Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Atomowy szpieg. Ryszard Kukliński i wojna wywiadów nie jest kolejnym głosem w jałowej i trwającej bez końca dyskusji pod hasłem „bohater czy zdrajca”. Choć autorzy z sympatią spoglądają na postać i działalność „Jacka Stronga”, to ich książka jest przede wszystkim próbą rzetelnego przybliżenia szpiegowskiego rzemiosła, jakim posługiwał się Kukliński. W oparciu o nieznane i niepublikowane dokumenty z archiwów tajnych służb PRL oraz bogatej literatury z Rosji i Stanów Zjednoczonych, Sławomir Cenckiewicz i Sebastian Rybarczyk opisują szpiegowską działalność Kuklińskiego w szerszej, nigdy nie opisanej perspektywie wojny wywiadów pomiędzy KGB i GRU a CIA. Czy „Jack Strong” był rzeczywiście wyjątkowym i cennych agentem CIA? Co wiedział? Dlaczego cieszył się tak wielkim zaufaniem Jaruzelskiego, Kiszczaka i „towarzyszy radzieckich”? W jaki sposób ograł stąpającą mu po piętach WSW? I jak zdołał uciec z Polski? O tej niesamowitej historii przeczytacie w tej książce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 554
Profesorowi Walentemu Tadeuszowi Kisielewskiemu (1939 – 2012) z wdzięcznością
Wydaje się, że wielu naszych Rodaków najwyżej ceni cnotę wierności. To wina Historii, że podpowiada ona często – konformizm.
ZBIGNIEW HERBERT, Wierność
Do napisania tej książki zainspirował mnie bardzo dobry film Władysława Pasikowskiego Jack Strong. Szpieg, który pokonał imperium, a w zasadzie reakcja, jaką wywołał wśród postkomunistów. Przez chwilę byli funkcjonariusze komunistycznego aparatu przemocy z SB i Zarządu II Sztabu Generalnego: Gromosław Czempiński, Marek Dukaczewski i Aleksander Makowski, próbowali nawet narzucić opinii publicznej swoją zakłamaną narrację o Ryszardzie Kuklińskim. Ich rzecznikiem, gromadzącym wszelkie „argumenty” przeciwników Kuklińskiego, stał się wkrótce gen. Franciszek Puchała, który wiosną 2014 r. wydał książkę Szpieg CIA w polskim Sztabie Generalnym1.
Moja książka nie jest jednak kontrapunktem ani polemiczną rozprawą z postkomunistami. Jest przede wszystkim pierwszą porządkującą obecny stan wiedzy o Kuklińskim, naukową próbą opisania jego historii na podstawie materiałów dostępnych w polskich archiwach, publikowanych relacji (w tym samego pułkownika2) oraz wszystkiego tego, co niedawno ujawnili Amerykanie na stronie internetowej CIA3 i w autoryzowanej przez amerykańskie służby książce Benjamina Weisera4. W Atomowym szpiegu obszernie cytuję książkę Marii Nurowskiej Mój przyjaciel zdrajca, wciąż wywołującą wiele kontrowersji ze względu na jej zbeletryzowaną formę, w której fikcja miesza się z faktami, oraz nieweryfikowalność wielu opinii. Znając podnoszone wobec niej zarzuty (pisał o tym między innymi Jacek Trznadel5), uważam ją jednak za wartościową, gdyż liczne wypowiedzi Kuklińskiego w niej zacytowane znajdują potwierdzenie w innych źródłach, w tym również w wywiadach udzielonych przez pułkownika (na przykład w kolejnej z cytowanych książek Bohater z bliska. Zasługa dla Polski…). W takim też wymiarze korzystałem w swojej pracy z książki Nurowskiej.
Siłą rzeczy, ze względu na niedostępność wielu niezwykle istotnych dokumentów (zwłaszcza tych znajdujących się w CIA), Atomowy szpieg nie przedstawia całościowego obrazu postaci pułkownika i nie wyczerpuje tematu jego biografii. Z całą więc pewnością będzie on w przyszłości tematem jeszcze niejednej książki.
Nie ulega wątpliwości, że najwięcej dla upamiętnienia wiedzy na temat Kuklińskiego zrobił Józef Szaniawski, publikując przez lata wiele cennych materiałów źródłowych, zwłaszcza rozproszonych relacji pamiętnikarskich6. Poza nim, jeśli nie liczyć pierwszego zbioru relacji i wywiadów poświęconych odbiorowi osoby pułkownika w III Rzeczypospolitej7 oraz filmów i reportaży dokumentalnych (zwłaszcza doskonałych Gier wojennych Dariusza Jabłońskiego8), literackie próby kompleksowego opracowania sprawy tej postaci podejmowali najczęściej postkomuniści9.
O Kuklińskim – nie tylko w Polsce – pisało dotychczas mnóstwo autorów. Najczęściej były to jednak teksty publicystyczne, w których pojawiało się sporo błędów faktograficznych, zupełnie nietrafionych interpretacji i hipotez. Niestety, oprócz wspomnianego już Weisera w zasadzie żaden z autorów nie pracował na dostępnych źródłach archiwalnych. Trudno się zatem dziwić, że ofiarami licznych medialnych „wrzutek” o Kuklińskim stawali się ci spośród zawodowych historyków, którzy nie zamierzali analizować jego sprawy z uwzględnieniem archiwaliów i zajmowali się Kuklińskim z doskoku10. Najgłośniejszym bodaj tego przykładem jest biogram przygotowany przez Tymoteusza Pawłowskiego w Wielkiej Księdze Patriotów Polskich11. Autor nie dość, że poprzekręcał wiele podstawowych faktów (napisał między innymi, że Kukliński został skazany na karę śmierci w 1986 r., zamiast w 1984 r., a wyrok ten „umorzono” w 1995 r., podczas gdy jedynie go uchylono, zaś sprawę przekazano do ponownego rozpatrzenia prokuraturze), to sformułował daleko idące wnioski niepoparte jakimikolwiek źródłami. Nie korzystając z dostępnych materiałów archiwalnych ani literatury, powielał liczne tezy komunistycznej propagandy, pisząc na przykład o współpracy Kuklińskiego z niemiecką Federalną Służbą Wywiadowczą i o skomplikowanej grze kontrwywiadu WSW, który umożliwiał pułkownikowi „dokonywanie kontrolowanych przecieków” do CIA, gdyż było to „wygodne dla komunistycznego reżimu w Warszawie, a nawet dla władz w Moskwie”12. Mało tego, twierdził nawet, że Kukliński „za przekazane informacje dostawał wynagrodzenie, które pozwalało mu żyć w Warszawie na bardzo wysokiej stopie”. Wiele równie absurdalnych i niezrozumiałych opinii o Kuklińskim wygłasza od kilku lat także Patryk Pleskot z Instytutu Pamięci Narodowej. Szkicując sylwetkę pułkownika w kolekcjonerskim wydaniu „Newsweek Extra” z 2011 r. przygotowanym przez IPN (ze wstępem prezesa!), Pleskot napisał, iż Kukliński „w 1976 r. ukończył Akademię Sił Zbrojnych w Moskwie w stopniu pułkownika”, podczas gdy awansowany do tego stopnia był już cztery lata wcześniej (i to nie w Moskwie), zaś z kursu (a nie ze studiów) operacyjno-strategicznego w ZSRS wrócił w 1975 r.13 Słowem, trochę jak w słynnym dowcipie o Radiu Erewań, które podało, że w Moskwie, na placu Czerwonym rozdają samochody, a okazało się, że nie w Moskwie, tylko w Leningradzie, nie na placu Czerwonym, tylko na Newskim Prospekcie, nie samochody, tylko rowery, no, i nie rozdają, tylko kradną.
Mimo wielu wywiadów i relacji, a także dokumentów ujawnionych dotychczas zwłaszcza w książce Weisera, Pleskot wciąż zastanawia się nad motywacjami Kuklińskiego nawiązującego relacje z Amerykanami. Jakby udając, że tego wszystkiego nie wie, pisze: „Zapewne nigdy w pełni nie poznamy osobistych motywów decyzji Kuklińskiego i nie przenikniemy jego myślenia”14. „Przenikliwość” tej analizy i nieufność wobec źródeł pamiętnikarskich godna podziwu, choć stosowana przez tego autora nazbyt selektywnie.
