Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść detektywistyczna Kornela Makuszyńskiego Szatan z siódmej klasy należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej. Główny bohater powieści – tytułowy „Szatan z siódmej klasy”, obdarzony jest niespotykaną inteligencją i smykałką do rozwiązywania zagadek zarówno szkolnych, jak i kryminalnych. Chłopiec wpada na trop tajemnicy z czasów wojen napoleońskich, trop który zainicjuje pełne przygód dochodzenie wszczęte przy udziale nauczyciela historii Pawła Gąsowskiego i jego rodziny z dalekiego dworku w Bejgole.
Powieść Kornela Makuszyńskiego utrzymana jest w konwencji przygodowo-detektywistycznej. Cieszy się ona od pokoleń niezwykłą popularnością wśród młodych czytelników. Była przedmiotem kilku inscenizacji filmowych, a także serialu telewizyjnego.
Lektura dla uczniów klas VI szkół podstawowych
Słowo o autorze: Kornel Makuszyński (1884–1953), autor kultowego Koziołka Matołka, prozaik, poeta, felietonista, krytyk teatralny. Przed wojną był bardzo popularnym pisarzem, natomiast po wojnie odsunięty od publikowania i zapomniany, ponieważ nie chciał współpracować z reżimem komunistycznym. Z Warszawy przeniósł się w 1944 roku do mieszkania w Zakopanem, gdzie obecnie znajduje się muzeum jego twórczości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I.
Diabeł wyskakuje z pudełka
Pan profesor Gąsowski nauczał historii wedle własnej, nieco rozwichrzonej metody. Niektóre wielkie postacie, błąkające się po elizejskich polach albo krążące pośród gwiazd, bardzo miłował, o niektórych rozprawiał z drwiącym lekceważeniem, a w licznym, nieśmiertelnym tłumie były i takie, o których nie chciał mówić wcale. Omijał je przy spotkaniu, udawał, że ich nie dostrzega, nie kłaniał im się. O ukochanych osobistościach mówił z gorącym zapałem, piejąc na ich cześć górne hymny, po każdym zdaniu zasadzając wykrzyknik jak cyprys na grobie. O Napoleonie, z ukochanych najukochańszym, rozprawiał jak natchniony poeta. Zdawało się, że każdej chwili zakrzyknie gromko: „Niech żyje Cesarz!” – i rzuci się w bój, krwawy szatan. Napoleon, siedząc okrakiem na komecie jak na ognistym koniu, z wielką przyjemnością przysłuchiwał się panu profesorowi Gąsowskiemu. Gdyby mógł sięgnąć z nieba, przypiąłby na jego piersi Krzyż Legii Honorowej. Mniej zadowolony z tych wykładów był piękny Alcybiades, o którym pan profesor mówił z lekceważeniem, że „był to fircyk, elegancik i w ogóle wydmuchana osobistość”. Nie można było dojść, czym sobie szlachetny Ateńczyk zasłużył na tę opinię. To go jedynie mogło pocieszyć, że o innych nieśmiertelnych pan profesor szerzył zgoła oszczerstwa. Cezar miał zamazaną hipotekę i, gdyby to zależało od pana profesora Gąsowskiego, nieśmiertelność pozbawiłaby go prawa korzystania z niezmiernej chwały. Tym, o którym pan profesor wcale nie chciał mówić, któremu by się nie ukłonił i któremu nie podałby ręki, był Hannibal. Dlaczego? O tym wiedzą jedynie kartagińscy bogowie, jeżeli w ogóle o czymś wiedzą, bałwany opasłe. Hannibal miał wielu wrogów, straszliwych wrogów, śmiertelnych wrogów, ale nigdy i przenigdy nie miał takiego, jakim był twardy, zawzięty i nieustępliwy pan profesor Gąsowski. Od wielu lat mieli ze sobą na pieńku. Nieszczęsny Hannibal łypiąc jedynym okiem, chwytał się za głowę i jęczał: „Co ja takiego mogłem uczynić, że mnie pan profesor Gąsowski tak nie znosi?”. Nikt tego nie wiedział. Wiedział tylko pan profesor.
