Drapieżne ptaki - Wilbur Smith - ebook

Drapieżne ptaki ebook

Wilbur Smith

4,0

Opis

Powieść z popularnej sagi rodu Courtneyów. Jest rok 1667 - czasy, gdy prawo morskie sankcjonuje piractwo. Trwa wojna między Anglią a Republiką Holandii. Sir Francis Courteney i jego syn Henry na pokładzie wojennej karaweli patrolują rejon Atlantyku w pobliżu Przylądka Dobrej Nadziei. Zwycięska bitwa morska zapoczątkuje serię tragicznych zdarzeń, przysparzając Courteneyom trojga zaprzysięgłych i pozbawionych skrupułów wrogów.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejska w Cieszynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Powieść z popularnej sagi rodu Courtneyów, która obejmuje także powieści Monsun, Błękitny horyzont, Triumf słońca i Assegai.

 

Jest rok 1667 - czasy, gdy prawo morskie sankcjonuje piractwo. Trwa wojna między Anglią a Republiką Holandii. Sir Francis Courtney i jego syn Henry na pokładzie wojennej karaweli „Lady Edwina” patrolują rejon Atlantyku w pobliżu Przylądka Dobrej Nadziei. Oczekują na pojawienie się holenderskich galeonów powracających z krajów Orientu i wyładowanych przyprawami, drewnem i złotem. Zwycięska bitwa morska zapoczątkuje serię tragicznych zdarzeń, przysparzając Courtneyom trojga zaprzysięgłych i pozbawionych skrupułów wrogów...

 

Drapieżne ptaki

Tego autora

 

PTAK SŁOŃCAOKO TYGRYSAZAKRZYCZEĆ DIABŁAOKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆSTRACEŃCYŁOWCY DIAMENTÓWCIEMNOŚĆ W SŁOŃCUPIEŚŃ SŁONIAKOPALNIA ZŁOTAGNIEW OCEANUW NIEBEZPIECZEŃSTWIE

 

Saga CourtneyówGDY POLUJE LEWODGŁOS GROMUUPADEK WRÓBLA

*

DRAPIEŻNE PTAKIMONSUNBŁĘKITNY HORYZONTTRIUMF SŁOŃCAASSEGAI

*

PŁONĄCY BRZEGWŁADZA MIECZAPŁOMIENIE GNIEWUOSTATNIE POLOWANIEZŁOTY LIS

 

Saga Ballantyne’ów

LOT SOKOŁAPOSZUKIWACZE PRZYGÓDPŁACZ ANIOŁÓWLAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI

 

Cykl egipski

BÓG NILUSIÓDMY PAPIRUSCZAROWNIKZEMSTA NILU

 

Wilbur

Drapieżne ptaki

Smith

 

Z angielskiego przełożyłANDRZEJ SZULC

 

Tytuł oryginału:BIRDS OF PREY

 

Copyright © Wilbur Smith 1997All rights reserved

First published in 1997 by Macmillan Publishers Ltd., London

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2004

Polish translation copyright © Andrzej Szulc 1998

 

Redakcja: Barbara Nowak

Ilustracja na okładce: The Bridgeman Art Library/Getty Images/Flash Press MediaProjekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

 

ISBN 978-83-7659-114-8

 

Dystrybucja

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp. k.-a.Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009www.olesiejuk.pl

 

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.empik.comwww.merlin.plwww.gandalf. com. plwww.ksiazki.wp.plwww.amazonka.pl

 

WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

 

2011. Wydanie IVDruk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole

 

Książkę tę poświęcam Danielle Antoinette.

Przez trzydzieści lat twoja miłość była moją tarczą;

twoja siła i odwaga była moim mieczem.

 

OD AUTORA

 

Chociaż akcja powieści osadzona jest w połowie siedemnastego wieku, galeony i karawele, na których pokładzie żeglują jej bohaterowie, kojarzą się na ogół z szesnastym wiekiem. Siedemnastowieczne statki często przypominają do złudzenia te, którymi żeglowano w szesnastym stuleciu, ponieważ jednak przeciętny czytelnik może nie znać ich nazw, użyłem bardziej znanych, choć może nieco anachronicznych określeń, aby można było sobie lepiej wyobrazić ich wygląd. Ze względu na jasność stylu uprościłem również terminologię dotyczącą broni palnej i posługiwałem się czasami słowem „działo” w znaczeniu ogólnym, występuje ono bowiem jako takie w języku potocznym.

 

Chłopak zacisnął palce na skraju obszytego płótnem bocianiego gniazda, w którym kulił się sześćdziesiąt stóp nad pokładem. Maszt zaśpiewał cienko, gdy zawrócili dziobem pod wiatr. Karawela nosiła nazwę Lady Edwina, na cześć matki, której chłopiec prawie nie pamiętał.

Słyszał, jak na dole wielkie odlane z brązu kolubryny szarpią się w blokach i uderzają o mocujące je talie. Z dygotem i drżeniem kadłuba Lady Edwina wykonała pełny zwrot i ruszyła z powrotem na zachód. Gnana południowo-wschodnim wiatrem zza rufy wydawała się lżejsza i bardziej zwinna nawet ze zrefowanymi żaglami i trzema stopami wody w zęzach.

Hal Courtney znał to wszystko na pamięć. Od sześćdziesięciu pięciu dni witał świt z tego samego miejsca na szczycie masztu. Jego młode oczy, najbystrzejsze na całym statku, miały dostrzec w pierwszych promieniach wschodzącego słońca dalekie żagle obcego okrętu.

Znajomy był nawet chłód. Hal naciągnął na uszy grubą wełnianą czapkę. Wiatr przewiewał go na wskroś, choć miał na sobie skórzany kubrak, lecz chłopak przywykł do tak drobnych niedogodności. Nie zwracając uwagi na zimno, natężał wzrok, wpatrując się w ciemność.

- Holender na pewno się dziś pokaże - powiedział na głos, czując, jak jego sercem targa jednocześnie lęk i podniecenie.

Wysoko nad jego głową zaczynały blednąc i gasnąć gwiazdy. Niebieski firmament wypełniała obietnica nowego dnia. Na dole Hal dostrzegał teraz niewyraźne sylwetki marynarzy. Widział stojącego za sterem Neda Tylera i swego ojca, który pochylał się nad kompasem, by odczytać nowy kurs. W świetle latami widać było jego pociągłą ciemną twarz i długie pukle włosów, które porywał i plątał wiatr.

Hala ogarnęło poczucie winy i utkwił z powrotem wzrok w ciemnościach; nie wolno mu było gapić się na pokład w ciągu tych kilku kluczowych minut, gdy w każdym momencie na horyzoncie mógł pojawić się nieprzyjaciel.

Było dość jasno, by mógł zobaczyć powierzchnię wody, która połyskiwała niczym świeżo rozłupany węgiel. Zdążył już dobrze poznać południowe morza; szeroką wstęgę oceanu, która omywała od wieków wschodnie wybrzeża Afryki - niebieską, ciepłą i pełną życia. Pod kierunkiem ojca studiował te wody dostatecznie długo, by znać ich kolor, smak i prądy, każdy przypływ i odpływ.

Któregoś dnia on także zostanie pasowany na Rycerza Zakonu Świątyni Świętego Jerzego i Świętego Graala. Któregoś dnia stanie się, podobnie jak ojciec, Nawigatorem Zakonu. Sir Francis pragnął tego równie gorąco jak Hal i obecnie, gdy chłopak skończył siedemnaście lat, ów zamiar nie wydawał się tylko czczym marzeniem.

Tym szlakiem musiał żeglować Holender, jeśli podążał na zachód i chciał dobić do brzegu tajemniczego kontynentu, który wciąż krył się za nimi w mroku. Tę bramę musiał pokonać każdy, kto pragnął okrążyć burzliwy przylądek, oddzielający Ocean Indyjski od południowego Atlantyku.

Dlatego właśnie sir Francis Courtney, ojciec Hala, Nawigator Zakonu, postanowił zaczaić się na trzydziestym czwartym stopniu i dwudziestej piątej minucie szerokości południowej. Czekali tu przez sześćdziesiąt pięć długich dni, pływając monotonnie w tę i z powrotem, lecz dzisiaj Holender naprawdę mógł się pojawić i Hal przygryzał wargi i wypatrywał zielone oczy, obserwując rodzący się na wschodzie dzień.

W odległości jednego kabla po prawej stronie dziobu, wysoko na niebie zobaczył lśniące w pierwszych promieniach słońca skrzydła głuptaków, które sunęły ze śnieżnobiałymi piersiami i żółtoczarnymi łbami od strony kontynentu. Prowadzący ptak zszedł trochę niżej, łamiąc klucz i celując dziobem w ciemne fale. Na dole zakipiała woda i zamigotały łuski ławicy ryb, przepływającej tuż pod powierzchnią. Hal patrzył, jak pierwszy ptak zwija skrzydła i pikuje, a potem, dokładnie w tym samym miejscu, nurkują za nim jego towarzysze.

Morze pobielało wkrótce od nurkujących ptaków i srebrzystych sardeli, które stanowiły ich pożywienie. Hal odwrócił od nich wzrok i kiedy omiótł oczyma wyłaniający się z mroku horyzont, zabiło mu szybciej serce.

W odległości zaledwie jednej mili zobaczył na wschodzie prostokątne żagle wysokiego statku. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął w dół, nim jeszcze go rozpoznał. Nie był to jednak Holender z Indii Wschodnich, lecz fregata Gull of Moray. Najwyraźniej zeszła ze swojej pozycji, co bardzo go poruszyło.

Gull of Moray wspólnie z Lady Edwiną zasadziły się na Holendra. Kapitan fregaty, Myszołów, powinien pływać daleko za wschodnim horyzontem. Hal przechylił się przez skraj bocianiego gniazda i spojrzał na pokład. Jego ojciec wpatrywał się w niego, zadzierając głowę.

- Gull po nawietrznej! - zawołał Hal.

Ojciec skierował wzrok na wschód. Po chwili dostrzegł na granatowym niebie czarny zarys statku Myszołowa i podniósł do oka wąską miedzianą tubę lunety. Po sposobie, w jaki złożył instrument i odrzucił do tyłu grzywę czarnych włosów, Hal poznał, że ojciec jest wściekły. Zanim ten dzień dobiegnie końca, dwaj kapitanowie zamienią ze sobą kilka mocnych słów. Hal uśmiechnął się pod wąsem. Ze swą żelazną wolą i niewyparzonym językiem, mocnymi pięściami i ostrą szpadą, sir Francis siał popłoch wśród tych, przeciw którym obrócił się jego gniew - bali się go nawet bracia w zakonie. Hal dziękował Bogu, że tym razem ojciec wyładuje złość na kimś innym.

Jego wzrok pobiegł ponad Gull of Moray, ku horyzontowi wyłaniającemu się z nadejściem dnia. Nie potrzebował żadnych instrumentów, żeby pomóc swoim bystrym młodym oczom - poza tym na pokładzie był tylko jeden, kosztujący krocie, teleskop. Dostrzegł kolejne żagle dokładnie w tych miejscach, w których powinny się znajdować: dwie drobne blade plamki na tle ciemnego morza. Dwie barki szły wyznaczonym kursem piętnaście mil po prawej i lewej stronie Lady Edwiny, tworząc oka sieci, w którą jego ojciec chciał złowić Holendra.