Z kolei całkiem niedawno na łamach biuletynu IPN „Pamięć.pl” Pleskot mówił, że „w sztabie Armii Sowieckiej w Moskwie wywiady francuski i amerykański miały po jednym podobnym [do Kuklińskiego] agencie”, nie przywołując choćby hipotezy na ten temat. Twierdził też, iż pułkownik nie dysponował tak naprawdę poważną wiedzą (w rzeczywistości ograniczoną do LWP)15. Historyk z IPN nie doceniał także wagi przekazywanych przez Kuklińskiego planów wojennych Układu Warszawskiego wobec Zachodu („zwolennicy płk. Kuklińskiego przeceniają znaczenie tych planów”), uznanie jego bohaterstwa uzależniał od tego, czy „pobierał za swoje poświęcenie wynagrodzenie”, prawił filozoficznie, że „śmierć jest demokratyczna”, tłumacząc z kolei sąsiedztwo grobów Kuklińskiego i Siwickiego na Powązkach. Zgrabnie wytłumaczył również skandaliczne utrzymywanie skazującego wyroku z czasu PRL i prowadzenie śledztwa przeciwko Kuklińskiemu już w okresie III Rzeczypospolitej:
Jeśli chodzi o wywiad i kontrwywiad, istnieje pewna ciągłość między systemem komunistycznym a tworzoną od 1989 roku demokracją. Sporo osób przeszło ze Służby Bezpieczeństwa do pracy w Urzędzie Ochrony Państwa lub zachowało stanowiska w kontrwywiadzie wojskowym. Towarzyszył temu trafny skądinąd argument, że fachowcy sprawdzają się wszędzie. Ta ciągłość mogła jednak spowalniać proces zmiany myślenia o Kuklińskim. Rozliczenia z przeszłością zawsze są trudne, tym bardziej gdy transformacja ustrojowa zachodzi stopniowo na zasadzie kompromisu.
Powyższe przykłady manipulacji, chaosu oraz zwykłych błędów faktograficznych i politycznej poprawności towarzyszących opisowi dokonań Kuklińskiego potwierdzają jedynie potrzebę przeprowadzonych przeze mnie badań, których zwieńczeniem jest Atomowy szpieg. Ryszard Kukliński i wojna wywiadów.
Nie pisałem tej książki ani „na kolanach” przed Kuklińskim, ani z potrzeby serca w jego obronie. Nie pisałem też po to, by wykazać, że pułkownik w pojedynkę zapobiegł III wojnie i obalił komunizm, bo wiem, że losy świata nigdy nie zależą od jednego człowieka, choćby stała za nim potęga wiedzy czy władzy. Pisałem o nim, jak było, nie powstrzymując się niekiedy od domysłów i kontrowersyjnych rozważań interpretacyjnych. Starałem się rozpatrzyć nawet najbardziej szalone hipotezy bezwzględnych przeciwników Kuklińskiego, poszukując w nich jakiegoś logicznego sensu. Wiem bowiem, że świat tajnych służb i szpiegostwa to bardzo często tylko pozorny chaos i brak logiki. W związku z tym moja książka zapewne nie zadowoli w pełni ani admiratorów pułkownika, widzących w nim same zalety, ani tym bardziej jego zaprzysięgłych wrogów. Sprawa Kuklińskiego nie potrzebuje jednak naukowego „lakiernictwa” ani przesadnej krytyki i spiskowych domysłów. Potrzebuje wyłącznie prawdy!
Zgodnie z zasadami historycznego warsztatu starałem się odtworzyć ścieżkę wojskowej kariery Kuklińskiego i zrekonstruować główne wątki współpracy z CIA, umieszczając to wszystko w kontekście zimnej wojny i walki wywiadów. W moim zamierzeniu jest to przede wszystkim studium poświęcone szpiegowskiemu rzemiosłu pułkownika, które pozwoliło mu wykorzystać wszystkie słabości i błędy systemu kontrwywiadowczego PRL i bezpiecznie przetrwać blisko dziewięć lat w samym centrum decyzyjnym Sztabu Generalnego LWP. Atomowy szpieg zdecydowanie nie jest kolejną odsłoną jałowej i trwającej bez końca dyskusji pod hasłem: „bohater czy zdrajca”.
Korzystałem z dostępnej literatury przedmiotu (zebranej w Bibliografii). Z archiwaliów najważniejsze były akta personalne Kuklińskiego, materiały operacyjne wytworzone przez WSW, dokumentacja śledcza i procesowa. Szeroko wykorzystałem również inne materiały, także operacyjne SB, zwłaszcza Departamentu II MSW, który zajmował się rozpracowywaniem personelu ambasady Stanów Zjednoczonych w Polsce (w tym oficerów CIA prowadzących sprawę „Jacka Stronga”). Niewątpliwa słabość książki wynika z niemożliwości skorzystania z materiałów przechowywanych w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie (zwłaszcza Zarządu I Operacyjnego Sztabu Generalnego). Działalność tej placówki, jak i innych archiwów wojskowych w Polsce, pozostawia wiele do życzenia i powinna być czym prędzej zreformowana. Brak aktualnych inwentarzy i pomocy naukowych, atmosfera tajności i niedostępności rodem z PRL, wydłużony czas oczekiwania na zamówione dokumenty, czy wreszcie zamknięcie tej placówki na kilka lat ze względu na niekończący się remont budowlany, powodują, że wspomniane archiwalia są poza zasięgiem badaczy. CAW stało się tym samym ostatnią redutą LWP, skutecznie broniącą dostępu historykom zainteresowanym Polską Ludową.
***
Książka nie powstałaby, gdyby nie pomoc wielu życzliwych mi ludzi. Poza tymi, którzy pragnęli zachować anonimowość, szczególne podziękowania należą się następującym osobom (w porządku alfabetycznym): Witoldowi Bagieńskiemu, Janowi Cholínský’emu, Pawłowi Czerniszewskiemu, Filipowi Frąckowiakowi, Cezaremu Gmyzowi, Marzenie Kruk, Rafałowi Leśkiewiczowi, Henrykowi A. Pachowi, Radosławowi Petermanowi, Karolinie Pokwickiej, Sebastianowi Rybarczykowi, Michałowi Wołłejce i Krzysztofowi Wyszkowskiemu. Spośród wymienionych najwięcej pomogli mi Rafał Leśkiewicz (dyrektor archiwów IPN) i Henryk A. Pach ze Stowarzyszenia Sympatyków Pułkownika Ryszarda Kuklińskiego w Krakowie. Dziękuję!
Tradycyjnie składam serdeczne podziękowania mojemu Wydawcy – prezesowi Tadeuszowi Zyskowi. Słowa wdzięczności i podziękowania kieruję pod adresem moich redakcyjnych opiekunów – Justyny Kobus i Jana Grzegorczyka, a także Izabeli Baran i Donaty Wojtkowiak.
Osobne podziękowania składam Leniom Wielkim, bez których książka nie zyskałaby tak bombowej oprawy graficznej.
Sławomir Cenckiewicz
Gdynia, 13 lipca 2014 r.
Był sierpień 1972 r., gdy ppłk Ryszard Kukliński, znając plany nuklearnej agresji Sowietów, zdecydował się nawiązać kontakt z Amerykanami, wysyłając swój niepodpisany list. Kiedy kilka dni później po raz pierwszy rozmawiał z oficerami CIA, od razu zadeklarował, że pragnie pozostać w Polsce i „kontynuować swoją tajną działalność jeszcze przez dziesięć lat”1. Tą stanowczością zaniepokoił Victora van Junga (pseudonim operacyjny „Henry Morton”)2, który ku przestrodze, opowiedział mu o przypadku płk. Olega Pieńkowskiego. Ten ważny współpracownik CIA, informujący Amerykanów o potencjale jądrowo-rakietowym ZSRS, również nie zamierzał uciekać na Zachód i z każdej zlecanej przez GRU misji zawsze wracał do Moskwy. W październiku 1962 r. został jednak przyłapany niemal na gorącym uczynku, aresztowany przez KGB i w maju 1963 r. stracony3.
Znacznie później, bo w lutym 1975 r., gdy Kukliński pojechał na kurs strategiczno-obronny do Moskwy, ktoś miał mu pokazać okno gabinetu, w którym pracował Pieńkowski. „Jack Strong” słuchał przerażony opowieści o egzekucji Pieńkowskiego, łącząc ją zapewne z przestrogami van Junga vel „Mortona”:
Skrępowanego, obnażonego do połowy, wsunęli go [Pieńkowskiego], jak chleb do pieca, do hutniczej kadzi z surówką. Czynili to bardzo powoli, kręcąc przy tym film pokazowy dla przyszłych adeptów Akademii im. Woroszyłowa, aby raz na zawsze wybić im z głowy podobne pomysły4.
Tak drastycznie skończyła się historia amerykańskiego atomowego szpiega, o którym mówi się dzisiaj podobnie emocjonalnie jak o Kuklińskim, że w pojedynkę uratował świat przed wojną nuklearną (w czasie kryzysu kubańskiego)5. I nawet jeśli część historyków kwestionuje obecnie taki właśnie opis egzekucji Pieńkowskiego, twierdząc, że został rozstrzelany, to i tak okoliczności jego szybkiej dekonspiracji i wykonany w krótkim czasie wyrok śmierci wciąż budzą grozę. Zmuszają też do refleksji nad skutecznością sowieckich tajnych służb.
Victor van Jung vel „Henry Morton” wiedział doskonale, że ryzyko dekonspiracji szpiega przez kontrwywiad, gdy prowadzi on działalność na własnym opresyjnym terytorium, jest ogromne. Sprawa Kuklińskiego stanowiła więc niezwykle trudne wyzwanie dla CIA, która po stracie Pieńkowskiego i licznych wpadkach oraz w związku z deficytem agentów szpiegujących sektor wojenny bloku sowieckiego szukała skutecznych i bezpiecznych sposobów „łącznikowania” swojej agentury w ZSRS i jego satelitach.