Miał on duże, jasne oczy i taki w nich wyraz, jak gdyby zawsze był zdziwiony. Czasem z nagła przerywał wykład, patrzył daleko przed siebie i długo się czemuś przyglądał. Cała siódma klasa wpatrywała się w to samo miejsce, lecz nikt niczego nie mógł dojrzeć, bo nie było w tym miejscu nawet mizernej muchy, podrygującej w wiosennym słońcu. Coś jednak musiało być... Może to właśnie Perykles, cieszący się dość dużą sympatią pana profesora, stąpał przez ateński rynek? Może się tam toczyła bitwa? Może krzyżowcy zdobywają Antiochię? Kiedy widma przesiały się przez blask, pan profesor wzdychał i patrzył na trzydzieści rumianych gęb z takim zdumieniem, jak gdyby je ujrzał po raz pierwszy w życiu. Trzydzieści gęb patrzyło w niego ciepłym spojrzeniem, bo pan profesor był wielce miłowany. Klasa siódma, w której właśnie nauczał wzniosłych dziejów, znając dobrze jego serce, zachłyśnięte pobożnym podziwem dla Napoleona, oddawała Cesarzowi przy każdej sposobności takie honory, że pani profesor Gąsowski promieniał. Gdyby Napoleon mógł wrócić na ziemię, choćby na nowe „sto dni”, on byłby pochwycił sztandar, a klasa siódma pobiegłaby za nim. Nie samym jednak Napoleonem żyje człowiek, czasem musi też zajmować się tym opryszkiem Hannibalem. Trudno... Historia jest bigosem, ciężko strawną zbieraniną nie tylko z całego tygodnia, lecz z lat wielu tysięcy.
Pan Profesor Gąsowski wałęsając się przez długie swoje życie po nieogarnionych dziedzinach, przeskakując przez tysiąclecia jak przez przepaście, biorąc żywy i namiętny udział w wojnach, zawierając sojusze i podjudzając rewolucje, stał się niezwykle roztargniony. Nie jest to dziwne, skoro się waży, że po nieszczęsnej jego głowie cwałowały wieki jak konie, a daty skakały jako te pchły. Pan profesor miał w głowie huczący młyn. Twierdzili niektórzy, że łatwo byłby sobie dał radę z kilku tysiącami lat, zamęt jednak w jego szlachetnej duszy spowodowało zmaganie się z kilku tysiącami urwipołciów i małpoludów, których nauczał przez tyle czasów. Twierdzenie to jest wielce do prawdy podobne. Roztargnienie pana profesora Gąsowskiego było zdumiewające. Opowiadają o pewnym uczonym, że smarował masłem dłoń, głęboko przekonany, że smaruje trzymaną na dłoni bułkę. Takie doskonałe pomysły byłyby drobnostką dla pana profesora Gąsowskiego. Nie jest natomiast prawdą, że to jemu właśnie zdarzyła się koszmarna historia, chociaż byli tacy co chcieli przysięgać, że nikt inny nie mógł jej urządzić. Stwierdziliśmy niezbicie, że bohaterem jej był pewien głośny aktor, który razu jednego zapytał na scenie: „Jak ci na imię, Judyto?”. Otóż aktor ten (a nie profesor) kazał się obudzić w hotelu wcześnie rano. Przez pomyłkę służący powiesił na jego drzwiach księżą sutannę. Roztargniony aktor, na pół jeszcze senny, wdział sutannę, a stanąwszy przed lustrem, wykrzyknął: „A cóż za bałwan ten służący! Zamiast mnie, obudził jakiegoś księdza!”. Pan profesor Gąsowski nigdy by tak nie krzyknął, lecz byłby wyszedł w sutannie na ulicę, o niczym nie wiedząc, zamiast w lustrze bowiem byłby się przejrzał albo w szafie, albo we drzwiach, albo w ścianie.
