Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Awantura o Basię to lektura szkolna.
Ebook Awantura o Basię zawiera przypisy opracowane specjalnie dla uczennic i uczniów szkoły podstawowej.
W najbardziej dramatycznych okolicznościach i wobec konfliktu zwaśnionych stron nikt nie potrafi zachować tak stoickiego spokoju oraz niczym niezmąconej pogody ducha — jak mała dziewczynka.
Książka Kornela Makuszyńskiego opowiada pełną niesamowitych zbiegów okoliczności i dynamicznych zwrotów akcji historię pięcioletniej Basi, która w dramatycznych okolicznościach traci oboje rodziców. Dzięki zupełnie obcym ludziom, którzy otaczają opieką osieroconą dziewczynkę, Basi — po długiej podróży — udaje się dotrzeć do Warszawy, gdzie staje się najweselszym ogniwem nieco szalonej rodziny. Zanim to jednak nastąpi, liczne perypetie, związane z pomyłką w adresie i przekazaniem dziecka w „niewłaściwe ręce”, pojawiają się na drodze do szczęśliwego zakończenia. Prowadzą do ostrego sporu między głównymi bohaterami powieści — czyli do tytułowej „awantury o Basię” właśnie. Dziewczynka, z właściwym sobie wdziękiem i dyplomacją, godzi zwaśnione strony, przyczyniając się do kompromisu zadowalającego wszystkich.
„Cała sztuka w tym, aby schwytać zbrodniarza. Jednak powiadomione o wszystkim władze nie mogły sobie przypomnieć jego istnienia. (…) Trzeba było szukać na własną rękę. Babka Barbara ułożyła plan, a panna Stasia i doktorowa przebiegały miasto we wszystkich kierunkach. Panna Stanisława nie widziała nigdy zbójcy, więc w roli adiutantów krążyły z nią po mieście oba kolorowe kapelusze. Rozsrożone panie przeszukiwały ogrody i parki, zaglądając w twarz każdej dziewczynce, i odwiedziły wszystkie przytułki dla dzieci. Nigdzie nie było śladu Basi…” (Kornel Makuszyński, Awantura o Basię).
W drugiej części książki czytelnik przenosi się o dekadę w przyszłość. Nastoletnia Basia, mieszkająca w domu swych pojednanych opiekunów, odkrywa przypadkiem, że jej zaginiony ojciec nadal żyje. Uparta nastolatka postanawia wyruszyć na poszukiwania jedynego krewnego. Czy uda jej się odnaleźć ukochanego tatę? A jeśli tak, jak potoczą się losy całej rodziny — a właściwie dwóch — po jego powrocie?
Powieść Makuszyńskiego zawiera wiele nagłych, niespodziewanych i przełomowych momentów, którym towarzyszą sprzeczne emocje — czytelnik płacze wraz z Basią, śledząc jej tragiczne losy, i śmieje się razem z nią, gdy autor maluje mu przed oczami świat skrzący się humorem, pełen subtelnej ironii i dziecięcej radości.
Powieść Kornela Makuszyńskiego powstała w 1936, a opublikowana została po raz pierwszy w 1937 roku. Historia przedstawiona w Awanturze o Basię od lat niezmiennie bawi i wzrusza pokolenia odbiorców. Opowieść o rezolutnej dziewczynce pokazuje wielką siłę miłości, przyjaźni, lojalności, bezinteresowności, odwagi i uporu w dążeniu do celu. To dlatego wielu małych czytelników tak chętnie wraca do tekstu Makuszyńskiego jako dorośli ludzie, a książka jest stosunkowo często wznawiana. Powstały także ekranizacje filmowe Awantury o Basię (w roku 1959 i 1995) oraz serial telewizyjny (1995). Celem najnowszej publikacji Wolnych Lektur jest udostępnienie tej pięknej historii kolejnym odbiorcom — nie tylko tym najmłodszym.
Książka Kornela Makuszyńskiego Awantura o Basię jest dostępna jako e-book w formatach EPUB i MOBI oraz jako plik PDF. Jako lektura uzupełniająca dla szkół podstawowych została opracowana redakcyjnie specjalnie z myślą o najmłodszych czytelnikach, w tym opatrzona przypisami.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Kornel Makuszyński
Awantura o Basię
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: powieść dla dzieci i młodzieży
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
ISBN-978-83-288-7377-3
Opowieść tę, tak prawdziwą jak wiosna i tak pełną radosnych uśmiechów jak pogodny dzień, musimy — z głębokim żalem serca — rozpocząć wspomnieniem zdarzeń bolesnych i smutnych. Jak spoza ciężkich, czarnych, burzliwych chmur słońce wreszcie jasną smugą wytryśnie i ozłoci ślady klęski i zniszczenia, tak i w tej opowieści przewalić się muszą chmury przez pierwsze stronice jak przez czyste obszary nieba. Jak w życiu, jak w życiu... Jedna szczęśliwa godzina rodzi następną, znaczoną łzami, aż smutek zelżeje i znowu przywoła jasną godzinę. Nie cenilibyśmy radości, gdyby była wiecznotrwała i snuła się nieprzerwanie. Gorycz bólu i dotkliwość cierpienia tym słodszą nam czynią radość, która się zjawi. Nie byłoby radości bez smutku. Nikt by nie wiedział, że to radość właśnie. Tym skwapliwiej1 witamy dzień, że przed nim snuła się mroczna, oślepła noc.
To, co się zdarzyło przed rozpoczęciem tej niezwykłej historii, było nocą, smutkiem i śmiertelną przygodą. Ponieważ serce nasze drży jeszcze na wspomnienie tego, co się stało, opowiemy krótko o wszystkim. Wystarczy niewiele słów, a każde będzie miało kształt łzy.
