Lot Sokoła. Tom 1 - Wilbur Smith - ebook

Lot Sokoła. Tom 1 ebook

Wilbur Smith

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

II połowa XIX wieku. Rodzeństwo Robyn i Zouga Ballantyne powraca do kraju dzieciństwa, by odnaleźć ojca, słynnego podróżnika i badacza Afryki, rzecznika zniesienia handlu niewolnikami, który przed ośmiu laty zaginął w głębi Czarnego Lądu. Robyn jest lekarką i misjonarką, pierwszą kobietą, która zdobyła prestiżowy dyplom lekarski Królewskiej Akademii Chirurgów. 

 

Cykl: Saga rodu Ballantyne'ów, t. 1 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (3) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3) 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Gminna Biblioteka Publiczna w Nowych Ostrowach 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

SREBRNA

SERIA

 

Saga rodu Ballantyne’ów

w Wydawnictwie Amber

Lot sokoła

w przygotowaniu

Twardzi ludziePłacz Anioła

Lampart poluje w ciemności

 

WILBUR

SMITH

LOTSOKOŁAtom 1przekład

MARCIN WAWRZYŃCZAK

 

SREBRNA

SERIA

 

Tytuł oryginałuA FALCON FLIES

 

Autor ilustracjiSTEVE CRISP

 

RedaktorALEKSANDRA ZIEMBICKA-HUSZCZO

 

Redaktor technicznyANNA WARDZAŁA

 

Copyright © Wilbur Smith 1980

 

For the Polish editionCopyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

 

ISBN 83-7082-392-0

 

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.Warszawa 1993. Wydanie IDruk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi

 

Książkę tę, jak wiele innych, poświęcam mojej żonie Danielle Antoinette

Rok 1860

 

Afryka czaiła się na horyzoncie, jak lwica czyhająca na ofiarę, brązowo-złota w promieniach rannego słońca, owiewana chłodem Prądu Benguela. Robyn Ballantyne stała przy relingu i patrzyła w tamtą stronę. Czekała tak już godzinę przed świtem, długo wyglądając pojawienia się lądu. Wiedziała, że jest tam; czuła jego zagadkową obecność skrywaną przez ciemności i ciepłe, przenikliwe, tchnienie ziemi, którym przesycone były wilgotne opary prądu unoszącego wielki statek.

To jej krzyk, a nie majtka z bocianiego gniazda sprawił, że kapitan Mungo St. John wypadł ze swojej kabiny na rufie i wspiął się po schodkach na pokład, a reszta załogi stłoczyła się przy burcie okrętu, by gapić się i gorączkowo dyskutować. Mungo St. John chwycił na sekundę drewniany reling, po czym odwrócił się błyskawicznie i wydał komendę niskim, lecz przenikliwym głosem, który zdawał się docierać do najodleglejszych zakątków okrętu:

— Przygotować się do zwrotu!

Bosman Tippoo zaczął gonić ludzi do roboty za pomocą kawałka liny oraz zaciśniętych pięści. Od dwóch tygodni, z powodu wściekłych wiatrów i ciemnych, nisko wiszących chmur, nie byli w stanie dojrzeć słońca, księżyca ani jakiegokolwiek innego ciała niebieskiego, które pozwoliłoby im ustalić pozycję smukłego klipera. Według niedokładnych obliczeń powinni znajdować się o sto mil dalej bardziej na zachód i ominąć zdradliwe wybrzeże pełne nie oznaczonych na mapie skał i dzikich, pustynnych brzegów.

Kapitan obudził się zaledwie przed chwilą, jego długie, ciemne, splątane włosy falowały teraz na wietrze, policzki miał jeszcze zaróżowione od snu, a na gładkiej opalonej twarzy malowały się gniew i zaskoczenie. Jego oczy były jasne, z białkami odcinającymi się wyraźnie od cętkowanej złotem żółci źrenic. Po raz kolejny, nawet w tym momencie oszołomienia i konsternacji, Robyn zafascynował wygląd tego mężczyzny — niepokojący, groźny, odpychający i tak bardzo pociągający zarazem.

Jego bieda płócienna koszula, wepchnięta niedbale w bryczesy, była rozpięta. Skórę na piersi miał ciemną i gładką, jakby ją naoliwiono, a widok gęsto porastających tors czarnych, sprężystych włosów sprawił, że Robyn spłonęła rumieńcem, przypominając sobie ten poranek na samym początku podróży, kiedy to po raz pierwszy wpłynęli na ciepłe, błękitne wody Oceanu Atlantyckiego poniżej trzydziestego piątego równoleżnika, poranek, który był dla niej źródłem wielu cierpień i przyczyną niezliczonych, pełnych niepokoju modlitw.

Tego dnia o świcie usłyszała plusk wody, a potem jej dudnienie o deski pokładu nad głową i szczęk okrętowej pompy. Wstała zza stolika, który w maleńkiej kabinie służył jej za tymczasowe biurko, narzuciła szal na ramiona i wspięła się na główny pokład, by niczego nie podejrzewając stanąć w białym świetle słońca i po chwili znieruchomieć z wrażenia.

Dwaj marynarze z zapałem obsługiwali pompę, tryskającą silnym strumieniem czystej morskiej wody. Nagi Mungo St. John stał pod tą fontanną, wyciągając ramiona, a woda ściekała mu po głowie na twarz i szyję, przyklejając do ciała czarne włosy porastające piersi i umięśniony brzuch. Robyn stała i gapiła się z zapartym tchem, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Dwaj marynarze odwrócili głowy i spoglądali na nią z pożądaniem, nie przestając pompować wody.

Naturalnie Robyn widziała już wcześniej nagie ciało mężczyzny: rozłożone na stole sekcyjnym, z miękkim białym mięsem odchodzącym od kości, rozciętym brzuchem i wnętrznościami wypływającymi na zewnątrz niczym w rzeźni, albo pomiędzy brudnymi kocami w szpitalu zakaźnym, wydzielające pot i fetor, wstrząsane konwulsjami nadchodzącej śmierci — ale nigdy nie widziała ciała takiego jak to, zdrowego, pełnego życia i tak zachwycającego.

Imponujący tors, mocne nogi oraz szerokie ramiona i wąska talia wspaniale ze sobą harmonizowały. Skóra błyszczała nawet tam, gdzie nie dotykało jej słońce. Robyn dostrzegła zarys męskich organów, na poły ukrytych pod gęstwą sztywnych włosów. Ten wstydliwy i lekko odpychający widok, przywodzący na myśl historię o grzechu pierworodnym, wężu i jabłkach, sprawił, że Robyn nabrała głośno powietrza w płuca. Mungo St. John usłyszał ją i odgarniając włosy z oczu, wyszedł spod grzmiącego strumienia wody. Ujrzał Robyn stojącą obok, nieruchomą, nie mogącą oderwać od niego wzroku. Uśmiechnął się leniwie i szyderczo, nie czyniąc nic, by się zasłonić, mokry od spływających po nim jeszcze kropel wody błyszczących jak diamentowe okruchy.

— Dzień dobry, doktor Ballantyne — mruknął. — Czyżbym miał być obiektem jednego z pani naukowych doświadczeń?

Dopiero w tym momencie udało jej się ocknąć z zauroczenia, więc odwróciła się na pięcie i pobiegła do swojej ciasnej, zatęchłej kabiny. Wydawało się jej, że to, co zobaczyła, wstrząśnie nią, więc rzuciła się na deski swojej koi, czekając, aż ogarnie ją wstyd wywołany tym grzesznym widokiem, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego poczuła dziwny ucisk w piersiach i płucach, który sprawił, że zabrakło jej tchu. Policzki dziewczyny płonęły. Lekkie ukłucie poruszyło delikatne włoski u nasady karku. Ciepło, które ogarnęło całe ciało, tak ją zaalarmowało, że zerwała się pośpiesznie z koi i padła na kolana, by błagać o możliwość odpokutowania grzechu własnej słabości oraz przyznać się do popełnienia niewybaczalnej niegodziwości. Była to metoda, która stosowała tysiące razy w ciągu dwudziestu trzech lat życia, jednak jeszcze nigdy nie zawiodła jej tak dotkliwie.

Przez następne trzydzieści osiem dni podróży robiła wszystko, by nie widzieć tych żółtych, cętkowanych oczu i leniwego szyderczego uśmiechu. Mimo zastraszającego upału zaczęła jeść posiłki w swojej kabinie, chociaż obecność wiaderka schowanego za płóciennym ekranem w rogu kabiny ani trochę nie zaostrzała apetytu. Dopiero gdy nabrała pewności, że zła pogoda zatrzyma kapitana na pokładzie, dołączyła do swojego brata i innych pasażerów w niewielkim salonie.

Patrząc na niego teraz, jak manewruje swym statkiem, by ominąć wrogi brzeg, raz jeszcze poczuła to niepokojące ukłucie i odwróciła się szybko, spoglądając na ląd kołyszący się przed dziobem. Liny zachrzęściły w blokach, reje zatrzeszczały z wysiłkiem, żagle szarpnęły się i wydęły ponownie z łoskotem przywodzącym na myśl wystrzał armatni.

Na widok lądu Robyn niemal zapomniała o swoich wcześniejszych rozważaniach i doznała takiego uczucia grozy połączoną z uniesieniem, że spytała się w duchu, czy to możliwe, żeby kraj urodzenia wołał swoje dzieci tak wyraźnie i z podobną mocą.

Wydawało się niemożliwe, że dziewiętnaście lat minęło od dnia, kiedy uczepiona matczynej spódnicy, pozbawiona domu czteroletnia dziewczynka, którą wtedy była, po raz ostatni patrzyła, jak ta wielka, płasko zwieńczona góra, strzegąca południowego krańca kontynentu, znika powoli za horyzontem. Było to jedno z niewielu wyraźnych wspomnień tej krainy, które zachowała w pamięci. Czuła jeszcze niemal dotyk szorstkiego materiału, z jakiego musiały być uszyte suknie żony misjonarza, słyszała tłumione łkanie i pamiętała, jak drżały nogi matki, gdy tuliła się do nich z całej mocy. Przypomniała sobie wyraźnie strach i przerażenie małej dziewczynki widzącej wzburzenie matki i przeczuwającej z dziecinną intuicją, że w ich życiu nastąpił wstrząs. Czteroletnia Robyn wiedziała tylko, że wysoka męska postać, która do tej pory była tak ważną osobą w jej egzystencji, nagle zniknęła.

— Nie płacz, kochanie — szeptała matka. — Niedługo znowu spotkamy tatę. Nie płacz, moja mała.

Ale te słowa sprawiły tylko, że zaczęła wątpić, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy ojca i wcisnęła twarz w szorstki materiał spódnicy, nawet w tym wieku zbyt dumna, by pozwolić innym usłyszeć jej szloch.

Jak zawsze ukoił dziewczynkę brat Morris, trzy lata od niej starszy, siedmioletni mężczyzna, urodzony tak jak ona w Afryce, na brzegach odległej dzikiej rzeki o egzotycznej nazwie, Zouga, od której otrzymał swoje drugie imię. Morris Zouga Ballantyne — Zouga podobało jej się bardziej i zawsze tak się do niego zwracała, bo przypominało jej to Afrykę.

Odwróciła głowę w stronę pokładu rufowego i ujrzała brata. Był wysoki niemal jak Mungo St. John, z którym właśnie rozmawiał w podnieceniu, wskazując z ożywieniem na płowo zabarwiony ląd. Rysy twarzy, które odziedziczył po ojcu, były grube, lecz wyraźne, nos kościsty i haczykowaty, a linia ust zdecydowana, zdradzająca upór.

