gromadą zataczającą kręgi nad budynkami.
Leon wyszedł zza ostatniego bananowca i stanął ponownie, na krawędzi placu apelowego. Pobielane ściany bomy lśniły w słońcu. Drzwi wejściowe stały otworem. Na werandzie i spieczonym glinianym klepisku walały się połamane meble i dokumenty. Boma została splądrowana.
Hugh Turvey i jego żona, Helen, leżeli rozciągnięci na ziemi. Obok nagich ciał dostrzegł zwłoki pięcioletniej dziewczynki. Otrzymała cios w pierś assegai — włócznią o szerokim ostrzu używaną przez plemię Nandi. Rozległa rana sprawiła, że małe ciało wykrwawiło się i w jasnych promieniach bielało jak sól. Dorośli zostali ukrzyżowani. W rękach i stopach tkwiły ostre drewniane paliki, które wbito w glinę.
Widać Nandi nauczyli się czegoś od misjonarzy, pomyślał z goryczą. Rozejrzał się powoli po placu, szukając śladów obecności nieprzyjaciela. Kiedy doszedł do wniosku, że Nandi odeszli, ruszył ostrożnie przez pobojowisko. Zauważył, że ciało Hugh zostało w okrutny sposób pozbawione męskości, a Helen odcięto piersi. Sępy rozszarpały rany. Szczęki obojga zabitych zostały rozwarte za pomocą drewnianych kołków. Pochylił się, aby przyjrzeć się temu z bliska.
— Czemu otworzyli im usta? — spytał w języku kisuahili, gdy sierżant stanął obok.
— Utopili ich — odparł cicho Manyoro. Dopiero wtedy spostrzegł, że na glinie pod głowami zabitych widnieje plama po wyschniętym płynie. Chwilę później zauważył, że zalepiono im nozdrza gliną. Zmusili ich do oddychania przez usta.
— Utopieni? — Potrząsnął głową, niczego nie rozumiejąc. Nagle poczuł ostrą woń moczu. — Nie!
— Tak — odrzekł Manyoro. — Nandi postępują tak z jeńcami. Oddają mocz do otwartych ust, aż pojmani utoną. Nandi to nie ludzie, to pawiany. — Masaj nie krył pogardy i wrogości.
— Chciałbym znaleźć tych, którzy to zrobili — mruknął Leon, czując, jak odraza ustępuje miejsca gniewowi.
— Znajdziemy ich. Nie odeszli daleko.
Leon odwrócił wzrok od przyprawiającej o mdłości jatki, kierując oczy na krawędź uskoku tysiąc stóp ponad nimi. Uniósł miękki kapelusz i otarł pot z czoła wierzchem dłoni, w której trzymał służbowego webleya. Z wyraźnym wysiłkiem opanował emocje i ponownie spojrzał na ziemię.
— Najpierw ich pochowamy — powiedział Manyoro. — Nie możemy zostawić ciał sępom.
Ostrożnie przeszukali zabudowania. Były opustoszałe. Ani śladu urzędników rządowych, którzy uciekli w popłochu na pierwszy sygnał nadciągających kłopotów. Później Leon wysłał Manyoro i trzech askari, aby dokładnie sprawdzili plantację bananów i zabezpieczyli zewnętrzne granice bomy.
W tym czasie udał się do mieszkania Turveyów — małej chatki za głównym budynkiem placówki. Ono także zostało dokładnie przetrząśnięte, choć Leonowi udało się znaleźć w szafie plik papierów, które przeoczyli napastnicy. Wetknął je pod pachę i wyszedł na zewnątrz. Wyciągnął paliki, którymi przybito Turveyów, a następnie usunął kołki rozwierające usta. Zauważył zakrwawione wargi i kilka wyłamanych zębów. Umoczył chusteczkę w wodzie z menażki, ocierając twarze zmarłych z krwi i moczu. Próbował ułożyć ramiona wzdłuż tułowia, lecz stężenie pośmiertne to uniemożliwiło. Później owinął ciała w prześcieradła.
Ostatnie deszcze sprawiły, że ziemia na plantacji bananowców była miękka i wilgotna. Kiedy wraz z kilkoma askari objął straż, aby zapobiec nieoczekiwanemu atakowi, czterej pozostali żołnierze wykopali szpadlami rodzinny grób.
Na krawędzi ryftu, poniżej linii nieba, stali trzej mężczyźni wsparci na dzidach. Ukryli się za małymi krzakami, balansując na jednej nodze niczym odpoczywające bociany. W dole rozciągała się szeroka równina Wielkiego Rowu Wschodniego z brązowymi połaciami trawy poprzecinanymi ciernistymi krzewami, buszem i drzewami akacjowymi. Chociaż ogromny obszar sprawiał wrażenie jałowego, znajdowały się na nim urodzajne pastwiska cenione przez Masajów, którzy przepędzali nimi swoje długorogie, garbate bydło. Po wybuchu ostatniego buntu przenieśli stada na południe, w bezpieczniejsze miejsce. Nandi cieszyli się sławą złodziei krów.
Tę część doliny pozostawiono dzikiej zwierzynie, której stada ciągnęły się aż po horyzont. Z dużej odległości widać było szare obłoki pyłu, który wzbijały stada zebr umykających płochliwie przed niewidocznym zagrożeniem. Gnu i bawoły przypominały ciemniejsze plamy na złocistym krajobrazie. Wysokie szyje żyraf sterczały wysoko niczym słupy telegraficzne ponad płaskimi wierzchołkami akacji, a antylopy mieniły się jak ulotne kremowe plamki, tańczące i lśniące w skwarze dnia. Tu i ówdzie pomiędzy mniejszymi zwierzętami kroczyły dostojnie olbrzymy przypominające czarną wulkaniczną skałę, niczym ogromne transatlantyki przedzierające się przez ławice sardynek. Były to ogromne gruboskórne słonie i nosorożce.
Widok ten, pierwotny i wzbudzający zachwyt, trzem obserwującym go wojownikom wydawał się pospolity. Skupili uwagę na małej grupce budynków leżących poniżej. Budynki rządowej bomy otaczał krąg zieleni, a u stóp muru okalającego plac płynęło źródło.
Najstarszy z trójki nosił kilt z lamparcich ogonów i nakrycie głowy z tego samego czarnego, nakrapianego złotymi plamami futra. Był to uroczysty strój czarownika plemienia Nandi. Mężczyzna zwał się Arap Samoei i od dziesięciu lat stał na czele powstania przeciw białym najeźdźcom i ich piekielnym machinom, które groziły zbezczeszczeniem świętych ziem należących do jego ludu. Ciała i twarze Nandi zdobiły barwy wojenne. Obszar wokół oczu pomalowali czerwoną ochrą. Pasy tego samego koloru zdobiły nosy i policzki. Nagie piersi pokrywało wapno palone, tworząc wzór jak na upierzeniu perlicy sępiej. Kilty sporządzono ze skór gazeli, a pióropusze — z futra małp i żenet.
— Mzungu i jego masajskie psy wpadli w pułapkę — zawyrokował Arap Samoei. — Miałem nadzieję, że będzie ich więcej, lecz siedmiu Masajów i jeden mzungu to i tak dobra zdobycz.
— Co robią? — zapytał stojący obok wódz Nandi, osłaniając oczy i spoglądając w dół stromego zbocza.
— Kopią dół, aby pochować białe ścierwo, które pozostawiliśmy — odrzekł Samoei.
— Mamy wymierzyć w nich nasze dzidy? — spytał trzeci z wojowników.
— Tak — odpowiedział czarownik. — Mzungu zostawcie mnie. Chcę osobiście odciąć mu jaja. Przyrządzę z nich potężną miksturę. — Mówiąc to, dotknął rękojeści pangi zwisającej u pasa z lamparciej skóry. Był to krótki nóż o ciężkim ostrzu, ulubiona krótka broń Nandi. — Chcę słyszeć, jak kwiczy niczym guziec w paszczy lamparta, gdy będę go pozbawiał męskości. Im głośniej będzie wył, tym silniejsze otrzymamy lekarstwo. — Odwrócił się i podszedł do wierzchołka góry, aby wyjrzeć na otwartą przestrzeń, która się za nim rozciągała. W niskiej trawie cierpliwie przykucnęli wojownicy, jeden szereg za drugim. Kiedy Samoei uniósł zaciśniętą pięść, czekający na sygnał impi skoczyli na równe nogi, nie wydając żadnego dźwięku, który mógłby ostrzec tropioną zwierzynę.
— Owoce dojrzały! — zawołał Samoei.
— Trzeba je ściąć! — odkrzyknęli chórem wojownicy.
— Do żniw!
Grób był gotowy i czekał, by złożono w nim nieboszczyków. Leon skinął Manyoro, który wydał ciche polecenie swoim ludziom. Dwaj z nich wskoczyli do dołu, a pozostali podali im owinięte w prześcieradła zwłoki. Ułożyli obok siebie dwa dziwaczne kształty, a pomiędzy nimi mniejszy. Żałosna mała grupka, którą na wieki zjednoczyła śmierć.
Leon ściągnął kapelusz i przyklęknął nad krawędzią. Manyoro nakazał gromadce swoich, aby stanęli za nim na pochyłości. Porucznik zaczął recytować słowa modlitwy. Choć askari nie rozumieli wypowiadanych słów, wiedzieli, jakie miały znaczenie, słyszeli bowiem, jak biali wypowiadali je nad wieloma grobami.