Nie można było odgadnąć, kim była młoda pani w żałobnej sukni, wiodąca za rękę małą, może pięcioletnią dziewczynkę. Wysiadła z pociągu na węzłowej stacji kolejowej, po której w różne strony czołgały się pociągi jak olbrzymie gąsienice. Świadkowie opowiadali, że śpieszyła się bardzo, pragnąc zdążyć do bufetu, gdzie chciała nakarmić dziewczynkę. Inni mówili, że w czasie podróży była dziwnie milcząca, a w jej dużych oczach znać było niepokój; wiozła roześmiane dziecko i jakąś wielką zgryzotę. Samotne kobiety w czerni nie wędrują zazwyczaj ze szczęściem w sercu. Nikt nie umiał powiedzieć wiele więcej o tej smutnej pani, bo chociaż współtowarzysze podróży odznaczają się nadmierną ciekawością, jej nie zadawano pytań. Blada, piękna twarz i zamglone oczy, jakby patrzące w pustkę, onieśmielały ludzi. Przysłuchiwano się jej rozmowie z dzieckiem, która była właściwie nieustanną gadaniną dziewczynki, przerywaną rzadko jej cichym słowem: „Tak, Basieńko!” albo: „Nie, moja maleńka!”. Ostatnie jej słowa, które słyszano, były zapowiedzią, że na najbliższej stacji dziewczynka dostanie mleka. Zaraz potem zdarzyło się nieszczęście. W skisłym, zadeszczonym mroku wieczornym pani ta obrała zły kierunek, być może też, że zamyślona nie zdawała sobie sprawy, że wychodzi z pociągu przez niewłaściwe drzwi. O Boże miłosierny! Jak grzmot toczący się po ziemi, jak zwierz straszliwy, dudniący potwornością żelaznego zgiełku2, wypadł z mroku pociąg. Kobieta w czerni ostatnim, okropnym wysiłkiem zdołała odrzucić dziewczynkę...
*
Odmówmy wszyscy cichutko modlitwę za bohaterską matkę, co ostatnim ruchem wyrwała swoje dziecko śmierci jak tygrysowi.
— Prędko! Ołówek i kawałek papieru! — zawołał zduszonym głosem lekarz, blady ze wzruszenia.
Marszcząc czoło, jak gdyby chciał sobie dokładnie przypomnieć zasłyszane słowa, pisał coś na kartce, którą podał urzędnikowi.
— To zdołała wyszeptać — rzekł głucho.
— Jakiś adres?
— Tak. Tam należy skierować dziecko. Biedna maleńka... Gdzie ona jest?
— W drugim pokoju.
— Co robi?
— Nie rozumie, co się stało... Wciąż pyta o matkę.
— Chodźmy tam do niej — rzekł lekarz bardzo cicho.
Dziewczynka spojrzała na wchodzących, jakby zdziwiona, że wśród nich nie było matki. Siedziała na krześle, odziana3 w niebieski płaszczyk. Spod miękkiej czapeczki wymykały się jasne, krótko przystrzyżone włoski. Gdyby nie sukieneczka, można by mniemać w pierwszej chwili, że to jasnooki, pucołowaty chłopczyk.
Trzech panów, jakby onieśmielonych, zatrzymało się przy drzwiach, które szybko za sobą zamknęli, a lekarz zbliżył się do dziewczynki. Patrzył na nią długo i długo nie przemawiał, jak gdyby słowa nie mogły przecisnąć się przez jego gardło. Wreszcie położył rękę na jej główce i lekko ją pogładził.
— Jak ci na imię, maleńka?
Dziewczynka spojrzała na niego zalękłym wzrokiem i nie odpowiedziała.
— Nie bój się, kochanie — mówił lekarz drżącym, miękkim głosem. — My wszyscy bardzo cię kochamy... Bardzo, bardzo... Pewnie masz na imię Marysia?
— Nie Marysia... — odpowiedziała cichutko.
— Więc Jadzia?
— Jadzia też nie...
— Może Basia?
Dziewczynka uśmiechnęła się.
— Tak. Basia ma na imię Basia.
— A jak dalej?
— Dalej nie wiem. Mamusia wie. Niech pan zawoła mamusię!
Lekarz przymknął oczy.
— Basieńko kochana... — zaczął mówić z trudem. — Twoja mamusia... Och, jaki Basia ma śliczny płaszczyk! A jakie włoski...
— Jak chłopczyk! — oświadczyła z powagą dziewczynka. — Mamusia mi obcięła.
— Tak, tak...
Pochylił się nad nią i otoczył ramieniem.
— Posłuchaj, Basieńko... Twoja mamusia odeszła...
— Ale zaraz przyjdzie?
— Nie, maleńka. Już nie przyjdzie...
— Czemu nie przyjdzie? Ja chcę spać!
— Bo twoja mamusia poszła daleko, bardzo daleko...
— Czemu daleko? Gdzie to jest: daleko?
— Poszła aż do nieba...
— Teraz przecież ciemno — mówiła dziewczynka, patrząc na niego podejrzliwie.
Lekarz stropił się4 i nieporadnie rozłożył ręce. W ten sposób można było wieść z dzieckiem rozmowę bez końca. Tarł ręką czoło i w ten starodawny sposób wygrzebał w stroskanej głowie myśl bardzo rozsądną.
— Zatelefonuję po żonę — rzekł do trzech panów, przysłuchujących się w milczeniu.
Nie upłynęło nawet pół godziny, a pani doktorowa znalazła się na miejscu smutnych wypadków. Objaśniona zwięźle szeptem o nieszczęściu i niedoli dziecka, załatwiła sprawę ze wzruszającą prostotą.
— Pójdziemy spać, maleńka! — rzekła do Basi głosem sprytnie udającym bardzo wesoły.
Dziewczynka dała znać uśmiechem, że nie mogąc dojść do ładu z jąkającym się mężczyzną, chętnie i bez protestów gotowa jest do gorącej przyjaźni z tą panią, odzianą podobnie jak jej matka.
