Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Programem ruchu rewolucyjnego Maja 1968 roku było pełne oswobodzenie jednostki z kajdan tradycji, rodziny i państwa. Na murach Sorbony studenci pozostawili lapidarny program - „zakaz zakazywania”. W tej tautologii zawarta jest przewrotność studenckiej rebelii, jej bolszewicka logika i bezwzględność. Na efekty zniesienia „zakazów” dawnego świata wciąż patrzymy. Michel Onfray, w napisanym z dużym intelektualnym napięciem eseju, zwraca uwagę na dwa główne pola działania synów Maja ’68 - cenzurę i intelektualny ostracyzm, stosowany wobec niewygodnych oponentów. Opisuje mechanizmy odrzucania dzieł „niepokornych”. Kreśli prowadzone w mediach strategie dyfamacyjne, których doświadczył m.in. wybitny sinolog Simon Leys, który śmiał w latach 70. podważać oficjalną wykładnię broniącą dokonań chińskiej „rewolucji kulturalnej”, czy Aleksander Sołżenicyn. Onfray atakuje, wyśmiewa i przestrzega. W ostateczności pokazuje krótki żywot tryumfów hunwejbinów wobec piękna prawdy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 127
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Autodafé. L’art de détruire les livres
Redaktor prowadząca: Elżbieta Brzozowska
Projekt okładki i stron tytułowych: Mimi Wasilewska
Redakcja: Monika Baranowska
Korekta: Anna Witek
© Copyright Les Presses de la Cité, 2021
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
© Copyright for the Polish translation by Justyna Nowakowska
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
ISBN 978-83-8196-517-0
Nie wiadomo, czy nieodżałowanej pamięci Alain Rey zdążyłby umieścić hasło „fachosphère” w swoim Dictionnaire culturel en langue française, zanim kopnął w kalendarz, ale jakiś czas temu uwzględnił w nim słowo „facho”.
Ten ostatni rzeczownik pochodzi – cóż za niespodzianka! – z 1968 roku. To termin potoczny oznaczający faszystę, reakcjonistę. Leksykografowi skojarzył się z określeniem „faf”1. Jako przykłady użycia przytoczył cytaty z powieści Cécila Saint-Laurenta, autora Caroline chérie, który popierał Vichy nawet po jego upadku, oraz serii San-Antonio, która rozsławiła Béruriera2. Świadczy to o jakże wysoce naukowym charakterze tego pojęcia!
Oczywiście to maj ’68 stworzył słowo „facho”, ale to Stalin, który zawarł z Hitlerem niemiecko-sowiecki pakt obowiązujący od 23 sierpnia 1939 roku do 22 czerwca 1941 roku, używał słowa „faszysta” niczym szwajcarskiego scyzoryka do słownego podrzynania gardła każdemu, kto miał nieszczęście mu podpaść! „Faszystami” nazywał swoich dawnych przyjaciół – Zinowjewa, Kamieniewa i Trockiego, żydowskich lekarzy oskarżanych, już wtedy, o… spiskowanie, miliony ludzi, w tym marksistowsko-leninowskich bojowników będących siłą napędową terroru panującego w jądrze rewolucyjnego rządu, i tylu innych, którzy najpierw stali się metaforycznymi ofiarami tego szwajcarskiego scyzoryka, a później zostali ot, tak po prostu deportowani, uwięzieni, straceni, skatowani, zabici. „Faszyści” czy „facho” to, jak widać, terminy iście naukowe! Czyż Stalin nie uchodził w swoich czasach za geniusza językowego?
Przy okazji pośmiejmy się trochę, przypominając, że niejaki André Pierre już 4 lipca 1950 roku opublikował w „Le Monde”, wielkiej tubie postprawdy, artykuł pod tytułem: Les vues de Staline sur la linguistique sont pleines de bon sens. Aucune science, dit-il, ne peut progresser sans la liberté de la critique [Zdroworozsądkowe poglądy Stalina w kwestii językoznawstwa. Nie ma rozwoju nauki bez wolności krytyki]. Kto chce, niech przetrze oczy ze zdumienia!