Raz jeszcze przyłożył lunetę do oka i jął obserwować niską linię brzegową, omiatając ją wzrokiem w takim samym skupieniu, z jakim poświęcał się każdemu zadaniu bez względu na jego wagę. Gdy opuścił lunetę, zwrócił się ponownie ku Mungo St. Johnowi i zaczął z nim cicho rozmawiać. Nieoczekiwana więź powstała między tymi dwoma mężczyznami, wzajemny, acz ostrożny szacunek dla zalet i osiągnięć drugiego. Jednak prawda była taka, że to Zouga dążył niezwykle wytrwale do umocnienia tego związku. Zawsze gotowy wykorzystać nadarzającą się okazję, czerpał z wiedzy i doświadczenia Mungo St. Johna. Robił to z wielkim wdziękiem, więc od czasu opuszczenia przystani w Bristolu wyciągnął od kapitana wszystko to, czego tamten nauczył się podczas wielu lat handlowania i żeglugi wzdłuż brzegów tego rozległego, dzikiego kontynentu, i co zapisał w jednej ze swoich oprawnych w cielęcą skórę ksiąg, by przechować wiedzę na przyszłość.

Dodatkowo kapitan postanowił wprowadzić Zougę w arkana nawigacji. Każdego dnia, około południa, stawali we dwóch na podwyższeniu rufowym z wycelowanymi w górę mosiężnymi sekstansami, czekając na błysk ognistego dysku zza grubej warstwy chmur, a jeśli niebo było czyste, wpatrywali się weń żarliwie, kołysząc się w takt ruchów okrętu, by przytrzymać słońce w okularze, gdy obniżali go ku horyzontowi.

Kiedyś urządzili z nudów zawody, strzelając na zmianę do zakorkowanej butelki po brandy rzuconej przez marynarza nad sterem, używając pary wspaniałych pistoletów do pojedynków, które Mungo St. John przyniósł ze swojej kabiny w wyłożonej aksamitem skrzyneczce i nabił następnie na stole z mapami.

Ryknęli śmiechem i pogratulowali sobie nawzajem, kiedy butelka eksplodowała w powietrzu tysiącem odłamków, błyszczących w świetle słońca jak diamentowe okruchy.

Kiedy indziej Zouga przyniósł swój karabin marki „Sharps”, prezent od jednego ze sponsorów wyprawy, „Afrykańskiej Ekspedycji Ballantyne’ów”, jak nazwał ją „Standard”, ta cudowna gazeta codzienna.

Karabin był wspaniały, celny na nieprawdopodobną odległość ośmiuset metrów, zdolny powalić bizona z tysiąca. Mężczyźni, którzy w tym czasie dziesiątkowali wtedy wielkie stada tych zwierząt na amerykańskiej prerii, uzyskiwali tytuły „sharpshooterów”, strzelców wyborowych, właśnie dzięki zaletom tego karabinu.

Mungo St. John rzucił w morze beczkę na ośmiusetmetrowej linie i celowali do niej na przemian po szylingu wygranej za kolejkę. Zouga był doświadczonym strzelcem, najlepszym w swoim pułku, ale zdążył już stracić pięć gwinei do Mungo St. Johna.

Nie dość, że Amerykanie produkowali najwyższej jakości broń na świecie (John Browning opatentował właśnie model karabinu powtarzalnego, który fabryka Winchestera zaczęła przekształcać w najbardziej zabójczą broń w historii), to byli także najlepszymi strzelcami. To właśnie różniło amerykańskich traperów z ich długimi strzelbami od brytyjskiej piechoty oddającej w żelaznym porządku kolejne salwy ze swoich gładko szlifowanych muszkietów. Mungo St. John, Amerykanin, posługiwał się długolufym pistoletem do pojedynków, jak i karabinem Sharpsa z taką łatwością, jakby poruszał kończynami własnego ciała.

Robyn odwróciła się, spojrzała ponownie w kierunku brzegu i z lekkim lękiem stwierdziła, że Afryka niknie już w zimnych, zielonych wodach oceanu.

Tęskniła za nią, cicho, z desperacją, od dnia kiedy opuściła ten ląd tak dawno temu. Wszystkie następne lata stanowiły jakby długie przygotowanie do owej chwili, tyle przeszkód i barier, które musiała pokonać tylko dlatego, że była kobietą; tyle walki z pokusą, by skapitulować i poddać się rozpaczy, konieczność stawienia czoła tym, którzy zarzucali jej upór, brak skromności i chełpliwą dumę — wszystko dla tej właśnie chwili.

Wiedzę zdobywała, krok po kroku, z olbrzymim wysiłkiem, w bibliotece wuja Williama, pomimo że był temu przeciwny.

— Zbyt duża ilość tych książkowych mądrości tylko ci zaszkodzi, moja droga — mówił. — Analizowanie pewnych spraw nie należy do powinności kobiety. Lepiej byś zrobiła, gdybyś pomogła swojej matce w kuchni i nauczyła się szyć albo robić na drutach.

— Już to umiem, wujku Williamie.

Dopiero później, kiedy docenił głębię jej inteligencji i determinacji, jego pełna wahań postawa i niechętna pomoc zmieniła się w aktywne wsparcie.

Wuj William był najstarszym bratem jej matki i przyjął całą ich trójkę, kiedy niemal bez grosza przy duszy wrócili z odległego, dzikiego kraju. Mieli jedynie pensję ojca z Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego, nędzne pięćdziesiąt funtów rocznie, a William Moffat nie był majętnym człowiekiem, lecz zwykłym lekarzem, właścicielem niewielkiego gabinetu w King’s Lynn, z trudem utrzymującym tę nieoczekiwaną rodzinę, z jaką przyszło mu żyć.

Oczywiście później —wiele lat później —pojawiły się pieniądze, dużo pieniędzy, niektórzy mówili, że aż trzy tysiące funtów, jako honorarium za książki ojca Robyn, ale to wuj William chronił ich i wspierał przez te chude lata.

Znalazł pieniądze na zakupienie patentu oficerskiego dla Zougi, chociaż musiał w tym celu sprzedać dwa nagradzane na wystawach konie wierzchowe i odbyć upokarzającą wyprawę do lichwiarzy w Cheapside.

Tego, co udało mu się zebrać, starczyło na umieszczenie Zougi nie w modnym pułku, czy choćby w regularnej armii, lecz w trzynastym pułku piechoty z Madras, liniowym oddziale Kompanii Wschodnioindyjskiej.

To wuj William przekazywał Robyn całą swą wiedzę, a następnie dopomógł jej w przeprowadzeniu wspaniałego fortelu, z którego odtąd zawsze była dumna. W roku 1854 żadna szkoła lekarska w Anglii nie przyjęłaby w poczet swoich studentów kobiety.

W zmowie z wujem i przy jego aktywnej pomocy, korzystając z poręczenia oraz zapewnienia, że jest siostrzeńcem Williama Maffata, rozpoczęła naukę w szpitalu Świętego Mateusza na wschodnim krańcu Londynu.

Pomogło również to, że imię dziewczyny wystarczyło zmienić z Robyn na Robin, że była wysoka i obdarzona małymi piersiami, a jej głos miał w sobie głębię i chrypkę, którą umiała przesadnie eksponować. Swoje gęste, ciemne włosy obcięła krótko, a do noszenia spodni przyzwyczaiła się w takim stopniu, że odtąd niewymownie irytowały ją haiki i kłęby krynolin utrudniające chodzenie.

Władze szpitala wykryły fakt, że jest kobietą, dopiero wtedy, gdy w wieku dwudziestu jeden lat uzyskała dyplom lekarski od Królewskiej Szkoły Chirurgów. Szpital wystąpił natychmiast z żądaniem o odebranie Robyn tego zaszczytu, a skandal, który odbił się szerokim echem po całej Anglii, uznano za jeszcze bardziej godny uwagi, ponieważ chodziło o córkę doktora Fullera Ballantyne, słynnego badacza Afryki, podróżnika, misjonarza i autora wielu książek. W końcu władze szpitala Świętego Mateusza zostały zmuszone do odwrotu, gdyż Robyn Ballantine i jej wuj William znaleźli sojusznika w osobie niewielkiego, pulchnego Olivera Wicksa, wydawcy „Standardu”.

Wicks, rasowy dziennikarz, wyczuł szansę dla gazety i we wściekłym artykule redakcyjnym wezwał do przestrzegania tradycyjnej brytyjskiej zasady fair play, ośmieszył wypowiadane półgębkiem aluzje na temat orgii w salach operacyjnych i podkreślił zawodowe sukcesy tej zdolnej, wrażliwej młodej dziewczyny, osiągnięte wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Ale nawet fakt potwierdzenia jej kwalifikacji stanowił dla Robyn tylko niewielki krok na drodze prowadzącej do Afryki, drodze, którą szła już od tak dawna.

Czcigodnych doktorów Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego dość poważnie zaalarmowało podanie złożone przez kobietę. Żony misjonarzy to jedno, wiadomo, że chronią swoich mężów przed zalotami i pożądaniem nagich dzikusek, lecz kobieta misjonarz to zupełnie inna sprawa.

Przeciw kandydaturze doktor Robyn Ballantyne przemawiało jeszcze coś. Jej ojciec, Fuller Ballantyne, sześć lat wcześniej wystąpił z szeregów Towarzystwa, by zniknąć raz jeszcze w głębi Czarnego Lądu; w oczach czcigodnych doktorów kompletnie go to zdyskredytowało. Było dla nich jasne, że bardziej interesowała Ballantyne’a eksploracja i osobiste zaszczyty niż prowadzenie nieoświeconych tubylców w objęcia Jezusa Chrystusa. W gruncie rzeczy, według posiadanych przez nich informacji, Fuller Ballantyne nawrócił tylko jednego czarnego podczas swoich liczących wiele tysięcy mil podróży po Afryce — był nim jego osobisty służący.

Wydawało się, że zamiast torować drogę Chrystusowi, rozpoczął krucjatę przeciwko handlowi żywym towarem. Swoją pierwszą stację misyjną zamienił wnet w przystań dla zbiegłych niewolników. Stację w Koloberg, tę niewielką oazę, ogromnym nakładem środków Towarzystwo wybudowało na południowym skraju wielkiej pustyni Kalahari, tam gdzie wśród dzikich ostępów biło z ziemi czyste, mocne źródło.

Gdy Fuller zamienił ją w kryjówkę dla zbiegów, stało się to, co musiało się stać. Pierwotnymi właścicielami niewolników, którym dał schronienie Fuller Ballantyne, byli Burowie z małej niezależnej republiki otaczającej misję od południa. Zwołali „Commando”, grupę, która wymierzała sprawiedliwość na terenach granicznych. Godzinę przed świtem najechała Koloberg cała setka ledwie widocznych, szybko poruszających się jeźdźców, brodatych i spalonych słońcem na kolor ciemnej afrykańskiej ziemi. Błyski ich wystrzałów rozjaśniły świt, a potem płonące dachy budynków misji Fullera Ballantyne’a uczyniły z niego widny dzień.

Związali pojmanych niewolników razem ze służącymi z misji oraz wyzwoleńcami i pognali ich na południe, zostawiając Fullera Ballantyne’a z rodziną zbitą wokół niego w przestraszoną gromadkę. Kilka drobnych rzeczy osobistych, jakie udało im się wynieść z pożaru, poniewierało się po ziemi, a dym z tlących się jeszcze, bezdachych budynków kłębił leniwie dookoła.

To wydarzenie pozwoliło Fullerowi Ballantyne’owi utwierdzić się w swojej nienawiści do instytucji niewolnictwa i dało mu usprawiedliwienie, jakiego nieświadomie szukał, a dzięki któremu mógł wreszcie odpowiedzieć na zew olbrzymiej, pustej krainy rozciągającej się na północy.