Serduszko wiedziało o tym, że to ktoś inny i obcy, senne spojrzenie jednak nie umiało już dać sobie rady z mglistością zarysów. Pani doktorowa, kobieta zażywna5 i energiczna, czerstwością zdrowia przynosząca zaszczyt lekarskiej sztuce męża, wzięła dziewczynkę na ręce i ze wzruszającą tkliwością przytuliwszy do piersi, wyniosła ją z kolejowego budynku.
— Śpij, biedactwo — szepnęła, patrząc na dziecko.
Z niesłychanym zasobem miękkich słów, porównań, przenośni i przykładów, z całym arsenałem6 sposobów, znanych jedynie kobiecemu sercu, zdołała nazajutrz wyjaśnić dziewczynce, że jej matka nigdy już nie powróci. Basia pojęła tylko tyle, że ją okropnie skrzywdzono, o czym oznajmiła długim płaczem. Pani doktorowa usiłowała scałować łzy z jej ocząt, co musiało być pracą uciążliwą, gdyż i w oczach kobiety zaczęły się one gromadzić, gwałtowne i niepowstrzymane. Obie płakały cichutko, przytulone do siebie tak, że nie można by powiedzieć dokładnie, do której z nich która łza należy.
Innych rzeczy też jednak nie można było odgadnąć. Najściślejsze poszukiwania do niczego nie doprowadziły; nie znaleziono żadnych dokumentów w torebce nieszczęśliwej kobiety, a w wagonie żadnych walizek ani zawiniątek. Najrozsądniejsze wydawało się przypuszczenie, że albo ją okradziono w drodze, albo ta biedna pani, głęboko przejęta jakąś troską, pogubiła to, co ze sobą wiozła. Wiele słuszności mogło tkwić w przypuszczeniu, że jechała tam, gdzie ją wszystko oczekiwało. Nie znaleziono ani świstka papieru, tylko niewielką ilość pieniędzy i bilet kolejowy do Warszawy.
— Jakieś nieszczęście gnało tę biedaczkę — mówił lekarz. — Albo zapomniała o wszystkim, albo nie mogła myśleć o niczym innym. Niech ją Bóg przyjmie miłosiernie, bo bardzo musiała cierpieć. Całe szczęście, że miała jeszcze tyle sił, aby wyszeptać kilka słów.
Patrzył na kartkę, na której zanotował kilka wyrazów.
— Dość znane nazwisko — mówił jakby do siebie. — Jak myślisz? — zwrócił się do żony, na której kolanach siedziała dziewczynka — Co teraz należy zrobić?
Pani doktorowa spojrzała na Basię zamyślona. Zdawało się jej, że dziecko pojmuje roztropnie, iż o nim jest mowa, rzekła więc szybko:
— Pomówimy o tym później.
Dość niezdarna była dyplomacja dobrej kobiety, widać bowiem było, że umyślnie odwleka chwilę rozstania z dziewczynką. Usiłowała wmówić wszystkim, że należy czekać jakichś wieści od krewnych nieszczęśliwej pani w żałobie, którzy po przeczytaniu w gazetach wiadomości o okropnym wypadku zgłoszą się niewątpliwie, pojąwszy z opisów, kim była matka podróżująca z dzieckiem. Nikt się jednak nie pojawił. Minęło kilka dni, a znikąd nie nadszedł ani list, ani depesza.
— Trzeba dziecko odesłać pod wskazany adres — rzekł lekarz. — Dziwna rzecz, że ta osoba nie zgłosiła się sama. Przecież czyta chyba gazety.
— Jeśli jest osobą rozsądną, to nie czyta — mruknęła jego żona.
— Wszystko jedno. Dziecka przetrzymywać nie możemy.
— Czy tak bardzo ci przeszkadza to rozkoszne dziecko?
— Bynajmniej! Wcale mi nie przeszkadza! Cóż za przypuszczenie! Ty byś je, oczywiście, zatrzymała na zawsze.
— Och! Z największą radością!
— Wiem o tym, bo od kilku dni wyprawiasz przedziwne sztuki. Nie, moja kochana... Całym sercem do niego przylgnąłem, ale czas najwyższy, aby je odesłać. Jutro napiszę list wedle adresu, aby Basi oczekiwano na dworcu w Warszawie, a pojutrze dziewczynka pojedzie.
— Jak to „pojedzie”? Sama?
— Do Warszawy niedaleko. Wsadzi się ją do wagonu, odda pod opiekę podróżnych, a w Warszawie ją odbiorą. Adres jest wyraźny.
— Czy nie lepiej będzie wysłać ją pocztą? — zapytała pani doktorowa z irytacją.
— W Anglii zdarzył się taki wypadek...
— Ty byś nawet mnie wysłał pocztą...
— Niemożliwe. Poczta przyjmuje pakunki jedynie do dwudziestu kilogramów. Ciężary o wadze osiemdziesięciu wysyła się pociągiem towarowym... — odrzekł on z powagą.
Basia, nie wiedząc o tym, że jest przedmiotem burzliwych konferencji, przebrnąwszy przez kilka dni ponurych, rozpłakanych, bardzo dziwnych i strasznych, powróciła już do swego błękitnego kraju, nad którym uśmiecha się czyste niebo. Przez kilka dni szukała matki zdziwionymi oczami i czuła trwogę w serduszku. Wieczorem, zanim usnęła w ramionach pani doktorowej, zdawało się jej, że słyszy kroki mamusi, a raz jeden, że ją widzi. Potem, powoli, znana postać zaczęła się rozpływać w srebrzystą mgłę, zamazywać i niknąć. Zwalista postura7 tej pani, która ją całuje i pieści, zasłoniła swoim ogromem to wszystko, co się dotąd ukazywało tuż przed jej oczkami. Na świecie znowu zrobiło się niebiesko.