Bądźmy jednak poważni…
Maj ’68, który wiele zniszczył i, niestety, nie zbudował niczego godnego odnotowania, przyczynił się do zrewidowania wartości w następnej dekadzie. Wystarczy wspomnieć o pochwale pedofilii (René Schérer), okrzykach oburzenia po krytyce kolejnych apologetów (Alain Finkielkraut w miejsce swojego dawnego profesora… René Schérera), porównywaniu CRS3 do SS (Daniel Cohn-Bendit, a także słynne plakaty z Atelier Populaire des Beaux-Arts, którymi obklejony był cały Paryż…), negowaniu znaczenia rozumu i towarzyszącej mu pochwale szaleństwa i marginesu społecznego kreowanymi na nowe paradygmaty (Gilles Deleuze i Michel Foucault), odrzuceniu fachowości (zrównanie badaczy i „reszty personelu” w Obserwatorium Paryskim w Meudon – ulotka z 25 maja 1968 roku), kulcie dyktatorów (Trocki, Mao, Castro) i faszyzacji – już wtedy – republikanów (de Gaulle ucharakteryzowany na Hitlera na słynnych plakatach z Atelier Populaire).
Źródłem porównań CRS do SS we Francji przed wydarzeniami maja ’68 była przesiąknięta stalinizmem PCF4. 5 listopada 1948 roku Simone Téry, która – nie zważając na antyfaszystowski apel z 18 czerwca5 – spędziła wojnę w słonecznej Republice Dominikany, opublikowała w „L’Humanité” artykuł zatytułowany: Les C.R.S.S. (cóż za paradoks i uderzające podobieństwo do akronimu „ZSRR”!). Ach, gdybym był freudystą… Komunistyczna dziennikarka relacjonuje w nim strajki górników stłumione przez ministra spraw wewnętrznych Jules’a Mocha, socjalistę, który polecił strzelać do robotników z ostrej amunicji! Pod koniec listopada 1948 roku deputowany z ramienia PCF, Alfred Malleret-Joinville, były członek ruchu oporu z… 1943 roku (jakie poglądy prezentował wcześniej, w latach 1939–1942, w czasach paktu Ribbentrop-Mołotow? Nie wiadomo…), posłużył się analogią na forum Zgromadzenia Narodowego.
Porównywanie przeciwnika – albo każdego, kto odważy się myśleć inaczej – do faszysty jest powszechnym zjawiskiem, od Stalina przez stalinowską PCF do społu z Mitterrandem z Coup d’Etat permanent (pamflet z 1964 roku), aż po czarne bloki (blacks blocs) wspierane przez czołowe media, nie zapominając o lewicy w jej najszerszym spektrum, razem z PS6, LFI7 i EELV8. Jest to ni mniej, ni więcej tylko obelga, która nie opiera się na niczym konkretnym, poza chęcią oczernienia, wykluczenia, wytępienia, metaforycznej dekapitacji – to rodzaj werbalnej gilotyny.
„Faszysta” to signifiant o wyjątkowo precyzyjnym historycznym signifié – jeśli ktoś chce wiedzieć, czym naprawdę jest faszyzm, niech przeczyta Les Décombres Rebateta, a następnie jego Mémoires d’un fasciste.
Gwoli informacji warto napomknąć, że Les Décombres spodobały się Mitterrandowi do tego stopnia, że jego żona Danielle zleciła oprawienie tej książki w czarną skórę! Mitterrandowie wiedzieli, czym naprawdę jest faszyzm, bo to z niego wywodził się przyszły prezydent Republiki. W latach trzydziestych XX wieku uczestniczył w demonstracjach, w których piętnowano imigrantów, w latach czterdziestych popierał Vichy i Pétaina, w latach pięćdziesiątych bronił francuskiej Algierii, w latach osiemdziesiątych składał wieńce na grobie marszałka Pétaina i rehabilitował algierskich puczystów. W maju 1995 roku, podczas ostatniego obiadu po dwóch siedmioletnich kadencjach urzędowania w Pałacu Elizejskim, rozprawiał z Jeanem d’Ormessonem o ogromnych wpływach „żydowskiego lobby” we Francji… Był wierny swoim poglądom, ale nie była to wierność, o jakiej myślimy.