Jego żona i dzieci, dla ich własnego dobra, zostały odesłane z powrotem do Anglii, a wraz z nimi popłynął list do dyrektorów Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego. Bóg ukazał swoją wolę Fullerowi Ballantyne. Miał wyruszyć na północ i nieść słowo boże po Czarnym Kontynencie, swobodny misjonarz, nie przypisany już do jednej małej stacji, lecz z całą Afryką jako swoją parafią.

Dyrektorów poważnie zaniepokoiła utrata ich stacji, ale do autentycznej rozpaczy doprowadziła perspektywa finansowania czegoś, co zapowiadało się jako kosztowna wyprawa podróżnicza na teren, który, o czym wiedział cały świat, był tylko olbrzymią pustynią, nie zamieszkaną i z wyjątkiem okolic przybrzeżnych pozbawioną wody. Był spieczonym słońcem, piaszczystym pustkowiem rozciągającym się na przestrzeni czterech tysięcy mil aż do Morza Śródziemnego na północy.

Napisali więc pośpiesznie do Fullera Ballantyne’a, niezbyt pewni, dokąd właściwie powinni zaadresować list, lecz czujący potrzebę zrzucenia z siebie wszelkiej odpowiedzialności i wyrażenia swojej głębokiej troski; zakończyli stwierdzając kategorycznie, że żadne środki, poza jego pięćdziesięciofuntową roczną pensją, nie zostaną przeznaczone na te wysoce nierozważne działania. Nie musieli poświęcać mu swojego czasu i energii, gdyż Fuller Ballantyne już wyruszył. Z grupą tragarzy, swoim chrześcijańskim służącym, rewolwerem Colta, strzelbą i dwiema skrzynkami lekarstw, dzienników oraz instrumentów nawigacyjnych zniknął gdzieś w Afryce.

Pojawił się osiem lat później, w portugalskiej osadzie niedaleko ujścia rzeki Zambezi, ku wielkiemu zdziwieniu osadników, którzy po dwustu latach okupacji zdołali przesunąć się zaledwie sto mil w głąb lądu.

Wrócił do Anglii, a jego książka, „Misjonarz w najczarniejszej Afryce”, wywołała olbrzymią sensację. Oto był człowiek, który dokonał Transversa, przeszedł Afrykę w poprzek, od jej zachodniego do wschodniego wybrzeża, który widział wielkie rzeki i jeziora tam, gdzie miała być tylko pustynia, przyjemnie chłodne, trawiaste pagórki, wielkie stada zwierzyny i dziwnych ludzi — ale przede wszystkim widział potworną grabież, jakiej dopuszczali się na tym wielkim kontynencie łowcy niewolników, i jego relacje przyczyniły się do ponownego wzrostu fali krytyki wśród ludu brytyjskiego.

Londyńskie Towarzystwo Misyjne poczuło się zawstydzone sławą, jaką natychmiast zdobył jego spisany na straty członek i pośpieszyło z przeprosinami. Fuller Ballantyne ustalił lokalizację przyszłych stacji misyjnych w głębi kontynentu, a Towarzystwo, nakładem wielu tysięcy funtów, zorganizowało grupy oddanych sprawie mężczyzn oraz kobiet i wysłało ich na wyznaczone miejsca.

Rząd brytyjski, pokonany wizją rzeki Zambezi jako wygodnej drogi ku bogactwom kontynentu, mianował Fullera Ballantyne’a konsulem Jej Królewskiej Mości i sfinansował potężną ekspedycję, mającą uczynić tę arterię dostępną dla handlu i cywilizacji.

Fuller wrócił do Anglii, by napisać swoją książkę, ale w czasie tego ponownego złączenia rodzina widywała go tak rzadko, jakby nadal przebywał w ostępach Afryki. Jeśli nie siedział zamknięty w gabinecie wuja Williama, skupiony na pisaniu swoją podróżniczej epopei, był w Londynie, nękając Ministerstwo Spraw Zagranicznych albo dyrektorów LTM. A gdy uzyskał już z tych źródeł wszystko, czego potrzebował, by doprowadzić do skutku powtórną wyprawę na Czarny Ląd, jeździł z odczytami po Anglii albo wygłaszał kazania ze swojej ambony w katedrze Canterbury.

Potem nagle wyjechał znowu, zabierając ze sobą własną matkę. Robyn na zawsze zapamiętała dotyk jego kłujących wąsów, kiedy nachylił się, żeby po raz drugi pocałować córkę na pożegnanie. Dla dziewczyny ojciec i Bóg byli w jakiś sposób tą samą osobą, wszechmocną i sprawiedliwą, a jej stosunek do nich wyznaczało ślepe, akceptujące wszystko uwielbienie.

Lata później, kiedy miejsca wyznaczone przez Fullera Ballantyne’a na stacje misyjne okazały się śmiertelnymi pułapkami, gdy misjonarze, którzy ocaleli, powrócili do kraju, a ich towarzyszy i krewnych zdziesiątkowały gorączki i choroby, bądź zostali zabici przez dzikie zwierzęta i jeszcze dzikszych ludzi, których pojechali ocalić — gwiazda Fullera Ballantyne’a zaczęła gasnąć.

Członkowie ekspedycji Ministerstwa Spraw Zagranicznych w górę rzeki Zambezi, dowodzonej przez Ballantyne’a, zaczęli tracić wiarę w sens przedsięwzięcia w zetknięciu ze straszliwymi kataraktami i trzystumetrowymi wodospadami przełomu Kaborra—Bassa, przez który Zambezi z potwornym łoskotem przetacza swe wody, rozlewając się na przestrzeni dwudziestu mil. Ludzie byli zdziwieni, w jaki sposób Ballantyne, który twierdził, że przewędrował Zambezi od jej źródeł do morza, mógł nie wiedzieć o tak poważnej przeszkodzie stojącej na drodze do urzeczywistnienia jego planów. Zaczęto podawać w wątpliwość także inne jego relacje, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych, skąpe jak zwykle, poczuło, że niepotrzebnie traci pieniądze i cofnęło Fullerowi tytuł konsula.

Londyńskie Towarzystwo Misyjne napisało do niego jeszcze jeden ze swoich przydługich listów, prosząc, by w przyszłości ograniczył się do nawracania pogan i głoszenia słowa bożego.

Fuller Ballantyne odpowiedział złożeniem rezygnacji, oszczędzając w ten sposób Towarzystwu wydatek pięćdziesięciu funtów rocznie. Jednocześnie zredagował list do dwojga swoich dzieci, wzywając je, by okazały wiarę i hart ducha i wysłał swojemu wydawcy rękopis, w którym zrelacjonował przebieg wyprawy. Następnie wziął kilka gwinei, jakie pozostały mu z olbrzymich honorariów za inne książki, i raz jeszcze zniknął w ostępach Afryki. Było to przed ośmiu laty. Od tego czasu Fuller Ballantyne nie dał znaku życia.

A teraz córka tego człowieka, postać niemal tak głośna jak on sam, domagała się przyjęcia do Towarzystwa jako misjonarka.

Raz jeszcze przyszedł jej z pomocą wuj William, kochany, roztargniony wuj William z jego grubymi szkłami w okrągłej oprawie i rozwichrzoną siwą brodą. Stanął z Robyn przed dyrektorami Towarzystwa, by przypomnieć im, że jej dziadek, Robert Moffat, był jednym z największych misjonarzy w Afryce, mającym na swoim koncie dziesiątki tysięcy nawróceń. Starzec pracował zresztą nadal w Kuruman i właśnie opublikował słownik języka Sechuana. Sama Robyn zaś była oddana sprawie, a zarazem głęboko wierząca, miała wykształcenie lekarskie i posiadła dobrą znajomość języków afrykańskich dzięki swojej nieżyjącej już matce, córce tegoż samego Roberta Moffata. Ze względu na szacunek, jakim darzył jej dziadka, wspomnianego Roberta Moffata, nawet najbardziej wojowniczy król Afryki, Mzilikazi z plemienia Ndebele, czy według innych, Matabele, Robyn zostałaby natychmiast zaakceptowana przez wszystkie plemiona.

Dyrektorzy słuchali z kamiennymi twarzami.

Następnie wuj William zasugerował, że Oliver Wicks, wydawca „Standarda”, który pomógł dziewczynie w walce z zarządem szpitala Świętego Mateusza, byłby zainteresowany przyczynami odrzucenia jej podania przez Towarzystwo.

Dyrektorzy siedzieli sztywno i słuchali z wielką uwagą, po czym odbyli krótką naradę i przyjęli podanie Robyn. Oddelegowali ją następnie do innej organizacji misyjnej, która z kolei wysłała dziewczynę do slumsów w północnej Anglii.

 

To brat Robyn, Zouga, znalazł dla nich obojga drogę powrotną do Afryki.

Przyjechał z Indii na urlop, jako człowiek już doceniony, w randze majora, który to stopień zdobył na polu walki. Cieszył się opinią żołnierza i administratora o wielkiej przyszłości.

Pomimo to był równie niezadowolony ze swojego losu jak Robyn. Oboje odziedziczyli po ojcu zamiłowanie do wolności, źle znosili rygory i bezpośrednie podporządkowanie władzy. Mimo pomyślnego początku jego wojskowej kariery, Zouga zdawał sobie sprawę, że ma w Indiach potężnych wrogów i zaczął już wątpić, czy powinien wiązać swoją przyszłość z tym kontynentem. Tak jak Robyn, Zouga nadal poszukiwał. Po latach rozłąki brat i siostra przywitali się z serdecznością, jaką rzadko okazywali, kiedy byli dziećmi.

Zouga zaprosił ją na obiad do „Złotego Odyńca”. Dla Robyn stanowiło to taką odmianę, że dała się namówić na drugi kieliszek wina, co wprowadziło ją w radosny nastrój.

— Na Boga, Sissy, jesteś naprawdę piękna, wiesz? — powiedział jej w końcu. Nabrał zwyczaju nadużywania boskiego imienia i chociaż z początku ją to szokowało, przyzwyczaiła się dość szybko. Słyszała dużo gorsze rzeczy, kiedy pracowała w slumsach. — Stać cię na więcej niż spędzanie życia z tymi wiedźmami.

Te słowa natychmiast zmieniły atmosferę między nimi i Robyn mogła wreszcie otwarcie wyrzucić z siebie wszystko, co ją dręczyło. Zouga słuchał z uwagą, wyciągając rękę ponad stołem, by ścisnąć jej dłoń, a Robyn mówiła spokojnie, ale z wewnętrzną determinacją.

— Zouga, muszę wrócić do Afryki. Umrę, jeśli nie wrócę. Na pewno. Jest mi to niezbędne, by żyć.

— Dobry Boże, Sissy, dlaczego Afryka?

— Ponieważ tam się urodziłam i tam jest moje przeznaczenie — a także dlatego, że gdzieś w Afryce jest ojciec.

— Też się tam urodziłem. — Zouga uśmiechnął się i surowa linia jego ust złagodniała nieco. — Ale ja nie znam mojego przeznaczenia. Z przyjemnością wróciłbym tam dla polowań, ale co do ojca — czy nie uważasz, że myślał głównie o sobie? To trochę dziwne, że nadal darzysz go dziecięcą miłością.

— On nie jest taki jak inni, Zouga. Nie możesz przykładać do niego zwykłej miary.

— Wielu ludzi zgodziłoby się z tobą — mruknął sucho. — W Towarzystwie i Ministerstwie Spraw Zagranicznych — ale jakim jest ojcem?

— Kocham go! — rzekła z uporem. — Po Bogu jego kocham najbardziej.