Wielkie zdarzenia nie mogły się zmieścić w jej serduszku; najmniej ją obchodziły długie narady tego pana z tą panią. Dopiero kiedy pani chwyciła ją nagle w objęcia i zaczęła głośno płakać, Basia, uznawszy, że przez kobiecą solidarność należy to również uczynić, beknęła, boleśnie pochlipując. Płakanie jest taką samą dobrą zabawą jak każda inna, jeśli tylko nie trwa zbyt długo, bo to nie ma wielkiego sensu. Trochę jednak popłakać zawsze można, tym bardziej skoro tej dobrej pani zdaje się to sprawiać przyjemność.
Łzy pani doktorowej padały jak deszcz z burzliwej chmury. Pan doktor wysłał list, dokładny, obszerny, najściślej opisujący wszystkie smutne wypadki, i prosił osobę, której Basia została powierzona, aby w środę o godzinie piątej po południu oczekiwała na dworcu, gdyż dziewczynka pojedzie sama. List był polecony, osobiście nadany przez lekarza, adres zaś podkreślony czerwonym ołówkiem, aby zwrócić uwagę poczty na jego ważność. Zachowane zostały wszystkie środki ostrożności.
— Dziecku nic się nie może stać — uspokajał żonę. — Jest nadzwyczaj roztropne i da sobie radę. A ty nie pojedziesz... Trzy razy byłaś w Warszawie. Dwa razy cię okradli, raz wpadłaś pod auto i złamałaś nogę. Teraz nie uszłabyś z życiem.
Pan doktor miał o stolicy dość ponure wyobrażenie.
Pani doktorowa, zamknąwszy się z Basią na tajnej naradzie gabinetowej, usiłowała jej wyjaśnić, jak ogromne czekają ją przedsięwzięcia. Uspokajała ją wymownie, że dzieci często podróżują same, nawet na ogromnych przestrzeniach, że dziecka nikt nie skrzywdzi, a w Warszawie zajmą się nią serdecznie. Dziewczynka słuchała uważnie i nie zgłosiła żadnego sprzeciwu. Owszem, to może być zabawne.
Narada trwała dwie bite godziny; uczestnicy wyprawy do bieguna północnego mniej są przewidujący niż pani doktorowa. Omówione zostały wszystkie — nawet najmniej prawdopodobne — wypadki, jak porwanie, uśpienie podróżnego za pomocą zatrutych papierosów i zepsucie się lokomotywy. Czarne słowa pani doktorowej przeleciały jak burza przez jasną głowinę i po chwili nie było po nich śladu. Jeden tylko kolorowy ptaszek latał nad dziewczynką i śpiewał o nadzwyczajnej podróży.
Dobra kobieta zaprowadziła Basię na dalekie miejsce poza miastem, gdzie rosły drzewa i stały krzyże, i tam, kazawszy jej uklęknąć, długo do niej mówiła szeptem, cudownie serdecznym. Słońce świeciło bladozłociście, a czerwone liście spadały z drzew z cichutkim szelestem. Basia powiedziała tak samo cichutko:
— Bądź zdrowa, mamusiu!
W środę, nakarmiwszy dziewczynkę na zapas tak obficie, jak gdyby miała przepłynąć Atlantyk8, przezorna pani zawiesiła na jej szyi tabliczkę z tektury i atramentowym ołówkiem napisała na niej adres „odbiorcy”. Ofiarowała jej małą torebkę, nadzianą po brzegi cukierkami, czekoladą i wszelką słodką pociechą cielęcych lat człowieka. Potem, na godzinę przed odejściem pociągu, rozpoczęła uroczystość pożegnania. Tych czułości, tych okrzyków, tych napomnień, tych łez i pocałunków, pocałunków i łez ludzkie pióro nie opisze. Małym urozmaiceniem tej ceremonii był wrzask burzliwy, nagły, huczący i najmniej spodziewany:
— Mężu! Jeśli temu dziecku coś złego się stanie, będziesz przeklęty!
Powiedziane — a raczej wykrzyczane — zostało to z taką mocą, że pan doktor zadrżał.
— Cóż mu się może stać, u Boga Ojca! — rzekł, ale dość niepewnie.
„Wyższych dziesięć tysięcy”9 miasteczka w skromnej liczbie ośmiu najważniejszych obywateli podzielało to roztropne zdanie. Wprawdzie Warszawa jest miastem żarłocznym, ale dzieci tam nie jedzą. Starano się żartobliwie uciszyć niepokoje pani doktorowej i dodać jej ducha, co było niejaką przesadą, sądząc bowiem z nadmiaru cielesnej powłoki i duch jej musiał mieć pokaźne rozmiary.
Wszyscy znali niedawne dzieje dziewczynki, więc tkliwość dla osieroconego dziecka, które — sądząc z żałobnego stroju jej matki — nie miało już zapewne i ojca, przywiodła wszystkich dobrych ludzi na dworzec kolejowy. Brak było jedynie pana starosty i fotografa, gdyby bowiem udało się te osobistości zaangażować do zespołu zebranego na dworcu, odjazd Basi nie różniłby się niczym od uroczystego wyjazdu ministra. Sprawiedliwie jednak przyznać należy, że jeszcze żadnego ministra na świecie nie żegnało tyle łez, ile ich popłynęło z oczu pani doktorowej. Ponieważ umysły zrównoważone przestrzegają dokładnych terminów wszystkich czynności, zacna10 kobieta zaczęła ronić łzy o godzinie drugiej piętnaście, na kwadrans przed odejściem pociągu. Przedtem postanowiła bacznym11, suchym okiem obejrzeć wszystko, co mogło mieć związek z podróżą. Energicznym krokiem pobiegła w stronę dychawicznie12 sapiącej lokomotywy, na żelaznego potwora rzuciła tylko pobieżne spojrzenie, lecz długim i przenikliwym zajrzała w oczy maszynisty. Zdumiał się nieco ten poczciwy człowiek, przewiercony na wskroś bystrym wzrokiem jak ostrym promieniem. Potem uczynił to, co mu się wydało najrozsądniejsze: wzruszył ramionami. A pani doktorowa, dojrzawszy zapewne w jego oczach powagę, pozbawioną wszelkiej lekkomyślności i skłonności do burzliwych awantur, poczęła przebiegać wagony i zaglądać we wszystkie przedziały. Wreszcie po długim wahaniu wybrała jeden.