Faszyzm historyczny ma niewiele wspólnego z faszyzmem histerycznym. Zaskakujące – choć w niewielkim stopniu – jest zresztą to, że zwolennicy lewicowego faszyzmu historycznego są propagatorami lewicowego faszyzmu histerycznego. Kiedy bowiem ktoś powołuje się na Związek Radziecki, który przez dwa lata (1939–1941) paktował z reżimem narodowosocjalistycznym; kiedy popiera PCF, która w czerwcu 1940 roku poprosiła nazistowskiego okupanta o pozwolenie na wznowienie działalności we Francji pod pretekstem wspólnych wrogów – Żydów, City, gaullistów, socjaldemokratów i Brytyjczyków; kiedy w 1945 roku w „L’Humanité” komunistyczni dziennikarze nazwali „hitlerowskimi trockistami” algierskich bojowników, którzy cieszyli się z wyzwolenia Sétif i Guelmy, zanim zginęli od policyjnych kul; kiedy w 1952 roku świat przymknął oko na antysemicką politykę Stalina podczas słynnego procesu kremlowskich lekarzy, słowem – kiedy jest się człowiekiem z przeszłością, która okazuje się brzemieniem, nie powinno się tak lekkomyślnie nazywać innych faszystami!
Definicja faszyzmu historycznego jest jasna: odrzuca demokrację, wybory i republikę na rzecz zbrojnego powstania, które zwykle przybiera postać walk ulicznych; piętnuje Deklarację Praw Człowieka, rewolucję francuską i filozofię oświecenia, która deprawuje naród katolicki; kpi z praworządności, proponując w jej miejsce władzę absolutną, spoczywającą w rękach przywódcy, którego słowo jest prawem; otwarcie walczy z Żydami, masonami, a także z protestantami, którzy z perspektywy doktryny są winni utworzenia secesjonistycznego państwa w państwie; podżega do wojen w imię poszerzania przestrzeni życiowej i sławi samcze instynkty, które znajdują ujście w walce, w tym sensie jest ekspansjonistyczny, imperialistyczny i kolonialny; broni rasizmu biologicznego zbudowanego na nierówności rasowej, głosząc przy tym wyższość białego człowieka; przydziela kobiecie rolę żony i matki, sprowadzając ją do łona, na którym odpoczywa wojownik i od którego zależy liczebność białej rasy; promuje kulturę śmierci, czego dowodem jest słynne hasło Viva la muerte! frankistów; broni wojującego europeizmu i dążeń do budowy homogenicznej Europy; pracuje nad stworzeniem na wskroś postchrześcijańskiego „nowego człowieka”.
Żeby nazwać kogoś faszystą, musi on spełniać większość tych historycznych kryteriów.
Obserwuję narodziny neofaszyzmu, który częściowo wpisuje się w powyższą definicję: odrzuca demokrację, republikę, laickość; pochwala przemoc uliczną, która ma na celu narzucenie własnego zdania; kwestionuje rewolucję francuską i filozofię oświecenia; szerzy antysemityzm; nie walczy już z masonami i chrześcijanami, ale piętnuje spiskowców; propaguje tak zwane sprawiedliwe wojny toczone pod pretekstem wyzwalania narodów; dopuszcza się nierównego traktowania ras ludzkich i jednocześnie zaprzecza ich istnieniu, nagminnie spycha przy tym białych i ich kultury na dół ludzkiej piramidy; dopuszcza fallokrację i mizoginię w imię plemiennych zwyczajów i maghrebskich tradycji; promuje maskulinizm i gloryfikuje terrorystów kreowanych na mężnych i odważnych bohaterów walczących o słuszną sprawę; ulega kulturze śmierci, w myśl której bramy raju otwierają się wraz z zabójstwami żydowskich dzieci przed szkołami wyznaniowymi, wiernych – w tym księży – w kościołach czy przypadkowych niewiernych na ulicy; pała nienawiścią do państw i narodów, propagując internacjonalizm, a Europę postrzega jako pierwsze ogniwo w procesie destrukcji narodów, która ma dać początek zglobalizowanemu światu; opracowuje koncepcję nowego, postnaturalnego, sztucznego człowieka, zdolnego do stworzenia nowej cywilizacji, cywilizacji transhumanizmu.