— Bo Twoje jest królestwo, potęga i chwała na wieki. Amen! — Leon skończył modlitwę i zaczął się podnosić, lecz zanim zdążył się wyprostować, upalne afrykańskie powietrze przeszył ogłuszający jazgot i wycie. Sięgnął do rękojeści rewolweru spoczywającego w kaburze przy pasie i szybko rozejrzał się wokół siebie.
Z gęstwiny bananowców wyskakiwali lśniący od potu tubylcy. Nandi nadciągali ze wszystkich stron, tańcząc, podskakując i groźnie wymachując dzidami. Promienie słońca lśniły w ostrzach włóczni i pang. Napastnicy uderzali drewnianym pałkami w tarcze pokryte niewyprawioną skórą, podskakując wysoko i biegnąc w kierunku małej gromadki żołnierzy.
— Do mnie! —krzyknął Leon – Wszyscy do mnie! Ładuj broń!
Askari zareagowali z wyuczoną dokładności, w mgnieniu oka formując zwarty krąg, z karabinami gotowymi do strzału i bagnetami skierowanymi na zewnątrz. Leon szybko ocenił sytuację i stwierdził, że jego oddział został niemal całkowicie otoczony, tylko do głównego budynku bomy prowadziło wąskie przejście. Nandi musieli się rozdzielić, aby ich okrążyć, dzięki czemu w ich szeregach powstał wąski korytarz.
— Ognia! — zawołał Leon. Odgłos wystrzału zagłuszyły krzyki i walenie pałkami o tarcze. Zauważył, że upadł tylko jeden Nandi, wódz noszący ozdobę ze skóry gerezy. Głowa odskoczyła mu do tyłu, trafiona ciężką ołowianą kulą, i eksplodowała w chmurze krwi. Leon wiedział, kto oddał strzał. Manyoro miał wyjątkowo celne oko.
Impet ataku osłabł, gdy wódz runął na ziemię, lecz wściekły okrzyk stojącego z tyłu czarownika spowodował, że napastnicy pokonali obawy i ponownie ruszyli. Leon pomyślał, że czarownik jest przypuszczalnie niesławnym przywódcą powstania, samym Arapem Samoei. Oddał w jego kierunku dwa strzały, lecz dzieliło ich ponad pięćdziesiąt kroków, a mający krótką lufę webley był celny na niewielkie odległości. Żadna z kul go nie trafiła.
— Za mną! — krzyknął ponownie. — W zwartym szyku! — Ruszył pędem przez wąską szczelinę w szeregach Nandi, kierując się w stronę głównego budynku. Mała gromadka postaci w mundurach khaki niemal zdołała się przebić, lecz Nandi zaatakowali ponownie, odcinając im drogę. Zaczęła się walka wręcz.
— Wziąć ich na bagnety! — wrzasnął, strzelając z webleya wykrzywioną twarz napastnika, który stanął mu na drodze. Manyoro zatopił długi błyszczący bagnet w piersi Nandi i przeskoczył przez ciało, wyciągając ostrze. Leon biegł tuż za nim. Zanim przedarli się przez atakujących i dotarli na stopnie werandy, zabili trzech kolejnych ciosami bagnetów i strzałami z pistoletu. Z całego oddziału pozostali tylko oni dwaj. Inni leżeli na ziemi, podziurawieni dzidami.
Leon, sadząc po trzy stopnie, wpadł do głównego pomieszczenia przed otwarte drzwi. Manyoro zatrzasnął je za nim. Podbiegli do okien i zaczęli strzelać do napastników. Ogień był tak skuteczny, że po kilku chwilach stopnie zatarasowały ciała zabitych. Pozostali czmychnęli w popłochu, rozbiegając się po plantacji.
Porucznik stanął w oknie, przeładowując pistolet i obserwując uciekających.
— Ile macie amunicji, sierżancie?! — zawołał w kierunku Manyoro opartego o ścianę przy drugim oknie.
Rękaw tuniki Manyoro rozcięła panga, lecz krwi leciało niewiele i Manyoro zignorował ranę.
— Zostały mi tylko dwie kule, bwana — odparł. — Naboje są tam. — Wskazał za okno na bandoliery zabitych askari leżących na placu apelowym w otoczeniu półnagich Nandi, których ze sobą zabrali w zaświaty.
— Musimy po nie pójść, zanim Nandi się przegrupują — powiedział Leon.
Manyoro zatrzasnął zamek karabinu i oparł broń o parapet.
Leon wsunął pistolet do kabury i zamarł w drzwiach. Stali ramię przy ramieniu, zbierając siły. Manyoro spojrzał na niego, a Leon odpowiedział uśmiechem. Cieszył się, że ma przy sobie wysokiego Masaja. Byli nierozłączni od czasu, gdy Leon przyjechał z Anglii i wstąpił do regimentu. Chociaż przebywał w Afryce niewiele dłużej niż rok, już łączyła go z Manyoro silna więź.
— Jesteście gotowi, sierżancie? — zapytał.
— Tak, bwana!
— Naprzód, strzelcy! — wydał okrzyk wojenny regimentu i skoczył przez drzwi. Wypadli na dziedziniec równocześnie. Stopnie były śliskie od krwi i zagrodzone ciałami, więc porucznik przeskoczył niski murek i ruszył pędem przed siebie. Podbiegł do najbliższego martwego askari i przyklęknął. Pospiesznie zarzucił na ramię ciężki pas z nabojami, a następnie skoczył na równe nogi i ruszył do następnego trupa. Zanim do niego dotarł, ze skraju plantacji bananów dobiegł gniewny szmer. Zignorował go i pochylił się nad kolejnym żołnierzem. Podniósł wzrok dopiero wówczas, gdy zarzucił na ramię drugi bandolier. Ruszył pędem na widok Nandi, którzy ponownie wyskoczyli na plac.
— Szybko do środka! — krzyknął do Manyoro, podobnie jak on obwieszonego pasami z amunicją. Leon zatrzymał się, aby chwycić karabin zabitego askari, i popędził w kierunku werandy. Gdy dotarł na miejsce, obejrzał się przez ramię. Manyoro był kilka stóp za nim. Od pierwszych wojowników Nandi, biegnących szybko w ich stronę, dzieliła go odległość pięćdziesięciu kroków. — Ledwo zdążymy — mruknął do siebie, lecz w tej samej chwili spostrzegł, że jeden z napastników zdejmuje z ramienia ciężki łuk używany do polowań na słonie. Poczuł zimny dreszcz na plecach. Nandi byli świetnymi łucznikami. — Cholera, biegnij! — krzyknął do Manyoro, widząc, że Nandi sięga po długą strzałę i przyciąga cięciwę do policzka. Strzała poszybowała w powietrze. — Uważaj! — wrzasnął, lecz nadaremnie. Mógł jedynie obserwować, jak pocisk mknie w kierunku nieosłoniętych pleców Manyoro. — Boże, błagam — jęknął cicho. — Błagam. — Przez chwilę myślał, że stromo opadająca strzała przeleci obok, lecz później zrozumiał, że trafi w cel. Cofnął się w stronę Manyoro i zamarł w bezruchu, bezradnie obserwując bieg zdarzeń. Manyoro zasłaniał mu widok, ale usłyszał charakterystyczny odgłos towarzyszący przebijaniu ciała przez żelazo i ujrzał, jak sierżant pada na ziemię. Grot zarył się głęboko w tylnej części uda. Manyoro próbował zrobić kolejny krok, lecz przeszkodziła mu w tym rana. Leon ściągnął bandolier z ramienia i przerzucił go wraz z karabinem przez murek do wnętrza bomy, a następnie ruszył pędem po towarzysza. Manyoro kuśtykał w jego stronę na zdrowej nodze, powłócząc drugą. Drzewce strzały drgało w powietrzu. Leon wzdrygnął się, słysząc świst kolejnego pocisku, który przeleciał w odległości dłoni od jego ucha, by uderzyć w ścianę werandy.
Chwycił sierżanta pod pachę, a następnie popędzili w kierunku zabudowań. Zdumiało go, że Masaj, choć bardzo wysoki, jest niezwykle lekki. Leon ważył ze dwadzieścia funtów więcej. Dobiegł do murku i przerzucił przez niego Manyoro, pozwalając, by Masaj osunął się bezwładnie po drugiej stronie. Gdy sam przeskakiwał przeszkodę, usłyszał świst strzał, lecz je zignorował. Ujął sierżanta pod pachy i wciągnął do chaty.
Opuścił Manyoro na podłogę i sięgnął po karabin, który zabrał zabitemu askari. Odwrócił się do drzwi, załadował broń i powalił trupem wdrapującego się na murek Nandi. Szybko przeładował i oddał kolejny strzał. Kiedy magazynek był pusty, zatrzasnął drzwi. Chociaż wykonano je z ciężkich mahoniowych desek, a framuga była mocno osadzona w grubych ścianach, zadrżały, gdy z drugiej strony naparli na nie wojownicy Nandi. Leon wyciągnął pistolet i strzelił dwukrotnie, mierząc między deski. Z werandy doleciał jęk bólu. Czekał na kolejny atak, lecz usłyszał jedynie ciche szepty i tupot stóp. Nagle pomalowana barwami wojennymi twarz mignęła w oknie. Leon wycelował, lecz zanim nacisnął spust, za jego plecami rozległ się strzał. Głowa Nandi zniknęła.
Odwrócił się i zobaczył, że Manyoro podpełzł do karabinu, ustawionego obok drugiego okna. Oparł się na parapecie i stanął na zdrowej nodze. Kiedy strzelił ponownie, Leon usłyszał głuchy odgłos kuli przeszywającej ciało i kolejny Nandi osunął się na werandę.