Nie chcemy narażać na nagłe pęknięcie ani własnego, bardzo czułego serca, ani tkliwych serc czytelników, dlatego nie opiszemy sceny pożegnania. Miało ono być wprawdzie uroczystością zbiorową, cały jednak ceremoniał13 pogruchotała pani doktorowa. Nie miała własnego dziecka, więc niezmierzoną miłość, wypełniającą jej zacne serce, chciała dać na drogę biednej dziewczynce. Wyrywała ją z każdych ramion, nikomu nie pozwoliła jej pocałować, przerywając wszystkie czułości okrzykiem: „Czy chcecie zamęczyć dziecko?”. Tuliła ją i ściskała, z nadejściem zaś właściwej pory wybuchnęła płaczem. Na własnych rękach zaniosła ją do wagonu. Otarłszy wielkie łzy, ażeby nie kapały na słowa, rzekła do zgromadzonych w przedziale:
— Proszę państwa! Ta dziewczynka jedzie sama do Warszawy! Sama! A dlatego sama, że jest sierotą. Adres ma na piersi, na tekturowej kartce... Jedzenie w torebce. W Warszawie po nią się zgłoszą... Proszę na nią uważać, proszę się nią zaopiekować... Niech się nie zbliża do okna! Niech się nie zaziębi! Proszę pana, aby pan nie palił papierosów! Przecież przez dwie godziny może się pan powstrzymać! O, pani jakoś przyzwoicie wygląda... Niech pani na nią uważa... Proszę jej nie dawać owoców, bo pewnie nieumyte, a mój mąż mówi, że o cholerę14 łatwo... Czy mogę liczyć na wszystkich tu zebranych?
— Dobrze, dobrze, proszę pani — bąknął ktoś w imieniu społeczeństwa.
Pani doktorowa jednakże postanowiła zastosować na wszelki wypadek lekką groźbę:
— Bo inaczej Pan Bóg by was pokarał!
Zebrana gromadka zdumiała się, lecz pani doktorowa nie zwróciła na to uwagi.
— Maleńka — rzekła do dziewczynki. — Ci państwo zaopiekują się tobą. Ale jedz tylko to, co ja ci dałam, i nie bierz nic od nikogo. Nikomu dzisiaj wierzyć nie można. Aha! Gdyby ci się chciało... — (nachyliła się do ucha Basi i tłumaczyła jej coś bardzo zawile) — to powiesz to tej pani, a ona cię zaprowadzi. Pan konduktor! Dobrze, że pan tu przyszedł, panie konduktorze.
Uchwyciwszy go palcami za guzik od munduru, wyjaśniła mu dokładnie jego straszliwą odpowiedzialność i zaklęła na wszystkie moce niebiańskie i piekielne, aby co kwadrans zajrzał do przedziału.
Zirytowany gwizd lokomotywy i nawoływania wszystkich zebranych przed wagonem dały znać pani doktorowej, że rozpoczyna się ostatni akt.
Ktoś uniósł dziewczynkę na rękach, tak ażeby mogła wyjrzeć przez okno.
Pani doktorowa chciała jeszcze krzyknąć, ale nie mogła. Coś ją dławiło w gardle, więc tylko spojrzeniem wołała tak serdecznie... Tak serdecznie... Śliczna, jasna główka mignęła jak błysk odbity w lusterku. Zdawało się, że ktoś postawił kwiatek za szybą wagonu.
Kiedy zachłanny las połknął pociąg, pani doktorowa stała jeszcze, patrząc wzrokiem smutnym i jakby rozżalonym.
— Chodźmy już — rzekł lekarz.
— Przedtem jednak zażyj jakiś proszek na uśpienie sumienia. Mam takie przeczucie, że posłaliśmy to dziecko na zgubę, a moim przeczuciom możesz wierzyć. Czy przed trzema laty nie powiedziałam ci, że cię spotka nieszczęście, i czy nie złamałeś wtedy nogi?
— Złamałem nogę, bo na chodniku leżała pestka śliwki. Czemu nie przeczułaś, że ktoś będzie jadł śliwki? Twoje przeczucia są mizerne. Dziewczynka zajedzie zdrowa, bo ja mam takie przeczucie.
— A czemu ci, do których wysłałeś list, wcale ci nie odpisali?
— Najpierw dlatego, że są to Polacy, a Polacy rzadko kiedy odpisują na listy, a następnie dlatego, że nie mieli na co odpisywać.
— I Basia jedzie do takich barbarzyńców15, co nie odpisują na listy! Kto nie odpisuje na listy, może równie dobrze zagłodzić dziecko albo bić je przy każdej sposobności. No! Niechby coś podobnego doszło do mojej wiadomości! Uprzedzam cię, że za jakiś miesiąc pojadę do Warszawy, aby się przekonać, co tam wyprawiają z dziewczynką. Czego ta figura16 chce od ciebie?
— Jaka figura? A, ten...
Z uniżonym ukłonem zbliżył się do lekarza młodzian17, spowity omdlewającym zapachem zabójczych perfum.
— Właśnie szedłem do pana doktora — mówił z przejęciem. — Czy pan doktor nie byłby łaskaw odwiedzić babuni?
— Przecież byłem u niej przedwczoraj — odrzekł lekarz bez entuzjazmu. — Babunia zdrowa jak grenadier18.