Ten neofaszyzm można przyrównać do wieloramiennej gwiazdy, której centrum stanowi cywilizacja postchrześcijańska, a ramiona to dekolonializm, indygenizm, neofeminizm, rasizm, teoria gender, dyferencjalizm, segregacjonizm, komunitaryzm itd., uczestniczące w realizacji tego neofaszystowskiego projektu – lewicowego…
Ideologia ta pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, które od dawna dążą do wymazania i unicestwienia Francji, a w dalszej kolejności całej europejskiej cywilizacji judeochrześcijańskiej. To, co określa się mianem French Theory, gdy mówi się o niej w języku okupanta, czyli teorii francuskiej, jest próbą odczytania myśli francuskich dekonstrukcjonistów z perspektywy nihilistycznej. Chodzi o porzucenie wartości wyznawanych od wieków na Starym Kontynencie na rzecz nowego świata, zglobalizowanego i kosmopolitycznego, wielokulturowego i skolonizowanego. To kolejny na wskroś faszystowski temat.
Ta amerykańska lewica9 – najbystrzejsi i najlepiej wykształceni docenią ten oksymoron – jawi się jako błyszczący i lśniący klejnot, który przyciąga francuską lewicę jak srokę zafascynowaną blaskiem stroju księżniczki. Po upadku muru berlińskiego w 1989 roku i rozpadzie Związku Radzieckiego w 1991 roku, po politycznej klęsce Mitterranda w 1983 roku i jego późniejszym zwrocie w stronę liberalizmu europejskiego w 1992 roku, po upadku PCF i PS – za każdym razem lewica szukała ideologii zastępczej. Z lenistwa, głupoty, braku szarych komórek i potrzeby intelektualnego komfortu tak cenionego przez sytych burżujów ta martwa lewica chciała, aby dostarczono jej już gotową nową ideologię. Sama była zajęta czymś innym niż praca, rozdawała stanowiska i prebendy, względy i przywileje! Znalazła tę gotową ideologię na amerykańskich kampusach, więc odwróciła się plecami do swojej własnej historii, która – gdyby lewica rzeczywiście próbowała się odbudować, a nie towarzyszyć kapitalizmowi w jego przemianach – zapewniłaby jej solidne zaplecze, oparte na takich nazwiskach jak Leroux, Proudhon czy Cabet.
Fascynacja Stanami Zjednoczonymi jest jednak silniejsza, także wśród marksistowskich intelektualistów, którzy ścigani przez nazistów za to, że byli Żydami, kupili bilet w jedną stronę do Nowego Jorku, a nie do Moskwy, choć wcześniej nieustannie wychwalali zalety marksistowskiej lewicy! Myślę o Marcusem, Horkheimerze, Adorno, Güntherze Andersie…
Ten zachwyt Stanami Zjednoczonymi uprzykrza życie wszystkim francuskim intelektualistom, także tym z kręgu dekonstrukcjonizmu, z pewnością goszystom, ale głównie amerykanofilom, w tym BHL10. Ten ostatni nigdy nie przepuszcza okazji, aby przypomnieć o swoim uwielbieniu dla Louisa Althussera, zadał też sobie wiele trudu, łącznie z popełnieniem książki o Tocqueville’u, aby oczarować intelektualistów po drugiej stronie Atlantyku, w tym Badiou, zatwardziałego maoistę w cieniu Wall Street, i tych, którzy nie mogą doczekać się miana gwiazdy kampusu, wierząc, że podbili Amerykę, choć ich prace czytają trzy, może cztery tuziny studentów prywatnej uczelni, która przyjmuje młodych ludzi finansujących studia z kieszeni bogatych rodziców albo z kredytu spłacanego przez kilka dekad. Nie trzeba dodawać, że przeciętny Amerykanin nie zna znaczenia słów takich jak „dekonstrukcja” czy „strukturalizm”, nie słyszał też o Derridzie czy Foucaulcie.