W każdej z odkrytych łodzi płynęło dwunastu uzbrojonych po zęby marynarzy. Kiedy były niepotrzebne, rozmontowywano je i składano w ładowni Lady Edwiny. Sir Francis zmieniał regularnie ich obsadę, bo nawet twardzi Walijczycy i jeszcze bardziej od nich zahartowani dawni niewolnicy, z których w większości składała się jego załoga, nie nadawali się do walki po dłuższym czasie spędzonym na łodziach.

Słońce wynurzyło się wreszcie ze wschodniego oceanu i niebo wypełniło stalowe światło poranka. Hal przyjrzał się biegnącej przez fale ognistej smudze i nie widząc żadnego obcego żagla, upadł na duchu. Ten świt, podobnie jak sześćdziesiąt pięć poprzednich, również nie przyniósł upragnionego widoku.

A potem spojrzał na północ, ku masie lądu, który wznosił się na horyzoncie niczym wielki kamienny sfinks, mroczny i nieodgadniony. Przed oczyma miał przylądek Agulhas, najdalej na południe wysunięty skrawek Afryki.

Afryka! Na sam dźwięk tej tajemniczej nazwy ramiona pokrywała mu gęsia skórka i gęste ciemne włosy jeżyły się na karku.

Afryka! Niezbadana kraina zamieszkana przez smoki i inne straszne stworzenia pożerające ludzi, a także ciemnoskórych dzikich, którzy również żywili się ludzkim mięsem i nosili naszyjniki z ludzkich kości.

Afryka! Kraj złota, kości słoniowej, niewolników i innych skarbów, czekających tylko na śmiałka, który je odszuka bądź zginie podczas wyprawy.

Zawarte w tej nazwie: obietnica, groźba i wyzwanie napełniały go jednocześnie lękiem i fascynacją.

W kabinie swego ojca spędził nad mapami długie godziny zamiast wykuwać na pamięć tablice nawigacyjne albo odmieniać łacińskie czasowniki. Studiował wnętrze kontynentu, ozdobione rysunkami słoni, lwów i potworów, śledził zarysy Gór Księżycowych, a także potężnych rzek, jezior i krain, oznaczonych nazwami tak egzotycznymi, jak: Khoikoi, Cambedoo, Sofala czy Królestwo Księdza Jana. Wiedział od ojca, że żaden cywilizowany człowiek nie zapuścił się dotąd w te dzikie ostępy, i zastanawiał się, czy nie będzie pierwszym, który to zrobi. Szczególnie fascynował go Ksiądz Jan, legendarny władca rozległego i potężnego chrześcijańskiego mocarstwa, od wielu wieków obecny w europejskiej mitologii. Zastanawiał się, czy to imię oznacza jednego panującego, czy też całą dynastię.

Z zadumy wyrwały go wydawane z rufy rozkazy. Poczuł, że statek zmienia kurs, i spoglądając w dół zorientował się, że ojciec zamierza podejść do Gull of Moray. Idąc wyłącznie pod topslami, oba statki zbliżały się do siebie, płynąc w stronę Przylądka Dobrej Nadziei i Atlantyku. Ich szybkość nie była zbyt imponująca - spędziły za dużo czasu na południowych wodach i ich kadłuby przeżarty świdraki. Żaden statek nie mógł się tu długo ostać. Straszliwe robaki potrafiły osiągnąć grubość ludzkiego palca i długość ręki, i borowały drewno tak blisko siebie, że przypominało plaster miodu. Ze swego miejsca na szczycie masztu Hal słyszał pracujące na obu statkach pompy. Ich łoskot nigdy nie ustawał; był niczym bicie serca, dzięki któremu żaglowiec utrzymywał się na wodzie. To stanowiło kolejny powód, dla którego nie mogli pozwolić uciec Holendrowi; musieli zmienić statek. Lady Edwinę zżerały robaki.

Gdy oba żaglowce zbliżyły się na odległość krzyku, marynarze wylegli na pokład i wspięli się na liny, żeby obrzucić się wzajemnie docinkami.

Liczba ludzi, którzy mieścili się na statku, nigdy nie przestawała dziwić Hala. Lady Edwina miała sto siedemdziesiąt ton wyporności, jej długość zaś nie przekraczała siedemdziesięciu stóp, a mimo to załoga liczyła stu trzydziestu mężczyzn po dodaniu tych, którzy płynęli na szalupach. Niewiele od niej większa Gull miała na pokładzie prawie dwustu ludzi.

Potrzebny był im każdy członek załogi, jeśli mieli zamiar zaatakować jeden z wielkich galeonów Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Sir Francis zebrał skrupulatnie informacje od innych żeglujących w tym rejonie kawalerów zakonu i wiedział, że co najmniej pięć tych wielkich statków wciąż znajduje się na Oceanie Indyjskim. Do tej pory do niewielkiej bazy zaopatrzeniowej położonej na południowym krańcu kontynentu, u podnóża Góry Stołowej, czyli, jak nazywali ją Holendrzy, Tafelbergu, dotarło dwadzieścia jeden galeonów Kompanii. Skręciły one następnie na północ, biorąc kurs na Amsterdam.

Pięć spóźnionych statków, wciąż prujących fale Oceanu Indyjskiego, musiało okrążyć Przylądek, nim wiatry zmienią się z południowo-wschodnich na północno-zachodnie. Miało to nastąpić całkiem niedługo.

Zanim Gull of Moray wzięła udział w guerre de course, który to eufemizm oznaczał kaperstwo, jej kapitan Angus Cochran, lord Cumbrae, napełniał trzos, kupując niewolników na targach Zanzibaru. Po przykuciu nieszczęśników do łańcucha, biegnącego przez całą długość ciasnej ładowni, wypuszczano ich na pokład dopiero wtedy, gdy statek dobijał do któregoś ze wschodnich portów. Oznaczało to, że ci, którzy zmarli podczas długiej skwarnej podróży, leżeli i gnili wśród żywych. Wyziewy rozkładających się zwłok zmieszane z odorem ekskrementów przesycały statki niewolnicze niepowtarzalnym smrodem, po którym można je było poznać z odległości wielu mil. Nawet ciągłe szorowanie i najsilniejszy ług nie były w stanie zabić charakterystycznego fetoru, który bił od takiego statku.

Gdy Gull of Muray znalazła się po nawietrznej, wśród załogi Lady Edwiny rozległy się przesadzone mocno jęki obrzydzenia.

- Na Boga, ona śmierdzi jak krowi placek!

- Nie podcieracie sobie tyłków, zasyfione szczury? Czuć was aż tutaj! - krzyknął jeden z marynarzy w stronę małej eleganckiej fregaty.

Obelgi, jakie posypały się w odpowiedzi, wywołały uśmiech na twarzy Hala. Choć ludzkie wnętrzności nie miały dla niego tajemnic, nie wszystko rozumiał, nigdy w życiu nie widział bowiem tych części ciała kobiety, do których odwoływali się często marynarze obu statków, i nie miał pojęcia, do czego mogą służyć. Plastyczne opisy rozpaliły jego wyobraźnię i uśmiechnął się, wyobrażając sobie gniew, jaki budzą w ojcu.

Sir Francis był gorliwym chrześcijaninem i wierzył, że losy wojny mogą zostać odwrócone przez bezbożne zachowanie nawet jednego członka załogi.

Zabraniał hazardu, przekleństw i pijaństwa. Odmawiał dwa razy dziennie modlitwę i upominał swoich ludzi, by zachowywali się godnie i przyzwoicie, gdy zawijali do portu. Hal wiedział, że mało kto brał to sobie do serca. Słuchając teraz, jak marynarze obrzucają się wzajemnie obelgami, kapitan pociemniał na twarzy; ponieważ jednak nie mógł kazać wychłostać połowy załogi, by dać wyraz swej dezaprobacie, więc wołał milczeć, dopóki znajdowali się blisko fregaty.

Tymczasem zaś wysłał stewarda do kabiny po swój płaszcz. To, co miał do powiedzenia Cochranowi, nosiło oficjalny charakter i powinien wystąpić w paradnym ubiorze. Kiedy steward wrócił, sir Francis narzucił wspaniały aksamitny płaszcz na ramiona i dopiero wtedy podniósł do ust tubę.

- Dzień dobry, mój panie.

Cochran podszedł do relingu i pozdrowił go uniesioną ręką. Na szkocką kratę włożył półpancerz, który lśnił w promieniach porannego słońca, ale głowę miał gołą. Ruda czupryna i broda splątane były w jeden wielki kołtun, a włosy tańczyły na wietrze, jakby ktoś podpalił mu głowę.

- Jezus niech będzie z tobą, Franky! - ryknął w odpowiedzi, bez trudu przekrzykując wiatr.

- Twoja pozycja jest na wschodnim skrzydle! - Gniew i wiatr sprawiły, że sir Francis nie bawił się w dyplomację. - Dlaczego z niej zszedłeś?

Cochran rozłożył ręce w przepraszającym geście.

- Mam mało wody i skończyła się moja cierpliwość. Sześćdziesiąt pięć dni to dosyć dla mnie i dla moich dzielnych chwatów. Na wybrzeżu Sofali jest do zdobycia złoto i są niewolnicy - zawołał. Jego akcent przypominał szkocki huragan.

- Twój list kaperski nie pozwala na atakowanie portugalskich statków.

- Złoto portugalskie i hiszpańskie błyszczy tak samo pięknie jak holenderskie! - odkrzyknął Cochran. - Nie ma pokoju za Linią, wiesz o tym dobrze.

- Nie bez racji nadali ci przezwisko Myszołów - zawołał zawiedziony sir Francis. - Masz taki sam apetyt jak ten padlinożerca.

A jednak Cochran nie mijał się z prawdą. Nie było pokoju za Linią. Przed niespełna dwoma stuleciami, 25 września 1493 roku, na mocy ogłoszonej przez papieża Aleksandra VI bulli Inter Caetera, przez środek Atlantyku wytyczona została z północy na południe linia podziału świata między Portugalię i Hiszpanię. Czy można było mieć jakąkolwiek nadzieję, że pominięte chrześcijańskie narody będą przestrzegać takiej deklaracji? Spontanicznie powstała nowa doktryna: ,,Nie ma pokoju za Linią!”. Według powołujących się na nią kaprów i korsarzy, rozciągała się na wszelkie niezbadane połacie oceanów.

Akty piractwa i grabieży, które byłyby ścigane przez połączone floty chrześcijańskiej Europy i których sprawcę powieszono by na rei własnego okrętu, gdyby doszło do nich na wodach półkuli północnej, były dozwolone i nawet podziwiane, gdy dochodziło do nich za Linią. Każdy wojujący monarcha podpisywał listy kaperskie, które jednym pociągnięciem pióra zmieniały statki handlowe w okręty wojenne, posyłając je na łowy na nowo odkrytych oceanach poszerzającego się globu.

List sir Francisa Courtneya podpisał w imieniu Jego Królewskiej Mości Karola II Edward Hyde, książę Clarendon, lord kanclerz Anglii. Dokument pozwalał kapitanowi napadać i łupić statki Republiki Holandii, z którą Anglia była w stanie wojny.

- Opuszczając pozycję, pozbawiasz się prawa do udziału w łupach - zawołał sir Francis przez wąski pas wody, dzielący oba statki, lecz Myszołów odwrócił się już, żeby wydać rozkazy sternikowi.