— Być może. Babunia jednak doszła do przekonania, że ma solitera19, bo ją bardzo mdli.
— Chyba nie soliter, tylko te perfumy — mruknęła doktorowa.
— To siedemdziesiąta siódma przypadłość w tym roku — rzekł doktor. — Więc o co idzie?
— O jakiś środek na mdłości. Babunia od dwóch dni niczego nie bierze do ust, oprócz kapusty i kawałka wieprzowiny. Czy pan doktor będzie łaskaw?
— Będę łaskaw — rzekł doktor niecierpliwie. — Czekaj pan! Zaraz panu zapiszę.
Zaczął grzebać w kieszeniach i znalazłszy jakąś kartkę, szybko na niej pisał, używając torebki pani doktorowej jako podkładki.
— Ma pan, do następnej choroby wystarczy...
Zapowietrzony20 wnuk znękanej21 babuni wziął tę osobliwą receptę na jakiś niewinny środek i zdziwił się, że na odwrotnej stronie karteczki wypisany był warszawski adres. Pan doktor znany był jednakże z roztargnienia. A przed chwilą wydawał się jeszcze bardziej rozkojarzony niż zwykle.
Basia siedziała w przedziale wagonu jak skowronek wśród puchaczy. Podróżni zawsze na początku są napuszeni i dopiero po niejakim czasie układają pióra, aby je nastroszyć znowu, ile razy ktoś nowy wchodzi do przedziału. Wtedy wszyscy, jak gdyby zmówieni, milkną i starają się przybysza odstraszyć. Ponieważ o tych obyczajach wszyscy wiedzą, nikt sobie zatem wiele nie robi z groźnych min i bezwstydnie zajmuje wolne miejsce. Podróżni zazwyczaj przypatrują się sobie spode łba, wedle ceremoniału zachowanego od czasu wynalezienia kolei żelaznej. Tym razem zaniedbano lekkomyślnie ten roztropny obyczaj, gdyż wszyscy obserwowali dziewczynkę. Zainteresowanie tą okruszyną było tak żywe, że zapomniano również o wzajemnych pytaniach: „Czy pan(i) daleko jedzie?”. Z podnieconego przemówienia pani doktorowej wiedziano, że mała zmierza do Warszawy, nie miało więc sensu pytanie jej o cel podróży. Wiele jednak w tym wszystkim było punktów niewyjaśnionych: dlaczego ten berbeć22 jedzie sam, kim jest wymowna dama, która im groziła boskim skaraniem, skąd tak gwałtowna troska o dziecko nazwane sierotą? Z tych tajemnych zagadnień wypłynie oczywiście jeszcze kilka innych.
W przedziale siedziały dwie panie i jeden pan. Basia, skulona w kąciku, była czwarta. Panie nie wyglądały na wielkie damy i różniły się zaledwie tym, że jedna miała czerwony kapelusz, a druga zielony. Poza tym nie posiadały cech wybitnych i jaskrawych, którymi mogły się odróżnić w gromadzie stu tysięcy innych pań. Obie miały oblicza pomazane margaryną uśmiechu i musiały mieć te same przyzwyczajenia, nie upłynęło bowiem pół godziny, a obie wydobyły z koszyczków smakowite zapasy i zaczęły jeść. Jest to sprawa godna podziwu filozofa — o ile nam jednak wiadomo, dotąd żaden filozof nie usiłował rozwikłać tego zagadnienia — dlaczego ludzie podróżujący zawsze jedzą. Są dane, że jedzenie, szczególnie jajek na twardo, znakomicie skraca podróż i jest wybornym23 lekarstwem na jej rozciągliwą nudę. Należy przyznać, że obie panie — i kapelusz zielony, i kapelusz czerwony — jadły z mniejszym entuzjazmem, niżby się tego można było spodziewać. Czyniły to raczej w celu podtrzymania dobrego zwyczaju. Tajemnicza dziewczynka pozbawiała je apetytu.
Naprzeciwko Basi, tuż przy oknie, siedział jedyny w tym damskim zgromadzeniu mężczyzna. Byłoby przesadą nazwanie go egzemplarzem okazałym. Nie ulega wątpliwości, że wielki rzeźbiarz grecki Fidiasz24 nie zatrzymałby się na widok tej postaci i nie złapałby się z zachwytu za głowę. Jegomość25 był mocno zażywny, tak że przy każdym gwałtowniejszym ruchu twarz jego oblewała się czerwienią. Na twarzy tej malowała się żywa niechęć do całego świata i niezadowolenie z jego urządzeń; wzrokiem, wyraźnie jadowitym, spojrzał na obie damy i wzruszył ramionami, z czego można było domyślić się, że wzruszenie prawego ramienia przeznaczone było dla kapelusza czerwonego, lewe zaś skrzywiło się na obraźliwą intencję kapelusza koloru szpinaku. Następne spojrzenie byto tępym sztyletem, który zagroził morderstwem Basi, resztę zaś zerknięć, chmurnych i zabarwionych smołą26 piekielną, rozdzielił sprawiedliwie pomiędzy okno, drzwi, lampę, lustro i hamulec bezpieczeństwa. Ukończywszy tę rewię27, oddzielił się od życia i jego małych spraw, nieczuły na wszystko, i z pasją godną lepszej sprawy chwycił gazetę leżącą obok. Można było oczekiwać, że po chwili czasopismo, dotknięte jego spojrzeniem, zatli się i zacznie dymić albo roić się od straszliwych morderstw i nieszczęśliwych wypadków. Ów dziwny jegomość przypominał żywo żelazny imbryk28, w którym bulgoce ukrop wody. Należy dodać, że wprawdzie dość rzadko, ale za to gwałtownie zgrzytał zębami.