— Zabił matkę, wiesz o tym. — Usta Zougi stwardniały ponownie. — Zabrał ją nad Zambezi w porze febry. Równie dobrze mógłby przystawić jej pistolet do głowy.

Robyn ustąpiła po krótkiej, pełnej żalu ciszy.

— Nigdy nie był ojcem ani mężem — lecz wizjonerem, tym, który przeciera szlaki i niesie kaganek...

Zouga roześmiał się ściskając jej palce.

— Ależ doprawdy, Sissy!

— Przeczytałam jego książki, wszystkie listy, które napisał do mamy lub do nas, i wiem, że tam jest moje miejsce. W Afryce, z papą.

Zouga puścił jej dłoń i zaczął z namysłem skubać wąsy.

— Zawsze umiałaś mnie podekscytować — rzekł, a potem, pozornie zmieniając temat, dodał: — Słyszałaś, że nad rzeką Oranje znaleziono diamenty? — Podniósł kieliszek i z uwagą przyjrzał się osadowi na dnie. — Jesteśmy tacy różni, ty i ja, a jednocześnie w pewien sposób bardzo do siebie podobni. — Nalał sobie wina i ciągnął dalej swobodnym tonem: — Mam dług, Sissy.

Robyn przeszył dreszcz. Od dzieciństwa uczono ją jak straszne to słowo.

— Ile? — spytała wreszcie cicho.

— Dwieście funtów. — Wzruszył ramionami.

— Aż tyle! — wyrwało jej się. — Mam nadzieję, że nie uprawiałeś hazardu, Zouga?

To było kolejne straszne słowo, jakie znała.

— Nie grałeś? — ponowiła pytanie.

— Jeśli chodzi o ścisłość, to grałem — zaśmiał się Zouga. — I Bogu za to dzięki. Inaczej byłbym tysiąc gwinei pod kreską.

— To znaczy, że grasz — i do tego wygrywasz? — Przerażenie na jej twarzy ustępowało powoli fascynacji.

— Nie zawsze — odparł — ale zazwyczaj.

Przyjrzała mu się uważnie, być może po raz pierwszy od chwili spotkania. Miał dopiero dwadzieścia sześć lat, ale wyglądał na mężczyznę o dziesięć lat starszego. Może sprawiała to również jakaś emanująca z niego wewnętrzna równowaga. Stał się twardym, zawodowym żołnierzem, zaprawionym w potyczkach na granicy Afganistanu, gdzie jego pułk spędził cztery lata. Robyn wiedziała, że dochodziło tam do krwawych starć z dzikimi górskimi plemionami, a Zouga wyróżnił się w walce. Jego błyskawiczny awans był tego dowodem.

— Jak to się stało, że masz dług? — spytała.

— Prawie wszyscy oficerowie w moim pułku, nawet ci młodsi ode mnie, posiadają prywatne fortuny. Jestem teraz majorem i muszę zachowywać pewien styl. Jeździmy na polowania, strzelamy, gramy w kręgle i polo... — Ponownie wzruszył ramionami.

— Czy kiedykolwiek będziesz w stanie go zwrócić?

— Mógłbym ożenić się bogato — uśmiechnął się — albo znaleźć diamenty.

Upił łyk wina, nie patrząc na Robyn oparł się wygodniej i ciągnął spokojnie dalej.

— Czytałem parę dni temu książkę Cornwallis Harrisa — czy pamiętasz wielkie ilości zwierzyny, jakie widzieliśmy, kiedy mieszkaliśmy w Koloberg?

Potrząsnęła głową.

— Nie, ty byłaś jeszcze dzieckiem. Ale z naszej podróży na Przylądek ja pamiętam stada gazeli i gnu. Pewnej nocy pojawił się też lew, widziałem go wyraźnie w blasku ognia. Harris opisuje w tej książce swoje wyprawy łowieckie na tereny tak odległe jak Limpopo — nikt nie dotarł dalej, z wyjątkiem ojca, oczywiście. Do diabła, to lepsze niż uganianie się za bażantami czy jeleniami. Czy wiedziałaś, że Harris zarobił na swojej książce prawie pięć tysięcy funtów?

Zouga odsunął od siebie kieliszek, wyprostował się w fotelu i wyjął cygaro ze srebrnego pudełka. Podczas gdy je przygotowywał i zapalał, na twarzy mężczyzny malowało się zamyślenie.

— Ty chcesz jechać do Afryki, bo kierują tobą sentymenty. Ja zapewne muszę pojechać tam z zupełnie innych powodów, dla krwi i pieniędzy. A zatem składam ci propozycję. Ekspedyqa Ballantyne’ow! — Uniósł kieliszek w toaście.

Robyn zaśmiała się niepewnie, myśląc, że żartuje, ale sięgnęła po swój kieliszek, który nadal był prawie pełny.

— Zgadzam się. Ale, Zouga, jak się tam dostaniemy?

— Pamiętasz nazwisko tego człowieka z gazety?

— Wicks. Oliver Wicks. Ale dlaczego on miałby nam pomóc?

— Znajdę dla niego jakiś dobry powód. — Wtedy Robyn przypomniała sobie, jak elokwentny i przekonywający był Zouga, nawet będąc dzieckiem.

— Myślę, że ci się uda — rzekła.

Wypili, a kiedy Robyn odstawiła kieliszek, poczuła się tak szczęśliwa jak jeszcze nigdy w życiu.

 

Minęło sześć tygodni, zanim wysiadając z powozu ponownie ujrzała Zougę, przeciskającego się ku niej przez ludzką ciżbę na stacji London Bridge. Górował nad tłumem w swoim wysokim cylindrze, jego ramiona okrywał (Rugi trencz.

— Sissy! — zawołał, śmiejąc się do niej i unosząc na rękach. — Jedziemy, naprawdę jedziemy!

Czekała już na nich dorożka i woźnica trzasnął z bicza, kiedy tylko wsiedli do środka.

— Londyńskie Towarzystwo Misyjne nie przydało się na nic — rzeki, wciąż obejmując ją ramieniem, gdy powóz potoczył się ze stukotem po brukowanej ulicy. — Zwróciłem się do nich z prośbą o wyłożenie pięciuset funtów, a oni niemal dostali apopleksji. Cieszy ich chyba fakt, że ojciec tkwi zagubiony w najdzikszych ostępach Afryki i byliby gotowi zapłacić te pięć setek, żeby tam pozostał.

— Poszedłeś do dyrektorów?

— Oddałem najpierw przegrywające lewe — uśmiechnął się. — Następne było Whitehall, udało mi się spotkać z samym pierwszym sekretarzem. To cholerny cywil, zabrał mnie na lunch do „Travellers” i naprawdę był niepocieszony, że nie mogą udzielić mi żadnej pomocy finansowej. Zbyt dobrze pamiętają tam jeszcze fiasko ojca nad Zambezi, ale mimo to dał mi listy. Tuzin listów, praktycznie do każdego — do gubernatora prowincji Cape, do admirała Kempa w Capetown, i wszystkich innych.

— Listy nie zawiozą nas do Afryki.

— Potem poszedłem spotkać się z twoim przyjacielem z gazety. Niezwykły człowieczek. Wyjątkowo bystry. Powiedziałem mu, że jedziemy do Afryki odnaleźć ojca, a on podskoczył i klasnął w dłonie, ciesząc się jak dziecko. — Zouga przytulił Robyn mocniej do siebie. — Prawdę mówiąc, bez umiaru używałem twojego imienia — i to zadziałało. Wicks będzie miał prawa do naszych dzienników i pamiętników, a także do obu książek.

— Obu książek? — Robyn odsunęła się od brata i spojrzała na niego.

— Obu —.wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Twojej i mojej.

— Mam napisać książkę?

— Jak najbardziej. Relację z ekspedycji widzianej oczami kobiety. Podpisałem już kontrakt w twoim imieniu.

Zaśmiała się, ale brakowało jej tchu.

— Idziesz za daleko i o wiele za szybko.

— Mały Wicks zgodził się na pięćset funtów, a następne na liście widniało Towarzystwo na Rzecz Zaprzestania Handlu Niewolnikami — tam poszło gładko. Patronuje im Jego Królewska Wysokość, który czytał książki ojca. Mamy złożyć raport o handlu żywym towarem w głębi kontynentu na północ od zwrotnika Koziorożca. Dostaliśmy kolejne pięćset gwinei.

— Och, Zouga, jesteś czarodziejem.

— Potem było jeszcze Londyńskie Stowarzyszenie Kupców Handlujących z Afryką. Przez ostatnie sto lat koncentrowali swoje działania wyłącznie na zachodnim wybrzeżu. Przekonałem ich, że przydałoby im się również spenetrować wybrzeże wschodnie. Zostałem mianowany agentem Stowarzyszenia, z poleceniem zbadania rynku oleju palmowego, żywicy kauczukowej, miedzi i kości słoniowej. Otrzymałem trzecie i ostatnie pięćset gwinei — oraz reprezentacyjny karabin marki „Sharps”.

— Tysiąc pięćset gwinei — wyszeptała Robyn w zdumieniu, a Zouga skinął głową.

— Wracamy do domu z klasą.

— Kiedy?

— Zarezerwowałem miejsca na amerykańskim kliperze handlowym. Za sześć tygodni wypływamy z Bristolu, do Przylądka Dobrej Nadziei i Quelimane w Mozambiku. Napisałem do pułku z prośbą o dwuletni urlop — ty będziesz musiała zrobić to samo z LTM.

 

Potem wszystko potoczyło się w nierealnie szybkim tempie. Dyrektorzy LTM, zadowoleni być może, że nie muszą finansować podróży Robyn ani jej pobytu na Czarnym Lądzie, w przebłysku hojności postanowili dalej wypłacać dziewczynie roczną pensję i uczynili ostrożną obietnicę, że po powrocie Robyn do Anglii zrewidowują swoją wcześniejszą decyzję. Jeśli dowiedzie własnej przydatności — czekać ją będzie stała praca w Afryce. Było to więcej niż oczekiwała, więc z entuzjazmem rzuciła się w wir przygotowań do wyprawy.

Należało zrobić tak wiele, że sześć tygodni ledwie starczyło i wydawało się, iż tylko kilka dni minęło, zanim góra ekwipunku została zapakowana do ładowni wielkiego, zgrabnego klipera z Baltimore.

„Huron” — kolejny rozsądny wybór poczyniony przez Zougę Ballantyne’a, i umiejętnie prowadzony przez kapitana Mungo St. Johna — okazał się tak szybki, jak sugerowała to jego sylwetka, i zanim spróbowali przekroczyć równikowy pas ciszy w jego najwęższym miejscu, rozwijał doskonałe tempo. Nie mieli ani jednego bezwietrznego dnia, przecięli równik na 29 stopniu zachodnim i natychmiast Mungo St. John położył „Hurona” na lewą burtę, by złapać zmienne, południowo-wschodnie wiatry. Statek szedł na południe, z latającymi rybami płynącymi przed dziobem, mocno pchany wiatrem, aż wreszcie, kiedy na horyzoncie pojawiła się Ilha de Trinidade, wyrwał się z jego uścisku. Wtedy z rykiem nadleciał wicher północno-zachodni i „Huron” szybował przed nim dzień po dniu, pod ciemnymi, nisko wiszącymi, pędzącymi błyskawicznie chmurami, które uniemożliwiały im zobaczenie słońca, księżyca czy gwiazd. W końcu niemal wpadli na mieliznę 200 mil w kierunku północnym od ich punktu docelowego na Przylądku Dobrej Nadziei.

— Panie bosmanie! — zawołał Mungo St. John swoim czystym, donośnym głosem, gdy „Huron” nabierał pędu po zwrocie, oddalając się coraz szybciej od brzegu.