Nie wiemy, czy Kukliński słyszał wcześniej o Pieńkowskim i czy w ogóle się nim interesował. Wiemy natomiast, że przez kolejne lata swojej tajnej misji miał jego przykład zawsze w pamięci. To było jak straszliwa przestroga, niczym zawieszony z rozkazu Dionizosa nad głową Damoklesa miecz. Myślał o nim zwłaszcza wtedy, gdy wydawało mu się, że jego dni są już policzone i za chwilę wpadnie w ręce WSW.
Musiał pamiętać właśnie o tym, w jaki sposób, zaledwie w niespełna dwa lata od nawiązania współpracy z Amerykanami, doszło do jego wykrycia. A dzisiaj wiele wskazuje, że stało się to jeszcze szybciej – nawet kilka miesięcy po tym, jak Pieńkowski nawiązał kontakt z CIA6. O wszystkim zadecydowała prawdopodobnie obecność w CIA kreta KGB, który miał dostęp do dokumentacji sprawy Pieńkowskiego. Cała późniejsza opowieść o przyłapaniu Rosjanina przez „obserwację” KGB na obsłudze martwej skrzynki i wymianie materiałów wywiadowczych z pracownikiem ambasady amerykańskiej w Moskwie miała być jedynie mistyfikacją nastawioną na ochronę kreta. Tak pisał o tym Tennent H. Bagley z kontrwywiadu CIA w swojej książce Wojny szpiegów:
Mieliśmy dowód tego, że KGB wiedziało o zdradzie Pieńkowskiego szesnaście miesięcy przed jego aresztowaniem. Przez szesnaście miesięcy KGB pozwalało mu wyjeżdżać do Londynu i do Paryża, a potem, chociaż od października 1961 roku wstrzymano jego następne wyjazdy za granicę, wciąż jeszcze przez rok miał niebezpieczny dostęp do tajnych archiwów.
Dlaczego?
W zawodowym żargonie odpowiedzią jest „ochrona źródła” – KGB musiało ukryć istnienie tajnego informatora, który zdemaskował Pieńkowskiego. Ta osoba musiała być tak blisko (znanej tylko nielicznym) sprawy Pieńkowskiego, że nieuchronnie stałaby się podejrzana, gdyby Zachód zaczął badać, w jaki sposób został złapany Pieńkowski. Tak więc przed jego aresztowaniem (czy choćby pozbawieniem go dostępu do tajemnic) KGB musiało znaleźć jakieś niewinne wyjaśnienie w rodzaju „rutynowej obserwacji zachodnich dyplomatów w Moskwie”. Aby to usprawiedliwiało pozostawienie Pieńkowskiemu dostępu do wojskowych tajemnic, to ściśle tajne źródło (lub źródła) musiało mieć nadzwyczajną wartość i możliwość jej zachowania lub zwiększenia w przyszłości. Tym informatorem niemal na pewno był kret, ponieważ złamanie szyfru nie ujawniłoby uzgodnionego sposobu korzystania z martwej skrzynki, znanego KGB.
Nie pozwalając Pieńkowskiemu wyjechać na Zachód po wrześniu 1961 roku, KGB nie tylko skróciło czas, jaki mógł spędzać z przedstawicielami zachodnich służb wywiadowczych, ale także – co mogło być ważniejsze – zmuszało jego zachodnich prowadzących do spotykania się z nim w Moskwie, gdzie mogli być „rutynowo obserwowani”7.
Bez względu na to, jak w rzeczywistości wyglądała sprawa współpracy i dekonspiracji Olega Pieńkowskiego, jedno nie ulega wątpliwości – został bardzo szybko zdemaskowany i stracony najpewniej w wyniku zdrady w szeregach CIA. Tę lekcję Amerykanie musieli uwzględnić, prowadząc sprawę „Seagull” („Mewa”) – swojego nowego, znacznie cenniejszego, jak się wydaje, atomowego szpiega.
Ale tragiczna w skutkach sprawa Pieńkowskiego dobrze oddaje późniejszy fenomen szpiegowski Ryszarda Kuklińskiego, który nie tylko nie został zdekonspirowany w ciągu dziewięciu lat współpracy z CIA, ale do końca swojej misji dostarczał wartościowe materiały wywiadowcze. Tak wartościowe, że aż do dziś ukrywane głęboko przez Amerykanów, Polaków, nie mówiąc o Rosjanach. Właśnie dlatego uważany jest za wyjątek wśród całej rzeszy zimnowojennych szpiegów. Wypada mi jedynie powtórzyć to, co pisałem na ten temat (wspólnie z Sebastianem Rybarczykiem) w artykule Niepowtarzalność Kuklińskiego na łamach tygodnika „Do Rzeczy”:
To, co w sposób wyjątkowy, obok dostarczania najtajniejszych dokumentów, charakteryzuje płk. Ryszarda Kuklińskiego, to niespotykana odwaga i samorodny zmysł szpiegowski, który pozwalał mu stworzyć cały system pozyskiwania informacji (również za pośrednictwem uwiedzionych sekretarek z MON) i maskowania się przed kontrwywiadem WSW (jako współpracownik tej służby). Marzeniem każdego wywiadu jest pozyskanie cennego, wysoko uplasowanego źródła z dostępem do największych tajemnic (wykraczających poza sferę satelity Moskwy), a w dodatku rozumiejącego zasady kontrwywiadowczego BHP . Jednak szczególnie wielkim sukcesem jest zgoda agenta na pozostanie w dotychczasowym miejscu pracy i prowadzenie długotrwałej operacji szpiegowskiej, co zawsze wiąże się z dwoma zasadniczymi celami tajnych służb. Po pierwsze, stały, bieżący dostęp do najnowszych informacji oraz możliwość wpływania na podejmowane decyzje. Szczególnie istotne było to podczas zimnej wojny, kiedy to przeważająca grupa oferentów i osób zwerbowanych przez służby państw zachodnich podejmowała decyzje o natychmiastowej ucieczce. Ich informacje były oczywiście również cenne, ale faktu przejścia na drugą stronę nie dało się długo ukryć i kontrwywiad przeciwnika dość szybko mógł zanalizować stan wiedzy uciekiniera i zakres strat, jaki mógł wyrządzić. Zmieniano szyfry, spalonych oficerów odwoływano z placówek, agentów ewakuowano… W wyjątkowych sytuacjach zmieniano też strukturę funkcjonowania, a jeszcze rzadziej metody. Dziewięć lat pracy szpiegowskiej Kuklińskiego to jeden z nielicznych ewenementów8.
I dalej:
Kukliński zdawał sobie sprawę, że grozi mu kara główna. Jego praca, tak długotrwała, musiała być narażona na niewyobrażalny stres i strach przed dekonspiracją. Na ogół przy tak intensywnej współpracy okres wyśledzenia szpiega trwa od kilkunastu miesięcy do kilku lat. Prędzej czy później strona szpiegowana, nawet nie posiadając swoich źródeł u przeciwnika, zorientuje się, że ma „przeciek”. Krok po kroku kontrwywiad zawęzi grupę podejrzanych, aż w końcu wykryje kreta. Dodatkowo sytuację komplikował fakt totalnej inwigilacji, jakiej byli poddawani obywatele państw bloku komunistycznego. „Dziwne zachowania”, kontakty z obcokrajowcami czy też nadmierna ilość gotówki zwracały uwagę wszechobecnej agentury i policji politycznej dysponującej całym wachlarzem technik operacyjnych. Także personel ambasad i oficerowie rezydentur wywiadowczych byli dobrze znani stronie przeciwnej i poddani permanentnej obserwacji. Kontrwywiadowczy reżim miał utrudnić prowadzenie jakiegokolwiek agenta w Moskwie i innych stolicach państw satelickich. Tym większe uznanie musi budzić wyjątkowy profesjonalizm oficerów CIA, którzy „łącznikowali” płk. Kuklińskiego w Warszawie i nie doprowadzili do jego dekonspiracji.
Świadomość wiszącej nad głową kary głównej mieli wszyscy uciekinierzy z sowieckich służb. Liczby mówią same za siebie. Spośród 56 oficerów KGB, którzy przeszli na stronę Zachodu, aż trzydziestu kilku zdezerterowało, co oznacza, że bezpośrednio po kontakcie ze służbami przeciwnika zostali oni wywiezieni na Zachód. W pozostałej dwudziestce jest tylko kilku oficerów, którzy zdecydowali się, aby powrócić do Moskwy i nadal prowadzić działalność szpiegowską. Ponadto pośród oferentów czy oficerów zwerbowanych przez służby zachodnie znajdowali się i tacy, którzy szpiegowali tylko na terenie innych państw, zaprzestając współpracy po powrocie do kraju, lub też byli to prowokatorzy mający za zadanie pozorować współpracę z wywiadami zachodnimi. […]
Płk Ryszard Kukliński jawi się również jako agent wyjątkowej wiarygodności. Żadne z dostarczonych przez niego dokumentów czy informacji nie zostały określone jako podejrzane, dezinformujące czy po prostu fałszywe. Kukliński nie okłamywał swoich partnerów z CIA ani też nie był celowo dezinformowany przez służby specjalne PRL-u czy Związku Sowieckiego. To różni go od większości oficerów KGB czy GRU, którzy zdecydowali się podjąć długotrwałą współpracę szpiegowską9.