Związek między lewicą stalinowską, która przeniknęła do lewicy niemarksistowskiej pragnącej położyć kres kapitalizmowi – wspomnijmy o Mitterrandzie na kongresie w Épinay w 1971 roku… – a lewicą kampusową, a także lewicą ’68 roku, widoczny jest szczególnie w używaniu rzeczownika „faszysta” w celu zdyskredytowania przeciwnika i przemienienia go w ideologicznego wroga, którego należy zniszczyć…
Rozmowa, debata, wymiana zdań, dialog, dyskusja, spór, kontrowersja, pogawędka? To przeżytki w sam raz dla tych, którzy wolą Komitet Ocalenia Publicznego, Trybunał Rewolucyjny, gilotynę, deportację, gułag, czystki rewolucji kulturalnej lub burzliwe happeningi maja ’68 z wtargnięciami, zamieszkami i przepychankami, obelgami pod adresem nauczycieli, którym grożono lub których pobito, wystarczy przypomnieć o perypetiach Paula Ricœura w Nanterre!
Metoda ta rozprzestrzenia się jak rak. Na Sorbonie zdjęto z afisza sztukę Błagalnice Ajschylosa, ponieważ w rolach czarnoskórych obsadzono białych w maskach, co miało dowodzić rasizmu reżysera. Sylviane Agacinski odmówiono możliwości wygłoszenia wykładu na uniwersytecie w Bordeaux pod pretekstem, że jest homofobką, ponieważ wyraziła sprzeciw wobec stosowania technik wspomaganego rozrodu, używając argumentów, a nie obelg czy inwektyw. Liderzy Nuit debout11 nie pozwolili na obecność mężczyzn na spotkaniach feministycznych, motywując swoją decyzję tym, że samce mają zakodowaną w genach instynktowną fallokrację i mizoginię. Białym zakazano udziału w konferencji antyrasistowskiej (!) na Université Paris 8 z racji niezdolności ogółu nie-czarnych do zrozumienia rasizmu – przedstawiciele innych ras niż czarna nie są „zrasizowani”, to znaczy predysponowani z racji koloru skóry do bojowego wykorzystania przeszłości swoich przodków. François Hollande nie mógł wygłosić wykładu na Université Lille-II, gdzie jego książkę – zgodnie z zasadami sztuki autodafe – podarto i zniszczono, pod pretekstem, że kapitalistyczna polityka bezpośrednio przyczyniła się do próby samobójczej Anasa K., studenta, który trzykrotnie powtarzał drugi rok studiów. Przykłady można mnożyć w nieskończoność, gdyż co tydzień na liście pojawiają się nowe.
Media głównego nurtu doszukują się czerwono-brunatnych wszędzie, zwłaszcza tam, gdzie ich nie ma, wystarczy, że jeden czy drugi powie, że jest suwerenistą… W najciemniejszych zakamarkach wyśledzą faszystę, facho lub zwolennika skrajnej prawicy. Nie dostrzegają ich jednak na własnym podwórku, posuwając się każdego dnia niczym walec drogowy, który miażdży wszystko na swojej drodze.
Kiedy ostatnia karta historii naszych czasów zostanie zapisana, z łatwością będzie można powiedzieć, jak kamień po kamieniu, ściana po ścianie, budynek po budynku, runął gmach, którym była cywilizacja judeochrześcijańska…
Ci lewicowi facho – pozwolę sobie na takie sformułowanie, by ich semantycznie przekabacić – panoszą się niemal wszędzie od pół wieku. Kulturowy goszyzm szerzy się na uniwersytetach, w wydawnictwach, mediach, reklamie i kinie, za pośrednictwem których ideologia nieustannie wsiąka w ludzkie umysły niczym oficjalna doktryna w autorytarnym państwie.
Ten kulturowy goszyzm ma swoich prominentów, filozofów, myślicieli, ideologów, miliarderów, influencerów, dziennikarzy, polityków, redaktorów, a także swoje środki przekazu, gazety, kanały telewizyjne, stacje radiowe, media – wszystkie media publiczne, skądinąd ściśle kontrolowane…
Prasa jest pluralistyczna tylko z pozoru, bo tak naprawdę kontroluje ją kilkunastu miliarderów, którzy – wszyscy bez wyjątku – bronią tej samej ideologii. Prasa, która należy do ludzi o niebywałych fortunach, jest – swoją drogą to szczyt wszystkiego – dotowana przez państwo, czyli z pieniędzy publicznych, innymi słowy: z kieszeni podatników! Obywatel wspomaga zatem miliarderów, godząc się na indoktrynację oraz – co jest prawdą w odniesieniu do połowy Francuzów, którzy nie wyrażają zgody na tę codzienną dawkę propagandy – znieważanie, obwinianie, pogardliwe traktowanie i oczernianie.