— Panie kapitanie! — odkrzyknął Tippo spod głównego masztu, głosem przypominającym ryk byka.

— Zapiszcie imię marynarza z bocianiego gniazda.

Bosman, niczym bokser przyjmujący cios, zadarł swoją osadzoną na grubym karku, wielką jak kula armatnia głowę i spojrzał w górę, mrużąc otoczone zwałami tłuszczu oczy.

— Jeszcze dwadzieścia minut i wpakowałby nas na mieliznę — głos St. Johna był lodowato spokojny. — Zanim skończy się dzień, obejrzymy sobie jego rozpięty na klarie kręgosłup.

Tippoo oblizał nieświadomie wargi, a Robyn, stojąca obok niego, poczuła, jak kurczy się jej żołądek. Już trzykrotnie podczas tego rejsu odbywała się chłosta i dziewczyna wiedziała, czego ma się spodziewać. Bosman był pół-Arabem, pół-Murzynem, gigantem o skórze koloru miodu, z ogoloną na łyso głową pokrytą siatką maleńkich, białawych blizn, pamiątek po tysięcznych bójkach. Luźna, haftowana tunika z wysokim kołnierzem okrywała jego olbrzymią sylwetkę, a ramiona wystające z szerokich rękawów były grube jak kobiece uda.

Robyn odwróciła się szybko, gdyż Zouga szedł w jej stronę i po chwili stanął obok siostry.

— Przyjrzeliśmy się dobrze lądowi, Sissy — rzeki. — Nasz pierwszy dokładny namiar od czasu Ilha de Trinidade. Jeśli ten wiatr się utrzyma, będziemy w Table Bay najdalej za pięć dni.

— Zouga, czy nie możesz wstawić się u kapitana? — zapytała tak gwałtownie, że brat wyglądał na zaskoczonego. — Ma zamiar wychłostać tego biedaka.

— I całkiem słusznie, do licha — burknął w odpowiedzi Zouga. — Przez tego głupca niemal wpadliśmy na skały.

— Nie możesz powstrzymać kapitana?

— Nawet mi się nie śni, żeby przeszkadzać mu w dowodzeniu tym okrętem i tobie też zabraniam.

— Czy ty w ogóle nie masz w sobie człowieczeństwa? — zapytała chłodno, ale na jej policzkach pojawiły się gniewne rumieńce, a zielone oczy były szeroko otwarte. — Nazywasz siebie chrześcijaninem.

— Kiedy to robię, moja droga, mówię o wiele ciszej. — Zouga udzielił odpowiedzi, która powinna dokuczyć jej najbardziej. — I nie wspominam o tym przy każdej nadarzającej się okazji.

Ich sprzeczki były zawsze tak nagłe jak letnie burze na afrykańskim veldzie, i równie spektakularne.

Mungo St. John podszedł wolnym krokiem do relingu nadbudówki oficerskiej i oparł się o niego łokciem. W białych zębach trzymał długie kubańskie cygaro wypełnione, grubo ciętym, czarnym tytoniem. Milcząco szydził z Robyn, wpatrując się w nią swoimi nakrapianymi żółtymi oczami, doprowadzając dziewczynę do takiej furii, że usłyszała swój własny podniesiony głos i natarła na niego, odwracając się od Zougi.

— Człowiek, którego kazał pan wychłostać w zeszłym tygodniu, może zostać inwalidą do końca życia! — krzyknęła.

— Doktor Ballantyne, czy chciałaby pani, żeby Tippoo zaniósł panią na dół i zamknął w pani kabinie? — spytał Mungo St. John. — Do czasu aż opanuje pani swój temperament i maniery.

— Nie może pan tego zrobić! — wybuchnęła.

— Mogę, zapewniam panią — to i dużo więcej.

— On ma ragę — potwierdził Zouga cicho. — Na statku posiada praktycznie nieograniczoną władzę. — Położył dłoń na jej ramieniu. — Spokojnie, Sissy. Majtek będzie szczęśliwy, jeśli wszystko zakończy się tylko chłostą.

Robyn stwierdziła, że dyszy z gniewu i poczucia bezsilności.

— Jeśli jest pani tak delikatna, pani doktor, zwolnię panią z oglądania wymierzania kary. — Mungo St. John nadal szydził. — Musimy wziąć pod uwagę fakt, że jest pani kobietą.

— Nigdy nie prosiłam o nic przez wzgląd na moją płeć, nigdy w życiu. — Starając się opanować gniew, strząsnęła dłoń brata z ramienia i odwróciła się od obu mężczyzn.

Sztywno wyprostowana ruszyła w kierunku dziobu, próbując zachować postawę pełną godności, ale statek kołysał się mocno i przeklęte suknie plątały się jej wokół nóg. Zdała sobie sprawę, że musi wypowiedzieć na głos słowa, które zrodziły się w jej myślach, a o wybaczenie poprosi później.

— Idź pan do diabła, kapitanie Mungo St. John, idź pan do diabła!

Stała na dziobie, a wiatr rozwiał i cisnął jej w twarz włosy zebrane w kok u nasady karku. Miała włosy takie jak matka, gęste, jedwabiste, ciemne, przetykane rudymi i kasztanowymi pasemkami, i gdy blady promień zielonkawego światła przebił się wreszcie przez warstwę chmur, utworzył jaśniejącą aureolę nad jej małą, zgrabną głową.

Patrzyła przed siebie wściekłym wzrokiem, nie zauważając wyjątkowego piękna rozgrywającej się dokoła sceny. Lodowate, zielone wody, w oparach białej mgły, otwierały się i zamykały wokół okrętu niczym perłowe odrzwia. Wstęgi wodnego pyłu ciągnęły się za żaglami i rejami, sprawiając wrażenie, że „Huron” stoi w ogniu.

Miejscami powierzchnia morza kipiała, ciemniejąc, gdyż wody te były bogate w mikroskopijne organizmy morskie, które żywiły rozległe ławice sardynek podpływających pod samą powierzchnię, by żerować i z kolei samemu stać się żerem dla stad skrzeczących ptaków, które atakowały je z wysoka, uderzając w wodę i tworząc małe bawełniane kłębki piany.

Gęsta mgła objęła smukły statek swoim zimnym, wilgotnym uściskiem, tak że kiedy Robyn zerknęła do tyłu, dostrzegła tylko niewyraźne, przypominające zjawy sylwetki kapitana oraz Zougi stojących na górnym pokładzie.

A potem w jednej chwili morze uspokoiło się i zaświeciło słońce. Chmury, które długie tygodnie zasłaniały niebo, odpłynęły na południe, a wiatr nabrał mocy i obrócił się ku wschodowi, chłoszcząc czubki fal, by zamienić je w pełne wdzięku pióropusze zwijającej się piany.

W tym samym momencie Robyn zauważyła okręt. Był zaskakująco blisko, więc otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale ubiegło ją tuzin innych głosów.

— Żagle!

— Statek na lewej burcie!

Był tak niedaleko, że widziała smukły, wysoki komin pomiędzy masztami. Czerwona linia biegła wzdłuż pomalowanych na czarno burt poniżej otworów strzelniczych, kryjących z każdej strony po pięć armat.

Czarny kadłub wyglądał złowrogo, a żagle, poplamione brudnoszarymi wyziewami z komina, w niczym nie przypominały błyszczących bielą żagli „Hurona”.

Mungo St. John obserwował obcy statek przez lunetę. Kody były wygaszone, z komina nie wydostawał się nawet podmuch gorąca. Płynął tylko na żaglach.

— Tippoo! — zawołał półgłosem kapitan, a ogromny bosman pojawił się u jego boku cicho jak duch.

— Widziałeś go już kiedyś?

Tippoo chrząknął i odwrócił głowę, żeby splunąć za burtę.

— Dżemojad. Widziałem go w Table Bay osiem lat temu. Nazywa się „Black Joke”.

— Eskadra z Przylądka?

Tippoo chrząknął ponownie i w tym samym momencie okręt ruszył ostro do przodu, a na głównym maszcie pojawiła się bandera. Śnieżna biel i jasny szkarłat flagi rzucały krzykliwe wyzwanie, wyzwanie, którego cały świat nauczył się bać. Tylko statki jednego kraju na ziemi spotykając go nie musiały się zatrzymywać. „Huron” jednak był nietykalny, płynął pod banderą Stanów Zjednoczonych i wszyscy, nawet ten natarczywy reprezentant Królewskiej Marynarki, musieli to uszanować.

Ale Mungo St. John myślał gorączkowo. Na sześć dni przed wyjściem „Hurona” z portu w Baltimore, w maju 1860 roku, kandydaturę Abrahama Lincolna wysunięto na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych. Gdyby został wybrany, co wydawało się bardzo prawdopodobne, objąłby urząd zaraz po Nowym Roku, a jedną z jego pierwszych decyzji byłoby zapewne nadanie Wielkiej Brytanii przywilejów uzgodnionych w Traktacie Brukselskim, w tym między innymi prawa przeszukiwania amerykańskich okrętów na otwartym morzu, czemu poprzedni prezydenci tak mocno się sprzeciwiali.

Wkrótce, być może szybciej niż się spodziewał, Mungo St. Johna mogła czekać śmiertelnie poważna próba sił z jednym z okrętów wojennych Królewskiej Marynarki. Miał teraz idealną okazję, by sprawdzić swój statek i ocenić możliwości przeciwnika.

Potoczył wzrokiem dokoła, spojrzał na morze i pchane wiatrem wstęgi piany, zlustrował białe piramidy żagli nad głową oraz wrogi czarny kadłub po zawietrznej — i to ułatwiło mu podjęcie decyzji. Wiatr przyniósł odgłos wystrzału. Długi klin dymu wytrysnął z otworu strzelniczego na dziobie, domagając się natychmiastowego posłuszeństwa.

Mungo St. John uśmiechnął się.

— Bezczelny sukinsyn! Zobaczymy, czy zna się na żeglowaniu — rzekł do Tippoo, a sternikowi nakazał cicho: — Ster na prawą burtę. — A gdy „Huron” ruszył z wiatrem, zaczynając odwracać się od grożącego mu czarnego okrętu, zawołał: — Zrzucić wszystkie refy, panie bosmanie! Postawić żagiel dziobowy i szczytowy, podnieść żagle boczne i górne, naciągnąć główny — tak, bukszprytowy też. Pokażemy temu brudnemu, żrącemu węgiel arogantowi, jak robimy to w Baltimore!

Chociaż Robyn była wściekła, sposób, w jaki Amerykanin dowodził swoim statkiem, zrobił na niej wrażenie. Załoga wspinała się po rejach do kolejnych punktów refowych, główne żagle nadymały się, lśniąc bielą w świetle słońca, a potem wysoko w górze nowe, o innych kształtach żagle otworzyły się niczym przejrzałe kule bawełny i długi, zgrabny kadłub „Hurona”, popędzany w ten sposób, zareagował natychmiast.

— Na Boga, idzie jak opętany! — krzyknął Zouga, śmiejąc się z podniecenia, widząc, jak statek tnie grzbiety fal Atlantyku, po czym złapał swoją siostrę i odciągnął ją od burty, zanim pierwsze tafle zielonej wody zalały pokład.

Kolejne żagle rozwijały się i grube pnie masztów pod ogromnym ciśnieniem tysięcy stóp kwadratowych płótna zaczęły wyginać się niczym naciągane łuki. Wydawało się teraz, że „Huron” szybuje, wzbijając się w powietrze z grzbietu każdej fali i uderzając w następną z trzaskiem, który wprawiał w drżenie belki kadłuba i wbijał zęby do mózgów członkom załogi.

— Wskazanie logu, panie bosmanie! —zawołał Mungo St. John, a gdy Tippoo odkrzyknął: — Odrobinę więcej niż szesnaście węzłów, sir! — kapitan zaśmiał się głośno i podszedł do relingu na rufie.