Ale przecież historia płk. Ryszarda Kuklińskiego mogła potoczyć się zupełnie inaczej. Gdyby nie „rzymski przeciek” z października 1981 r., który naprowadził kontrwywiad wojskowy PRL na trop „Mewy” / „Jacka Stronga”, historia ewakuowanego przez Amerykanów Kuklińskiego mogła zakończyć się tragicznie. Mniej więcej tak…
12 października 1983 r. był dla Ryszarda Kuklińskiego niezwykle ważnym dniem. Nie dlatego, że jak co roku świętował rocznicę bitwy pod Lenino, ale ponieważ tego dnia wstępował właśnie do generalskiej elity LWP. Trzy miesiące po zniesieniu stanu wojennego został generałem brygady. Zastąpił na stanowisku szefa Zarządu I Operacyjnego Sztabu Generalnego gen. Wacława Szklarskiego, który awansował na stanowisko jednego z wiceministrów obrony narodowej, odpowiedzialnego za cywilną obronę kraju. Po sprawnej pacyfikacji „Solidarności”, w ramach operacji wojskowej o kryptonimie „Wiosna” z 13 grudnia 1981 r., której współautorem był Kukliński, oczywiste było, że gen. Wojciech Jaruzelski zechce ponownie awansować swojego pupila. I to właśnie uczynił. Być może widział w nim swojego następcę i przez myśl mu nie przeszło, że jego ulubieniec miał go za zwykłego tchórza i zdrajcę. W Centrali CIA panowała euforia. Agencja uplasowała swojego cennego agenta tak wysoko! Nadzorujący do niedawna supertajną sprawę o kryptonimie „Mewa” David Warner Forden pseudonim „Daniel” nie krył satysfakcji. Jego umiejętnie prowadzone źródło miało dostęp do wielu tajemnic Układu Warszawskiego! On sam za niebywałe zasługi dla agencji awansował niedawno w Langley na szefa Wydziału Sowieckiego CIA.
Niebawem Forden aprobuje awans wschodzącej gwiazdy agencji o sporym już stażu, Aldricha Amesa, na szefa komórki kontrwywiadu CIA (CI), odpowiedzialnej za kierunek sowiecki. Nie orientuje się, że ma on kłopoty alkoholowe, nieuporządkowane życie osobiste i będzie szukał dodatkowych pieniędzy… Ames przechodzi z powodzeniem badania na wariografie (wykrywaczu kłamstw), co uspokaja przełożonych i znieczula amerykański kontrwywiad. Od tej pory szef antysowieckiej komórki kontrwywiadu CIA przesłuchuje uciekinierów z ZSRS i ma wgląd do największych tajemnic CIA. W Langley przegląda teczki zwerbowanych przez Amerykanów Sowietów i ich sojuszników, na tej podstawie określając ich wiarygodność i przydatność w operacjach CIA. Jedną z pierwszych, jaką ogląda, jest teczka szpiega-weterana gen. Dmitrija Poliakowa. Generał od 1961 r. współpracuje z CIA jako „Top Hat”, pnąc się w strukturze sowieckiego wywiadu wojskowego GRU. „Uzbrojony” w podobny do tego, którego używa Kukliński, sprzęt do łączności radiowej z „operatorami” CIA, dostarcza niezwykle cennych informacji o sowieckim uzbrojeniu, rakietach, pociskach, środkach chemicznych i biologicznych… Poliakow, który przed trzema laty wrócił z wywiadowczej placówki w Indiach, myślał już o zasłużonej emeryturze, ciesząc się, że w ciągu tylu lat szpiegowania dla Amerykanów sowiecki kontrwywiad go nie zdemaskował.
16 kwietnia 1985 r. Aldrich Ames, nie radząc sobie z długami i nasilającym się alkoholowym uzależnieniem, proponuje swoje usługi KGB. Rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, tym bardziej że właśnie rozszedł się z żoną i adoruje koleżankę związaną z „firmą”, jak mawiają Amerykanie o CIA. Jak wielu zdekonspirowanych potem szpiegów, współpracę z Sowietami nazwie po prostu „grą”… Grą dochodową, bo obliczoną na doraźne zdobycie 50 000 dolarów w zamian za mało znaczące informacje – jak później tłumaczy – o fałszywych szpiegach, których Moskwa wysyła do Ameryki. David Wise w biografii Amesa napisze po latach:
Oto przedstawiciel CIA, który kierował śledzeniem radzieckich operacji przeciw agencji na całym świecie, człowiek, który znał tożsamość każdej wtyczki pracującej dla CIA wewnątrz sowieckiego wywiadu – tenże oficer dobrowolnie oferuje swoje usługi KGB! Gdyby wyżsi funkcjonariusze KGB z Jasnewa mogli spenetrować organizacyjną strukturę CIA, wejrzeć do jej wnętrza i zajrzeć głęboko w jej struktury, aby wybrać oficera, który mógłby im się najbardziej przydać, wybraliby Aldricha Amesa. Było to coś więcej niż uśmiech losu. Ames był ochotnikiem, o jakim marzą szpiedzy. Był superwtyczką10.
Aldrich Ames okazuje się cennym nabytkiem. Tylko w ciągu pierwszych dwóch miesięcy współpracy zdradza dwudziestu agentów szpiegujących dla Amerykanów i ich sojuszników w bloku sowieckim. Jedną z pierwszych ofiar Amesa, który wybrał sobie pseudonim agenturalny „Kołokoł” („Dzwon”), stał się Poliakow. W 1985 r. KGB wyciąga go z domu, a w 1988 likwiduje. Później są następni: ppłk Walerij Martynow (sekretarz ambasady ZSRS w Waszyngtonie), mjr Siergiej Motorin (ekspert rozbrojeniowy z Instytutu Studiów Amerykańskich i Kanadyjskich w Moskwie), Adolf Tołkaczow (konstruktor i technik lotniczy) i płk Oleg Gordijewski (rezydent KGB w Londynie), który jako jedyny zdoła uciec przed wyrokiem zdrajcy i odwetem KGB. Spotyka potem Amesa na wspólnych amerykańsko-brytyjskich nasiadówkach i naradach, nie wiedząc, że siedzi naprzeciwko cynicznego kreta KGB, który chciał go wydać w ręce bandytów z Łubianki. „Nie mam najmniejszych wątpliwości, że moja egzekucja nie przysporzyłaby mu zmartwień – wspomina później Gordijewski. – Podczas seminariów w CIA siedział naprzeciwko mnie i chociaż doskonale wiedział, że jestem człowiekiem, którego zdradził, nie widać po nim było niepokoju lub wyrzutów sumienia”11.
Większość ofiar Amesa (mówi się nawet o trzydziestu zdekonspirowanych agentach CIA w KGB) zostaje stracona w latach 1986–198812. Gdyby nie upadek Związku Sowieckiego, KGB wypuściłby pewnie znaczek pocztowy z podobizną Amesa, tak jak zrobił to w przypadku Kima Philby’ego, Gordona Lonsdale’a (Konona Trofimowicza Mołodyja) i wielu innych asów Zarządu 1. KGB.
W tym czasie pułkownik Kukliński, cieszący się niesłabnącą estymą w Sztabie Generalnym WP, zaufany człowiek Przewodniczącego Rady Państwa gen. Jaruzelskiego, nadal informuje CIA o szczegółach strategii Układu Warszawskiego. Uaktualnia wiedzę Amerykanów o doskonalonych planach „operacji zaczepnej” frontów Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego na Europejskim Teatrze Działań Wojennych. Z punktu widzenia przyszłej wojny Kukliński pracuje przecież w najważniejszej komórce LWP – jest szefem Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego. To jądro i nerw całej armii – drugiej co do wielkości w Układzie Warszawskim. Kukliński nieustannie przeprowadza gry wojenne i wpatruje się w mapę, na której wyznacza kierunki wojskowej marszruty na Zachód. Planując skuteczne natarcie, liczy potencjalne straty przeciwnika po ponad stu uderzeniach jądrowych przeprowadzonych przez LWP w ramach Frontu Nadmorskiego na miasta niemieckie, duńskie, holenderskie i belgijskie. Jednocześnie coraz bardziej przygnębia go fakt, że dowództwo drugiej co do wielkości armii Układu Warszawskiego zupełnie ignoruje straty polskiej ludności cywilnej w ewentualnym konflikcie zbrojnym Wschodu z Zachodem. PRL jest pod tym względem wyjątkowym uczestnikiem paktu warszawskiego, bo ma najsłabiej rozwiniętą infrastrukturę schronów i budowli ochronnych zabezpieczających cywilów. W końcu lat siedemdziesiątych tego typu obiekty zabezpieczały jedynie 4% ogółu ludności i 20% załóg strategicznych zakładów pracy13. Kukliński wie, że jego rodacy spisani są na straty. Władze myślą wyłącznie o sobie i bezpieczeństwie swoich najbliższych. Już w 1979 r., podczas gry wojennej z kierowniczą kadrą MON o kryptonimie „Szaniec – 79”, Kukliński wielokrotnie słyszał o przewidywalnej zagładzie narodu polskiego w wyniku użycia broni masowego rażenia. Jeden z oficerów precyzyjnie prognozował wówczas, że straty polskie w pierwszej fazie wojny wyniosą około trzech i pół miliona zabitych, rannych i napromieniowanych14. Prognozy z lat osiemdziesiątych niewiele tu zmieniały.