— Morani! Dzielny wojownik! — pochwalił. Słysząc te słowa, Manyoro wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Nie zrzucaj na mnie całej roboty, bwana. Stań przy tamtym oknie!
Leon wetknął rewolwer do kabury, podniósł karabin i załadował broń. Dwa magazynki, dziesięć strzałów. Lee-enfield świetnie leżał w dłoniach i był bardzo łubiany przez żołnierzy.
Zaczął strzelać przez okno. Razem z Manyoro zasypali plac apelowy gradem pocisków, zmuszając Nandi do ukrycia się za drzewami. Manyoro oparł się o ścianę i powoli osunął na podłogę, wyciągając nogi przed siebie. Ułożył ranne udo tak, by drzewce strzały nie dotykało desek.
Leon spojrzał na plac i upewniwszy się, że nie został na nim żaden Nandi, odszedł od okna, zbliżając się do sierżanta. Przyklęknął i ostrożnie ujął drzewce. Manyoro się wykrzywił. Porucznik pociągnął drzewce, lecz żelazny grot nawet nie drgnął. Chociaż Manyoro milczał, na jego twarzy pojawił się pot, który po chwili zaczął kapać na bluzę.
— Nie mogę jej wyciągnąć. Odłamię drzewce i przewiążę ranę — wyjaśnił.
Manyoro patrzył na niego dłuższą chwilę, a następnie uśmiechnął się, odsłaniając duże, równe białe zęby. W małżowinach uszu przedziurawionych w dzieciństwie tkwiły wykonane z kości słoniowej krążki; ozdoba ta nadawała jego twarzy szelmowski, figlarny wygląd.
— Naprzód, strzelcy! — powiedział Manyoro, małpując ulubioną minę Leona, która w obecnych okolicznościach była tak groteskowa, że porucznik zachichotał, jednocześnie odłamując drzewce powyżej krwawiącej rany. Manyoro zamknął oczy, lecz nawet nie jęknął.
Leon znalazł opatrunek w chlebaku zabranym askari i zabandażował ranę. Następnie odchylił się, aby ocenić swoje dzieło. Odpiął manierkę od pasa, odkręcił i pociągnął spory łyk, a później podał ją Manyoro. Masaj się zawahał. Askari nie pili wody z manierek oficerów. Leon wcisnął mu ją do rąk.
— Cholera, pij — powiedział. — To rozkaz!
Manyoro odchylił głowę i uniósł naczynie. Wlał wodę do ust, nie dotykając gwintu wargami. Grdyka poruszyła się, gdy pociągnął trzy łyki. Mocno zakręcił manierkę i oddał Leonowi.
— Słodka jak miód — rzekł z zadowoleniem.
— Wyjdziemy, gdy tylko zapadnie zmrok — powiedział Leon.
Manyoro zastanowił się nad jego słowami.
— Dokąd chcesz pójść?
— Tam, skąd przyszliśmy — odrzekł porucznik, podkreślając liczbę mnogą. — Musimy dotrzeć do torów kolejowych.
Sierżant zachichotał.
— Co cię tak rozbawiło, morani? — spytał Leon.
— To prawie dwa dni drogi — przypomniał mu Masaj, potrząsając z rozbawieniem głową. Dotknął wymownie obandażowanej nogi. — Pójdziesz sam, bwana.
— Myślisz, że cię zostawię, Manyoro? Wiesz, że byłoby to rażące pogwałcenie... — Przerwał, widząc ruch za oknem. Podniósł karabin i oddał trzy strzały w kierunku placu. Kula musiała dosięgnąć celu, ponieważ usłyszał odgłos uderzenia, po którym nastąpił jęk bólu i ryk gniewu. — Pawiany! Pawiani pomiot! — warknął. Wypowiedzenie tej zniewagi w języku kisuahili sprawiło mu przyjemność. Położył karabin na kolanach i załadował. — Będę cię niósł — rzekł, nie podnosząc wzroku.
— Przez dwa dni, bwana? Mając na karku całe plemię Nandi? — zapytał z szelmowskim uśmiechem. — Czy to właśnie chciałeś powiedzieć?
— Czy mądry i dowcipny sierżant ma lepszy plan? — spytał zaczepnie Leon.
— Dwa dni! — rzekł z podziwem Manyoro. — Powinienem był nazwać cię „koniem”.
— Przemów, mędrcze. Oświeć mnie — powiedział po chwili milczenia Leon.
— Nie jesteśmy na ziemiach Nandi — odrzekł po chwili milczenia Manyoro. — To pastwiska mojego ludu. Te parszywe kundle weszły na terytorium Masajów.
Leon skinął głową, chociaż na jego mapach wojskowych nie zaznaczono tych granic, nie wspomniano o nich również w rozkazach. Przełożeni Leona przypuszczalnie nie znali dokładnej mapy ziem plemiennych, lecz Leon odbył z Manyoro wiele pieszych patrolów przed wybuchem ostatniego powstania.
— Wiem, już mi to tłumaczyłeś. Przedstaw lepszy plan, Manyoro.
— Jeśli wyruszysz w stronę torów kolejowych...
— Jeśli wyruszymy w tamtą stronę.
Manyoro lekko skinął głową na znak zgody.
— Jeśli wyruszymy w stronę torów, wejdziemy na ziemie Nandi, a wówczas nabiorą śmiałości i będą nas dręczyć jak stado hien. Gdy jednak skierujemy się ku dolinie... — wskazał brodą na południe — ...zapuścimy się głębiej na terytorium Masajów. Jeśli Nandi zaczną nas ścigać, każdy krok napełni lękiem ich wnętrzności. Nie odważą się długo iść naszym śladem.
Leon zastanowił się chwilę i pokręcił głową.
— Na południe stąd rozciągają się pustkowia. Musisz trafić do lekarza, w przeciwnym razie wda się gangrena i stracisz nogę.
— Na południe stąd, w odległości niecałego dnia marszu, leży manyatta mojej matki — wyjaśnił Manyoro.
Leon spojrzał na niego ze zdumieniem. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Manyoro może mieć rodziców.
— Nie usłyszałeś, co powiedziałem — rzekł, gdy otrząsnął się z szoku. — Potrzebujesz opieki lekarskiej, kogoś, kto wyciągnie tę strzałę.
— Moja matka jest najlepszym lekarzem w kraju Masajów. Jej mądrość znają wszyscy od oceanu po wielkie jeziora. Ocaliła życie setek naszych morani, ugodzonych dzidą i strzałą lub poranionych przez lwa. Ma leki, o których nie śniło się nawet waszym białym lekarzom w Nairobi. — Manyoro oparł się plecami o ścianę. Jego skóra poszarzała, a woń potu nabrała zjełczej woni. Patrzyli na siebie przez chwilę.
— Dobrze. — Leon skinął głową. — Ruszymy na południe, w głąb doliny. Opuścimy bomę o zmierzchu, przed wschodem księżyca.
Manyoro podniósł głowę, wdychając parne powietrze jak pies tropiący zwierzynę, który wyczuł daleką woń.
— Nie, bwana. Jeśli mamy wyruszyć, musimy zrobić to teraz. Czujesz to co ja?
— Dym — szepnął Leon. — Te świnie chcą nas wykurzyć. — Wyjrzał przez okno. Plac przed bomą był pusty, lecz wiedzieli, że nieprzyjaciel nie zaatakuje ponownie z tamtej strony. W tylnej ścianie budynku nie było okien. Nadejdą z tamtej strony. Przyjrzał się liściom najbliższego bananowca, szeleszczącym na lekkim wietrze. — Wieje ze wschodu — szepnął. — To dobrze. — Spojrzał na Manyoro. — Zabierzemy niewiele, trzeba będzie zostawić karabiny i bandoliery. Weźmiemy bagnety i po manierce wody. Nic więcej. — Mówiąc to, sięgnął po chlebaki, które zabrali zabitym. Związał trzy paski, tworząc pętlę, którą przełożył przez głowę i zarzucił na prawe ramię tak, że koniec zwisał poniżej lewego biodra. Następnie przelał wodę zabitych do manierek swojej i Manyoro. — Wypijemy to, czego nie zdołamy zabrać.
Wykończyli resztkę zapasów wody.
— Wstawajcie, sierżancie. — Wsunął rękę pod pachę Manyoro i pomógł mu wstać. Sierżant balansował na zdrowej kończynie, przywiązując do pasa manierkę i bagnet. Nagle usłyszeli głośne uderzenie na krytym strzechą dachu. — Pochodnie! — krzyknął Leon. — Weszli od tyłu na dach. Rzucają płonące głownie na słomę. — Usłyszeli kolejny stuk i pokój wypełniła silna woń dymu. — Pora ruszać — mruknął, gdy smuga ciemnego dymu zaczęła wpływać przez okno, a następnie przesunęła się w poprzek placu, ku linii drzew. Usłyszeli dalekie monotonne śpiewy i radosne okrzyki Nandi, gdy dym stał się tak gęsty, że sięgali wzrokiem nie dalej niż na odległość wyciągniętego ramienia. Trzask płomieni przerodził się w głośny huk, który stłumił głosy Nandi. Dym był gorący i duszący. Leon oderwał rękaw koszuli i podał go Manyoro. — Zasłoń twarz! — polecił, zakrywając chusteczką nos i usta. Później pomógł Manyoro wyjść przez otwór okienny i ruszył za nim.