Kapelusz czerwony, zauważywszy bystrze te wewnętrzne niepokoje miotające jegomościem, spojrzał wymownie na kapelusz zielony, który wydał westchnienie, jak gdyby chcąc powiedzieć:
— Świat, moja pani, przepełniony jest wariatami!
Obie damy wykreśliły natychmiast owego mruka29 z towarzyskiego zespołu i uznawszy, że już najwyższy czas zająć się dziewczynką, rozpoczęły wywiad:
— Może zdejmiesz płaszczyk, kochanie — zaproponowała czerwona papryka.
— Tak, tak, bardzo tu gorąco — oznajmił zielony szpinak.
— Dobrze! — zgodziła się Basia.
Oba zabójcze kolory pochyliły się nad nią, pomagając jej w zdejmowaniu okrycia, co zwróciło uwagę wroga całego świata. Rzucił on na obie damy spojrzenie nadziane siarką, dynamitem i gazem trującym, po czym z trzaskiem zmiął gazetę, czym całej ludzkości dał do zrozumienia, że uczciwy człowiek w tych warunkach czytać nie może, więc czytać nie będzie.
— Przecież panu nie przeszkadzamy! — rzekła cierpko dama w czerwieni.
—To się tylko pani tak zdaje — odrzekł ponury człowiek.
Sprawiał wrażenie, jakby wydobył z gardła nie głos, lecz nastroszonego jeża.
— Dziecko ma swoje prawa! — ogłosił szpinak.
— Dziecko nie ma żadnych praw, bo nie spełnia żadnych obowiązków! — krzyknął ponury.
Zdawało się, że nie słowa padły na obie damskie, urocze głowy, lecz grad wielkości kurzych jaj.
Oba wspaniale barwne kapelusze pominęły milczeniem straszliwie głębokie spostrzeżenie niedźwiedzia, uwagę ich bowiem zajęło odkrycie owej tajemniczej kartki, zawieszonej na mocnym sznureczku na piersiach dziewczynki.
— To ten adres... — szepnęła papryka.
— Ciekawe, bardzo ciekawe! — odszepnął szpinak.
Szpinak to jarzyna, która nie jest zdolna do uwag godnych uwiecznienia.
Obie damy odczytały kilka słów z niecierpliwą ciekawością, dość zachłannie, od razu jednak okazały sobie wzajemne rozczarowanie. Nazwisko i adres nie były czymś nadzwyczajnym.
— To ty, maleńka, nie masz rodziców? — zapytała jedna dama. Basia spojrzała na nią, jakby nie rozumiejąc pytania. Jegomość-chmura gradowa ni stąd, ni zowąd zaczął bębnić palcami o szybę, dając tym do poznania wszystkim obecnym, że zaczyna się w nim przewracać zirytowana wątroba.
— Pewnie nie ma — objaśniła druga dama. — Przecież ta pani mówiła, że to sierota. A powiedz mi, dziecko, czy ta pani, co cię tu przyprowadziła, to twoja ciocia?
— Ciocia! — zgodziła się dziewczynka.
Zielone spojrzało na czerwone.
— Jacy to dzisiaj ludzie, moja pani — rzekła dama do damy.
— Najbliższa krewna, a dziecko samo puszcza w daleką podróż. Z kartką, proszę pani, wysyła jak zająca... Ale krzyczeć to umie, że nie daj Boże!
Czarny jegomość wpadł bez rozumnego powodu w jakieś nagłe delirium30, gdyż przejechał ręką po włosach, zburzywszy ich przyrodzoną, leniwą spokojność, i zaczął gwałtownie poruszać szczękami, jak gdyby żuł kawałek kalosza lub twardy rzemień. Czynność ta była tak zajmująca, że Basia, spojrzawszy na niego, nie mogła już oderwać wzroku od tej maszynerii. Nagle, ku niezmiernemu zdumieniu obu pań, nastrojonych smętnie jak smutno grające basetle31, zaśmiała się jasnym, perlistym śmiechem i pisnęła:
— Ja też tak!
Ponieważ młode osoby posiadają w wysokim stopniu małpie zdolności naśladowania, zaczęła poruszać szczękami, całkiem zgrabnie marszczyć czoło, po czym, zerwawszy z głowy berecik, przejechała rączką po jasnych włosach. Była to zabawa tak wspaniała, że cały świat razem z damą w czerwieni i z damą w zieleni nie był wart już uwagi.
Jegomość-widmo znieruchomiał na moment i rozwarł oczy w przeraźliwym zdumieniu, co przez dziewczynkę zostało przyjęte z zachwytem, bo i ona starała się wydobyć z ocząt wzrok dziki i straszliwy. Zgrzytnął zębami, a Basia uczyniła to samo, zresztą dość marnie i bez należytego efektu, ze względu na mizerny stan uzębienia.
Jegomość-upiór stężał nagle i znieruchomiał.
— Jeszcze, jeszcze! — prosiła dziewczynka.
— Dziwne dziecko — oświadczył kapelusz czerwony.
— Pomylone dziecko! — krzyknął człowiek-cmentarz. — Cóż dziwnego? Dziewczynka!
Słowem tym, rzuconym pogardliwie, dotknął obie damy jak rozpalonym żelazem.
— Więc cóż z tego, że dziewczynka? Co się panu w tym nie podoba? Nie wolno się dziecku śmiać?
— Wolno, ale nie ze mnie.
Nie wypowiedział tych słów, lecz je ulepił z gorącej smoły.
— Korona panu z głowy nie spadnie! Dobry człowiek sam zabawiłby dziewczynkę i uśmiałby się razem z nią. Nie bój się, maleńka...
— Ja się nie boję! — oznajmiła Basia. — Zrób to jeszcze... — zaproponowała serdecznie mordercy niewinnych dzieci.
Herod32 w okularach żachnął się i chciał zazgrzytać pełnym uzębieniem, ale zatrzymał się w samą porę.