Na przełomie lat 1985 i 1986 w Polsce daje się odczuć powolne przełamywanie bariery strachu spowodowanej stanem wojennym. Młodszy syn Kuklińskiego, jak wszyscy nieświadomy działań ojca, już w końcu lat siedemdziesiątych wytykający mu służbę dla komunistycznego reżimu, teraz związał się z ruchem Pomarańczowej Alternatywy. W ulicznych happeningach wyszydza z kolegami władzę – atmosfera w domu Kuklińskich gęstnieje. Amerykanie coraz mocniej naciskają na konieczność ewakuacji „Jacka Stronga” i jego najbliższych, zdając sobie sprawę z wciąż grożącego mu niebezpieczeństwa. I tak pobił już wszelkie rekordy, nie licząc przypadku Poliakowa, który szpiegował dla Amerykanów blisko dwadzieścia lat, ale w odróżnieniu od Kuklińskiego, jego wiarygodność budzi do dzisiaj wątpliwości15. Ale szpiegostwo to nie zawody ani ranking. Amerykanie odbierają sygnały, że Sowieci wiedzą o istnieniu „szpiona” w Sztabie Generalnym WP. Kukliński nie chce jednak słyszeć o wyjeździe z kraju i zdaje się wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę. Nie popełnia żadnego błędu, ani na moment nie zatraca instynktu samozachowawczego. Wojsko, które po wprowadzeniu stanu wojennego rządzi już wszystkim, począwszy od partii i rządu, aż po telewizję i radio oraz związki sportowe, daje mu gwarancję bezpieczeństwa. Żołnierz jest teraz w PRL panem i władcą. Jest też bezkarny, o czym przekonał się, obserwując sprawę płk. Mieczysława Romana – starszego kolegi z LWP zaprzyjaźnionego z Jaruzelskim i Kiszczakiem. Roman w październiku 1982 r. tak „zdenerwował się” na zięcia, że… go zastrzelił, zabijając przy okazji również swoją córkę. Kukliński wielokrotnie był świadkiem rozmów na najwyższym szczeblu o tym, że trzeba Romana wypuścić z więzienia, bo przecież „dobrze chciał”16. Po zamordowaniu ks. Jerzego przez podwładnych Kiszczaka w październiku 1984 r. słyszał podobne komentarze. Jak większość oficerów sztabowych udawał, że wierzy, iż była to prowokacja „twardogłowych” przeciwko „Wojciechowi” i „Czesławowi”.
Ale w końcu ten dzień nadchodzi. Ames otwiera akta z napisem „Seagull” („Mewa”) i bez chwili wahania „sprzedaje” go KGB. Bezpieka zwleka z aresztowaniem, ale zbyt długo nie wytrzymuje. Paradoksem tej sytuacji jest fakt, że Kukliński zdąży jeszcze zapoznać się z lekturą szczególnie chronionego wówczas „prohibitu”, który – jak się po latach okazało – dostarczył KGB właśnie Ames, a Moskwa zrobiła kopię dla MSW i Sztabu Generalnego WP. Wywiad radziecki. KGB i GRU17 – to cenne opracowanie wewnętrzne CIA, które dzięki Amesowi wpada w ręce Sowietów. Fascynująca lektura. Czytając je, Kukliński konfrontuje doświadczenia z kursu w ZSRS z ich opisem przygotowanym przez analityków z Langley. Wszystko się zgadza…
Decyzja o aresztowaniu Kuklińskiego wychodzi od samego „Wojciecha”, jak zawsze naciskanego przez Moskwę. Oficerowie WSW zabierają Kuklińskiego z domu po cichu i wywożą w sobie tylko wiadomym kierunku. Podobno „badają” go w „małej Moskwie”, czyli na terenie bazy sowieckiej w Legnicy. Poddany ciężkim torturom, głównie przez śledczych sowieckich, zostaje skazany na śmierć. Kulikow zaprzysięga zemstę. Wyrok wykonano po dwóch latach, we wrześniu 1988 r., zanim jeszcze doszło do pierwszego spotkania przedstawicieli „Solidarności” i władz PRL w Magdalence… Nikt nie protestował. „Zdrada jest zdradą” – miał powiedzieć guru warszawskiego salonu opozycyjnego, dowiedziawszy się o wykonaniu wyroku. Jego przyjaciel dodał, że nie można dopuścić do „politycznej beatyfikacji” tego szpiega. Wątpliwości miał za to „Bolek”, który później tłumaczył w swoim stylu: „byliśmy za słabi, by postawić tę sprawę w rozmowach”…
Tak mogłyby się potoczyć losy Ryszarda Kuklińskiego i byłby to scenariusz dość typowy dla szpiegów tej klasy i skali. Na szczęście nigdy nie został zrealizowany. Pułkownik wpadł bowiem w październiku 1981 r. przez niefrasobliwość dyrektora CIA Williama Caseya. Ten ostatni zbyt wiele chciał powiedzieć Janowi Pawłowi II, nie zważając na agenturalne otoczenie papieża. Pomylił rolę rzymskiego katolika oddanego Ojcu Świętemu z rolą urzędnika i szefa agencji wywiadowczej. Być może jednak to właśnie gadulstwo Caseya, paradoksalnie, uratowało Kuklińskiemu życie…
Aldrich Ames został aresztowany przez FBI dopiero 21 lutego 1994 r. Przyznał się do szpiegostwa na rzecz ZSRS i Federacji Rosyjskiej, za co Rosjanie wypłacili mu łącznie od dwóch do trzech milionów dolarów. Został skazany na dożywocie bez prawa wcześniejszego zwolnienia. Skala jego zdrady jest słusznie porównywana do zdrady Kima Philby’ego. W każdym razie poważnie nadwyrężyła i osłabiła CIA. Na szczęście na liście ofiar „Kołokoła” nie było Ryszarda Kuklińskiego, który relację telewizyjną z aresztowania Amesa przez agentów FBI oglądał w swoim mieszkaniu w Virginii. Cóż to musiała być za satysfakcja… Potem jednak posmutniał. Oczami wyobraźni zobaczył samego siebie, wyprowadzanego w kajdankach przez funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa. Pod zarzutem zdrady Polski Ludowej i dezercji z LWP mieli go wkrótce doprowadzić przed oblicze wymiaru sprawiedliwości III Rzeczypospolitej, honorującej wyroki PRL.
„Niech urządzenie to [bomba atomowa] wisi nad kapitalistami jak miecz Damoklesa” – powiedział kiedyś przywódca ZSRS Nikita Chruszczow do sowieckich fizyków jądrowych, oddając przy tym istotę myślenia Moskwy o zimnej wojnie i wojnie z Zachodem1.
Można powiedzieć, że cała historia płk. Ryszarda Kuklińskiego zaczęła się właśnie od sowieckiej groźby użycia broni jądrowej przeciwko Zachodowi. Był luty roku 1965, czyli stosunkowo krótko po lekcji kubańskiej, kiedy to pod nosem Amerykanów Sowieci zaczęli instalować wyrzutnie rakiet wycelowane w Stany Zjednoczone. Świeżo upieczony sztabowiec mjr Kukliński wziął udział w pierwszych manewrach wojskowych z udziałem Sowietów… Kryptonim: „Zima ’64”. Miejsce ćwiczeń: Czersk koło Bornego Sulinowa, Debrzno i Kołobrzeg. Na ćwiczebnym teatrze wojny sam dowódca Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw Stron Układu Warszawskiego marszałek Andriej Grieczko, a także wieloletni agent służb sowieckich przebrany za marszałka Polski – Marian Spychalski. Poza tym kilkudziesięciu generałów. A wśród nich 34-letni Kukliński – planista Sztabu Generalnego LWP, który brał udział w przygotowaniu tych manewrów. Okazało się, że były to pierwsze ćwiczenia, w których „wypróbowano metody transportu broni jądrowej” na terenie Polski2. Dopiero na poligonie Kukliński zorientował się, że uczestniczy w prezentacji arsenału jądrowego, który przeznaczony był do wsparcia wojsk konwencjonalnych Układu Warszawskiego w planowanym ataku na Zachód:
Szef podał mi mnóstwo szczegółów: skąd i kiedy przyjadą Rosjanie, gdzie odbędą się ćwiczenia, ile będzie głowic rakietowych, ile torped, ile bomb dla samolotów. Było to bardzo skomplikowane ćwiczenie, za trudne dla mnie, ale pomogli mi koledzy… […]. To wszystko działo się przecież krótko po kryzysie kubańskim, kiedy świat przestał oddychać, bo znaleźliśmy się na krawędzi wojny nuklearnej. I teraz ja miałem planować coś podobnego na polskiej ziemi!