Manyoro pochylił się do przodu i skoczył przed siebie. Przywarli do muru. Leon rozglądał się wokół, gdy przesuwali się w róg werandy. Zeskoczyli na drugą stronę i przystanęli na chwilę, aby rozejrzeć się w gęstych obłokach dymu. Wokół wirowały iskry, parząc odsłoniętą skórę nóg i ramion. Pobiegli przed siebie tak szybko, jak tylko Manyoro mógł kuśtykać na jednej nodze. Leon wyczuł za plecami lekki wietrzyk. Krztusili się dymem, a oczy piekły ich i łzawiły. Tłumili kaszel, zasłaniając usta tkaniną. Nagle nieoczekiwanie znaleźli się wśród drzew.
Dym nie przestawał gęstnieć. Szli przed siebie z bagnetami w rękach, bo wróg w każdej chwili mógł zaatakować. Leon zauważył, że Manyoro opada z sił. Wędrowali w szaleńczym tempie, którego nie mógł wytrzymać ranny Manyoro. Teraz opierał się całym ciężarem na ramieniu Leona.
— Nie możemy stawać, dopóki się nie oddalimy — szepnął.
— Mogę biec na jednej nodze tak szybko, jak ty na dwóch — wysapał Manyoro.
— Chcesz się założyć o sto szylingów, samochwale? — Zanim sierżant zdążył odpowiedzieć, Leon chwycił go ostrzegawczo za ramię. Stanęli, nasłuchując i próbując przeniknąć wzrokiem dym. Dziwny odgłos rozległ się ponownie. Przed nimi ktoś zakrztusił się dymem. Leon zdjął dłoń z ramienia Manyoro i szepnął bezgłośnie: — Poczekaj tu.
Przykucnął i ruszył przed siebie z bagnetem w dłoni. Nigdy wcześniej nie zakłuł człowieka, lecz w szkole ich tego uczono. Nagle wyrosła przed nim ludzka postać. Leon skoczył i uderzył rękojeścią bagnetu w bok głowy z taką siłą, że tamten upadł na kolana. Zacisnął ramię wokół szyi Nandi, aby go uciszyć. Okazało się, że wojownik wysmarował ciało oliwą z palmy. Był śliski jak ryba i stawiał gwałtowny opór. Prawie udało mu się wywinąć, lecz Leon wbił mu bagnet pod żebra. Był zdumiony, jak łatwo stal przeszyła ciało.
Nandi zdwoił wysiłki, próbując krzyknąć, lecz Leon trzymał go za gardło, tłumiąc wszelkie odgłosy. Gwałtowna szamotanina umierającego sprawiła, że ostrze poruszało się w piersi. Leon obracał nim i wbijał stal coraz głębiej. Nagle ciało Nandi konwulsyjnie drgnęło i z ust trysnęła mu ciemna krew. Leon poczuł na twarzy drobne kropelki, a ramiona miał całe uwalane na czerwono. Nandi drgnął ostatni raz i zwiotczał.
Leon trzymał go jeszcze chwilę, aby upewnić się, że nie żyje, a następnie odepchnął i wrócił chwiejnym krokiem do Manyoro.
— Chodź — wychrypiał. Ponownie ruszyli naprzód. Manyoro szedł wsparty na jego ramieniu, potykając się i kołysząc.
Nagle ziemia się osunęła i obaj zaczęli spadać po stromym, błotnistym zboczu, aż wylądowali na brzegu płytkiego strumienia. Dym nieco osłabł. Z uczuciem ulgi porucznik zauważył, że posuwają się we właściwym kierunku. Dotarli do płynącego na południe strumienia, który miał źródło przy bomie.
Leon przyklęknął w wodzie i obmył twarz, chłodząc podrażnione oczy i zmywając z rąk krew Nandi. Zaczął chciwie pić. Zakrztusił się i wypluł ostatni łyk, krtań podrażnił mu dym. Usłyszał dolatujące z oddali głosy. Odczekał kilka minut, aby odzyskać siły i upewnić się, że nikt nie idzie ich śladem, a następnie przeszedł na płyciznę, gdzie przykucnął Manyoro.
— Pokaż. — Usiadł obok sierżanta, kładąc jego nogę na swoich kolanach. Opatrunek był uwalany wodą i błotem. Porucznik rozwinął bandaże i stwierdził, że wysiłek związany z ucieczką jedynie powiększył ranę. Udo Manyoro bardzo spuchło, a ciało wokół rany, z której sterczało złamane drzewce, było sine i zaognione. Z rany płynęła krew. — Śliczna — mruknął, delikatnie obmacując kończynę powyżej kolana. Manyoro nie zaprotestował, choć jego źrenice rozszerzyły się z bólu, gdy Leon dotknął czegoś pod skórą. — Co my tu mamy? — Gwizdnął cicho. W mięśniu uda Manyoro, powyżej kolana, tuż pod skórą tkwiło obce ciało. Zbadał je palcem, wywołując grymas bólu na twarzy sierżanta. — To czubek strzały — rzekł po angielsku, a następnie dodał w języku kisuahili: — Strzała przeszła niemal na wylot. — Niewyobrażalne cierpienie malujące się na twarzy Manyoro sparaliżowało Leona. Spojrzał w niebo. Wieczorny wiatr rozproszył dym, odsłaniając zachodnią krawędź skarpy oświetloną ognistoczerwonymi promieniami zachodzącego słońca. — Udało nam się wymknąć. Wkrótce zapadnie zmrok — powiedział, nie patrząc w oczy Manyoro. — Możesz odpocząć, dopóki się nie ściemni. Będziesz potrzebował sił. Czeka nas długa noc. — Oczy nadal go piekły od dymu. Mocno zacisnął powieki, lecz po chwili je otworzył. Usłyszał głosy nadciągające od strony bomy.
— Znaleźli nasze ślady — wyszeptał Manyoro. Przykucnęli przy brzegu strumienia. Nandi nawoływali się cicho wśród bananowców niczym tropiciele podążający za krwawym tropem. Leon zrozumiał, że jego optymizm był nieuzasadniony. Prześladowcy szli za śladami jego butów. Zwiększony ciężar sprawiał, że podeszwy odciskały się wyraźnie w miękkiej ziemi. Nad strumieniem nie mieli się gdzie ukryć, więc wyciągnął bagnet zza pasa i położył się tuż przy brzegu. Gdyby tropiciele spojrzeli w dół i ich zauważyli, byłby wystarczająco blisko, aby się na nich rzucić. Gdyby Nandi nie było wielu, uciszyłby ich, zanim wznieciliby alarm i ściągnęli im na kark pozostałych. Głosy przybliżyły się jeszcze bardziej. Leon miał wrażenie, że prześladowcy dotarli do brzegu strumienia. Zebrał siły, lecz w tej samej chwili od strony bomy dały się słyszeć krzyki. Tropiciele wrócili pospiesznie tam, skąd przybyli.
Ruszył wzdłuż brzegu do Manyoro.
— To ostatnia chukka w tej rozgrywce — powiedział, poprawiając mu opatrunek.
— Czemu wrócili?
— Myślę, że znaleźli tego, którego zabiłem. Nie sądzę, aby zbytnio opóźniło to pościg. Wrócą niebawem.
Podniósł Manyoro, obejmując go prawym ramieniem, i na wpół poniósł, na wpół pociągnął na przeciwległy brzeg strumienia.
Chwila odpoczynku przy strumieniu nie poprawiła stanu Manyoro. Brak ruchu sprawił, że mięśnie wokół rany zesztywniały. Kiedy Masaj próbował się oprzeć na rannej nodze, ta zadrżała i byłby upadł, gdyby Leon go nie podtrzymał.
— Od tej pory możesz nazywać mnie koniem — rzekł, biorąc go na plecy. Manyoro jęknął z bólu, gdy ranna noga zakołysała się i ugięła w kolanie, ale po chwili zacisnął zęby i nie wydał więcej żadnego dźwięku. Leon dopasował pas tak, by Manyoro mógł się na nim oprzeć, wysuwając nogi na zewnątrz jak małpa siedząca na słupie. Leon ujął je niczym rączki taczki, aby zapobiec niepotrzebnemu ruchowi rannej kończyny, i ruszył do podnóża skarpy. Kiedy znaleźli się w buszu, zasłona dymu, która ich wcześniej otaczała, zamieniła się w jasnoszare pasma. Słońce stało nisko, balansując na wierzchołku skarpy niczym ognista kula. Ciemności zaczęły gęstnieć.
— Piętnaście minut — wyszeptał chrapliwie. — Tylko tyle potrzebujemy. — Dotarli do krzaków rosnących wzdłuż podnóża skarpy. Zarośla były gęste i dostarczały im pewnej osłony. Pofałdowany obszar zapewniał dodatkową ochronę, gdyż nie można było daleko sięgnąć wzrokiem. Mając instynkt i wzrok myśliwego, Leon wykorzystywał ukształtowanie terenu, tak by chroniło ich przed przepatrującymi okolicę Nandi. Wydawało się, że umknęli pościgowi, lecz było jeszcze zbyt wcześnie, aby zyskać pewność. Osunął się na kolana, a następnie delikatnie przekręcił na bok, aby oszczędzić Manyoro zbędnych wstrząsów. Przez jakiś czas żaden z nich się nie poruszył ani nie wypowiedział słowa. Później Leon powoli usiadł i poluzował pas, aby Manyoro mógł wyprostować ranną nogę. Odkręcił manierkę i podał towarzyszowi. Kiedy się napili, wstał i rozprostował mięśnie. Wszystkie ścięgna oraz mięśnie nóg i grzbietu błagały o odpoczynek. — To zaledwie początek — rzekł ponuro. — Odpoczniemy dopiero jutro rano.