— Powiedz tym paniom, aby one też się trochę pokrzywiły!— rzekł zjadliwie.
Zdawało się, że nie powiedział tych słów, lecz je z wielkim sykiem wypuścił z syfonu33 pełnego wody sodowej.
Obie damy spojrzały z największym niesmakiem na zgrzytającego awanturnika, a potem porozumiewawczo na siebie. Czerwony kapelusz dotknął nieznacznie palcem czoła, z czego kapelusz zielony łatwo pojął, że ponurego jegomościa należy uważać za człowieka, któremu brak piątej klepki. Jak wszystkim wiadomo, do prawidłowego rozporządzania rozumem konieczna jest pełna liczba klepek — pięć. Zatrwożone tym odkryciem i przejęte współczującą troską o dziewczynkę, panie starały się nakłonić ją do zerwania wszelkich towarzyskich stosunków z tym Madejem-zbójem34. Kapelusz czerwony rzekł bardzo przymilnie:
— Odsuń się, moje dziecko, bo pewnie przeszkadzasz temu panu...
— Nie trzeba drażnić tego pana — pouczył także Basię kapelusz zielony.
Widać było od razu, że dobre rady zostały zmarnowane; dziewczynka była zachwycona człowiekiem poruszającym szczękami i wciąż rzucała mu uśmiechy w błogiej nadziei, że i on wreszcie, wedle sprawiedliwych reguł gry, też się roześmieje. Pan jednak patrzył w okno i zdawał się liczyć słupy telegraficzne — tak się w tym zapamiętał, że Basia postanowiła zwrócić na siebie jego uwagę, więc pociągnęła go za połę35 ubrania.
— Skaranie boskie! — wrzasnął ów jegomość. — Czego ten pędrak36 chce ode mnie?
— Śmiać się! — pisnęła nieustraszona Basia.
Obie panie zmartwiały, przeświadczone, że ten Iwan Groźny37 jednym uderzeniem pięści zamorduje dziewczynkę. Istotnie, miał śmierć w oczach, ale nie zabił Basi. Najpierw prychnął jak nosorożec, gdy wynurzy pysk z wody, potem spojrzał spode łba na dwa kolorowe kapelusze. Uderzywszy zębami o zęby, wykrzesał z nich iskry, które prysnęły w kształcie słów.
— Takie dzieci nie powinny znajdować się w przedziale... Takie dzieci powinno się wieszać za nogę na sznurku za oknem wagonu... Jeśli ta pannica natychmiast nie zaprzestanie swoich igraszek...
— To co będzie?! — krzyknęła pierwsza dama.
— Będzie nieszczęście! — warknął.
— Niech pan to powie jej, nie nam! — krzyknęła druga dama.
— Dlaczego pan zwraca się do nas?
— Mówię głośno i po polsku, a kto chce, niech słucha.
— Pan nie jest zbyt uprzejmy... Zresztą dość spojrzeć... Pan utopiłby to niewinne dziecko w łyżce wody.
— Trzeba było tę operację zrobić znacznie wcześniej, bo teraz już za późno. Chińczycy są mądrym narodem, bo topią dziewczęta zaraz po urodzeniu. Szkoda, że szanowne panie nie urodziły się przypadkiem w Chinach...
— Gbur38! — krzyknął kapelusz czerwony, który od nagłych wzruszeń wydawał się jeszcze czerwieńszy.
Kapelusz zielony nie rzekł ani słowa, lecz z lodowatą powagą, zacisnąwszy usta, chwycił Basię i posadził ją przy sobie. Basię bawiły serdecznie te niewinne przekomarzania się starych, więc uśmiechała się bez przerwy.
Ponury człowiek, uwolniony od wszelkich napaści, zgrzytnął raz jeszcze, ażeby mieć ostatnie słowo, i znowu wetknął nos w gazetę.
Ponieważ pociąg zatrzymał się na stacji i krzykliwe chłopaki, drąc się wniebogłosy, oznajmiały całemu jadącemu światu, że mogą mu zaoferować mleko, herbatę, pomarańcze i lemoniadę, czerwony kapelusz orzekł, że trzeba dziewczynkę napoić ciepłym mlekiem.
— Pij prędko! — rzekła dama.
— Kiedy gorące — odpowiedziała Basia.
— Nie grymaś... Prędko... Prędko!
Basia ujęła szklankę i chciała ją podnieść do ust. Wtedy stało się małe na pozór, lecz wielkie w rzeczywistości, nieszczęście: całą szklankę mleka wylała na kartkę zapisaną ołówkiem chemicznym39. Szklanka upadła na podłogę wagonu, a Basia w nagłej rozpaczy, chcąc zetrzeć mleko z sukienki, przejechała ręką po kartce, ścierając i pracowicie rozmazując litery. W pierwszej chwili nikt tego nie zauważył, jegomość bowiem wpadł w zadumę jak w czarną smołę, oba zaś damskie kapelusze zajęte były biadaniem i trajkotaniem na temat niezgrabnego gapiostwa dziewczynki.
— Ach, ty niezdaro! — krzyknęła jedna dama.
Ponieważ Basia przerażona była i nieszczęsnym wypadkiem, i ostrym krzykiem, uczyniła w zamieszaniu rzecz najstraszliwszą: przelazłszy szybko po ławce, przytuliła się nagłym ruchem do pożeracza dzieci, jak gdyby oddając się pod jego opiekę.
— Ma pani wdzięczność! — krzyknęła dama numer dwa.
Czarny jegomość — o dziwo! — wcale nie wybuchnął ani nie wyrzucił Basi przez otwarte okno, lecz zachichotał jak puszczyk albo mizerny szatan.
— To całkiem roztropne dziecko — rzekł zjadliwie.
Damy spojrzały ponuro, lecz zachowując rozprawę na najbliższą przyszłość, zajęły się teraźniejszością.