Zawsze roztargniony, nie znał dobrze dźwięcznych nazwisk swoich uczniów i mieszał je, nigdy nie wiedząc które z nich, do której należy gęby. Przy egzaminowaniu odczytywał je z notesu. Operacja ta odbywała się dwa razy tygodniowo, a na każde danie wybierał trzech, nigdy więcej, nigdy mniej. Wywołany wychodził z ławki, stawał tuż przy profesorskiej katedrze i tam brany był na męki. Dlatego, choć z niechęcią, używamy tego bolesnego słowa, że młody pawian bredził smętnie jak Piekarski na mękach. Zdarzało się to jednak nad podziw rzadko. W innych klasach bywało rozmaicie, w klasie siódmej jednakże historia stała na wysokim poziomie. Zdawać się mogło, że trzydziestu wyjących derwiszów zapałało niesłychaną do tej nauki namiętnością. Dziwy, dziwy. Jeden z drugim recytował ze zdumiewającą lotnością. Gadał dobrze jeden, gadał wybornie drugi i trzeci świetnie gadał. Pan profesor Gąsowski kiwał z uznaniem szlachetną swoją, bardzo już srebrzystą głową, rad w duszy, że młodzi Lechici, o których inni profesorowie wyrażali się z czarnym powątpiewaniem, z takim entuzjazmem służą muzie historii. Aby okazać swoje zadowolenie, chwytał czasem młodziana za ucho, gest ten przejąwszy od Napoleona. Dumny był ze swojej rozkrzyczanej hałastry, nazywanej klasą siódmą, jak Cesarz ze swojej gwardii. Zdaje się jednak, że gwardia cesarska mniej czyniła wrzawy w bitewnym tłoku niźli klasa siódma w czasie pokoju. Bardzo pyskata była ta społeczność, bujna, rozbrykana i ponad ludzką miarę wesoła. Stado mustangów na prerii nie rży tak radośnie na widok wody, jak umiała rżeć rozgłośnym śmiechem klasa siódma. Około trzydziestu dryblasów umiało wyprząść pogodę z najczarniejszych dni. W klasie siódmej, jak w państwie hiszpańskiego króla, nigdy nie zachodziło słońce. Śmiały się radośnie młode oczy, śmiały się pyzate gęby i śmiały się usta, napełnione niepoliczoną ilością zdrowych zębów. Gdy się któremuś z klasy siódmej wykrzywił smutkiem młodzieńczy miły pysk, wierni towarzysze tak długo zamawiali tę nagłą i nieprzyjemną chorobę i tak długo pocieszali zasmucone koleżeńskie osierdzie, że smutek odlatywał z wrzaskliwym krakaniem wrony. Nie bardzo będziemy skłóceni z prawdą, ogłosiwszy, że klasa siódma przypominała tajny jakiś związek, w którym wszyscy pomieniali się na serca. Jest to handel zamienny połączony z najmniejszym prawdopodobieństwem cygaństwa. Pomienianie się na głowy byłoby interesem ryzykownym, można by bowiem otrzymać baranią za jako tako ludzką. Klasa siódma złożona była z dobrych chłopców, z serdecznych chłopców, głowy jednak były w niej rozmaite, różnorakiego kalibru, różnorakiej trwałości i pojemności. Tym bardziej musiało to zastanowić każdego bystrego człowieka, że wszystkie szlachetne łby tej klasy promieniały wyborną znajomością historii. Panu profesorowi Gąsowskiemu wystarczało to w zupełności do zadowolonego szczęścia. Wcale go to nie obchodziło, co się dzieje z matematyką, łaciną i innymi gałęziami drzewa wiadomości złego i dobrego. Wiedział o tym, że siódmoklasista, wywołany przed katedrę, aby zdał sprawę z historycznych mądrości, będzie śpiewał jako ten słowik. Na początku roku szkolnego szło z tym jakoś kulawo, od pewnego jednak czasu każdy egzamin był koncertem. Największy tępak w klasie, który lotnością inteligencji niewiele przewyższał dębową szafę, historykiem był pierwszorzędnym. Pan profesor, był dumny, puszył się jak paw i nadymał w dobrej duszy.
Nie miało granic jego zdumienie, kiedy z początkiem czerwca, więc już ku końcowi szkolnego roku, wywołany jako pierwszy baszybuzuk, zwący się Kaczanowski, nie zerwał się jak zwykle z miejsca, nie zbliżył się jak zwykle tanecznym krokiem do katedry, lecz zgoła osłupiał.
– Kaczanowski! – wezwał go profesor po raz drugi.
Tamten spojrzał na pana profesora zdumionym wzrokiem.
– Ja, proszę pana profesora? – zapytał jakby z wyrzutem.
– Czy nazywasz się Kaczanowski?