Zamknął oczy, lecz otworzył je ponownie, czując bolesny skurcz łydki. Usiadł, energicznie masując nogę.
Manyoro dotknął jego ramienia.
— Podziwiam cię, bwana. Jesteś człowiekiem z żelaza, nie jesteś też głupi. Wielką głupotą byłoby, gdybyśmy tu obaj zginęli. Zostaw mi pistolet i idź. Zostanę i zabiję Nandi, którzy nadejdą.
— Ty skomlący sukinsynu! — warknął Leon. — Biadolisz jak baba! Jeszcze nie zaczęliśmy na dobre, a ty już chcesz skapitulować. Właź mi na plecy, zanim splunę na miejsce, w którym leżysz. — Wiedział, że jego gniew jest przesadzony, lecz wszystko go bolało, a poza tym się bał.
Tym razem Manyoro potrzebował więcej czasu, aby usadowić się w pętli. Po przejściu stu kroków Leon poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. I kto jest skomlącym sukinsynem, Courtney? — pomyślał. Z trudem zapanował nad bólem i po chwili poczuł, jak nogi odzyskują siłę. Szedł wolno, zmuszając się do ciągłego ruchu. Jeszcze jeden krok. Tylko jeden. A teraz kolejny. I jeszcze jeden.
Wiedział, że gdyby się zatrzymał, aby odpocząć, nigdy by się nie podniósł, toteż szedł, aż na niebie ukazał się księżyc stojący wysoko ponad wschodnią ścianą ryftu. Obserwował, jak dostojnie sunie po niebie księżyc, który wyznaczał upływ kolejnych godzin równie wyraźnie jak dźwięk dzwonka. Leon wiedział, że żyje, bo czuł gorączkę ogarniającą jego spocone ciało.
Kiedy księżyc zaczął zachodzić za wysoką czarną ścianę zachodniej skarpy znajdującej się po ich prawej stronie, pod drzewami ukazały się dziwaczne cienie. Umysł zaczął płatać mu figle. Raz usłyszał ryk lwa w wysokiej trawie. Wyciągnął webleya z kabury, lecz zanim zdążył wycelować, lew zamienił się w kopiec termitów. Zachichotał niepewnie.
— Głupcze! Następnym razem ujrzysz elfy i gnomy — powiedział na głos.
Wlókł się z rewolwerem w dłoni, obserwując, jak zjawy ukazują się przed nim i znikają. Kiedy księżyc zawisł w połowie nieboskłonu, opuściły go resztki sił jak woda przeciekająca przez palce złożonych dłoni. Zatoczył się i omal nie upadł. Z ogromnym wysiłkiem zapanował nad nogami i odzyskał równowagę. Stał w szerokim rozkroku, zwiesiwszy głowę. Był u kresu wytrzymałości i zdawał sobie z tego sprawę.
Poczuł, że Manyoro poruszył się na jego plecach, a później nieoczekiwanie zaczął śpiewać. Początkowo nie mógł rozpoznać słów, ponieważ głos Masaja był świszczący, cichy jak poranny wiatr w trawach sawanny. Później otępiały zmęczeniem umysł powtórzył jak echo słowa Pieśni lwa. Leon słabo znał język maa, którym posługiwali się Masajowie. Manyoro nauczył go kilku słów. Była to mowa skomplikowana, pełna subtelnych odcieni, niepodobna do innych, lecz Manyoro był cierpliwym nauczycielem, a Leon miał talent do języków.
Młodzi masajscy morani uczyli się Pieśni lwa przed obrzędem obrzezania. Poddawani inicjacji, wykonywali taniec na sztywnych nogach, kołysząc się w powietrzu tak lekko jak stado ptaków unoszące się do lotu. Ubrani w czerwone, przypominające togę shuki, rozpościerali poły niczym skrzydła.
Jesteśmy młodymi lwami.
Ziemia drży, gdy ryczymy.
Dzidy to nasze kły.
Włócznie to nasze pazury.
Strzeżcie się nas, dzikie zwierzęta.
Strzeż się nas, nieznajomy.
Odwróćcie oczy od naszych twarzy, kobiety.
Jesteśmy braćmi, których napełnia duma lwa.
Jesteśmy młodymi lwami.
Jesteśmy Masajami.
Masajowie nucili tę pieśń, gdy wyprawiali się po cudze bydło i kobiety pomniejszych plemion. Intonowali ją, kiedy aby dowieść swojego męstwa, szli polować na lwy, uzbrojeni jedynie w assegai. Jej słowa dodawały im odwagi do walki. Pieśń lwa była wojennym zawołaniem Masajów. Manyoro ponownie zaczął śpiewać, a Leon przyłączył się do niego, mrucząc pod nosem, kiedy nie pamiętał słów. Masaj ścisnął jego ramię i szepnął:
— Śpiewaj! Jesteś jednym z nas. Masz serce lwa i siłę wielkiego czarnego konia. Masz odwagę i serce Masaja. Śpiewaj!
Wlekli się na południe. Nogi Leona poruszały się w takt hipnotyzującej pieśni. Myśli dziko wirowały, plącząc rzeczywistość z fantazją. Poczuł, że siedzący mu na plecach Masaj stracił przytomność. Potknął się, lecz w tej samej chwili zauważył, że nie jest sam. Z ciemności wyłoniły się kochane, dobrze znane twarze. Ujrzał ojca i czterech braci, zachęcających go, aby szedł dalej. Kiedy podszedł, cofnęli się, a głosy osłabły. Każdy powolny, ciężki krok odbijał się echem we wnętrzu czaszki. Bywało, że nie słyszał nic prócz głuchego dudnienia. Kiedy indziej otaczały go miriady krzyczących i zawodzących głosów, słyszał muzykę bębnów i skrzypiec. Próbował zignorować kakofonię dźwięków, która pchała go na granicę obłędu.
— Zostawcie mnie! — krzyknął, by odpędzić zjawy. — Pozwólcie przejść! — Widma odpłynęły, a on szedł dalej, aż nad szczytem urwiska ukazała się krawędź tarczy wschodzącego słońca. Nagle nogi się pod nim ugięły i upadł, jakby ktoś trafił go w głowę.
Obudził się, czując na plecach żar słońca, lecz gdy próbował się podnieść, dostał zawrotów głowy. Nie pamiętał, gdzie jest ani jak się tu znalazł. Słuch i powonienie płatały mu figle — zdawało mu się, że czuje zapach bydła, słyszy, jak uderzają kopytami twardą ziemię i muczą żałośnie. Później do jego uszu doleciały donośne nawoływania dzieci. Kiedy jedno z nich się roześmiało, zrozumiał, że dźwięk jest zbyt wyraźny, aby był urojeniem. Odsunął Manyoro i wolno podniósł się na łokciu. Rozejrzał się wokół zapuchniętymi oczami, mrużąc powieki od słońca i pyłu.
Ujrzał przed sobą duże stado bydła różnej maści, z garbem i rozłożystymi rogami. Zwierzęta przechodziły obok miejsca, w którym leżeli. Także dzieci były realne — trzech nagich chłopców trzymających kije, którymi zapędzali bydło do wodopoju. Zauważył, że są obrzezani, zatem byli starsi, niż początkowo sądził. Przypuszczalnie mieli od trzynastu do piętnastu lat. Nawoływali się w języku maa, lecz nie mógł zrozumieć ani słowa. Usiadł z trudem. Najwyższy chłopiec zauważył ruch i zamarł. Skonsternowany, spojrzał na Leona, gotów rzucić się do ucieczki, lecz zapanował nad lękiem, tak jak każdy Masaj, który niebawem miał zostać morani.
— Kim jesteś? — spytał, wykonując groźny gest kijem, choć głos mu się łamał i drżał.
Leon zrozumiał proste słowa i wyzwanie.
— Jestem przyjacielem — odrzekł chrapliwie. — Jestem przyjacielem i potrzebuję pomocy.
Pozostali usłyszeli dziwny głos i przystanęli, aby przyjrzeć się twarzy, która wyłoniła się z trawy. Najstarszy i najodważniejszy z chłopców zrobił kilka kroków w stronę Leona, a następnie przystanął, aby spojrzeć na niego poważnie. Zadał inne pytanie w języku maa, lecz Leon nie zrozumiał, o co chodzi. Zamiast odpowiedzi, posadził Manyoro obok siebie.
— Brat! — powiedział. — Ten człowiek jest waszym bratem!
Chłopak podszedł kilkoma szybkimi krokami i obejrzał Manyoro, a następnie odwrócił się do towarzyszy, wydając polecenia i szerokim gestem posyłając ich na sawannę. Leon zrozumiał tylko jedno słowo: „Manyoro”.
Młodsi chłopcy popędzili w kierunku grupki szałasów znajdujących się w odległości pół mili. Ogrodzone cierniami domy były kryte strzechą i utrzymane w tradycyjnym stylu Masajów. Była to manyatta, wioska Masajów. Pobliską zagrodę, do której na noc zapędzano bydło, otaczała palisada. Starszy z chłopców podszedł do Leona i przykucnął.
— Manyoro! — powiedział z podziwem i zdumieniem, wskazując na Masaja.
— Tak, Manyoro — przytaknął Leon, poruszając chwiejnie głową.