Ćwiczenie odbywało się w Czersku koło Bornego Sulinowa, w Debrznie i w Kołobrzegu. Nie miałem pewności, czy to były te same rakiety, które Sowieci wycofali z Kuby, ale podejrzewałem, że chcą nas uszczęśliwić takim prezentem „ze szczerego serca”.
Nie uczestniczyłem w zwyczajowym przyjęciu wydanym na zakończenie ćwiczeń, ponieważ musiałem znaleźć odpowiedź na pytanie: czy Polska zastąpi Kubę? Czy arsenał jądrowy pozostanie u nas na stałe?
Porozmawiałem z kolegami z kontroli ruchu Obrony Powietrznej Kraju, popytałem o ślady na śniegu znajomych WOP-istów i ustaliłem, że rakiety z głowicami nuklearnymi stacjonowane były na polskiej ziemi. Później, kiedy miałem już wyższą pozycję w sztabie, wiedziałem nawet dokładnie gdzie i znałem kodową nazwę tego miejsca – „Wisła”.
Sowieci mieli tak zwane zborocznyje brygady, których zadaniem było uzbrajanie pocisków jądrowych. Te pociski składały się co najmniej z dwóch części. Z zewnątrz wyglądały jak czub rakiety pomalowanej na kolor zielony. Część nuklearna o średnicy około 90 centymetrów była ukryta w obudowie ze stali. Przetrzymywano je w wielkim pojeździe kołowym z kontrolowaną temperaturą i wilgotnością, który przewoził je z silosów, gdzie były składowane.
Uzbrojenie takiego ładunku było skomplikowane. To nie jest tak, jak sobie ludzie wyobrażają, że naciska się guzik i startuje rakieta jądrowa. Przedtem musi ona przejść ileś faz gotowości. Sowieci chcieli nam pokazać, jak przebiega ten proces w czasie pokoju i w czasie wojny. Ich celem było przekonanie polskich generałów, że są naprawdę gotowi wspomóc bronią jądrową nasze operacje ofensywne.
Rozmawiałem sporo z oficerami sowieckimi, a później i amerykańskimi, mającymi do czynienia z wybuchami jądrowymi i eksperymentami na zwierzętach. Kiedy mówili o tym, czym się zajmowali, ich twarze się zmieniały, trzęsły im się ręce, szczególnie Sowietom.
Pamiętam doskonale twarz jednego z nich, który niesłychanie się denerwował. Wojskowi tylko sprawiają wrażenie jastrzębi, bezdusznych automatów. To pozory. Ci, którzy docierają do istoty planowanej wojny, którzy znają konsekwencje choćby jednej eksplozji nuklearnej i mnożą je przez wszystkie planowane do użycia na wrogu i przez wroga na nas, nigdy nie śpią spokojnie.
Władze PRL zawsze twierdziły, że nie było broni jądrowej na polskiej ziemi. Przekonałem się, że to było kłamstwo…3
Od tej pory Kukliński nie mógł już spokojnie spać. Aż do 7 listopada 1981 roku…
Militarne i strategiczne plany podboju Zachodu przez Związek Sowiecki i jego zbrojne ramię – Armię Czerwoną (od 1946 r. zwaną oficjalnie Armią Sowiecką), do spółki z satelickimi siłami zbrojnymi skupionymi od 1955 r. w Układzie Warszawskim, doczekały się już szczegółowych analiz i bogatej literatury. Nie ma więc sensu rozwodzić się na temat związku pomiędzy sowiecką myślą wojskową, zakładającą od początku pokonanie i podbicie zachodniego świata, a samą istotą rewolucyjno-imperialnej ideologii komunistycznej, zmierzającej do „wyzwolenia ludów z burżuazyjnego ucisku”4. Wystarczy przywołać dość banalne rozważania sowieckiego sztabowca i marszałka Wasilija Daniłowicza Sokołowskiego z początku lat sześćdziesiątych na temat „środków przemocy”, czyli leninowskiej koncepcji prowadzenia wojny jako przedłużenia polityki:
Lenin podkreślał, że wojna jest częścią całości, a tą całością jest polityka. Wskazywał on również, że wojna jest kontynuowaniem polityki, a polityka jest również „kontynuowana” podczas wojny. To leninowskie twierdzenie jest nadzwyczaj ważne i zasadnicze: odrzuca bowiem burżuazyjne teorie o wszechobejmującym i wszechpochłaniającym charakterze wojny, o „pokoju klasowym” w okresie wojny; wyjaśnia, że także podczas wojny polityka jest kontynuowana, to znaczy nie ustają stosunki między klasami oraz walka klasowa prowadzona we wszystkich jej formach i wszystkimi środkami (ideologicznymi, politycznymi, ekonomicznymi i innymi)5.
Swoje ideologiczno-strategiczne rozważania na temat wojny z Zachodem sowiecki marszałek snuł w czasie krystalizowania się nieco zmodyfikowanej – w stosunku do okresu pierwszej dekady po zakończeniu II wojny światowej – doktryny wojennej Sowietów. Z defensywnej, opartej głównie na obronie granic i rubieży imperium, myśl strategiczna Moskwy stawała się wyraźnie ofensywna. Wiązało się to z rozwojem sił konwencjonalnych armii Układu Warszawskiego i sowieckiego arsenału jądrowego po śmierci Stalina w latach 1953–19626. Na kartach oficjalnie wydanej wówczas książki Sokołowski zarysował koncepcję dojrzewającej strategii przyszłej wojny totalnej, prowadzonej przez ZSRS z Zachodem:
Pod względem środków walki zbrojnej trzecia wojna światowa będzie przede wszystkim wojną rakietowo-jądrową. Masowe użycie broni jądrowej, a zwłaszcza termojądrowej, nada wojnie niespotykany, destrukcyjny i niszczycielski charakter. Z oblicza ziemi zostaną starte całe państwa. Głównym środkiem osiągania celów wojny, rozstrzygania podstawowych zadań strategicznych i operacyjnych staną się rakiety z ładunkami jądrowymi. W związku z tym czołowym rodzajem sił zbrojnych będą strategiczne wojska rakietowe, natomiast rola i przeznaczenie innych rodzajów sił zbrojnych w istotny sposób ulegnie zmianie. Jednak ostateczne zwycięstwo zostanie osiągnięte tylko w wyniku wspólnego wysiłku wszystkich rodzajów sił zbrojnych.
Zasadniczym sposobem prowadzenia wojny będą zmasowane uderzenia rakietowo-jądrowe dokonywane w celu zniszczenia środków napadu jądrowego agresora i jednocześnie masowego zburzenia i zniszczenia życiowo ważnych dla przeciwnika obiektów stanowiących jego wojenną, polityczną i ekonomiczną siłę, pozbawienia go woli oporu oraz osiągnięcia zwycięstwa w możliwie krótkim czasie.
Punkt ciężkości całej walki zbrojnej przesunie się w tych warunkach ze strefy styczności bojowej stron, jak to było w wojnach minionych, w głąb rozmieszczenia przeciwnika, włączając najodleglejsze rejony. W wyniku tego wojna nabierze niespotykanego dotychczas rozmachu przestrzennego.
Ponieważ współczesne środki walki pozwalają osiągnąć wyjątkowo wielkie wyniki strategiczne w krótkim czasie – decydujące znaczenie dla wyniku całej wojny będzie mieć jej okres początkowy7.
Istotą sowieckiej strategii militarnej była ofensywność, „zaczepność” i błyskawiczność natarcia Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego na Zachód, eufemistycznie określanego wówczas mianem „uderzenia uprzedzającego” i „przeciwdziałaniem zaskoczeniu”8. W czasach zafascynowanego bronią atomową Chruszczowa rozważano w Moskwie między innymi stworzenie sztucznych wysp wokół Stanów Zjednoczonych, z których wystrzeliwano by rakiety atomowe średniego zasięgu, uderzenie na Amerykę za pomocą ogromnej torpedy wyposażonej w głowicę jądrową (pomysł Andrieja Sacharowa z 1961 r.) lub nawet wytworzenie (za pomocą bomby o sile 100 megaton) fali podobnej do tsunami, która uderzyć miała we wschodnie wybrzeże w okolicy Nowego Jorku (pomysł Michaiła Ławrientiewa z 1962 r.)9. W późniejszym czasie sowieccy sztabowcy i stratedzy uznali podobne pomysły za mało realne. Od tej pory uderzenia atomowe miały iść w parze z olbrzymią konwencjonalną operacją frontową. Stąd też ukształtowana w latach sześćdziesiątych doktryna wojenna Moskwy w rzeczywistości odrzucała zarówno klasyczny, jak i dotychczasowy model obrony przed NATO i zakładała, że:
W nowej sytuacji główny cel działań bojowych to przede wszystkim zniszczenie zaplecza przeciwnika, a zwłaszcza dyslokacji jego zestawów rakietowych i broni jądrowej, zanim zostaną wprowadzone do działań bojowych. Sądzono więc, że wynik wojny będzie w mniejszym stopniu zależny od działań na linii bezpośredniej styczności sił walczących na lądowych teatrach wojny.