Autodafe proponuje pewne ćwiczenie praktyczne: przyjrzyjmy się, w jaki sposób storpedowano książki, które mogą pomóc w ustaleniu prawdy, aby ich prawdziwe przesłanie nie trafiło do ludzi. Co było z nimi nie tak? Czy były niebezpieczne? Toksyczne? Groźne? To książki, które miały na celu zburzenie aktualnych mitologii. Nie od dziś wiadomo, że tego, kto pierwszy powie prawdę, czeka śmierć.
Nawet jeśli prasa drukowana nie jest czytana lub jest czytana w niewielkim stopniu, nawet jeśli, o czym wspomniano powyżej, istnieje tylko dzięki wpływom z pieniędzy podatników, nawet jeśli udajemy, że jej nie wierzymy, to wnosi istotny wkład w kształtowanie opinii publicznej, i to konkurując z mediami społecznościowymi i prawdziwie wolnymi mediami prywatnymi. Mało kto ją czyta, ale jeśli ktoś już to robi, to są to osoby cieszące się posłuchem. Coś za coś. Producenci odpowiadający za przygotowanie audycji radiowych i programów telewizyjnych czytają artykuły, na podstawie których codziennie budują medialną mapę drogową ideologii.
Opłacany z kieszeni zwykłych obywateli „Libération” – który nie przetrwałby, gdyby musiał zadowolić się wpływami ze sprzedaży – nie jest poczytnym dziennikiem, ale jakiś artykuł z tej gazety zawsze pojawia się w codziennym przeglądzie prasy we France Inter, gdzie za pieniądze podatników pobrzmiewają echa bronionej ideologii. Kulturowy goszyzm działa w sposób kazirodczy.
Grupka dziennikarzy, głównie paryskich, pracujących w działach kulturalnych, stosuje sprawdzoną strategię: milczenie jako forma cenzury, nieinformowanie o wydaniu książki jako najlepszy sposób na jej uśmiercenie; promowanie złych publikacji w imię ideologicznej zmowy; dezinformacja przez dyskredytację i bezwstydne wymyślanie treści pozycji książkowych, aby tym skuteczniej je skompromitować. Omerta, usłużność i oszczerstwa panują niemal niepodzielnie na rynku kultury, na którym uczciwa praca jest rzadkością.
Ostatnie półwiecze było świadkiem zażartych polemik, w których zwolennicy systemu spieszyli mu na ratunek, sięgając po milczenie, zmowę lub dyskredytację.
System bronił kulturowego goszyzmu, stawiając pod pręgierzem ideologie, które leżą u jego podstaw. Aby tego dokonać, lewicowi facho bronili maoistowskiej rewolucji kulturalnej, którą Simon Leys12 zdemaskował w Les Habits neufs du président Mao [Nowe szaty przewodniczącego Mao] (1971); marksizmu-leninizmu, który stał się inspiracją dla zachodniego komunizmu i którego mechanizm Sołżenicyn obnażył w Archipelagu Gułag (1973); powrotu rasizmu pod przykrywką antyrasizmu, który socjolog Paul Yonnet przeanalizował w Voyage au centre du malaise français. L’antiracisme et le roman national [Podróż do sedna francuskiej bolączki. Antyrasizm i powieść narodowa] (1993); islamskiego podżegania do wojny, którego siłę opisał Samuel Huntington w książce Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego (1996); oszukańczej psychoanalizy, którą ośmieszono w Le Livre noir de la psychanalyse [Czarna księga psychoanalizy] (2005), a także mitu islamu cywilizującego Zachód, który Sylvain Gouguenheim obala w Aristote au Mont-Saint-Michel [Arystoteles na Mont-Saint-Michel] (2008).
W tych medialnych procesach, prowadzonych według zasad wyznawanych przez Komitet Ocalenia Publicznego i Trybunał Rewolucyjny, nigdy nie chodziło o sprawiedliwość i uczciwość, wolność słowa i wolność sumienia, a tym bardziej o prawdę.