Chłopak coś wykrzyknął i zaczął mówić z wyraźnym podnieceniem. Z potoku słów Leon zrozumiał jedynie słowo „wuj”. Zamknął oczy i położył się na wznak, zasłaniając oczy ramieniem przed jaskrawymi promieniami słońca.
— Zmęczony... — wymamrotał. — Bardzo zmęczony.
Stracił przytomność, a gdy się ocknął, zobaczył, że otacza ich mała gromadka wieśniaków. Nie miał wątpliwości, że to Masajowie. Mężczyźni byli wysocy. W przedziurawionych małżowinach usznych dostrzegł duże zdobione dyski i rzeźbione tabakierki z kości. Nie nosili bielizny pod długimi, czerwonymi szatami, dumnie i ostentacyjnie odsłaniając genitalia. Kobiety były wysokie jak na swoją płeć. Miały gładko wygolone głowy i liczne, bogato zdobione naszyjniki dyndające na obnażonych piersiach. Skąpe, ozdobione paciorkami spódniczki ledwie osłaniały przyrodzenie.
Patrzyli ciekawie, jak Leon się podnosi. Młodsze kobiety zachichotały, szturchając się łokciami na widok dziwacznego stworzenia. Pomyślał, że nigdy wcześniej nie widziały białego człowieka.
— Manyoro! — zawołał, aby zwrócić ich uwagę. Wskazał na towarzysza i zapytał: — Mama? Mama Manyoro? — Spojrzeli na niego z podziwem.
Najmłodsza i najładniejsza z dziewcząt zrozumiała, co próbuje powiedzieć.
— Lusima! — krzyknęła, wskazując na wschód w kierunku odległego, błękitnego pasa nieba nad krawędzią urwiska. — Lusima Mama!
Odgadł, że tak nazywa się matka Manyoro. Na szczęście się zrozumieli. Leon udał, że podnosi rannego, i wskazał wschód.
— Zabierzcie Manyoro do Lusimy. — Po chwili zadowolenia nastąpił moment konsternacji.
Piękna dziewczyna ponownie odgadła, o co mu chodzi. Tupnęła i powiedziała coś gniewnie do mężczyzn. Kiedy się zawahali, rzuciła się z pięściami na budzących trwogę wojowników. Pociągnęła nawet jednego za wymyślną fryzurę. W końcu odpowiedzieli na jej ponaglenia pełnym wstydu rechotem. Dwóch pobiegło do wioski i wróciło z długą, grubą tyczką, do której przymocowali hamak wykonany ze skórzanych szat związanych rogami. W ten sposób powstała mushila, nosze. Po chwili umieścili na nich nieprzytomnego Manyoro. Czterech mężczyzn podniosło nosze i ruszyło truchtem na wschód, zostawiając Leona w pyle. Śpiew mężczyzn i zawodzenie kobiet ustały.
Courtney zamknął oczy, próbując wykrzesać z siebie dość sił, aby wstać i podążyć za nimi. Kiedy ponownie otworzył oczy, odkrył, że nie jest sam. Obok stali w szeregu trzej nadzy chłopcy, którzy go znaleźli, i patrzyli na niego poważnie. Najstarszy powiedział coś i wykonał rozkazujący gest. Leon dźwignął się posłusznie na kolana, a następnie stanął. Chłopak podszedł i pociągnął go rozkazująco za rękę.
— Lusima — powiedział.
Jego przyjaciel ujął drugą dłoń Leona.
— Lusima — powtórzył, ciągnąc go do przodu.
— Dobrze. Nie ma, widać, innego wyboru — przytaknął. — Niech będzie Lusima. — Dotknął palcem piersi najstarszego chłopca. — Jak się nazywasz? Jak ci na imię? — spytał w języku maa. Było to jedno ze zdań, których nauczył go Manyoro.
— Loikot! — odrzekł dumnie chłopak.
— Loikocie, zaprowadź mnie do Lusimy Mamy. Pokaż mi drogę.
Ruszył między nimi, kuśtykając ku dalekim błękitnym wzgórzom w ślad za mężczyznami niosącymi nosze z Manyoro.
Kiedy ruszyli na południe, Leon dostrzegł samotną górę wyrastającą pośrodku szerokiej równiny. Początkowo wydawała się fragmentem wschodniego urwiska, stosunkowo niewielkim na ogromnych połaciach rozległego płaskowyżu, gdy jednak podeszli bliżej, zorientował się, że wznosi się samotnie. Odsłoniła przed nimi swój majestatyczny ogrom skrywany wcześniej przez dzielącą ich odległość. Góra była wyższa i bardziej stroma od wznoszącej się za nią ściany ryftu. Niższe zbocza porastały dostojne gaje akacjowe z listowiem rozpiętym niczym parasol, wyżej ustępowały miejsca gęstemu lasowi, a wierzchołek przypuszczalnie znajdował się ponad warstwą obłoków, otoczony nagą szarą skałą niczym wałem opasującym twierdzę. Kiedy zbliżyli się do tego masywnego naturalnego bastionu, Leon zauważył, że wierzchołek porasta wielki las. Źródłem wilgoci były przypuszczalnie obłoki otaczające górę. Nawet z tej odległości widział, że rozłożyste górne konary są przystrojone pnącym powojnikiem i kwiatami storczyków. Gęste listowie najwyższych drzew zdobiły kwiaty o żywych barwach przypominających ślubne bukiety. Orły i inne ptaki drapieżne gnieździły się na urwiskach poniżej wierzchołka i żeglowały na szeroko rozpostartych skrzydłach po błękitnym niebie.
Po południu dotarli do podnóża góry. Masajowie i Manyoro znacznie ich wyprzedzili — dostrzegł ich w połowie ścieżki wijącej się po stromym zboczu. Leon zdołał pokonać jedynie dwieście stóp ścieżki. Usiadł w cieniu akacji, gdyż nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Rozwiązał sznurówki. Kiedy zdjął obuwie, jęknął z bólu. Wełniane skarpety zesztywniały od czarnej zaschniętej krwi. Zdjął je ostrożnie i spojrzał z przerażeniem na swoje stopy. Wraz z tkaniną zeszły całe płaty skóry. Pięty przypominały krwawe rany. Podeszwy pokrywały liczne postrzępione pęcherze, a palce wyglądały tak, jakby zostały przeżute przez szakale. Trzej mali Masajowie otoczyli go półkolem, oglądając rany i naradzając się z wyraźnym zadowoleniem.
Loikot ponownie objął komendę, wydając szczekliwe polecenia. Dwaj pozostali ruszyli truchtem do buszu. W zielono-szarych krzakach rosnących pod akacjami pasło się małe stado długorogich krów Masajów. Po kilku minutach wrócili, niosąc w dłoniach wilgotny nawóz. Kiedy zrozumiał, że chcą zrobić mu okład, dał jasno do zrozumienia, że nie da się zastraszyć Loikotowi. Chłopcy nie dawali za wygraną, nagabując go, gdy darł na pasy rękawy koszuli, aby obwiązać nimi krwawiące stopy. Związał buty sznurówkami i zawiesił na szyi. Loikot zaofiarował mu swój kij pasterski, a Leon przyjął go i pokuśtykał w górę. Z każdym krokiem zbocze stawało się coraz bardziej strome. Poczuł, że ponownie zaczyna słabnąć. Loikot odwrócił się do swoich towarzyszy, wydając kolejną serię surowych poleceń, po których pobiegli ścieżką.
Loikot i Leon wolno podążyli za nimi. Zabandażowane nogi pozostawiały krwawe ślady na kamieniach. Ponownie przysiadł na skale, spoglądając na wierzchołek znajdujący się poza zasięgiem jego sił. Loikot przycupnął obok i zaczął opowiadać długą, skomplikowaną historię. Chociaż Anglik zrozumiał tylko kilka słów, chłopak okazał się zręcznym aktorem: skoczył na równe nogi, udając walkę. Leon odgadł, że opowiada, jak obronił trzodę ojca przed lwami wałęsającymi się po okolicy. Opowieść składała się z mrożącego krew w żyłach pomrukiwania, podskakiwania i dźgania kijem powietrza. Po ostatnich przejściach przedstawienie młodego Masaja było miło odmianą. Leon omal zapomniał o chorych stopach i śmiał się na widok groteskowych gestów chłopaka. Było prawie ciemno, gdy usłyszeli głosy na ścieżce. Na okrzyk Loikota odpowiedziało sześciu odzianych w peleryny morani, zbliżających się truchtem w ich stronę. Nieśli ze sobą mushilę, na której wcześniej leżał Manyoro. Kiedy Leon wspiął się na nosze, unieśli tyczki, układając je na ramionach. Po chwili ruszyli w górę stromą ścieżką.
Gdy mijali krawędź urwiska, podążając w kierunku płaskiego wierzchołka góry, Leon dostrzegł blask ognisk płonących pod gigantycznymi drzewami. Masajowie zanieśli go szybko do dużej zagrody dla bydła wzniesionej z pali i ciernistych gałęzi. Na okrągłym placu stało ponad dwadzieścia krytych strzechą domostw skupionych wokół rozłożystego figowca. Chatki wykonano z większym kunsztem niż te, które widział, gdy patrolował ziemie Masajów. Bydło w zagrodzie było duże i zdrowe — jego skóra lśniła w blasku ognia, a rogi wydawały się ogromne.