Kanonierka oddalała się tak szybko, jakby stała w miejscu, chociaż wszystkie jej żagle były rozpięte. Już dzielił ją od „Hurona” maksymalny dystans strzału armatniego.

Obłok dymu wykwitł ponownie na czarnej burcie i tym razem wydawało się, że jest to coś więcej niż tylko ostrzeżenie, gdyż Mungo St. John widział, gdzie uderzył pocisk. Trafił wierzchołek fali czterysta metrów za rufą, skoczył w poprzek rozdartych ścian zielonej wody i zniknął pod powierzchnią niemal przy burcie „Hurona”.

— Kapitanie, naraża pan na niebezpieczeństwo życie swojej załogi i pasażerów. — Głos zaskoczył go i St. John odwrócił się, by ujrzeć stojącą obok niego wysoką kobietę z uniesioną pytająco brwią.

— To jest brytyjski okręt wojenny, sir, a my zachowujemy się jak przestępcy. Wystrzelili ostry pocisk. Musi pan tylko zatrzymać się, a przynajmniej wywiesić swoją flagę.

— Myślę, że moja siostra ma rację, kapitanie St. John. — Zouga stanął obok Robyn. — Ja także nie rozumiem pańskiego zachowania.

„Huron” zatrząsł się gwałtownie w zetknięciu z wysoką falą, pchany olbrzymim naporem żagli, Robyn straciła równowagę i oparła się o pierś kapitana, ale zaraz odsunęła się, płonąc rumieńcem.

— Znajdujemy się na wybrzeżu Afryki, majorze Ballantyne. Nic nie jest tu tym, czym się wydaje i dlatego tylko głupiec zaufałby obcemu, uzbrojonemu okrętowi. A teraz, jeśli pan i dobra pani doktor mi wybaczą, muszę wrócić do swoich obowiązków.

Ruszył w stronę dziobu, stanął przy relingu i spojrzał na główny pokład, oceniając nastroje załogi oraz stan okrętu. Odpiął z pasa pęk kluczy i rzucił go Tippoo.

— Szafka z bronią, panie bosmanie, para pistoletów dla pana i dla drugiego mata. Zastrzelcie każdego, kto będzie próbował przeszkadzać w stawianiu żagli. — St. John spostrzegł, że załogę ogarnął strach. Żaden z jej członków nie widział nigdy okrętu płynącego tak brawurowo i było całkiem możliwe, że któryś z marynarzy spróbuje zluzować szoty, nie chcąc, by „Huron” skończył na dnie.

W tym samym momencie statek wepchnął ramię w Atlantyk i przyjął na siebie olbrzymią ścianę ryczącej, zielonej wody. Jeden z ludzi na maszcie nie zdążył chwycić się sznurowej drabinki. Woda cisnęła go w powietrze i pociągnęła po pokładzie, aż nieszczęśnik trzasnął o burtę i znieruchomiał skulony, przypominając kupę wyrzuconych na plażę przez sztorm wodorostów.

Dwóch innych marynarzy próbowało dotrzeć do towarzysza, ale kolejna fala odepchnęła ich, zalewając pokład do wysokości pasa i przesadzając burtę w ryczących potokach białej piany, a kiedy zniknęła na dobre, okazało się, że człowiek, który spadł z masztu, zniknął razem z nią i pokład znowu był pusty.

— Bosmanie Tippoo, proszę spojrzeć na górne żagle, nie pracują jak należy.

Mungo St. John odwrócił się ku rufie, ignorując przerażone, oskarżycielskie spojrzenie Robyn Ballantyne.

Brytyjska kanonierka szła daleko z tyłu, jej żagle ledwie można było rozróżnić pomiędzy szarymi brodami rozbijających się fal Atlantyku, ale nagle Mungo St. John zauważył jakąś zmianę i sięgnął szybko po lunetę do jej przegródki pod stołem nawigacyjnym. Delikatna czarna linia, jakby namalowana atramentem, wystawała ponad maleńki stożek żagli Anglika w poprzek ruchliwego horyzontu.

— Dym! Rozpalili w końcu pod kotłami! — zawołał, kiedy Tippoo zjawił się przy nim z pistoletami zatkniętymi za pas.

— Jedna śruba. Nie dogonią nas — bosman skinął swoją okrągłą, wygoloną głową.

— Nie, nie przy pełnym wietrze — zgodził się Mungo St. John. — Ale chciałbym spróbować się z nimi pod wiatr. Zwrot w lewo, panie bosmanie. Chcę zobaczyć, czy uda mi się dojść ich od nawietrznej i minąć poza zasięgiem strzału.

Dowódca kanonierki, kompletnie zaskoczony tym niespodziewanym manewrem, o kilka minut za późno zmienił kurs, by przeciąć krótszy bok trójkąta i przeszkodzić amerykańskiemu statkowi w ocenieniu swoich zdolności.

„Huron” minął go w maksymalnym zasięgu strzału armatniego, idąc twardo pod wiatr, z rejami ściągniętymi tak mocno jak tylko możliwe. Brytyjczyk wystrzelił, a gdy kula zniknęła gdzieś w morzu, obrócił się, by ruszyć za „Huronem” i natychmiast wady jego konstrukcji ujawniły się tak wyraźnie jak wtedy, gdy oba okręty płynęły z wiatrem.

Aby móc zmieścić ciężki kocioł i maszynerię napędzającą potężną brązową śrubą, konstruktorzy musieli pójść na poważne kompromisy przy projektowaniu masztów i ustalaniu liczby żagli, jakie mogła unieść kanonierka.

Po przepłynięciu pięciu mil stało się jasne, że nawet z postawionymi wszystkimi żaglami i kotłami wypluwającymi ponad rufę ciężką, tłustą lawę dymu, „Black Joke” nie był w stanie iść tak ostro pod wiatr jak piękny, smukły statek przed nim. Odpadał powoli na zawietrzną i chociaż różnica w szybkości okrętów nie była tak wielka, jak wtedy gdy płynęli z wiatrem, to „Huron” stopniowo powiększał swoją przewagę.

Dowódca kanonierki kierował ją coraz ostrzej i ostrzej pod wiatr, rozpaczliwie próbując utrzymać właściwy kurs, ale wszystkie jego żagle szarpały się i trzęsły, uniemożliwiając mu wykonanie zadania.

We wściekłej desperacji ściągnął wszystkie żagle, ogołacając maszty i polegając tylko na sile kotłów. Ruszył prosto pod wiatr, znacznie ostrzej, niż mógł zrobić to „Huron”. Jednak szybkość „Black Jake’a” ucierpiała mocno, kiedy śrubie zabrakło pomocy żagli. Mimo że maszt oraz olinowanie były nagie, wiatr gwizdał i wył przez nie od dziobu, hamując pęd kanonierki jak wielka kotwica. „Huron” wysforował się mocniej do przodu.

— Poroniony wynalazek. — Mungo St. John w skupieniu obserwował wysiłki rywala, oceniając zachowanie statku na wietrze. — Bawimy się z nimi w kotka i myszkę. Jeśli tylko starczy wiatru, umkniemy im.

Z tyłu za rufą, dowódca „Black Joke’a” porzucił zamiar zarzucił próbę dogonienia klipera tylko za pomocą pary i ponownie postawił wszystkie swoje żagle, prąc uparcie za kilwaterem „Hurona” — aż nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, amerykański statek wpadł w dziurę powietrzną.

Granica wiatru zaznaczyła się wyraźnie na powierzchni morza. Po jednej stronie woda była ciemna i poorana pazurami wichru, po drugiej zaś zgarbione plecy fal w spokojnym powietrzu błyszczały aksamitną gładzią.

Gdy „Huron” przekroczył tę graniczną linię, ryk wiatru, który od tygodni ranił ich uszy, przeszedł w złowrogą, nienaturalną ciszę i ruch statku z pełnego życia pędu morskiego stworzenia zamienił się w bezcelowe kołysanie martwej ryby.

Żagle w górze szarpały się trzepocząc na wszystkie strony, poruszane nerwowymi kołysaniem okrętu, a liny tak trzaskały i klekotały, że wydawało się, iż maszty odpadną od kadłuba.

Daleko z tyłu, pomalowana na czarno kanonierka pruła żwawo, szybko zmniejszając dzielący oba statki dystans, a ciemna kolumna dymu unosiła się pionowo w martwym powietrzu, nadając „Black Joke’owi” tryumfalny, groźny wygląd.

Mungo St. John podbiegł do przedniego relingu górnego pokładu i spojrzał przed siebie. Widział wiatr, brużdżący morze dwie czy trzy mile dalej, kładący się na nim ponurym, granatowym cieniem, ale bliżej oleista powierzchnia wody była zupełnie spokojna.

Spojrzał do tyłu i dostrzegł zbliżającą się kanonierkę, wypluwającą dym wysoko w jasny, smagany wiatrem błękit nieba, tak teraz pewną siebie, że płynącą z odsłoniętymi otworami strzelniczymi i grubymi lufami trzydziestodwufuntowych dział wystającymi z czarnych boków kadłuba, ze śrubą bijącą wodę na rufie i produkującą białą błyszczącą w słońcu pianę.

Pozbawiony władzy nad „Huronem” sternik nie mógł utrzymać żadnego kursu i dryfujący kliper obrócił się bokiem do nadciągającej kanonierki, wystawiając dziób nas uderzenia fal.

Mogli już rozróżnić sylwetki trzech oficerów na mostku. „Black Joke” wystrzelił ponownie i pocisk uniósł potężną kaskadę wody pod samym dziobem „Hurona”, tak wysoką, że runęła na pokład i rozpryskując się spłynęła do zęz.

Mungo St. John raz jeszcze potoczył zdesperowanym wzrokiem po horyzoncie, nawet teraz mając jeszcze nadzieję na pojawienie się wiatru, a potem skapitulował.

— Bandera na maszt, panie Tippoo! — zawołał, a gdy barwny kawałek materiału zawisł już na głównej rei w martwym powietrzu, obserwował przez lunetę konsternację, jaką wywołał ten widok na mostku kanonierki. Była to ostatnia flaga, jaką chcieliby ujrzeć.

„Black Joke” stał już tak blisko, że Mungo St. John widział wyraz zmartwienia, zdumienia i rozczarowania malujący się na twarzach brytyjskich oficerów.

— Nie będzie żadnej nagrody, panowie — nie tym razem — mruknął z ponurą satysfakcją i złożył lunetę.

Kanonierka podpłynęła bliżej, na odległość cumy i obróciła się bokiem do „Hurona”, prezentując gapiące się groźnie trzydziestodwufuntowe działo.

Najwyższy oficer na mostku wyglądał również na najstarszego, gdyż jego włosy były białe w słońcu. Stanął przy relingu i podniósł megafon do ust.

— Jaki to statek? — zawołał.

— „Huron”, z Baltimore i Bristolu — odkrzyknął Mungo St. John. — Z ładunkiem towarów handlowych dla Przylądka Dobrej Nadziei i Quelimane.

— Dlaczego nie odpowiedział pan na moje wezwanie, sir?

— Ponieważ nie uznaję pańskiego prawa do zatrzymywania okrętów Stanów Zjednoczonych Ameryki na otwartym morzu, sir.

Obaj kapitanowie wiedzieli, jak drażliwy i kontrowersyjny to problem, jednak brytyjski oficer wahał się tylko przez sekundę.

— Czy uznaje pan moje prawo do upewnienia się co do waszej narodowości i portu macierzystego, sir?

— Gdy tylko schowa pan swoje armaty, może pan wejść w tym celu wejść na mój pokład, kapitanie. I niech pan nie przysyła któregoś z młodszych oficerów.