- Zagraj sir Francisowi skoczną melodię, żeby nas zapamiętał - polecił po chwili dudziarzowi, który stał w gotowości.

W powietrzu zabrzmiały wibrujące tony „Farewell of Isles”, a ludzie Cochrana wspięli się niczym małpy po linach i poluzowali refy. Topsle Gull of Moray wydęły się lekko, a grotżagle rozwinęły z hukiem przypominającym armatnią salwę. Statek ugiął się pod uderzeniem południowo-wschodniego wiatru i oparł na następnej nadbiegającej fali, łamiąc ją na pół.

Cochran podszedł z powrotem do relingu. Jego głos przebijał się wyraźnie przez pisk dud i szum wiatru.

- Niech ma cię w opiece nasz Pan, Jezus Chrystus, mój czcigodny bracie w zakonie! - ryknął. W jego ustach zabrzmiało to jak bluźnierstwo.

Sir Francis odprowadził go wzrokiem, stojąc nieruchomo w ozdobionym szkarłatnym krzyżem płaszczu, który powiewał i trzepotał na wietrze.

Powoli cichły docinki i wulgarne przekleństwa żeglarzy. Pogodny nastrój prysł, gdy załoga zdała sobie sprawę, że ich już przedtem niezbyt liczne siły skurczyły się za jednym zamachem do mniej niż połowy. Mieli teraz sami stawić czoło znacznie silniejszemu od nich Holendrowi. Stłoczeni na pokładzie Lady Edwiny i wiszący na wantach marynarze umilkli, nie mając odwagi spojrzeć sobie w oczy.

Sir Francis odrzucił nagle do tyłu głowę i głośno się roześmiał.

- Więcej zostanie dla nas do podziału - oznajmił, a oni roześmieli się razem z nim i wznieśli wiwat na jego cześć, kiedy zniknął w swojej kabinie pod pokładem rufowym.

Hal spędził na szczycie masztu jeszcze całą godzinę. Zastanawiał się, jak długo na statku utrzyma się wysokie morale. Dzienne racje wody ograniczone były do dwóch kubków. Chociaż ląd i słodka woda były oddalone zaledwie o pół dnia żeglugi, sir Francis nie odważył się zwolnić choćby jednej szalupy, żeby napełnili baryłki. Holender mógł pojawić się w każdej chwili, a wtedy będą potrzebowali każdego marynarza.

W końcu na górę wspiął się zmiennik Hala.

- Zobaczyłeś coś ciekawego? - zapytał, wślizgując się do bocianiego gniazda.

- Nic - przyznał Hal. - Nie wywiesili żadnego sygnału - dodał, wskazując bielejące na horyzoncie żagle obu szalup. - Uważaj na czerwoną flagę. Będzie znaczyła, że wypatrzyli galeon.

- Niedługo zaczniesz mnie uczyć pierdzieć - mruknął marynarz, ale w kącikach jego ust błąkał się uśmiech. Chłopak był ulubieńcem całej załogi.

Hal wyszczerzył do niego zęby.

- To prawda, w tej dziedzinie nie trzeba was uczyć, mistrzu Simonie. Słyszałem was, kiedy natężaliście się nad wiadrem w latrynie. Wołałbym chyba wystawić się na salwę Holendra. O mało nie rozwaliliście kadłuba.

Simon parsknął głośnym śmiechem i trącił Hala w ramię.

- Złaź na dół, chłopcze, nim nauczę cię fruwać jak albatros.

Hal posłuchał jego rady. Z początku poruszał się sztywno - mięśnie zdrętwiały mu i zziębły po długiej wachcie - lecz wkrótce rozgrzał się i zwinnie zsunął na dół po linach.

Część ludzi przerwała pracę przy pompach i przy zszywaniu żagli porwanych przez wiatr i bacznie go obserwowała. Hal był krzepki i barczysty niczym dwudziestolatek i wzrostem dorównywał ojcu. Miał jednak gładką młodzieńczą twarz, nie pooraną przez wiatr cerę i pogodne chłopięce rysy. Spod czapki wystawały, połyskując granatowo w świetle poranka, związane rzemykiem włosy. W wieku siedemnastu lat miał prawie kobiecą urodę i po z górą czterech miesiącach spędzonych na morzu - sześciu, odkąd po raz ostatni widzieli kobietę - ci z załogi, których upodobania biegły w odmiennym kierunku, spoglądali na niego łapczywym okiem.

Hal stanął na grotrei i opuściwszy bezpieczne pobliże masztu, przebiegł po niej, balansując niczym akrobata czterdzieści stóp ponad grzywą dziobowej fali i deskami pokładu. Teraz utkwione były w nim oczy wszystkich - w tej sztuczce mało kto mógł się z nim równać.

- Tylko kogoś młodego i głupiego stać na takie rzeczy - burknął Ned Tyler, potrząsając głową, lecz ani na chwilę nie odrywał wzroku od Hala. - Lepiej, żeby nie zobaczył go teraz ojciec.

Hal dotarł do końca rei i natychmiast zjechał w dół po brasach. Znalazłszy się dziesięć stóp nad pokładem, skoczył w dół, uginając kolana, żeby zamortyzować siłę uderzenia. Wylądował bosymi stopami na wyszorowanych białych deskach.

Wyprostował się, obrócił w stronę rufy... i zastygł w bezruchu na dźwięk, który przypominał pierwotny ryk, mrożące krew w żyłach wycie jakiegoś wielkiego drapieżnego zwierzęcia.

Przez mgnienie oka stał jak wryty w miejscu, a potem instynktownie uskoczył przed nacierającym przeciwnikiem. Usłyszał świst ostrza tnącego powietrze i uchylił się, nim jeszcze je zobaczył. Srebrzysta stal błysnęła nad jego głową; atakujący ponownie wydał z siebie wściekły ryk.

Przed oczyma Hala mignęła czarna lśniąca twarz, wyszczerzone białe kwadratowe zęby i wywieszony jak u leoparda różowy język.

Klinga śmignęła ponownie w powietrzu i poczuł, jak kord rozdziera rękaw jego kubraka.

- Daj broń, Ned! - wrzasnął do stojącego za nim bosmana, cofając się o krok do tyłu i przez cały czas obserwując twarz napastnika. Jego źrenice były czarne i błyszczące jak obsydian, tęczówki zmętniały z wściekłości, białka podeszły krwią.

Uskakując przed następnym szaleńczym atakiem, poczuł na policzku podmuch uderzenia. Usłyszał, jak bosman wysuwa z pochwy kord i ciska go w jego stronę po pokładzie. Pochylił się, chwycił gracko broń, której rękojeść sama wsunęła mu się do ręki, i stanął w pozycji obronnej, trzymając koniec klingi na wysokości oczu przeciwnika.

Widząc zagrażające mu ostrze, wysoki czarny mężczyzna ochłonął trochę, a kiedy Hal wysunął zza pasa swój dziesięciocalowy sztylet, szaleństwo w oczach napastnika ustąpiło zimnemu wyrachowaniu. Krążąc po pokładzie, obaj parowali lekkie uderzenia i szukali luki w obronie przeciwnika.

Marynarze porzucili swoje stanowiska - nawet te przy pompach - i otoczyli kołem szermierzy, jakby oglądali walkę kogutów. Spragnieni krwi, pomrukiwali i pohukiwali przy każdym pchnięciu i paradzie, dopingując swoich faworytów.

- Oderżnij mu te czarne jaja, Hal!
- Pokaż temu chwatowi, gdzie raki zimują, Aboli!

Aboli przewyższał o pięć cali Hala i na jego zwinnym szczupłym ciele nie było ani jednej uncji tłuszczu. Pochodził ze wschodniego wybrzeża Afryki, z wojowniczego plemienia, wysoko cenionego przez handlarzy niewolników. Pozbawiona włosów czaszka lśniła niczym wypolerowany czarny marmur, a policzki zdobiły rytualne tatuaże i spiralne blizny, które nadawały jego twarzy przerażający wygląd. Poruszał się z niezwykłą gracją na długich muskularnych nogach, kołysząc się w pasie niczym olbrzymia czarna kobra. Jedyny jego ubiór stanowiły bryczesy z postrzępionego płótna. Każdy mięsień obnażonej piersi i ramion wydawał się żyć własnym życiem, tak jakby pod naoliwioną skórą kłębił się rój węży.

Hal sparował z najwyższym trudem nagłe pchnięcie, lecz w tej samej chwili Aboli zmienił kierunek sztychu, celując po raz kolejny w jego głowę. Uderzenie było tak silne, że Hal zdał sobie sprawę, iż nie odeprze go samym kordem. Podniósł w górę dwa ostrza, skrzyżował je i zablokował broń Murzyna wysoko nad głową. Stal zadzwoniła o stal, a tłum nagrodził głośnymi okrzykami udaną paradę.

Ustępując przed gwałtownym atakiem, chłopak zrobił jeden, a potem drugi i trzeci krok do tyłu. Aboli nacierał dalej, nie dając mu chwili wytchnienia, wykorzystując swój wyższy wzrost i siłę przeciw talentowi Hala.

Na twarzy chłopaka ukazała się desperacja. Ustępował coraz szybciej i jego ruchom brakowało koordynacji: paraliżowały go zmęczenie i strach. Okrutni widzowie obrócili się teraz przeciw niemu, domagając się krwi, zagrzewając do boju nieubłaganego przeciwnika.

- Pokiereszuj mu ten śliczny buziak, Aboli!

- Pokaż nam jego flaki!

Aboli zagonił go z powrotem pod maszt; pot wystąpił na czoło Hala. Nagle wydał się o wiele młodszy. W oczach zalśniły łzy, wargi drżały mu z przerażenia i zmęczenia. Przestał już kontratakować. Teraz wyłącznie się bronił. Walczył o życie.

Aboli zadał następne pchnięcie, celując w korpus, a potem zmienił kąt, żeby trafić go w nogi. Hal gonił ostatkiem sił, z trudem blokując każdy sztych.

Murzyn zaatakował po raz kolejny - zmusił Hala do nagłego uniku, markując uderzenie w lewe biodro, i przeniósł ciężar na drugą nogę, zadając szybkie proste pchnięcie. Błyszczące ostrze przedarło się przez obronę Hala i widzowie ryknęli radośnie, kiedy w końcu polała się krew.

Hal zatoczył się do tyłu i stanął, ciężko dysząc w słońcu, oślepiony spływającym z czoła potem. Na jego kubrak kapała powoli krew - lecz rana, jaką odniósł, była zaledwie draśnięciem, choć zadanym z chirurgiczną precyzją.

- Kolejna blizna za to, że walczyłeś jak baba! - upomniał go Aboli.

Hal podniósł z niedowierzaniem lewą rękę, w której tkwił sztylet, i starł wierzchem zaciśniętej dłoni krew z policzka. Z przeciętego płatka ucha lała się krew jak z poważnej rany.

Widzowie zataczali się ze śmiechu.

- Na zęby szatana! - ryknął jeden z nich. - Ten piękniś ma w sobie więcej juchy niż odwagi!

Pod wpływem szyderstwa w Halu nastąpiła zmiana. Nie zwracając uwagi na wciąż płynącą krew, opuścił rękę i przybrał pozycję obronną. Na jego twarzy nie odbijały się żadne uczucia, lecz zaciśnięte usta pobladły, a z gardła wydobył się niski pomruk.