Od ogniska wstało kilku mężczyzn i kobiet, aby przyjrzeć się obcemu. Shuki mężczyzn były znakomitej jakości, a bogate klejnoty i ozdoby kobiet zostały misternie wykonane z najkosztowniejszych paciorków i kości słoniowej. Nie miał wątpliwości, że to zamożna wspólnota. Zgromadzili się wokół jego noszy, śmiejąc się i wykrzykując pytania. Wiele kobiet wyciągało ręce, aby dotknąć jego twarzy i pociągnąć za postrzępiony mundur. Kobiety Masajów na ogół nie kryły swojej słabości do płci przeciwnej.
Nagle rozkrzyczany tłum ucichł. Od strony chat nadchodziła dostojna kobieca postać. Wieśniacy rozstąpili się, aby mogła podejść do noszy. Za nią podążały dwie służki z pochodniami oświetlającymi złocistym blaskiem postać wysokiej matrony. Wieśniacy pochylili się jak trawa na wietrze i wydali cichy pomruk wyrażający szacunek i cześć, gdy przesuwała się między nimi.
— Lusima! — szeptali, cicho klaszcząc w dłonie i odwracając oczy od jej olśniewającego oblicza. Leon podniósł się na noszach i powstał, aby ją powitać. Stanęła i posłała mu hipnotyzujące spojrzenie czarnych oczu.
— Witam cię, Lusimo — powiedział. Milczała przez dłuższą chwilę. Była niemal tak wysoka jak on. Jej skóra miała barwę przydymionego miodu. W blasku pochodni wydawała się lśniąca i gładka. Jeśli rzeczywiście była matką Manyoro, musiała mieć dobrze ponad pięćdziesiątkę, choć wyglądała na dwadzieścia lat młodszą. Obnażone piersi były twarde i krągłe, a pokryty tatuażem brzuch nie był pomarszczony ani obwisły. Pięknie rzeźbione rysy twarzy, typowe dla ludów znad Nilu, wywierały uderzające wrażenie, a ciemne oczy były tak przenikliwe, że bez trudu sięgały ukrytych zakamarków jego duszy.
— Ndio. — Skinęła głową. — Tak, jestem Lusima. Czekałam na ciebie. Widziałam, jak razem z Manyoro podążacie nocą z Niombi.
Leon był rad, że mówi w kisuahili zamiast w narzeczu maa. Łatwiej się porozumieją. Z drugiej strony jej słowa nie miały najmniejszego sensu. Skąd mogła wiedzieć, że przybyli z Niombi? Może Manyoro odzyskał przytomność i jej powiedział.
— Manyoro nie przemówił ani słowa od czasu, gdy go przynieśli. Nadal przebywa daleko w krainie cieni — rzekła Lusima.
Zaniemówił. Udzieliła odpowiedzi na pytanie, którego nie zadał, jakby usłyszała słowa.
— Byłam z wami, aby was strzec — dodała, a Leon uwierzył jej wbrew zdrowemu rozsądkowi. — Dzięki temu, co zrobiłeś, stałeś się moim synem. — Podała mu dłoń. Jej ręka była chłodna i twarda jak kość. — Chodź, obejrzę twoje stopy.
— Gdzie Manyoro? — spytał. — Powiedziałaś, że żyje? Czy wyjdzie z tego?
— Został uderzony, w jego krwi mieszkają diabły. Czeka nas ciężka walka, a jej wynik nie jest pewny.
— Muszę go zobaczyć — nalegał.
— Zaprowadzę cię. Teraz śpi, aby zebrać siły na próbę, która go czeka. Nie mogę usunąć strzały, dopóki nie nadejdzie dzień. Wówczas będę potrzebowała silnego mężczyzny. Tymczasem musisz odpocząć. Prawie opadłeś z sił, a musisz je szybko odzyskać.
Zaprowadziła go do jednej z chat. Wszedł niskimi drzwiami do mrocznego, wypełnionego dymem wnętrza. Lusima wskazała mu stertę małpich skór pod przeciwległą ścianą. Podszedł i opadł na jedną z nich. Uklękła przed nim i odwinęła postrzępiony materiał ze stóp. W tym czasie służki przygotowały napar z ziół w czarnym żelaznym kotle wspartym na trzech nogach, który stał nad ogniem płonącym pośrodku domu. Leon domyślił się, że były brankami wziętymi z innego plemienia, niewolnicami. Masajowie zabierali wszystko, co chcieli, bydło i kobiety, a członkowie mniejszych plemion nie ośmielili im się sprzeciwić.
Kiedy napar był gotów, dziewczęta przysunęły kociołek do posłania Leona. Lusima sprawdziła temperaturę i dodała odrobinę chłodnego, cuchnącego płynu z tykwy. Następnie ujęła jego stopy i po kolei zanurzyła w miksturze.
Musiał się opanować, by nie krzyknąć z bólu. Płyn wydawał się wrzący, a zioła nadawały mu ostrą, żrącą moc. Trzy kobiety uważnie obserwowały jego reakcję, a widząc obojętny wyraz twarzy i stoickie milczenie, wymieniły pełne aprobaty spojrzenia. Lusima wyjęła jego stopy i owinęła pasami płótna.
— Musisz się posilić i iść spać — powiedziała, dając znak jednej z dziewcząt, która sięgnęła po tykwę i przyklęknęła z szacunkiem, podając mu ją w dwóch rękach. Poczuł woń jadła. Była to typowa strawa Masajów, lecz nie ośmielił się odmówić. Gdyby to uczynił, obraziłby gospodynię. Przygotował się na najgorsze i przytknął miskę do ust. — Jest świeża — zapewniła go Lusima. — Własnoręcznie ja przygotowałam. Przywróci ci siły i sprawi, że stopy szybko się zagoją.
Wziął odrobinę do ust i poczuł, że robi mu się niedobrze. Potrawa była ciepła. Świeża krowia krew zmieszana z mlekiem przybrała postać śliskiej galarety, która przylgnęła do jego krtani. Pił, dopóki nie opróżnił tykwy. Później pochylił się i głośno czknął. Niewolnice wydały radosny okrzyk i nawet Lusima się uśmiechnęła.
— Diabły opuściły twój brzuch — wyjaśniła z zadowoleniem. — Teraz musisz się przespać.
Położyła go na skórze i przykryła inną. Zamknął powieki.
Kiedy ponownie otworzył oczy, poranne promienie słońca wpadały przez drzwi do wnętrza chaty. Loikot czekał obok, siedząc w kucki i opierając się o framugę. Skoczył na równe nogi, kiedy Leon się poruszył. Szybko wszedł do środka i o coś zapytał, wskazując jego stopy.
— Za wcześnie, aby coś powiedzieć — odrzekł porucznik. Chociaż bolały go wszystkie mięśnie, myślał trzeźwo. Usiadł i rozwinął bandaże. Ze zdumieniem stwierdził, że opuchlizna i stan zapalny zmalały. — Wężowy olejek doktor Lusimy — rzekł do siebie z uśmiechem. Był w dobrym humorze, dopóki nie przypomniał sobie o Manyoro.
Szybko owinął stopy i pokuśtykał do dużego glinianego dzbana z wodą stojącego na zewnątrz przy drzwiach. Podarł resztę koszuli i obmył płótnem pył oraz zaschły pot pokrywający twarz i włosy. Kiedy się wyprostował, spostrzegł, że połowa kobiet z wioski, młodych i starych, usiadła wokół niego i z zainteresowaniem obserwuje każdy jego ruch.
— Drogie panie — oznajmił. — Zamierzam się wysikać. Nie zostałyście zaproszone na to widowisko. — Oparł się na ramieniu Loikota i ruszył w stronę zagrody dla bydła.
Gdy wrócił, Lusima już na niego czekała.
— Chodź — rozkazała. — Pora zacząć. — Mówiąc to, zaprowadziła go do sąsiedniej chaty. We wnętrzu panował mrok, lecz po chwili oczy przywykły do ciemności. Powietrze wypełniał dym i delikatna mdła woń rozkładającego się ciała. Manyoro leżał na brzuchu na skórze rozciągniętej przy ogniu. Leon podszedł do niego i zadrżał ze strachu. Przyjaciel wyglądał jak nieboszczyk. Jego skóra utraciła dawny blask. Była matowa niczym sadza pokrywająca spód kotła zawieszonego nad ogniem. Masaj przekręcił głowę — miał zapadnięte oczy. Przypominały mętne kamienie z dna rzeki. Noga była silnie opuchnięta. Chatę wypełniał smród żółtej ropy wypływającej z rany, w której tkwił kawałek ułamanej strzały.
Kiedy Lusima klasnęła w dłonie, wokół niej stanęło czterech mężczyzn. Dźwignęli nosze z Manyoro i wynieśli go na zewnątrz, do zagrody dla bydła. Postawili rannego pod rosnącym pośrodku wysokim drzewem mukuyu. Kiedy umieścili go w cieniu, Lusima zdjęła szatę i stanęła nad nim z odsłoniętymi piersiami.
— Grot strzały nie może wyjść tą samą stroną, którą wszedł — powiedziała cicho do Leona. — Rana cuchnie. Czujesz to. Mimo to usunięcie strzały nie będzie łatwe.
Jedna z niewolnic podała jej mały nóż z rękojeścią z kości nosorożca. Druga przyniosła gliniane naczynie na rzemieniach, w którym były płonące węgle, i zaczęła nim poruszać nad głową, aby podsycić ogień. Kiedy węgle się rozjarzyły, postawiła naczynie przed swoją panią. Lusima włożyła ostrze w płomienie i wolno obracała, aż metal rozgrzał się do czerwoności. Później włożyła nóż do innego naczynia z płynem pachnącym podobnie jak ten, którym opatrzyła stopy Leona. Ciecz zabulgotała i zaczęła parować, gdy metal stygł.