Mungo St. John z rozmysłem poniżał dowódcę „Black Joke’a”. Jednak w duchu nadal kipiał w nim gniew na brak wiatru, który pozwolił kanonierce dogonić „Hurona”.

Brytyjski statek w nieskazitelnym popisie sztuki marynarskiej spuścił na wodę szalupę, która podpłynęła do burty „Hurona”. Gdy kapitan wspinał się po drabince sznurowej, załoga szalupy spoczęła przy wiosłach.

Oficer wszedł na pokład tak lekko i żwawo, że Mungo St. John zrozumiał, iż popełnił błąd uznając go za człowieka w podeszłym wieku. Zmyliły go jasnoblond włosy — mężczyzna miał około trzydziestu lat. Nie nosił płaszcza od munduru, gdyż jego okręt wyszedł w morze na akcję, miał na sobie tylko białą płócienną koszulę, bryczesy i miękkie buty. Za pas zatknięte były dwa pistolety, a na biodrze wisiał marynarski nóż w pochwie.

— Kapitan Codrington z lekkiego krążownika Jej Królewskiej Mości „Black Joke” — przedstawił się sztywno. Jego włosy, pobielone przez sól i słońce jasnosrebrnymi pasmami, nieco ciemniejsze pod spodem, związane były skórzanym rzemieniem w krótki warkocz u nasady karku. Twarz, spalona tym samym słońcem na złotobrązowy kolor, kontrastowała z wyblakłymi, niebieskimi oczami.

— Kapitan St. John, właściciel i dowódca tego statku.

Mężczyźni nie uczynili żadnej próby uściśnięcia sobie dłoni, wyglądali raczej, jak dwa wilki jeżące się przy pierwszym spotkaniu.

— Mam nadzieję, że nie zamierza pan przetrzymywać mnie dłużej niż to konieczne — rzekł Mungo St. John. — Zapewniam pana, że mój rząd zostanie szczegółowo poinformowany o tym incydencie.

— Czy mogę przejrzeć pana dokumenty, kapitanie? — Młody oficer zignorował groźbę i ruszył za St. Johnem na górny pokład. Tam zawahał się po raz pierwszy na widok Robyn i jej brata stojących razem przy tylnym relingu, ale natychmiast doszedł do siebie, ukłonił się lekko, po czym skierował całą uwagę na pakiet dokumentów, które Mungo St. John przygotował do inspekcji na stole nawigacyjnym.

Pochylił się, przerzucając szybko stos papierów, a potem nagle wyprostował się, zdumiony swoim odkryciem.

— Niech mnie diabli, Mungo St. John, pańska reputacja wyprzedza pana, sir. — Na twarzy Anglika malowało się pełne emocji napięcie. — I cóż to za szlachetna reputacja na dodatek. — W jego głosie brzmiała kłująca gorycz. — Pierwszy handlarz w historii, który przewiózł ponad trzy tysiące dusz środkowym szlakiem w czasie jednego, dwunastomiesięcznego rejsu — nic dziwnego, że stać pana na tak piękny okręt.

— Stąpa pan po niebezpiecznym gruncie, sir — ostrzegł go Mungo St. John ze swoim leniwym, szyderczym uśmiechem na twarzy. — Jestem w pełni świadom, do czego zdolni są oficerowie pańskiej armii dla kilku gwinei nagrody.

— Skąd zamierza pan zabrać następny ładunek ludzkiego cierpienia, kapitanie St. John? — przerwał mu obcesowo Anglik. — Na tak wspaniałym statku zmieszczą się dwa tysiące ludzi. — Niekłamany gniew sprawił, że Codrington pobladł i zaczął nawet lekko drżeć.

— Jeśli zakończył pan swoją inspekcję... — uśmiech St. Johna nie zawiódł go, ale brytyjski oficer mówił dalej.

— Udało nam się sprawić, że zachodni brzeg jest trochę za gorący dla pana, nieprawdaż? Nawet kiedy chowa się pan za tym pięknym kawałkiem jedwabiu. — Codrington obrzucił wzrokiem flagę na głównej rei. — Zatem zamierza pan teraz działać na wschodnim wybrzeżu, tak, sir? Słyszałem, że potrafi pan zdobyć doskonałego niewolnika za dwa dolary, dwóch za muszkiet wart dziesięć szylingów.

— Jestem zmuszony poprosić, żeby opuścił pan już mój okręt. — St. John wziął dokumenty z ręki Anglika, a ten, gdy ich palce zetknęły się, otarł dłoń o biodro, jakby chciał ją oczyścić.

— Oddałbym pięcioletni żołd za możliwość otwarcia pańskich ładowni — rzekł z goryczą, pochylając się, by spojrzeć na Mungo St. Johna swoimi przenikliwymi, wyblakłymi oczami.

— Kapitanie Codrington! — Zouga podszedł do dwóch dowódców. — Jestem obywatelem brytyjskim i oficerem armii Jej Królewskiej Mości. Zapewniam pana, że na tym statku nie ma niewolników. — Mówił ostrym tonem.

— Jeśli jest pan Anglikiem, to powinien się pan wstydzić podróżować w takim towarzystwie. — Codrington spojrzał na Robyn. — I odnosi się to również do pani, madame!

— Posuwa się pan za daleko, sir — rzekł ponuro Zouga. — Dałem już panu moje zapewnienie.

Wzrok Codringtona spoczął ponownie na twarzy Robyn Ballantyne. Jej zdenerwowanie było widoczne i nie udawane. Oskarżenie wstrząsnęło nią, oto ona, córka Fullera Ballantyne’a, wielkiego obrońcy wolności i zaprzysięgłego przeciwnika niewolnictwa — ona, akredytowany agent Towarzystwa na Rzecz Zaprzestania Handlu Niewolnikami, płynie na pokładzie sławnego statku niewolniczego.

Twarz Robyn była blada, a w jej olbrzymich zielonych oczach szkliły się łzy przerażenia.

— Kapitanie Codrington — powiedziała ochrypłym, niskim głosem — mój brat ma rację — zapewniam pana, że na pokładzie tego okrętu nie ma niewolników.

Twarz Codringtona złagodniała. Robyn nie była piękna, lecz roztaczała wokół siebie aurę świeżości i naturalności, której trudno było się oprzeć.

— Przyjmę pani słowo, madame. — Skłonił głowę. — Zaiste, jedynie szaleniec wiózłby czarną kość słoniową z powrotem do Afryki — lecz tu jego głos stwardniał ponownie — gdybym tylko mógł przeszukać ładownie tego statku, znalazłbym tam wystarczająco wiele dowodów, by przejąć okręt i odprowadzić do Zatoki Table, gdzie kapitan zostałby od ręki skazany na następnym posiedzeniu Trybunału Komisji Mieszanej.

Codrington odwrócił się na pięcie, by stanąć twarzą w twarz z Mungo St. Johnem.

— O tak, wiem, że wasz dolny pokład przeznaczony dla niewolników będzie rozebrany, by móc umieścić tam ładunek handlowy, ale belki są na statku i nie zajmie wam nawet jednego dnia ułożenie ich z powrotem — Codrington warknął niemal — założę się, że pod pokrywami luków macie kratownice — wskazał na główny pokład nie spuszczając wzroku z Mungo St. Johna — a niżej jarzma na łańcuchy i kajdany...

— Kapitanie Codrington, pańskie towarzystwo zaczyna mnie męczyć — wycedził cicho Mungo St. John. — Ma pan sześćdziesiąt sekund na opuszczenie tego statku, w przeciwnym razie będę musiał panu przydzielić do pomocy mojego bosmana.

Tippoo postąpił krok do przodu, bezwłosy, przypominający olbrzymią ropuchę, i stanął pół metra za lewym ramieniem Codringtona.

Angielski kapitan z widocznym trudu powściągnął swój gniew i skinął głową.

— Niech Bóg sprawi, byśmy się jeszcze spotkali, sir. — Odwrócił się ku Robyn i zasalutował krótko. — Życzę przyjemnej podróży, madame.

— Kapitanie Codrington, sądzę, że jest pan w błędzie — rzekła niemal błagalnym tonem. Nie odpowiedział, lecz patrzył na nią o sekundę za długo. Spojrzenie jego wyblakłych oczu było świdrujące, niepokojące, takie oczy mają prorocy lub fanatycy. Potem odwrócił się i chłopięcym, niezgrabnym krokiem ruszył w stronę burty „Hurona”.

 

Tippoo zdjął swoją tunikę i naoliwił masywny tors, tak że lśnił teraz metalicznie jak skóra jakiegoś egzotycznego gada.

Stał boso, balansując ciałem bez wysiłku w takt kołysania statku, z grubymi rękami opuszczonymi wzdłuż boków. Na pokładzie u jego stóp leżał zwinięty bicz.

Do burty statku przywiązano kratownicę, a marynarz, który siedział na bocianim gnieździe, kiedy „Huron” zbliżył się niebezpiecznie do afrykańskiego brzegu, rozkrzyżowany był na niej niczym gwiazda morska zostawiona na skale przez wody odpływu. Wykręcił głowę, by spojrzeć na bosmana, a na jego pobladłej twarzy malowało się przerażenie.

— Zwolniłem panią z obowiązku oglądania aktu wymierzania kary, doktor Ballantyne — rzekł Mungo St. John cicho.

— Uważam, że moją powinnością jest przecierpieć tę barbarzyńską...

— Jak pani sobie życzy — uciął, skinął głową i odwrócił się. — Dwadzieścia batów, panie Tippoo.

— Dwadzieścia, kapitanie.

Bosman, z twarzą kompletnie pozbawioną wyrazu, stanął z tyłu za marynarzem i jednym szarpnięciem zdarł mu koszulę aż do pasa. Plecy mężczyzny były blade jak barani łój i pokryte nabrzmiałymi, purpurowymi czyrakami, którą to przypadłość wywoływały u marynarzy przesiąknięte solą, wilgotne ubrania i niezdrowa dieta.

Tippoo cofnął się o krok i potrząsnął biczem, tak że ten rozwinął się na zniszczonych dębowych deskach pokładu.

— Do załogi statku! — zawołał Mungo St. John. — Wina tego człowieka to nieuwaga na służbie i spowodowanie zagrożenia dla bezpieczeństwa statku. — Zaszurali nogami, ale żaden z nich nie spojrzał na kapitana. — Karą jest dwadzieścia batów.

Mężczyzna na kracie odwrócił głowę i zacisnął mocno powieki, unosząc ramiona.

— Proszę wymierzyć karę, panie Tippoo — rzekł St. John, a bosman przyjrzał się uważnie nagiej, białej skórze, z wystającymi wyraźnie kośćmi kręgosłupa. Odchylił się, wyrzucił umięśnione ramię wysoko nad głowę i bicz skoczył do góry, sycząc jak rozwścieczona kobra, a Tippoo zrobił krok w przód, tnąc ostro, wkładając w uderzenie cały swój ciężar i siłę rąk.

Marynarz na kratownicy krzyknął przeraźliwie, a jego ciało wygięło się w konwulsyjnym spazmie, sprawiając, że szorstkie, konopne więzy zdarły skórę z nadgarstków nieszczęśnika.

Na białym ciele, od jednego końca żeber do drugiego, utworzyła się cienka szkarłatna linia, a czyrak pomiędzy łopatkami wytrysnął żółtą cieczą, która spłynęła po bladej skórze i wsiąkła w materiał bryczesów.

— Jeden — powiedział Mungo St. John i mężczyzna na kratownicy zaczął łkać cicho.

Tippoo odsunął się, potrząsnął biczem, zerknął na krwawą pręgę przecinającą białe, drżące ciało, odchylił się do tyłu i sapnął, postępując do przodu, by wymierzyć następny raz.