Zaatakował z taką szybkością, że zaskoczony Aboli cofnął się o kilka kroków. Kiedy skrzyżowali ostrza, poczuł, że w chłopaka wstąpiły nowe siły, i zmrużył oczy. A wtedy Hal rzucił się na niego niczym ranny kot.

Uskrzydlały go ból i wściekłość. W jego oczach nie było litości, a zaciśnięte szczęki zmieniły twarz w maskę pozbawioną wszelkich śladów chłopięctwa. Wściekłość wcale go jednak nie zaślepiała, nie pozbawiała rozsądku. Nagle scaliła się w jedno cała wiedza, którą zdobywał w trakcie długich godzin ćwiczeń na pokładzie.

Widzowie patrzyli na dokonujący się na ich oczach cud. Wyglądało na to, że właśnie w tej chwili chłopak przeobraża się w młodzieńca, mężnieje, stając oko w oko, twarzą w twarz z przeciwnikiem.

To nie potrwa długo, powtarzał sobie Aboli, parując kolejne sztychy. Wkrótce straci siły. Miał jednak przed sobą kogoś nowego, kogoś, kogo nie znał.

Wtem zorientował się, że ustępuje pola. Chłopak zaraz się zmęczy, pomyślał, ale tańczące przed jego oczyma dwa ostrza były nieuchwytne i eteryczne niczym duchy ciemnych lasów, które kiedyś stanowiły jego dom.

Spojrzał w płonące w pobladłej twarzy oczy i w ogóle ich nie poznał. Zabobonny lęk osłabił szybkość jego ramienia. Miał przed sobą demona obdarzonego nadprzyrodzoną siłą. Jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie.

Następny sztych, wymierzony w pierś, przedarł się przez jego obronę niczym promień słońca. Aboli odwrócił się bokiem, ale kord przeorał mu tułów tuż pod podniesionym lewym ramieniem. Nie poczuł bólu, usłyszał tylko chrobot stali sunącej po żebrach. Ciepła fala krwi spłynęła po jego boku.

Oszołomiony zlekceważył broń w lewej ręce Hala i dopiero w ostatniej chwili dostrzegł kątem oka celujące w jego serce krótsze, sztywniejsze ostrze sztyletu. Cofając się przed nim, zahaczył piętą o zwinięte brasy, runął jak długi na pokład i wyrżnął łokciem prawej ręki o burtę. Kord wypadł z pozbawionych czucia palców.

Leżąc bezradnie na plecach, spojrzał w zielone oczy przeciwnika i zobaczył w nich śmierć. To nie była twarz chłopca, który przez ostatnie dziesięć lat był jego podopiecznym i pupilem, chłopca, którego uczył, trenował i kochał. To była twarz zabójcy. W jego szyję mierzyło lśniące ostrze kordu, wspomagane siłą młodego zwinnego ciała.

- Henry! - rozległ się nagle gromki stanowczy głos, zagłuszając okrzyki marynarzy spragnionych krwi.

Hal wzdrygnął się i znieruchomiał, opierając ostrze o gardło Murzyna. Przez chwilę wyglądał tak, jakby właśnie obudził się ze snu. Spojrzał na ojca stojącego na kasztelu.

- Dosyć tych wygłupów! Chcę cię zaraz widzieć w mojej kabinie - rozkazał sir Francis.

Hal powiódł wzrokiem po spoconych podekscytowanych twarzach. A potem, potrząsając ze zdziwieniem głową, popatrzył na swój kord i wypuścił go z dłoni. Ugięły się pod nim kolana i klękając przy Abolim, objął go, tak jak dziecko obejmuje ojca.

- Aboli! Boleśnie cię zraniłem - szepnął w języku lasów, którego nauczył go Murzyn i którego nie znał poza nimi nikt z załogi. - Ty krwawisz! Na Boga, mogłem cię zabić.

Aboli zachichotał cicho.

- Było, minęło - odparł w tym samym języku. - Nareszcie utoczyłeś trochę krwi z prawdziwego wojownika. Myślałem, że tego nigdy nie zrobisz. Musiałem cię długo prowokować. - Usiadł i odepchnął od siebie Hala, ale gdy spoglądał na tego chłopca, który właśnie przestał być chłopcem, w jego oczach zapaliło się nowe światło. - Idź już, nie każ ojcu czekać na siebie.

Hal wstał na drżących nogach i ponownie przyjrzał się otaczającym go twarzom. Dostrzegł na nich coś, czego wcześniej nie widział: szacunek zmieszany z wcale niebagatelnym lękiem.

- Na co się tak gapicie?! - wrzasnął Ned Tyler. - Zabawa skończona. Nie macie nic do roboty? Żwawo do pomp. Te topsle zbliżają się do wiatru. Zaraz wyślę na wanty każdego, kto nie ma do czego przyłożyć ręki.

Bose stopy zabębniły po pokładzie. Ludzie rozbiegli się posłusznie na swoje stanowiska, a Hal pochylił się, podniósł kord i podał go bosmanowi rękojeścią do przodu.

- Dziękuję, Ned. Był mi naprawdę potrzebny.

- I zrobiłeś z niego dobry użytek. Nigdy dotąd nie widziałem, żeby ktoś, z wyjątkiem twego ojca, pokonał tego poganina.

Hal oddarł kawałek materiału ze swoich postrzępionych płóciennych bryczesów, przyłożył go do ucha, żeby powstrzymać krwawienie, i ruszył do kabiny na rufie.

Sir Francis podniósł wzrok znad dziennika okrętowego, w którym zapisywał coś gęsim piórem.

- Nie bądź taki zadowolony z siebie, szczeniaku - mruknął do Hala. - Aboli bawił się z tobą, jak zawsze. Mógł cię trafić z tuzin razy, zanim zdołałeś w końcu zadać to pchnięcie.

Kiedy ojciec Hala wstał z fotela, ledwie starczyło dla nich obu miejsca w małej kabinie. Ściany od góry do dołu zastawione były książkami, kolejne leżały na podłodze. Oprawne w skórę tomy piętrzyły się w niszy, która służyła sir Francisowi za koję. Hal zastanawiał się, gdzie znajduje miejsce do spania.

Ojciec zwracał się do niego po łacinie. Kiedy byli sami, chciał, żeby rozmawiali w języku kulturalnych wykształconych ludzi.

- Jeśli nie odnajdziesz stali w sercu i w ręku, zginiesz, nim staniesz się dobrym szermierzem. Każdy Holender poszatkuje cię przy pierwszym spotkaniu. - Sir Francis spojrzał ostro na syna. - Wyrecytuj prawo miecza.

- Miej oko na jego oczy - wymamrotał Hal po łacinie.

- Głośniej, chłopcze!

Słuch sir Francisa osłabił huk kolubryn - przez wszystkie te lata oddano przy nim ponad tysiąc salw. Pod koniec bitwy krew ciekła z uszu kanonierów i nawet oficerowie słyszeli potem przez wiele dni dźwięk niebiańskich dzwonów.

- Miej oko na jego oczy - Hal powtórzył głośniej i ojciec pokiwał głową.

- Oczy są oknem umysłu. Naucz się czytać w nich zamiary przeciwnika, nim wprowadzi je w życie. Zobacz sztych, zanim zostanie zadany. Co dalej?

- Miej oko na jego stopy - wyrecytował Hal.

- Zgadza się. - Sir Francis pokiwał głową. - Stopy poruszają się, nim poruszy się ręka. Co dalej?

- Trzymaj wysoko klingę.

- Podstawowa zasada. Nigdy nie opuszczaj broni. Mierz w jego oczy.

Sir Francis kazał Halowi powtórzyć cały katechizm, tak jak to robił setki razy przedtem.

- Zapamiętaj jeszcze jedną zasadę - oznajmił na koniec. - Walcz od samego początku, nie od momentu, gdy zostaniesz ranny albo wpadniesz w gniew. W przeciwnym razie możesz nie przeżyć pierwszego cięcia. - Ojciec zerknął na zwisającą z sufitu klepsydrę. - Przed poranną modlitwą masz jeszcze czas na lekturę. - Wciąż mówił po łacinie. - Weź swojego Liwiusza i zacznij tłumaczyć od strony dwudziestej szóstej.

Przez całą godzinę Hal czytał na głos w oryginale historię Rzymu, a potem tłumaczył każdą linijkę na angielski. Sir Francis zatrzasnął w końcu grubą księgę.

- Coraz lepiej - pochwalił go. - A teraz odmień czasownik durare.

Fakt, że ojciec wybrał właśnie to słowo, świadczył o jego aprobacie. Hal wyrecytował, wstrzymując oddech, kolejne formy i zwolnił, dochodząc do czasu przyszłego.

- Durabo. Wytrwam.

To słowo stanowiło dewizę rodu Courtneyów i słysząc je w ustach Hala, sir Francis chłodno się uśmiechnął.

- Niechaj Bóg ześle na ciebie tę łaskę - powiedział wstając. - Możesz teraz odejść, ale nie spóźnij się na modlitwę.

Szczęśliwy, że podarowano mu chwilę wolności, Hal wymknął się z kabiny i wspiął po schodkach na pokład. Aboli kucał w cieniu jednej ze stojących na dziobie odlanych z brązu kolubryn.

- Zraniłem cię - oświadczył Hal, klękając przy nim.

Aboli machnął lekceważąco ręką.

- Kurczak zadaje większe rany ziemi, skrobiąc ją pazurem.

Hal ściągnął brezentową kurtkę z ramion Murzyna, podniósł do góry jego muskularną rękę i przyjrzał się głębokiemu cięciu przez żebra.

- Tak czy inaczej, ten kurczak nieźle cię dziabnął - stwierdził oschle i uśmiechnął się, gdy Aboli otworzył dłoń i pokazał mu szydło z nanizaną już żeglarską nicią. Sięgnął po nią, ale Murzyn powstrzymał go.
- Najpierw obmyj ranę, tak jak cię uczyłem.
- Sam możesz jej dosięgnąć tym swoim czarnym pytonem - mruknął Hal i Aboli gruchnął śmiechem, niskim i cichym niczym daleki grzmot.
- Będziemy musieli zadowolić się twoim małym białym robaczkiem.

Hal podniósł się i rozwiązał sznur, który ściągał w pasie jego bryczesy. Pozwolił opaść im do kolan i ściągnął prawą ręką napletek.

- Chrzczę cię, Aboli, władco kurczaków! - oznajmił, imitując wiernie kaznodziejski ton własnego ojca i kierując strumień uryny w otwartą ranę.

Zdawał sobie świetnie sprawę, jak to boli, ponieważ Aboli robił to nieraz jemu. Czarne rysy pozostały jednak nieporuszone. Chłopak spłukał ranę do ostatniej kropli i podciągnął z powrotem bryczesy. Wiedział, jak skuteczna jest ta plemienna metoda Abolego. Gdy ją po raz pierwszy wobec niego zastosowano, skręcał się z obrzydzenia, ale nigdy nie widział, by obmyta w ten sposób rana jątrzyła się.