Tworząc doktrynę wojenną, przyjęto założenie, że przyszły konflikt zbrojny będzie globalną wojną nuklearną z masowym użyciem rakiet. W pracy Strategia wojny jądrowej, wydanej w roku 1964, stwierdzono, że w warunkach wojny nuklearnej nie ma możliwości wyboru między natarciem a obroną. Są albo działania zaczepne, albo klęska. „Dlatego propagowanie obrony strategicznej w wojnie jądrowej równa się katastrofie”. O powodzeniu miały decydować zaczepne działania ofensywne z zaskoczenia i użycie rakiet oraz broni jądrowej. Miała to być swoista wojna błyskawiczna, połączona z wymianą ciosów nuklearnych. W odróżnieniu od poprzednich wojen punkt ciężkości walki przemieścił się ze strefy bezpośredniej styczności walczących sił na zaplecze, obejmując nawet jego najdalsze regiony. W związku z tym przyszły konflikt globalny miał toczyć się na dużych przestrzeniach.
W koncepcjach radzieckiej doktryny wojennej z tego okresu było wiele ideologii i propagandy, niemniej wyraźnie przeraziła ona Zachód. Nie bacząc na krytykę skrajnych zasad globalnej wojny nuklearnej, w ZSRR podjęto odpowiednie szkolenie wojska, mimo że skuteczność broni jądrowej nadal pomniejszano. Dowodzono, że zwycięstwo zależy od zaskoczenia i tempa działań zaczepnych. Operację frontową planowano na głębokość 1000 km, a tempo natarcia na ok. 60 km na dobę10.
W późniejszym czasie Sowieci jedynie doskonalili tę doktrynę, rozwijając – mimo początkowych niepowodzeń – zwłaszcza segment sił rakietowo-jądrowych po utworzeniu w 1959 r. Strategicznych Wojsk Rakietowych (RWSN)11. Chodziło o to, by „sowiecki Blitzkrieg” – niezależnie od uruchomionych jednocześnie sił konwencjonalnych na europejskich teatrach działań wojennych (zachodnim TDW, północno-zachodnim TDW i południowo-zachodnim TDW) – już w pierwszej fazie wojny zniszczył i unieszkodliwił całą infrastrukturę rakietowo-atomową NATO zarówno w Europie, jak i Stanach Zjednoczonych. Innymi słowy, chodziło o szybkie uzyskanie przewagi nad przeciwnikiem, na którą składała się przede wszystkim siła ogniowego rażenia – od klasycznej broni, poprzez artylerię rakietową, aż po uderzenie bombowe12. Ze względu na doskonalenie sił rakietowych w Układzie Warszawskim dużą rolę w pierwszej fazie projektowanej wojny o charakterze konwencjonalno-atomowym miały odegrać siły powietrzne traktowane jako „nosiciele” broni jądrowej. To właśnie uderzenie takich „nosicieli” zrzucających bomby na wybrane cele miało „zniszczyć przeciwnika broniącego przedmiot ataku, bądź też [spowodować] jego poddanie się wskutek bezpośredniego zagrożenia ogniem”. „Broń jądrowa jest w stanie zadać takie straty obiektom natarcia, że w skrajnych wypadkach wystarczy po prostu zajęcie tego obiektu przez nosicieli ognia bezpośredniego”13. Jednak takie koncepcje były obarczone zbyt dużym ryzykiem, stąd ważne było uzyskanie przewagi w pierwszych dniach wojny poprzez wyprzedzające atomowe uderzenie rakietowe na wybrane cele sił NATO.
Nieprzypadkowo w okresie rządów Leonida Breżniewa na Kremlu cały kompleks wojskowo-przemysłowy ZSRS znalazł się w rękach wicepremiera, późniejszego ministra obrony i marszałka Dmitrija Ustinowa, oraz naczelnego dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw Stron Układu Warszawskiego marszałka Andrieja Grieczki. Obaj wojskowi opowiadali się nie tylko za zwiększeniem wydatków na wojsko, ale również przywiązywali szczególną wagę do rozwoju sił rakietowych. Vladislaw Zubok trafnie zauważył, że:
W latach 1965–1968 Breżniew pozwolił Ustinowowi przekształcić i scentralizować gigantyczny kompleks wojskowo-przemysłowy, trawiony dotąd rywalizacją między poszczególnymi ministerstwami i biurami projektów. Sekretarz generalny dał również swą pełną zgodę na budowę i rozmieszczenie strategicznej triady – międzykontynentalnych pocisków balistycznych (ICBM) w podziemnych silosach uodpornionych na atak jądrowy, nuklearnych łodzi podwodnych oraz bombowców strategicznych. Szczególne wrażenie robiła skala programu ICBM: amerykański wywiad satelitarny odnotował z niepokojem, że w latach 1965 i 1966 Sowieci podwoili swój arsenał, dorównując amerykańskim siłom strategicznym. Odtąd radzieckie siły ICBM rosły w tempie około 300 nowych podziemnych wyrzutni rakietowych rocznie. Ten kolosalnych rozmiarów program zbrojeniowy był, zdaniem pewnego eksperta, „największym jednorazowym przedsięwzięciem zbrojeniowym w historii Związku Radzieckiego i zarazem najkosztowniejszym, znacznie przewyższającym program jądrowy końca lat czterdziestych”. Już w 1968 r. strategiczne wojska rakietowe pochłaniały blisko 18% radzieckiego budżetu na obronę. Breżniew nie mógł się nie zgodzić, kiedy chodziło o jakąkolwiek produkcję wojskową czy propozycję rozmieszczenia broni14.
Znalazło to swoje przełożenie na doktrynę wojenną ZSRS:
W koncepcjach teoretycznych radzieckiej doktryny wojennej nadal zakładano, że wojna rakietowo-jądrowa rozpocznie się nieoczekiwanym uderzeniem atomowo-rakietowym przeciwnika i jego odparciem przez radzieckie siły zbrojne. Ciągle jednak w radzieckim planowaniu strategicznym za główny wariant uważano uderzenie uprzedzające. Logika tego rozumowania była dość dziwna: jako pierwsi wykonujemy uderzenie, „agresor” zaś nadal jest naszym zakładanym przeciwnikiem. Rozumowanie takie wynikało z obawy przed następstwami nieoczekiwanego uderzenia rakietowo-jądrowego USA, jak również z tego, że do innego sposobu działania radzieckie siły rakietowo-jądrowe nie były przygotowywane. Na wielu ćwiczeniach sztabowo-dowódczych testowano wykonanie uderzenia uprzedzającego na USA (ćwiczenia pod kryptonimem „Rozstrzygające uderzenie” w 1970 r.). Nad scenariuszami III wojny światowej pracowano też na ćwiczeniach o charakterze strategicznym pod kryptonimem „Centrum” (1970–1979). Z obliczeń Sztabu Generalnego wynikało, że wskutek uderzenia rakietowo-jądrowego na USA zginie ok. 90 mln ludzi, zniszczone zostanie 3⁄4 amerykańskiego potencjału gospodarczego, a straty sił zbrojnych sięgną 80% składu osobowego. Strategiczne cele wojny miały być osiągnięte przez: 1) dokonanie uprzedzającego zmasowanego uderzenia rakietowo-atomowego na pozycje startowe międzykontynentalnych rakiet balistycznych, bazy atomowych okrętów podwodnych, lotniska bombowców strategicznych oraz ośrodki administracji i przemysłu; 2) aktywne włączenie własnych środków obrony powietrznej i rakietowej w celu zminimalizowania odwetowego uderzenia rakietowo-jądrowego przeciwnika; 3) ofensywę sił lądowych ZSRR i Układu Warszawskiego na europejskim teatrze wojny i zniszczenie odwodów, które wzmocniły ten teatr operacyjny (dezorganizacja linii komunikacyjnych z kontynentu północnoamerykańskiego i Kanady do Europy).
Szczególną wagę przywiązywano do pierwszego uderzenia rakietowego, które miały wykonać ogniem jednej salwy strategiczne siły rakietowe z jednocześnie startującym lotnictwem dalekiego zasięgu (strategicznym). Na europejskim teatrze działań wojennych taka operacja miała trwać 4–5 godz., a na terytorium USA do 10–12 godz. Zdawano sobie sprawę, że przy tego typu działaniach obie walczące strony poniosą ogromne straty. Znaczne obszary ziemi będą radioaktywnie skażone i objęte pożarami. Prowadzenie dalszych działań na tych terenach nie będzie możliwe lub wręcz nie będzie potrzebne. Siły zbrojne będą przez określony czas – tam, gdzie to będzie możliwe – zmierzać do likwidacji następstw uderzenia rakietowo-jądrowego15.