— Dwa — rzekł Mungo St. John. Robyn poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła w wymiotnym skurczu. Opanowała tę reakcję i zmusiła się do dalszego patrzenia. Nie mogła dopuścić, by St. John spostrzegł jej słabość.

Przy dziesiątym uderzeniu ciało na kracie rozluźniło się nagle, głowa opadła, a zaciśnięte pięści rozwarły się powoli, tak że Robyn mogła zobaczyć niewielkie krwawe półksiężyce, tam gdzie paznokcie wbiły się w skórę. Do końca nieśpiesznego rytuału chłosty marynarz nie dał już żadnego znaku życia.

Po dwudziestym bacie Robyn rzuciła się po schodkach na główny pokład i zaczęła szukać pulsu marynarza, zanim zdążono odciąć go od kratownicy.

— Bogu niech będą dzięki —wyszeptała, gdy poczuła tętno. — Ostrożnie! — zawołała do marynarzy opuszczających mężczyznę na pokład. Widziała, że spełniło się życzenie Mungo St. Johna, gdyż bidę porcelanowe kości kręgosłupa sterczały z posiekanych mięśni pleców.

Miała przygotowany płat płótna i okryła nim zmasakrowane ciało, po czym marynarze położyli swojego towarzysza na dębowej desce i zanieśli go do mesy.

Na wąskim, zatłoczonym dziobie, w powietrzu ciężkim od dymu taniego fajkowego tytoniu i niemal dotykalnego smrodu ciągnącego od zęz, mokrych ubrań, nie umytych mężczyzn i pleśniejącego jedzenia, położyli go na stole w mesie. Tam Robyn zajęła się nim w chwiejnym świetle wiszącej u sufitu olejnej lampy. Pozszywała miękkie, rozcięte ciało nićmi z końskiego włosia, a potem obmyła całość słabym roztworem fenolu, który to sposób Joseph Lister wprowadził był niedawno, z bardzo dobrymi efektami, jako lek przeciwko gangrenie.

Mężczyzna odzyskał przytomność i skowyczał z bólu. Dała mu pięć kropli laudanum i obiecała odwiedzić następnego dnia, by zmienić choremu opatrunki.

Gdy spakowała narzędzia i zamknęła swoją czarną walizkę, jeden z marynarzy, niski, dziobaty bosman o imieniu Nathaniel, podniósł jej kuferek. Robyn skinęła głową w podziękowaniu, a on wymamrotał z zawstydzeniem:

— Jesteśmy zobowiązani, panienko.

Długo trwało, zanim wszyscy członkowie załogi zaakceptowali opiekę Robyn. Z początku zajmowała się tylko przecinaniem czyraków i wrzodów lub podawaniem dwutlenku rtęci na zaziębienia czy grypę, ale później, po tuzinie udanych interwencji, które dotyczyły między innymi złamanej kości ramienia, owrzodzonego i pękniętego bębenka usznego, a także po wyleczeniu rtęcią syfilitycznej wysypki, Robyn została prawdziwą ulubienicą załogi, a jej wizyty lekarskie stanowiły się normalną częścią życia pokładowego.

Bosman wspinał się za Robyn po schodkach, niosąc walizkę, lecz zanim weszli na pokład, dziewczynie wpadł do głowy pewien pomysł, więc nachyliła się nad bosmanem, kładąc mu dłoń na ramieniu.

— Nathaniel — powiedziała cicho, lecz z naciskiem — czy istnieje sposób dostania się do ładowni bez otwierania pokryw na głównym pokładzie?

Bosman wyglądał na zaskoczonego i Robyn potrząsnęła go mocno za ramię.

— Istnieje czy nie? — spytała głosem nie znoszącym sprzeciwu.

— Tak, madam, istnieje.

— Gdzie? Jak?

— Przez magazyn, poniżej salonu oficerskiego — jest tam luk prowadzący w stronę dziobu.

— Czy jest zamknięty?

— Tak, madame, a klucze kapitan St. John nosi u pasa.

— Nie mów nikomu, że cię o to pytałam — nakazała mu i ruszyła pośpiesznie na górę.

Przy podstawie głównego masztu Tippoo mył bicz w cebrzyku morskiej wody, która zdążyła już przybrać bladoróżowy kolor; podniósł wzrok na Robyn, nie przestając czyścić skóry bata grubymi, bezwłosymi palcami. Gdy dziewczyna minęła go, wyszczerzył zęby w uśmiechu, przysiadając na tłustych brązowych pośladkach, z kroczem owiniętym materiałem tuniki, po czym obrócił głowę osadzoną na byczym karku, by odprowadzić ją wzrokiem.

Robyn poczuła, że dyszy lekko ze strachu i obrzydzenia. Mijając Tippoo zebrała w dłoń spódnicę, by go nią nie dotknąć. Przed drzwiami swojej kabiny wzięła walizkę z rąk Nathaniela, podziękowała mu, po czym rzuciła się na koję.

Myśli i uczucia kotłowały się w jej głowie, gdyż Robyn nie ochłonęła jeszcze po nagłej lawinie wydarzeń, która przerwała leniwy tok podróży.

Wejście na pokład kapitana Codringtona z Królewskiej Marynarki przesłoniło nawet jej gniew wywołany chłostą i radość z ujrzenia Afryki po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat — teraz oskarżenia Codringtona zaczęły ją dręczyć i niepokoić.

Po kilku minutach odpoczynku Robyn uchyliła wieko swojej podróżnej skrzyni, zajmującej większą część wolnej przestrzeni w maleńkiej kabinie, i musiała wypakować sporo rzeczy, zanim znalazła broszury Towarzystwa Przeciwników Niewolnictwa, w które zaopatrzono ją przed opuszczeniem Londynu.

Usiadła, by przeczytać raz jeszcze historię walki z handlem niewolnikami od początku aż do czasów jej współczesnych. W trakcie lektury ponownie opanowało rozgoryczenie i gniew na niemożliwe do wcielenia w życie międzynarodowe porozumienia, wszystkie wyposażone w pełne furtek klauzule, na prawa uznające handel niewolnikami na północ od równika za piractwo, lecz pozwalające kwitnąć mu w nie kontrolowany sposób na półkuli południowej, na umowy i traktaty podpisane przez wszystkie państwa, oprócz tych najbardziej zaangażowanych w handel — Portugalii, Brazylii, Hiszpanii. Na inne wielkie kraje — jak Francja — wykorzystujące handel do osłabienia swego odwiecznego wroga, Wielkiej Brytanii, bezwstydnie bazujące na zaangażowaniu Anglii w jego wytępienie, kupczące niejasnymi obietnicami poparcia w zamian za polityczne korzyści.

Była także Ameryka, sygnatariuszka Traktatu Brukselskiego, wyreżyserowanego przez Wielką Brytanię, zgadzająca się na zdelegalizowanie handlu, ale nie na zakwestionowanie istnienia samej instytucji niewolnictwa. Ameryka potwierdziła w traktacie, że transport niewolników równa się czynnemu piractwu, a przyłapane na tym procederze okręty traktowane będą jak zdobycz wojenna i osądzanie przez Admiralicję lub Komisję Mieszaną, zgodziła się także na klauzulę dotyczącą wyposażenia, mówiącą, iż statki przystosowane do przewozu niewolników, lecz nie posiadające w chwili przeszukania żywego towaru na pokładzie, również mogą być traktowane jak łupy wojenne.

Ameryka zgadzała się na to wszystko — a następnie odmawiała okrętom Królewskiej Marynarki prawa dokonywania rewizji. Mogła pozwolić tylko na to, by brytyjscy oficerowie upewnili się co do tego, że okręt jest własnością amerykańską, a kiedy to zostało dowiedzione, Anglicy nie mogli dokonać przeszukania, nawet jeśli smród stłoczonych w ładowniach ciał stawał się nie do zniesienia, a brzęk łańcuchów i nieludzkie krzyki dochodzące spod pokładu zagłuszały wszystko inne — nawet wtedy nie mogli sprawdzić okrętu.

Robyn wrzuciła jedną broszurę z powrotem do skrzyni i sięgnęła po następną.

Jak oceniano, rok wcześniej, w 1859, sto sześćdziesiąt dziewięć tysięcy niewolników przewieziono z wybrzeży Afryki do kopalni Brazylii, na plantacje Kuby i Południowych Stanów Ameryki.

Na jaką skalę prowadzony był handel przez omańskich Arabów z Zanzibaru nie można było ocenić inaczej niż przez oszacowanie liczby niewolników przewijających się przez targowiska tej wyspy. Pomimo porozumienia zawartego między Wielką Brytanią a sułtanem jeszcze w roku 1822, konsul brytyjski w Zanzibarze naliczył niemal dwieście tysięcy niewolników dostarczonych na wyspę podczas zaledwie dwunastu miesięcy. Trupów nie dowożono, podobnie jak chorych i konających, gdyż sułtan i tak pobierał opłatę celną od każdego niewolnika, nieważne żywego czy umarłego.

Martwi i ci, tak osłabieni bądź chorzy, że mieliby małe szanse na przeżycie, wyrzucani byli za burtę, na krawędzi głębizny rozciągającej się za rafą koralową. Po całym tym obszarze dzień i noc krążyła kolonia olbrzymich rekinów ludojadów. W ciągu kilku minut po wrzuceniu do morza pierwszego ciała, martwego lub jeszcze żywego, wielkie ryby zamieniały powierzchnię wody wokół łodzi we wrzącą, spienioną kipiel. Brytyjski konsul oceniał śmiertelność wśród niewolników pokonujących krótki dystans pomiędzy lądem a wyspą na czterdzieści procent.

Robyn odłożyła tę broszurę i przed sięgnięciem po następną zamyśliła się na chwilę nad ogromnymi liczbami, z którymi miała do czynienia.

— Pięć milionów od początku stulecia — wyszeptała — pięć milionów istnień. Nic dziwnego, że nazywają to największą zbrodnią przeciwko ludzkości od początku świata.

Otworzyła kolejną broszurę i szybko przebiegła wzrokiem ustęp wyliczający dochody uzyskiwane przez zdolnego handlarza.

W głębi afrykańskiego lądu, niedaleko krainy jezior, gdzie dotarło niewielu białych ludzi, Fuller Ballantyne odkrył — napotykając nazwisko ojca poczuła ukłucie dumy, a zaraz potem melancholii — Fuller Ballantyne odkrył, że pierwszej klasy niewolnik zmienia tam właściciela za garść porcelanowych koralików, dwóch za przestarzały muszkiet Towera kosztujący trzynaście szylingów w Londynie, lub za muszkiet Brown Bess wart dwa dolary w Nowym Jorku.

Na wybrzeżu ten sam niewolnik kosztował już dziesięć dolarów, podczas gdy na targu w Brazylii mógłby zostać sprzedany za pięćset. Jednak po przewiezieniu na północ od równika, gdzie ryzyko handlarza zwiększało się, cena niewolnika wzrastała w sposób dramatyczny, osiągając tysiąc dolarów na Kubie, półtora tysiąca w Luizjanie.

Robyn odłożyła broszurę i zaczęła liczyć szybko. Angielski kapitan twierdził, że „Huron” mógłby przewieźć dwa tysiące niewolników w czasie jednego rejsu. Po dostarczeniu do Ameryki byliby warci niewiarygodne trzy miliony dolarów, sumę, za którą można by kupić piętnaście statków takich jak „Huron”. Jeśli jedna wyprawa czyniła człowieka bogatszym ponad wszelkie ziemskie marzenia o majętności, handlarze musieli być gotowi podjąć każde ryzyko, by zdobyć taką fortunę.