Aboli ściągnął lewą ręką jej brzegi, a Hal wziął do ręki szydło z nicią i zszył ją żeglarskim ściegiem, przebijając igłą elastyczną skórę i zaciągając mocno szwy. Skończywszy, zanurzył rękę w przygotowanym przez Murzyna kociołku z gorącą smołą, posmarował nią gęsto zszytą ranę i pokiwał głową, przyglądając się z satysfakcją swemu dziełu.

Aboli wstał i podciągnął nogawkę płóciennych bryczesów.

- A teraz zajmiemy się twoim uchem - stwierdził, wystawiając na zewnątrz gruby członek, który tylko w połowie mieścił się w jego dłoni.

Hal odchylił się szybko do tyłu.

- To małe draśnięcie - zaprotestował, lecz nieubłagany Aboli złapał go za włosy i obrócił twarzą do góry.

 

Na dźwięk dzwonu wszyscy marynarze zebrali się na środkowym pokładzie i stanęli z odkrytymi głowami na słońcu - wśród nich także ci o czarnym kolorze skóry, którzy prócz Ukrzyżowanego czcili innych bogów zamieszkujących ciemne lasy.

- Prosimy cię, wszechmocny Boże - zaintonował sir Francis, trzymając w dłoni wielką, oprawną w skórę Biblię - spraw, byśmy dopadli nieprzyjaciela i mogli odnieść nad nim zwycięstwo.

W tym momencie tylko on podnosił oczy do nieba; wzrok całej załogi zwrócony był na wschód, skąd miał nadpłynąć nieprzyjaciel, wyładowany srebrem, pieprzem i kardamonem.

W połowie długiego nabożeństwa od wschodu nadleciał szkwał. Nad ich głowami przeciągnął gnany wiatrem ciemny wał chmur i pokład zalały srebrzyste potoki deszczu. Żywioły nie były jednak w stanie zakłócić rozmowy sir Francisa z Wszechmogącym i chociaż załoga kuliła się w swych smołowanych płóciennych kurtach i zawiązanych pod brodą czapkach, ociekając wodą niczym stado leżących na plaży morsów, kapitan nie skrócił ani o jedno słowo swego kazania.

- Miej nas w swej opiece, Panie burz i wiatrów - modlił się. - Panie bitewnego szyku, bądź nam tarczą, bądź pawężem.

Szkwał szybko minął i znowu zaświeciło słońce, połyskując na grzywach fal i susząc deski pokładu.

Sir Francis strzepnął wodę ze swego kapelusza z szerokim rondem i zmoczone białe pióra pokiwały z aprobatą lotkami.

- Każ wytoczyć działa, mistrzu Nedzie!

Tak właśnie należało postąpić, pomyślał Hal. Szkwał zmoczył lonty i proch i zamiast kazać ludziom przeładowywać kolubryny, ojciec postanowił urządzić ćwiczenia w strzelaniu.

- Proszę dać sygnał: „Na stanowiska”!

Ponaglani dźwiękiem werbla marynarze, śmiejąc się i żartując, zajęli swoje pozycje. Hal wsunął koniec lontu do stojącego przy grotmaszcie kosza z palącymi się węglami i kiedy zaczął się równo tlić, wspiął się, trzymając go w zębach, na swoje stanowisko bojowe u szczytu masztu.

Czterej mężczyźni wyciągnęli z ładowni pustą beczkę, dotoczyli ją do burty i na rozkaz z mostka wrzucili do wody. W tym czasie puszkarze wybili kliny spod lawet i wytoczyli działa. Na dolnym pokładzie stało po osiem kolubryn z każdej strony, na górnym pokładzie po pięć kartaun. Długie lufy na górze załadowane były kartaczami, na dole pojedynczymi kulami.

Po dwuletnim rejsie zapas żelaznych kul bardzo się wyczerpywał i kilka dział załadowano otoczakami wybranymi z dna rzek, u których ujścia zaopatrywali się w słodką wodę. Lady Edwina obróciła się majestatycznie o sto osiemdziesiąt stopni i stanęła rufą do wiatru. Pusta beczka unosiła się teraz dwa kable przed jej dziobem, lecz odległość szybko się zmniejszała. Kanonierzy przechodzili od działa do działa, regulując klinami kąt nachylenia luf i wydając rozkazy marynarzom przy taliach. Wymagało to fachowej wiedzy; tylko pięciu ludzi na pokładzie potrafiło załadować i ustawić działa.

Siedząc w bocianim gnieździe, Hal przekręcił zamontowany na obrotowej podstawie długi falkonet i wycelował go w mijającą ich, niesioną prądem beczkę. A potem zdrapał ostrzem sztyletu mokry skawalony proch z panewki i podsypał świeżego. Po dziesięciu latach terminowania u ojca był równie biegły w tej ezoterycznej sztuce jak Ned Tyler, starszy ogniomistrz na statku. Powinien być w tej chwili na dole, na pokładzie działowym, i błagał ojca, by mu na to pozwolił, w odpowiedzi usłyszał jednak stanowcze: „Masz iść tam, gdzie cię posyłam”. Teraz tkwił w gnieździe, nie mogąc brać udziału w zabawie, do której wyrywało się jego młode gorące serce.

Wzdrygnął się, słysząc dobiegający z pokładu huk działa. W górę buchnęły gęste kłęby dymu i statek przechylił się lekko pod ciężarem salwy. Chwilę później, pięćdziesiąt jardów na prawo od pustej beczki i dwadzieścia jardów za nią z powierzchni morza trysnęła wysoka fontanna piany. Z tej odległości nie był to wcale zły strzał, ale na pokładzie rozległy się gwizdy i urągania.

Ned Tyler podbiegł do drugiej kolubryny, sprawdził szybko jej ustawienie, po czym dał znak ludziom przy linach, żeby przesunęli ją o jeden rumb w lewo, i przytknął lont do panewki. Do tyłu buchnął z głośnym skwierczeniem kłąb dymu, z lufy wyleciał snop iskier, niedopalony proch i mokre czarne grudy, a po nich kula, która wpadła do morza, nie pokonawszy nawet pół odległości do celu. Z ust marynarzy sypnęły się kolejne docinki.

Następne dwa działa w ogóle nie wypaliły. Klnąc wściekle, Ned kazał wydobyć pociski długimi żelaznymi wyciorami i ruszył dalej.

- Wielkie marnotrawstwo prochu i kul - mruknął Hal, cytując słowa wielkiego sir Francisa Drake’a - na którego cześć nadano imię jego ojcu - wypowiedziane po pierwszym dniu bitwy stoczonej z armadą króla Hiszpanii Filipa II, dowodzoną przez księcia Medina Sidonię. Przez cały boży dzień dwie wielkie floty posyłały ku sobie w gęstych oparach dymu salwę za salwą, kanonada nie zatopiła jednak ani jednego okrętu.

- Postrasz ich armatnim ogniem, ale pokłady zdobywaj białą bronią - uczył Hala ojciec, wyrażając swój niezbyt pochlebny stosunek do trudnej, lecz mało skutecznej sztuki morskiej artylerii. Z kołyszącego się pokładu jednego statku nie sposób było dokładnie wycelować w kadłub drugiego; celność zależała w większym stopniu od Wszechmocnego niż od ogniomistrza.

Jakby na potwierdzenie tej opinii sześć dział w ogóle nie wypaliło, a najlepszy strzał padł w odległości dwudziestu jardów od beczki. Hal potrząsnął ze smutkiem głową pamiętając, że każde działo zostało starannie ustawione i wycelowane. W ogniu bitwy, gdy widoczność jest ograniczona przez kłęby dymu, proch i kule ładowane w pośpiechu, lufy nierównomiernie nagrzane, a lont przystawiają do panewki podnieceni i przerażeni puszkarze, rezultaty byłyby jeszcze gorsze.

Ojciec spojrzał w końcu na Hala.

- Hej tam, na bocianim gnieździe! - ryknął.

Hal bał się już, że o nim zapomniano. Teraz, drżąc z podniecenia, dmuchnął na lont, który rozjarzył się w jego dłoni.

Sir Francis mierzył go z pokładu surowym i groźnym wzrokiem. Nie wolno mu było nigdy zdradzić się, jak bardzo kocha tego chłopca. Musi być przez cały czas twardy, krytyczny i wymagający. Dla dobra Hala - po to, żeby przeżył - powinien go pędzić do nauki i wytężonej pracy, do dawania z siebie wszystkiego i pokonywania kolejnych leżących przed nim przeszkód. Jednocześnie zaś, nie okazując tego, musi mu również pomagać, zachęcać i stać przy jego boku. Musi prowadzić go mądrze i umiejętnie, aby spełniło się jego przeznaczenie. Zwlekał z wywołaniem go aż do tej chwili, kiedy beczka zbliżyła się do burty.

Jeśli chłopiec trafi ze swej broni w cel, którego nie udało się zniszczyć z wielkich dział Nedowi, jego mir wśród załogi niepomiernie wzrośnie. Marynarze byli w większości hałaśliwymi gburami, prostymi analfabetami, ale któregoś dnia Hal będzie dowodził nimi albo podobnymi im ludźmi. Zrobił dziś wielki krok naprzód, pokonując na ich oczach Abolego. Teraz wyłaniała się przed nim kolejna szansa. Boże, prowadź jego rękę i pocisk, modlił się w duchu sir Francis, kiedy załoga zadarła szyje, obserwując chłopaka kołyszącego się wysoko na maszcie.

Hal mruczał cicho, koncentrując się na czekającym go zadaniu. Czuł wlepione w niego oczy, nie zdawał sobie jednak sprawy ze znaczenia tej próby i nic nie wiedział o modlitwach ojca. Dla niego była to tylko zabawa, kolejna okazja, by zabłysnąć. Lubił wygrywać i za każdym razem sprawiało mu to coraz większą przyjemność. Młody orzeł rozpościerał z radością skrzydła.

Złapał za długi mosiężny uchwyt, przekręcił falkonet w dół i zezując jednym okiem, ustawił na jednej linii szczerbinkę i muszkę, którą zakończona była długa na metr lufa.

Nauczył się już, że nie można dokładnie mierzyć w cel. W ciągu kilku sekund, które upłyną od przyłożenia lontu do panewki, zarówno statek, jak i beczka zmieniały swoją pozycję. Wystrzelona kula też potrzebowała jakiegoś czasu, żeby dolecieć do celu. Mu-siał obliczyć, gdzie będzie beczka, kiedy dotrze do niej pocisk, i nie celować w miejsce, w którym znajdowała się, gdy zapalał proch.

Przesunął lekko muszkę przed cel i przytknął żarzącą się końcówkę lontu do panewki pamiętając, aby nie odwrócić się od płonącego prochu i nie kulić w oczekiwaniu eksplozji, lecz trzymać lufę dokładnie tam, gdzie wymierzył.

Z hukiem, od którego o mało nie popękały mu bębenki, falkonet odrzuciło do tyłu i wszystko skryła chmura szarego dymu. Chłopak wykręcał desperacko głowę na wszystkie strony, próbując coś dojrzeć, dopiero jednak dobiegające z dołu wiwaty sprawiły, że serce urosło mu w piersi. Kiedy wiatr rozwiał kłęby dymu, zobaczył unoszące się za rufą szczątki roztrzaskanej beczki. Pohukując głośno z radości, pomachał czapką zgromadzonym na dole marynarzom.

Aboli, który stał na dziobie jako bosman i działowy pierwszej wachty, odwzajemnił jego uszczęśliwiony uśmiech i wymachując nad głową kordem, uderzył się pięścią w odkrytą pierś.