Lech Kowalski, jeden z pierwszych historyków, którzy mieli dostęp do dokumentacji Układu Warszawskiego, tak opisał plany wojenne Sowietów z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych:
Na podstawie map ćwiczebnych można się zorientować w granicach Zachodniego Teatru Działań Wojennych [ZTDW] w obszarze Polski. Granice wyznaczają dwa rozległe ramiona (północne i południowe) odwzorowane na mapie linią ciągłą. Granicę północną ZTDW wyprowadzono z podstawy punktu zejścia obecnych granic państwowych: Litwy, Polski i Rosji (dokładnie w rejonie na północ od Suwałk). Dalej biegła na północ od Malmö w Szwecji wybrzeżami Kattegat w kierunku na Göteborg, stąd wzdłuż wybrzeża na północ od Oslo w pobliżu Hønefoss ku zachodniemu wybrzeżu Norwegii w rejon Ålesund nad Morzem Północnym. Granica południowa ZTDW rozpoczynała się w miejscu styku obecnych granic Słowacji, Węgier i Ukrainy. Stąd biegła wzdłuż południowej granicy Słowacji w kierunku na północny zachód od Budapesztu w pobliżu Komarna. Następnie przechodziła w rejon styku granic Austrii i dawnej Jugosławii oraz Węgier. Stąd wzdłuż południowej granicy Austrii, przecinając południowe granice Szwajcarii. Następnie, omijając Włochy, zmierzała wzdłuż wschodniej granicy Francji w rejon Tulonu i stąd łukiem przechodząc w granice Hiszpanii. Dalej biegła wzdłuż linii granicznej hiszpańsko-francuskiej, by ostatecznie wyjść nad Zatokę Biskajską w pobliżu Bilbao.
Czy tak daleko sięgały sowieckie ambicje podboju Europy Zachodniej? Jeśli tak, to Polska była jedynie kawałkiem obszaru rozpostartym na przestrzeni setek i tysięcy kilometrów, po którym wojska sowieckie zamierzały przemaszerować w drodze na podbój świata zachodniego. Celem tego marszu było zniewolenie kolejnych narodów i narzucenie im swojej ideologii. I to nie byłby jeszcze koniec podbojów. Uwagę zwraca też fakt, iż Sowieci nie zamierzali liczyć się z państwami neutralnymi oraz państwami spoza Paktu NATO. One również zostałyby zaatakowane.
Wewnątrz wspomnianych granic (północnej i południowej) ZTDW znajdowały się trzy kierunki strategiczne: północny, centralny i południowy. Każdy z tych kierunków przecinał granice Polski. W skład północnego kierunku strategicznego wchodziły: mazursko-pomorski kierunek operacyjny, północno-nadmorski i francuski kierunek operacyjny. Z kolei w skład centralnego kierunku strategicznego wchodziły: warszawsko-berliński, berlińsko-ruhrski i drezdeńsko-frankfurcki kierunek operacyjny. Na południowym kierunku strategicznym nie zaznaczono kierunków operacyjnych16.
Ważnym uzupełnieniem tak zarysowanej sowieckiej strategii ataku na Zachód było sformułowanie w ramach tzw. pierwszego rzutu strategicznego trzech związków operacyjno-taktycznych na Zachodnim Kierunku Działań Wojennych (na trzech wymienionych wcześniej europejskich TDW) wojsk Układu Warszawskiego: Frontu Nadmorskiego, Frontu Centralnego i Frontu Południowego. Pierwszy rzut strategiczny, który tworzyły wojska sowieckie stacjonujące na terenie NRD, PRL i Czechosłowacji oraz armie NRD, PRL i CSRS, miał być wsparty przez armię drugiego rzutu strategicznego i rezerwy strategicznej obejmującej (w sile dwóch frontów) fronty zmobilizowane i sformułowane na terenie ZSRS (na ziemiach białoruskich i ukraińskich)17. Jak ustalił cytowany już Lech Kowalski:
W przypadku ataku wojsk NATO, pierwsze uderzenie przyjęłyby na siebie armie sowieckie stacjonujące na terenie NRD. Siły te szacowano na 300–500 tysięcy. W ten sposób zyskano by czas na przegrupowanie wojsk Frontu Nadmorskiego, który miał osiągnąć rejon koncentracji w północnej części Polski i NRD. W rejonach tych znajdowały się wojskowe składy amunicji, podziemne bazy paliw i inne zabezpieczenie logistyczne frontu18.
Z czasem, w latach osiemdziesiątych, formuła dwóch rzutów strategicznych została nieco zmodyfikowana19. W planach wojennych przewidzianych dla Frontu Nadmorskiego zwiększyła się ponadto siła uderzenia jądrowego przeciwko Zachodowi. W jednym z ostatnich projektów przyszłej wojny, w przyjętym 20 czerwca 1989 r. (sic!) Planie pierwszego uderzenia jądrowego Frontu Nadmorskiego w operacji obronnej, jest mowa aż o 131 uderzeniach bronią masowego rażenia na zachodniego nieprzyjaciela w celu dezorganizacji systemu dowodzenia oraz „obezwładnienia głównego zgrupowania uderzeniowego wojsk”20.
Już w końcu lat sześćdziesiątych amerykańscy geostratedzy wspierani przez pracę wywiadu i dyplomacji uznali powyższe plany Sowietów za dość prawdopodobne. Realne zagrożenie ze strony armii Układu Warszawskiego znalazło odzwierciedlenie w NATO-wskiej Ogólnej koncepcji strategicznej obrony obszaru północnoatlantyckiego (MC 14/3) ze stycznia 1968 r., w której analizowano zdolność Układu Warszawskiego do prowadzenia wojny z Zachodem „na dużą” i „ograniczoną” skalę:
Układ Warszawski jest zdolny do rozpoczęcia i prowadzenia szeroko zakrojonych działań przeciwko NATO. Główne potencjalne działania przeciw Sojuszowi przedstawiają się następująco:
a. agresja nuklearna na dużą skalę, mająca na celu zniszczenie jak największej części potencjału wojskowego NATO, a szczególnie globalnych zdolności Sojuszu do przeprowadzenia kontruderzenia jądrowego, połączona z atakami na centra przemysłowe i ludnościowe;
b. agresja na dużą skalę, niewykluczone, że wsparta taktyczną bronią jądrową i chemiczną użytą jednocześnie przeciwko regionom północnemu, centralnemu i południowemu Dowództwa Sił Sojuszniczych NATO w Europie oraz obszarom morskim;
c. agresja na dużą skalę przeciw jednemu lub dwóm regionom lądowym NATO, z wykorzystaniem (lub bez zastosowania) taktycznej broni jądrowej i chemicznej;
d. operacje z użyciem broni jądrowej lub innego rodzaju, ograniczone do obszarów morskich NATO, skierowane przeciw siłom sojuszniczym, żegludze i morskim szlakom komunikacyjnym;
e. agresja w ograniczonej skali, określona przez szczególną sytuację, zwrócona przeciwko jednemu z państw NATO. Taka agresja może zostać ograniczona do konkretnego obszaru;
f. ponowne nękanie lub blokada Berlina Zachodniego albo agresja na to miasto;
g. tajne operacje, wtargnięcia lub infiltracje gdziekolwiek na obszarze NATO;
h. polityczna i wojskowa presja oraz groźby wobec jednego członka Sojuszu lub większej ich liczby, w tym ultimata, demonstracje siły wojskowej, rozmieszczanie wojsk, mobilizacja itp.21
Niemal w tym samym czasie, kiedy NATO przyjmowało Ogólną koncepcję strategicznej obrony obszaru północnoatlantyckiego, narzędziami dyplomatycznymi, wywiadowczymi i machiną dezinformacyjną Sowieci zaczęli maskować swoje plany wojenne. W ten sposób, począwszy od lat sześćdziesiątych, kolejne etapy rozmów rozbrojeniowych i „odprężenia” pomiędzy Waszyngtonem i Moskwą miały służyć długofalowemu „rozmontowaniu politycznej czujności Zachodu”. Moskwa chciała też zyskać opinię „gołębia pokoju” w oczach zachodniej opinii publicznej, przeczulonej wówczas na punkcie „imperialnych wojen”, dekolonizacji i „wyścigu zbrojeń”22. Trafnie przybliżał meandry sowieckiej polityki i manipulacji w początkach ery Leonida Breżniewa Robert Kupiecki:
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Sławomir Cenckiewicz, 2014
All rights reserved
Opieka redakcyjna
IZABELA BARAN, JAN GRZEGORCZYK, JUSTYNA KOBUS,
MARTA STOŁOWSKA, DONATA WOJTKOWIAK
Projekt graficzny okładki i zdjęcie LENIEWIELKIE.PL
ISBN 978-83-7785-615-4
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Kontakt z autorem poprzez stronę: www.slawomircenckiewicz.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com