Pochyliła się nad synem z nożem w ręku. Czterej morani, którzy wynieśli go z chaty, uklękli obok — dwaj w nogach, dwaj w głowie Manyoro.
— Pokażę ci, co zrobisz — powiedziała cicho Lusima, spoglądając na Leona, a następnie szczegółowo wyjaśniła, na czym ma polegać jego rola. — Chociaż jesteś najsilniejszy z nas, będzie to wymagało całej twojej siły. Zadzior utkwił głęboko w ciele. — Popatrzyła mu w oczy. — Rozumiesz, synu?
— Tak, mamo.
Lusima otworzyła skórzaną torbę wiszącą u biodra i wyciągnęła motek cienkiego, białego sznurka.
— Użyjesz tej linki. — Wręczyła mu motek. — Zrobiłam ją z jelit lamparta. Jest bardzo mocna. Nic nie dorówna jej wytrzymałością. — Ponownie sięgnęła do torby i wyjęła kawałek grubej skóry słonia. Delikatnie rozwarła usta Manyoro, wsunęła skórę pomiędzy szczęki i przymocowała do głowy katgutem ze skóry impali. — Dzięki temu nie połamie zębów, gdy ból stanie się nie do zniesienia — wyjaśniła.
Leon skinął głową, choć wiedział, że knebel założyła głównie dlatego, by nie słyszeć okrzyków bólu i wyzwisk rzucanych pod jej adresem.
— Przekręćcie go na plecy — poleciła czterem morani. — Delikatnie. — Kiedy obracali Manyoro, pilnowała, by grot strzały nie dotknął skóry, na której leżał ranny. Później wsunęła pod nogę dwa kawałki drewna, by nie dotykała ziemi. — Przytrzymajcie go — rozkazała mężczyznom.
Pochyliła się nad opuchniętą nogą i położyła na niej dłonie. Ostrożnie zbadała przednią część uda Manyoro, próbując wymacać miejsce, w którym pod rozpaloną, opuchniętą skórą utkwił grot. Wojownik drgnął niespokojnie, gdy jej palce wyczuły czubek. Zbliżyła nóż, nucąc zaklęcia. Kiedy Manyoro podchwycił monotonny refren, jego ciało rozluźniło się i rozległo się ciche pochrapywanie.
Nagle, nie przerywając pieśni, wbiła czubek noża w ciało syna. Manyoro zesztywniał, napinając wszystkie mięśnie. Ostrze zgrzytnęło o metalowy grot i z otwartej rany wypłynęła ropa. Lusima odłożyła nóż i mocno ucisnęła brzegi rozcięcia. Ostry koniec strzały wyszedł na zewnątrz, odsłaniając pierwsze zadziory.
Podczas ostatniej kampanii Leon widział broń Nandi, więc nie był zdumiony tym, że grot ma nietypowy kształt. Wykuto go z kawałka żelaza grubości małego palca Lusimy, tak by wniknął głęboko w ogromne cielsko słonia. Nie miał pojedynczego zadzioru jak strzały, których średniowieczni angielscy łucznicy używali do walki z ciężkozbrojną jazdą francuską. Strzała była zakończona szeregiem cienkich zadziorów, które z łatwością przenikały ciało. Ostry kąt nachylenia wielu zadziorów powodował, że grotu nie można było wyciągnąć tą samą drogą, którą wszedł.
— Obwiąż go szybko! — szepnęła do Leona.
Założył przygotowaną wcześniej pętlę z katguta poniżej pierwszych zadziorów.
— Mam — oznajmił, zaciskając węzeł.
— Trzymajcie go mocno — ostrzegła morani. — Nie pozwólcie, aby się poruszył lub przekręcił, bo zadziory przetną sznurek.
Mężczyźni z całych sił trzymali leżącego na wznak Masaja.
— Ciągnij — przynagliła Leona. — Ciągnij z całej siły, synu. Wyciągnij to diabelstwo.
Leon trzykrotnie owinął koniec linki wokół nadgarstka i mocno pociągnął. Lusima znów zaczęła nucić plemienną pieśń, gdy napinał sznurek, bacząc, aby nie szarpnąć za mocno ani nie zahaczyć o ostre krawędzie zadziorów. Stopniowo zaczął zwiększać siłę, lecz grot strzały ani drgnął. Owinął koniec linki wokół drugiego nadgarstka i ustawił ręce pod odpowiednim kątem. Pociągnął mocno, ignorując ostry ból wywołany przez sznurek wcinający się w ciało. Pod podartą koszulą ukazały się napięte mięśnie. Na szyi wystąpiły żyły, twarz poczerwieniała z wysiłku.
— Ciągnij — szepnęła Lusima. — Niech Mkuba Mkuba, największy z bogów, obdarzy siłą twoje ramiona.
Manyoro zaczął się szarpać tak gwałtownie, że czwórka morani utrzymała go z największym trudem. Mimo knebla wydał przenikliwy okrzyk bólu. Dziko wytrzeszczone, nabiegłe krwią oczy wyglądały tak, jakby za chwilę miały wyskoczyć z oczodołów. Strzała uniosła się w rozdartym, spuchniętym ciele, lecz zadziory nadal w nim tkwiły.
— Ciągnij — przynagliła Leona. — Twoja siła przewyższa siłę lwa. Masz siłę M’bogo, wielkiego byka bawołu.
Grot drgnął. Z cichym odgłosem ukazał się drugi rząd cieniutkich zadziorów, a po nim trzeci. Z rany wystawały dwa cale ciemnego metalu. Leon odpoczął chwilę, a następnie zebrał siły do ostatniej próby. Zacisnął zęby i pociągnął ponownie. Z ciała wysunął się opornie kolejny kawałek żelaza, a po chwili na zewnątrz wypłynęła na wpół zakrzepła czarna krew i purpurowa ropa. Smród był tak obrzydliwy, że nawet Lusima z trudem łapała powietrze. Najwyraźniej płyny zwilżyły drzewce, gdyż strzała wysunęła się z rany jak martwy płód w przerażającej chwili narodzin.
Leon cofnął się, ciężko dysząc, z przerażeniem spoglądając na zniszczenia, które spowodował. Rana zionęła niczym otwarte czarne usta, z rozdartego ciała wypływała krew i drzazgi. Manyoro przegryzł skórę słonia i rozciął sobie wargi zębami. Po brodzie spływała mu świeża krew. Nadal gwałtownie się szamotał i morani musieli użyć całej siły, by go utrzymać.
— Trzymaj nogę nieruchomo, M’bogo — powiedziała do Leona. Jedna z dziewcząt podała jej długi cienki róg koziołka skalnego, przypominający prymitywny lejek. Kiedy Lusima wsunęła czubek głęboko w ranę, Manyoro zaczął się szarpać ze zdwojoną siłą. Druga z dziewcząt przysunęła jej tykwę do warg. Znachorka nabrała do ust płynu, który się w niej znajdował. Kiedy kilka kropel spłynęło po brodzie, Leon wyczuł szczypiącą woń. Lusima przyłożyła wargi do drugiego końca rogu i wtłoczyła substancję do środka. Powtórzyła tę czynność parokrotnie. Spieniony płyn wypłynął z otwartej rany, wypłukując zepsutą krew i inne substancje.
— Obróćcie go — poleciła morani.
Mimo oporu Manyoro położyli go na brzuchu, a Leon przycisnął przyjaciela do ziemi całym swoim ciężarem. Lusima wsunęła czubek rogu w ranę wlotową, a następnie wtłoczyła więcej naparu do wnętrza zaropiałej rany.
— Wystarczy — rzekła w końcu. — Usunęłam całą truciznę. — Odłożyła róg, opatrzyła ranę suchymi ziołami i przymocowała opatrunek długimi pasami płótna.
Manyoro stopniowo przestawał się szamotać, aż w końcu pogrążył się w śpiączce przypominającej śmierć.
— Skończone. Nie mogę zrobić nic więcej — powiedziała. — Teraz wszystko zależy od wyniku starcia bogów jego przodków z mrocznymi demonami. Za trzy dni będziemy znali rozstrzygnięcie. Zanieście go do chaty. — Spojrzała na Leona. — Musimy czuwać przy nim na zmianę, dodawać mu sił w walce.
Przez następne dni dusza Manyoro unosiła się w próżni. Czasami był pogrążony w tak głęboki śnie, że Leon musiał przykładać ucho do jego piersi, aby sprawdzić, czy oddycha. Innym razem dyszał, szarpał się i krzyczał, pocąc się i zgrzytając zębami w gorączce. Lusima i Leon czuwali przy nim, przytrzymując go, gdy zachodziła obawa, że miotany konwulsjami może wyrządzić sobie krzywdę. Bezsenne noce dłużyły się bez końca. Siedząc przy małym ognisku, wiedli ciche rozmowy.
— Odnoszę wrażenie, że nie urodziłeś się na dalekiej wyspie za morzem jak większość twoich towarzyszy, lecz pochodzisz z serca Afryki — powiedziała mu kiedyś Lusima. Leona przestała dziwić przenikliwość jej spostrzeżeń. Kiedy nie odpowiedział, mówiła dalej. — Narodziłeś się hen na północy, nad brzegami wielkiej rzeki.
— Masz rację — przytaknął. — Przyszedłem na świat w Kairze, nad brzegami Nilu.
Ujęła jego rękę, zamknęła oczy i milczała przez chwilę.