Werble oznajmiły koniec ćwiczeń i zwolnienie załogi ze stanowisk bojowych. Przed zejściem na pokład Hal załadował ponownie falkonet i obwiązał panewkę kawałkiem smołowanego płótna, żeby uchronić ją przed deszczem i rosą.

Lądując na deskach, spojrzał w stronę rufy, szukając wzrokiem ojca i oczekując jego aprobaty. Sir Francis rozmawiał z jednym z podoficerów. Po chwili obejrzał się przez ramię i zmierzył syna chłodnym spojrzeniem.

- Na co się tak gapisz, chłopcze? Trzeba załadować działa.

Widząc, jak ojciec odwraca się do niego plecami, Hal poczuł ukłucie żalu, lecz hałaśliwe gratulacje marynarzy, którzy klepali go po plecach, gdy szedł po pokładzie działowym, poprawiły mu szybko humor. Ned Tyler odsunął się na jego widok od armaty, którą ładował.

- Byle kiep potrafi z niej strzelić, ale trzeba prawdziwego fachowca, żeby ją załadować - mruknął, po czym podał Halowi wycior i przyjrzał mu się krytycznym okiem, jak nabiera prochu ze skórzanego mieszka. - Ile ma ważyć ładunek? - zapytał.

Chłopak udzielił tej samej odpowiedzi co sto razy wcześniej:

- Tyle samo co kula.

Proch strzelniczy składał się z grubych ziaren. Zdarzało się czasem, że pod wpływem ruchu okrętu bądź też innych czynników trzy podstawowe składniki: siarka, węgiel drzewny i saletra rozdzielały się i czyniły go niezdatnym do użytku. Stąd wziął się proces „granulowania”, w trakcie którego sypki rzadki proch polewany był uryną lub alkoholem i ugniatany w papkę, kruszoną następnie w moździerzu na pożądanej wielkości ziarna. Proces ten nie był jednak doskonały i kanonier musiał zawsze pilnować, w jakim stanie znajduje się proch. Wilgoć i długie przechowywanie mogły go zepsuć. Hal rozkruszył kilka ziaren między palcami i położył szczyptę na języku. Ned Tyler nauczył go odróżniać w ten sposób dobry i zepsuty proch. Następnie wsypał odmierzoną zawartość mieszka do lufy i dodał pakuł.

Teraz trzeba było ugnieść ładunek długim wyciorem o drewnianej rączce. To również miało podstawowe znaczenie; zbyt mocno ubity ładunek nie łapał ognia i w rezultacie dochodziło do niewypału. Zbyt luźny proch mógł z kolei nie wytworzyć siły niezbędnej do nadania kuli odpowiedniej prędkości. Właściwe ugniatanie było umiejętnością, której nabywało się tylko w trakcie długiej praktyki, ale przyglądając się pracy Hala, Ned kiwał z aprobatą głową.

Dopiero kilka godzin później chłopak wrócił na otwarty pokład. Wszystkie kolubryny były załadowane i zabezpieczone, a on lśnił cały od potu po długim machaniu wyciorem w ciasnej i dusznej przestrzeni pokładu działowego. Przystanął na chwilę, żeby otrzeć czoło, zaczerpnąć powietrza i rozprostować plecy - na dole trzeba było pracować kucając - zaraz jednak usłyszał za sobą ironiczny głos ojca.

- Czyżby nie interesowała cię pozycja statku, paniczu Henry?

Zaskoczony Hal spojrzał na słońce. Wisiało wysoko nad jego głową: ranek dobiegał już końca. Zbiegł szybko po schodkach, wpadł do kabiny ojca, złapał stojący w pudełku na półce ciężki kwadrant i pobiegł z powrotem na mostek.

- Mam nadzieję, że nie jest za późno - szepnął cicho, sprawdzając pozycję słońca, które świeciło nad reją po prawej burcie. Odwrócił się do niego plecami i stanął tak, aby nie zasłaniał go cień rzucany przez grotżagiel i aby dobrze widzieć południowy horyzont.

Teraz skoncentrował całą uwagę na kwadrancie. Musiał trzymać ciężki instrument zupełnie nieruchomo, nie bacząc na kołysanie statku, i odczytać na skali kąt, pod którym padały promienie zza jego ramienia. W ten sposób poznawał nachylenie słońca do horyzontu. Była to trudna sztuka, wymagająca nie lada siły i zręczności.

W końcu zdołał odczytać nachylenie słońca dokładnie w momencie, gdy stanęło w zenicie. Opuścił kwadrant czując, jak bolą go ręce i ramiona, i szybko zapisał odczyt na tablicy kursów.

Kiedy wbiegł z powrotem do kabiny, tablicy z ekliptykami nie było na półce. Zdenerwowany obejrzał się i zobaczył, że ojciec wsunął się cicho w ślad za nim i bacznie mu się przygląda. Nie odezwał się ani słowem, lecz Hal wiedział, że powinien podać dane z pamięci. Usiadł przy kufrze ojca, który służył mu za biurko, zamknął oczy i starał się odtworzyć w pamięci treść tablic. Musiał przypomnieć sobie wczorajsze dane i ekstrapolować z nich dzisiejsze. Masując spuchnięte ucho, poruszał bezgłośnie ustami.

Nagle rozjaśniła mu się twarz. Otworzył oczy i zapisał liczbę na tabliczce. Minutę zajęło mu przeliczenie kąta nachylenia na stopnie szerokości geograficznej. W końcu podniósł z triumfem wzrok.

- Trzydzieści cztery stopnie czterdzieści dwie minuty szerokości południowej.

Ojciec wziął od niego tabliczkę, sprawdził liczby, oddał ją i pokiwał lekko głową.

- Dosyć blisko, jeśli prawidłowo zmierzyłeś kąt. A co z długością?

Dokładne określenie długości stanowiło zagadkę, z którą nie uporał się dotąd żaden człowiek. Nie było chronometru, klepsydry ani zegara, który można by zabrać na pokład i który odznaczałby się wystarczającą dokładnością, by móc zmierzyć majestatyczne obroty ziemi. Halowi mogła pomóc w obliczeniach tylko tabliczka kursów, zawieszona koło kompasu. Przyjrzał się dokładnie kołkom, które sternik umieszczał w otworach róży kompasu za każdym razem, kiedy zmieniał kurs podczas wachty. Następnie zsumował wszystkie wartości, wyciągnął średnią i naniósł ją na mapę. Długość geograficzną można było określić w ten sposób tylko w dużym przybliżeniu i co było do przewidzenia, ojciec nie zaakceptował jego wyliczeń.

- Dałbym jej parę minut więcej na wschód. Z przyczepionymi do dna wodorostami i wodą w zęzach, Lady Edwina ma tendencję do skręcania na zawietrzną. Ale zapisz swoje dane w dzienniku.

Chłopak spojrzał na niego zaskoczony. To był rzeczywiście niezwykły dzień. Do tej pory nikt prócz ojca nie miał prawa wpisywać niczego do oprawnego w skórę dziennika okrętowego, który leżał obok Biblii na kufrze.

Czując na sobie jego wzrok, otworzył dziennik i przez całą minutę wpatrywał się w wypełnione eleganckim pismem stronice oraz przepiękne rysunki ludzi, okrętów i wybrzeży, którymi ojciec ozdabiał marginesy. W końcu zanurzył z drżeniem serca pióro w złotym kałamarzu, który należał niegdyś do kapitana Heerlycke Nacht, jednego ze zdobytych przez ojca galeonów Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Strząsnął nadmiar atramentu, żeby nie poplamić świętej stronicy, przygryzł czubek języka i zapisał z niezwykłą starannością: „Pierwszy dzwon popołudniowej wachty w dniu trzeciego września roku pańskiego 1667. Pozycja 34 stopnie 42 minuty szerokości południowej, 20 stopni 5 minut długości wschodniej. Z marsu widać na północy kontynent afrykański”. Nie śmiejąc dodać nic ponadto i ciesząc się, że nie poplamił strony kleksami, odłożył pióro i posypał z dumą piaskiem kształtne litery. Wiedział, że ma ładny charakter pisma - choć może nie tak ładny jak ojca, przyznał w duchu, porównując oba.

Sir Francis wziął do ręki odłożone przez Hala pióro i pochylając się przez jego ramię dopisał: „Przed południem porucznik Henry Courtney poważnie ranny w niepoważnej bójce”. Następnie naszkicował szybko obok notatki karykaturę Hala z odstającym spuchniętym uchem i szwem przypominającym kokardkę na włosach dziewczyny.

Hal stłumił wzbierający w gardle chichot i podniósł wzrok; w zielonych oczach ojca również paliły się wesołe iskierki. Sir Francis położył mu rękę na ramieniu, co stanowiło najczulszy gest, na jaki mógł się zdobyć.

- Ned Tyler udzieli ci teraz lekcji stawiania żagli. Nie każ mu długo czekać.

Kiedy Hal wszedł na górny pokład, zapadał już zmierzch, lecz w półmroku mógł jeszcze dojrzeć ciała śpiących po wachcie marynarzy. Niebo jaśniało od gwiazd, które zachwyciłyby każdego przybysza z północy. Tej nocy jednak nie miał ochoty im się przyglądać. Był tak zmęczony, że dosłownie padał z nóg.

Aboli przygotował dla niego miejsce na dziobie, przy kartaunie, która osłaniała ich przed wiatrem. Rozłożył na deskach słomiany siennik i Hal wyciągnął się na nim z wdzięcznością. Członkowie załogi nie mieli swoich kabin i spali, gdzie popadnie na otwartym pokładzie. Noce na morzach południowych były ciepłe i woleli świeże powietrze od duchoty panującej na dole. Leżeli w rzędach, ramię przy ramieniu, lecz sąsiedztwo tak wielu cuchnących ciał było dla Hala czymś naturalnym i nawet ich chrapanie i pomruki nie przeszkadzały mu w śnie. Przysunął się trochę bliżej do Abolego. W ten właśnie sposób przesypiał każdą noc od dziesięciu lat; bliskość potężnej postaci dawała mu poczucie bezpieczeństwa.

- Twój ojciec jest wielkim wodzem pośród mniejszych wodzów - mruknął Aboli. - Jest wojownikiem i zna sekrety morza i nieba. Gwiazdy są jego dziećmi.

- To prawda - odparł Hal w tym samym języku.

- On kazał mi dzisiaj podnieść na ciebie miecz - wyznał Aboli.

Hal podparł się na łokciu i zmierzył badawczym spojrzeniem swego towarzysza.

- Mój ojciec chciał, żebyś mnie ranił? - zapytał z niedowierzaniem.

- Nie jesteś taki jak inni chłopcy. Jeśli dzisiaj jest ci ciężko, pamiętaj, że jutro będzie jeszcze ciężej. Zostałeś wybrany. Któregoś dnia będziesz musiał przejąć z jego rąk ten wielki płaszcz z czerwonym krzyżem. Musisz być tego godzien.

Hal opadł z powrotem na siennik i wbił oczy w gwiazdy.

- A może tego w ogóle nie chcę? - zapytał.

- Taki już twój los. Nie masz wyboru. Rycerz zakonu wybiera rycerza, który będzie jego następcą. Tak było od prawie czterystu lat. Tylko śmierć może cię od tego wybawić.

Hal milczał tak długo, że Aboli myślał już, iż zasnął.

- Skąd o tym wszystkim wiesz? - zapytał w końcu.

- Od twojego ojca.

- Ty też jesteś rycerzem zakonu?

Aboli cicho się roześmiał.

- Moja skóra jest zbyt ciemna i czczę obcych bogów. Nigdy nie zostanę wybrany.

- Boję się, Aboli.
- Wszyscy mężczyźni się boją. Ale ci, w których żyłach płynie krew wojownika, przezwyciężają strach.
- Nigdy mnie nie opuścisz, prawda, Aboli?
- Będę ci towarzyszył tak długo, jak długo będziesz mnie potrzebował.
- W takim razie już się nie boję.

Kilka godzin później Aboli dotknął ramienia Hala, budząc go z kamiennego snu.

- Ósmy dzwon nocnej wachty, Gundwane - szepnął, używając przezwiska, które w jego języku oznaczało leśnego szczura. W ustach Aboliego nie brzmiało pejoratywnie; nadał je czteroletniemu berbeciowi, gdy oddano mu go w opiekę przed kilkunastu laty.

Była czwarta rano. Za godzinę się rozjaśni. Hal wstał, przetarł oczy i ruszył chwiejnym krokiem do śmierdzącego wiadra na dziobie, żeby się wypróżnić. A potem, całkowicie przebudzony, pobiegł przez rozkołysany pokład, omijając ciała śpiących.

Kucharz rozpalił już ogień w kambuzie i podał mu cynowy kubek z zupą i twardego suchara. Chłopak był głodny jak wilk i wypił zupę, nie bacząc na to, że parzy go w język. Gryząc suchary, czuł wijące się między zębami wołki zbożowe.

Gdy szedł do grotmasztu, dostrzegł żarzącą się na mostku fajkę ojca i poczuł w czystym nocnym powietrzu mocny gryzący zapach jego tytoniu. Wspinając się po wantach zauważył, że podczas jego snu statek zmienił hals i postawiono nowe żagle.

Po wejściu na górę i zwolnieniu swego poprzednika wgramolił się do gniazda i rozejrzał dookoła. Księżyc zaszedł już i na niebie pozostały tylko gwiazdy. Znał każde nazwane przez astronomów ciało niebieskie, od potężnego Syriusza do maleńkiej Mintaki w lśniącym pasie Oriona. Były znakami nawigatora, drogowskazami na niebie i uczył się ich nazw razem z abecadłem. Jego oko spoczęło bezwiednie na Regulusie w gwiazdozbiorze Lwa. Gwiazda ta nie należała do najjaśniejszych, lecz wybrał ją jako własną i czuł cichą satysfakcję, gdy pomyślał, że świeci wyłącznie dla niego. Była to najszczęśliwsza godzina długiej doby, jedyny moment, gdy mógł być sam na zatłoczonym statku, jedyny moment, gdy mógł patrzeć na gwiazdy i popuścić wodze wyobraźni.

Chłonął rzeczywistość wszystkimi zmysłami. Poprzez szum wiatru i skrzypienie lin słyszał głos ojca, który rozmawiał cicho ze sternikiem. Widział orli nos sir Francisa i zarys jego ściągniętych brwi, gdy zaciągał się dymem i jarzyła się główka fajki. Wydawało mu się, że ojciec nigdy nie śpi.

Czuł w powietrzu jod, świeży zapach wodorostów i soli. Jego nos był tak wrażliwy, oczyszczony przez długie miesiące spędzone na morzu, że czuł nawet niewyraźną woń lądu, ciepły spieczony aromat Afryki, przypominający zapach świeżo wyjętego z pieca suchara.

Wtem w nozdrza wpadł mu inny zapach, tak słaby, iż doszedł do wniosku, że mu się zdawało. Minutę później wiatr przyniósł go ponownie, słodki jak miód z pasieki. Nie potrafił rozpoznać tej woni i obracał głowę na wszystkie strony, pociągając nosem i czekając, aż znów ją poczuje.

Nagle zapach nadleciał ponownie, tak silny i wyraźny, że zakręciło mu się w głowie niczym pijakowi nad butelką brandy i musiał zacisnąć zęby, żeby nie krzyknąć głośno z radości. Odurzony zapachem wygramolił się z bocianiego gniazda i zjechał po linie na dół. Wbiegł na mostek tak cicho, że ojciec wzdrygnął się, gdy dotknął jego ramienia.

- Dlaczego opuściłeś swoje stanowisko?

- Nie mogłem zawołać do ciebie z marsu... są zbyt blisko. Mogliby mnie usłyszeć.

- Co ty bełkoczesz, chłopcze?

- Nie czujesz tego, ojcze? - zapytał Hal, potrząsając jego ramieniem.

- Czego nie czuję? - zapytał sir Francis, wyjmując z ust cybuch fajki. - O co ci chodzi?

- Przyprawy! - odpowiedział Hal. - W powietrzu czuć woń przypraw.

 

Ned Tyler, Aboli i Hal rozbiegli się po pokładzie. Budzili tych, którzy zeszli z wachty, i uprzedzając, żeby zachowywali się cicho, kazali im zająć stanowiska bojowe. Nie było sygnału werbla, ale wszystkim udzielało się ich podniecenie. Długie czekanie dobiegło wreszcie końca. Holender krył się gdzieś blisko, w mroku po nawietrznej. Czuli teraz zapach jego bajecznego ładunku.

Sir Francis zgasił świeczkę przy kompasie, żeby nie zdradziły ich żadne światła, i dał bosmanom klucze do skrzyń z bronią. Trzymano ją w zamknięciu aż do chwili, gdy na horyzoncie pojawiał się nieprzyjacielski żaglowiec; każdy kapitan obawiał się w głębi serca buntu na statku. Normalnie tylko podoficerowie nosili kordy.

Skrzynie pośpiesznie otwarto i rozdano broń, przekazując ją z ręki do ręki. Kordy były z dobrej sheffieldzkiej stali z prostymi drewnianymi rękojeściami. Mające po sześć stóp piki z angielskiego dębu zaopatrzone były w sześciokątne żelazne groty. Ci z załogi, którzy nie byli mistrzami fechtunku, wybierali te potężne drzewca lub topory, którymi można było odjąć człowiekowi głowę z ramion.

Muszkiety stały w prochowni. Wyniesiono je na zewnątrz i Hal pomógł kanonierom załadować ołowiane kule. Była to niezbyt celna broń, jej zasięg nie przekraczał dwudziestu, trzydziestu jardów. Po pociągnięciu za spust i mechanicznym przystawieniu lontu, wypalała w obłoku dymu, potem jednak trzeba ją było ponownie nabić. Operacja ta trwała od dwóch do trzech minut, podczas których muszkieter zdany był na łaskę wroga.

Hal wolał łuk, słynny angielski łuk, który zdziesiątkował zastępy francuskich rycerzy pod Agincourt. W czasie, którego wymagało nabicie muszkietu, mógł posłać tuzin strzał, niosących na odległość pięćdziesięciu jardów i trafiających przeciwnika w środek piersi z taką siłą, że przebijały napierśnik. Zostawił już wcześniej dwie wiązki strzał w bocianim gnieździe.

Sir Francis i kilku podoficerów włożyło półpancerze i stalowe hełmy, zardzewiałe od morskiej soli i poobijane w poprzednich potyczkach.

W ciągu kilku chwil przyszykowano do bitwy cały statek i uzbrojono załogę. Otwory działowe pozostawały jednak zamknięte i nie wysunięto kartaun. Ned i inni bosmani zagonili większość ludzi pod pokład. Reszta miała leżeć płasko, skryta za nadburciem. Nie zapalono ani jednego lontu; woń dymu mogła zaalarmować przeciwnika. Pod każdym masztem tlił się jednak węgiel w żelaznych koszach, a spod dział wybito kliny, używając do tego drewnianych młotków, żeby nie robić dużego hałasu.

Aboli przecisnął się między marynarzami do Hala stojącego przy maszcie. Na ogolonej głowie miał szkarłatny turban ze zwisającymi z tyłu końcami, za szarfą zatknięty kord, pod pachą zwiniętą jedwabną tkaninę.

- To od twego ojca - powiedział, rzucając materiał Halowi. - Wiesz chyba, co masz z tym zrobić? Ojciec powiedział, żebyś został na marsie bez względu na to, jak potoczy się walka. Rozumiesz?

Pociągnął chłopaka za koński ogon i pobiegł z powrotem na dziób. Hal pokazał mu język, ale wspiął się posłusznie po wantach.

Usadowiwszy się w bocianim gnieździe, przeczesał wzrokiem mrok, na razie jednak nie było niczego widać. Ulotnił się nawet zapach przypraw. Przez chwilę obawiał się, że go sobie wyobraził.

To dlatego, że mamy go już po zawietrznej. Holender płynie teraz równolegle do nas, uspokajał się.

Przymocował do fału banderę, którą dał mu Aboli, gotów rozwinąć ją na rozkaz ojca. Następnie zdjął smołowane płótno z panewki falkonetu, sprawdził palcem cięciwę łuku i wsunął go do kosza tuż obok wiązki strzał długich na jard. Teraz pozostawało tylko czekać. Na statku zapadła nienaturalna cisza; dzwon nie odmierzał już upływających godzin i słychać było tylko cichy śpiew żagli i stłumiony świst akompaniujących im lin.

Dzień nastał z raptownością, do której zdążył się już przyzwyczaić na tych szerokościach. Z mroku wynurzyła się jasna wieża płótna, lśniąca i szklista niczym pokryty lodem szczyt - potężny statek pod połyskującą masą żagli, z masztami tak wysokimi, że wydawały się sięgać ostatnich gasnących na niebie gwiazd.

- Statek z lewej burty! - zawołał Hal, ściszając głos, żeby usłyszano go na pokładzie Lady Edwiny, lecz nie na galeonie, który pruł ciemne wody zaledwie milę od nich.

- Hej tam, na maszcie! Rozwinąć banderę! - doleciał go głos ojca.

Hal podciągnął fał i na wietrze załopotały trzy kolory Republiki Holandii: pomarańczowy, śnieżnobiały i niebieski. Po chwili na bezanie i fokmaszcie pojawiły się inne bandery i proporce, wśród nich ozdobiona literami VOC flaga Verenigde Oostindische Compagnie, Zjednoczonej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Bandery były autentyczne, sir Francis zdobył je zaledwie przed czterema miesiącami na Heerlycke Nacht. Prawdziwy był nawet proporzec Rady Siedemnastu. Kapitan galeonu nie powinien jeszcze wiedzieć o zdobyciu siostrzanego statku i w związku z tym podejrzewać obcej karaweli o wrogie zamiary.

Statki szły zbieżnymi kursami: mimo ciemności sir Francis trafnie przewidział miejsce, w którym dojdzie do spotkania. Nie musiał teraz zmieniać kursu i niepokoić holenderskiego kapitana. Po kilku minutach stało się jednak jasne, że Lady Edwina, nawet ze swoim przeżartym przez robaki kadłubem, płynie szybciej od galeonu i wkrótce zacznie go wyprzedzać. Tego musieli za wszelką cenę uniknąć.

Sir Francis przyjrzał się Holendrowi przez lunetę i od razu dostrzegł, dlaczego posuwa się tak opieszale; złamany grot zastąpiono prowizorycznym masztem, ślady uszkodzeń nosiły także inne maszty i ożaglowanie. Domyślał się, że na Oceanie Indyjskim galeon musiał trafić na potężny sztorm - to tłumaczyło także, dlaczego tak późno pojawił się na wysokości przylądka Agulhas. Wiedział, że skracając żagle, zaalarmuje Holendra, ale musiał minąć go za rufą. Był do tego przygotowany: dał znak cieśli stojącemu przy burcie, a ten natychmiast podniósł wraz ze swym towarzyszem wielką płócienną dryfkotwę i zrzucił ją do morza. Lady Edwina przyhamowała, niczym szarpnięty wędzidłem rumak. Sir Francis ponownie ocenił szybkość obu żaglowców i pokiwał głową z satysfakcją.

A potem zlustrował wzrokiem swój własny statek. Większość ludzi schowała się na dole albo leżała za nadburciem, niewidoczna nawet z masztów galeonu. Nigdzie nie widać było broni, baterie kryły się za zasłonami otworów działowych. Karawela, zanim zdobył ją sir Francis, była holenderskim statkiem niewolniczym i żeglowała wzdłuż wschodnich wybrzeży Afryki. Przerabiając ją na okręt kaperski, starał się, jak mógł, zachować jej niewinny wygląd i prozaiczne linie. Na pokładzie i wantach widać było tylko kilkunastu ludzi - normalna liczba marynarzy na powolnym frachtowcu.

Kiedy podniósł ponownie wzrok, na masztach galeonu załopotały bandery Republiki i Kompanii. Z niewielkim opóźnieniem Holender odpowiadał na jego salut.

- Nabraliśmy ich - mruknął Ned, trzymając Lady Edwinę równo na kursie. - Spodobała im się nasza owcza skóra.

- Być może - odparł sir Francis. - Lecz mimo to stawiają więcej żagli. - Na ich oczach nad galeonem zabłysły w porannym słońcu bombram i bramżagle. - No tak! - krzyknął po chwili. - Zmienia kurs, chce dać nogę. Holender dmucha na zimne.

- Na zęby szatana! Cóż to za słodki zapach - szepnął sam do siebie Ned, gdy powietrze wypełniła woń przypraw. - Słodki jak dziewica i dwa razy od niej piękniejszy.

- To najbogatszy zapach, jaki kiedykolwiek mieliście w nozdrzach - stwierdził sir Francis wystarczająco głośno, by usłyszeli go ludzie pod pokładem. - Jeśli spiszecie się dzielnie, na każdego przypadnie pięćdziesiąt funtów ze zdobytego łupu.

Żeby zarobić pięćdziesiąt funtów, robotnik w Anglii musiał pracować przez dziesięć lat, toteż stłoczeni na dole ludzie zamruczeli niczym trzymane na smyczy myśliwskie psy.

Sir Francis podszedł do relingu i zadarł głowę w górę.

- Przekonajcie tych serojadów, że jesteśmy ich braćmi - zawołał cicho do marynarzy na wantach. - Pozdrówcie ich z całego serca.

Ludzie zawyli radośnie i zaczęli wymachiwać czapkami, gdy Lady Edwina przeszła pod rufą wysokiego galeonu.

 

Katinka van de Velde usiadła na łóżku i zmierzyła surowym spojrzeniem swoją starą piastunkę Zeldę.

- Dlaczego mnie tak wcześnie obudziłaś? - zapytała z pretensją, odgarniając do tyłu falę złotych loków. Nawet świeżo wyrwana ze snu miała anielską różaną cerę. Fiołkowe oczy przypominały barwą połyskujące skrzydła tropikalnego motyla.

- W pobliżu płynie inny statek. Inny statek Kompanii. Pierwszy, jaki pojawił się na horyzoncie od czasu tego strasznego sztormu. Myślałam już, że na całym świecie nie ocalała ani jedna chrześcijańska dusza - jęknęła Zelda. - Stale skarżysz się, pani, na nudę. Może to cię trochę rozbawi.

Zelda była wymizerowana i blada. Jej niegdyś pucołowate i gładkie policzki zapadły się. Po wielkim brzuchu zostały tylko luźne fałdy, które zwisały prawie do kolan. Katinka widziała je przez cienką tkaninę nocnej koszuli.

Wyrzygała za burtę cały swój tłuszcz i pół ciała, pomyślała z niesmakiem. Stara Zelda wyjątkowo źle znosiła cyklony, które nękały Standvastigheid, odkąd opuścili wybrzeże Trincomalee.

Odrzuciła na bok satynową kołdrę i wystawiła długie nogi z pozłacanego łoża. Kabinę odnowiono i umeblowano specjalnie dla niej, córki prezesa wszechwładnej Zeventien, którą tworzyło siedemnastu dyrektorów Kompanii. Wnętrze wypełniały złocenia, atłasowe obicia, jedwabne poduszki i srebrne puchary. Na ścianie naprzeciwko łóżka wisiał jej portret pędzla modnego amsterdamskiego malarza, Pietera van Hoogha, otrzymany w prezencie ślubnym od kochającego ojca. Artysta uchwycił jej zalotne spojrzenie w chwili, gdy odwracała głowę. Musiał długo szukać odpowiedniej farby, aby oddać cudowny kolor jej oczu... oraz ich wyraz, jednocześnie niewinny i lubieżny.

- Nie budź mojego męża - ostrzegła Zeldę, po czym zarzuciła na ramiona wyszywany złotem brokatowy szal i zawiązała wysadzany kamieniami pas.

Zelda spuściła posłusznie oczy, godząc się na udział w spisku. Gubernator spał w mniejszej, nie tak wspaniale urządzonej kabinie, zamkniętej od jej strony. Katinka wymogła to na nim, tłumacząc, że potwornie chrapie, a ona cierpi na chorobę morską. W rzeczywistości, po spędzeniu kilku tygodni w ciasnej kajucie, była znudzona i rozdrażniona. Rozsadzała ją młodzieńcza energia i żądze, których ten tłusty starzec nie był w stanie spełnić.

Wzięła Zeldę za rękę i wyszła z nią na galeryjkę na rufie, stanowiącą coś w rodzaju prywatnego balkonu ukrytego przed wulgarnymi oczyma załogi. Widać stąd było kilwater statku.

Słoneczny ranek olśnił ją swoją magią. Nabierając w płuca słonego morskiego powietrza, czuła, jak wszystkie jej nerwy i mięśnie drżą z podniecenia. Wiatr porywał kremową pianę ze szczytów fal, bawił się jej złotymi lokami i szarpiąc jedwab na piersiach i brzuchu, pieścił ją delikatnymi palcami kochanka. Katinka przeciągnęła się niczym kotka i wygięła plecy w łuk.

Po chwili zobaczyła drugi statek. Był o wiele mniejszy od galeonu, ale miał miłą linię kadłuba. Powiewające na masztach piękne flagi i bandery kontrastowały z piramidą białych żagli. Znajdowali się dość blisko, by dostrzegła na wantach kilku majtków. Wymachiwali rękoma i widziała, że niektórzy byli młodzi i ubrani tylko w krótkie spodnie.

Opierając się o reling, pożerała ich wzrokiem. Jej mąż zakazał załodze paradować w niekompletnym stroju, gdy wychodziła na pokład, i ci obcy marynarze zafascynowali ją. Skrzyżowała ręce na piersiach i ścisnęła je, czując, jak powiększają się i twardnieją sutki. Potrzebowała mężczyzny. Pragnęła mężczyzny, jakiegokolwiek mężczyzny, byle tylko był jurny i młody i za nią szalał. Takiego jak ci, z którymi spotykała się w Amsterdamie, nim ojciec odkrył jej upodobania do silnych wrażeń i wysłał ją do Indii, wydając za starego męża, który dochrapał się w Kompanii wysokiego stanowiska. Wybrał Petrusa Jacobusa van de Veldego, który po małżeństwie z Katinką miał objąć pierwsze wakujące miejsce w radzie Kompanii, dołączając do panteonu Zeventien.

- Wróć do środka, Lieveling - zaskrzeczała Zelda, pociągając ją za rękaw. - Ci prostacy się na ciebie gapią.

Katinka odtrąciła rękę Zeldy, ale stara mówiła prawdę. Marynarze na wantach zorientowali się, że jest kobietą. Nawet z tej odległości ich podniecenie było niemal namacalne; błazeństwa stały się wulgarne, a jeden z obdartusów na dziobie złapał się oburącz za krocze i zaczął wysuwać ku niej biodra w rytmicznym obscenicznym geście.

- To oburzające! Wróć do środka! - nalegała Zelda. - Gubernator będzie wściekły, jeśli zobaczy, co wyprawia to zwierzę.

- Powinien być wściekły, że nie potrafi tego tak dobrze robić - odparła anielskim tonem Katinka, zaciskając uda, by móc rozkoszować się nagłym wilgotnym ciepłem, które poczuła między nimi. Karawela była teraz o wiele bliżej i widziała, że to, co oferował jej marynarz, nie mieściło się w jego dłoniach. Czubek jej różowego języka dotknął wydatnych warg.

- Proszę cię, pani.

- Za chwilę - mruknęła Katinka. - Miałaś rację, Zeldo. To mnie rozbawiło. - Podniosła białą rękę i pomachała w stronę drugiego statku. Mężczyzna natychmiast podwoił swe wysiłki, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.

- To takie nieprzyzwoite - jęknęła Zelda.

- Ale zabawne. Nigdy więcej nie zobaczymy już tych ludzi, a bycie bez przerwy przyzwoitym jest takie nudne.

Wychyliła się jeszcze bardziej na zewnątrz i pozwoliła, by rozchyliły się poły jej nocnej koszuli. W tym samym momencie rozległo się głośne pukanie w drzwi od strony kabiny jej męża. Nie dając się dłużej prosić, Katinka uciekła z pomostu i wskoczyła z powrotem do łóżka. Podciągnęła pod brodę satynową kołdrę i dopiero wtedy dała znak Zeldzie, która podniosła ciężką zasuwę i niezgrabnie dygnęła przed gubernatorem. Ten zignorował ją i zasłaniając połami szlafroka opasły brzuch podreptał do łóżka, na którym leżała Katinka. Na głowie sterczało mu kilka siwych włosków.

- Czy czujesz się dość dobrze, by wstać, moja droga? Kapitan przesłał mi wiadomość. Chce, żebyśmy się ubrali i byli w pogotowiu. W pobliżu pojawił się obcy statek i zachowuje się w podejrzany sposób.

Katinka stłumiła uśmiech, który wywołała w niej myśl o podejrzanym zachowaniu obcych żeglarzy.

- Głowa mi pęka, a żołądek podchodzi do gardła... - poskarżyła się z żałosną miną.

- Moje ty biedactwo.

Petrus van de Velde, gubernator elekt Przylądka Dobrej Nadziei, pochylił się nad żoną. Choć ranek był chłodny, miał spoconą twarz i cuchnął wczorajszą kolacją: jawajską rybą w sosie curry, czosnkiem i kwaśnym rumem.

Żołądek rzeczywiście podszedł jej teraz do gardła, ale nadstawiła posłusznie policzek.

- Jeśli taki jest rozkaz kapitana - szepnęła - może będę miała siły wstać.