– Tak, proszę pana profesora... Ale to jakaś pomyłka...
– Jaka pomyłka?
– Ja przecież nie miałem być dzisiaj pytany... to znaczy...
Chciał cofnąć te słowa, ale nie mógł już schwytać ich w locie.
– To musi być pomyłka! – dodał już z rozpaczą.
Pan profesor Gąsowski spojrzał na niego z niewymownym zdumieniem.
– Proszę wyjść w tej chwili z ławki!
– Dobrze, panie profesorze – rzekł Kaczanowski z goryczą. – Ale z tego i tak nic nie będzie.
Po klasie przebiegł zatrwożony szmer, jakby wicher poruszył śpiące sitowie. Skazaniec zbliżył się do katedry i stał zamieniony w słup soli, znękany, pobity, nieszczęsny, zdziwiony, rozżalony, pobladły, gotowy na śmierć. Klasa zaczęła dawać mu dziwaczne znaki, zachęcać go szeptami, ruchami rąk i mruganiem oczów. Siedzący w pierwszej ławce dobry kolega Cisowski „krzyknął” zduszonym szeptem brzuchomówcy:
– Zawróć do Napoleona!
Była to rada dobra. Można było czasem, omijając zbyt trudne zawiłości, śmiałym przeskokiem w stronę Cesarza ocalić straconą pozycję. Należało, rozprawiając o edykcie nantejskim, rzec ni z tego, ni z owego: „Napoleon byłby z tego wybrnął”. – „Tak myślisz? – wtrącał wtedy pan profesor. – A jak?” Dalej szło już gładko, a czas mijał. W tej chwili jednak zbawienna rada nie warta była funta kłaków. W zacnym profesorze obudziła się niezwykła czujność. Zawsze zdumione jego oczy były jeszcze więcej zdumione. Patrzył długo na zbuntowanego młodzieńca i dziwnie kręcił głową.
– Co znaczą twoje słowa, że „z tego dzisiaj nic nie będzie?” – zapytał ponuro.
– Bo ja nie jestem przygotowany – rzekł Kaczanowski z determinacją.
– Nie może być! – zakrzyknął pan profesor. – To niesłychane... Nic nie umiesz?
– Nic, panie profesorze...
– Uczciwie się przyznajesz?
– Najuczciwiej.
– Dlaczego? Bardzo proszę... Dlaczego?
– Bo ja...
– Przestań! – krzyknął brzuchomówca z pierwszej ławki.
– Bo co ty? Aha! Powiedziałeś, że nie miałeś być pytany. Na jakiej podstawie możesz tak twierdzić?
Kaczanowski milczał. Zaciął usta i pochylił głowę.
– Nadzwyczajne... – mruczał profesor. – Nadzwyczajne... Żegnam pana.
„Pan” Kaczanowski szedł do swojej ławki takim posuwistym i leniwym krokiem, jak gdyby tam miał kupić własną trumnę, a do tego na kredyt. Na klasę spadła cisza. Wszyscy patrzyli na pohańbionego kolegę ze strwożonym współczuciem.
Pan profesor nie mógł pojąć, co się stało. W roztargnieniu rozgrabił siwą, bogatą czuprynę chudymi palcami i wpatrzył się w ścianę, jak gdyby na niej miało się za chwilę ukazać ognistymi zgłoskami wypisane tłumaczenie, dlaczego miły młodzian Kaczanowski, chłopiec rozsądny i rozgarnięty „historyk”, nagle i niespodziewanie w bałwana przemienion. Ponieważ na ścianie nic się nie ukazało, staruszek spojrzał błagającym spojrzeniem na piec. (Piec też pochodzi z rodzina dziedzicznych idiotów). Przymknął przeto oczy i spojrzał w głąb roztropnego ducha, z którym musiał pogadać na rozum: roztropny duch wyjaśnił mu pokrótce, że jak jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak jeden Kaczanowski nie zburzy jego radości i dumy. Kaczanowskiemu musiało uderzyć coś na rozum. Może upadł?... A może boli go ząb? Może się najadł niedojrzałych jabłek, co wobec tajemnych związków żołądka z głową mogło osłabić zwyczajną jej sprawność. Niech przeto inny naprawi to, co zburzył Kaczanowski: „historyczną” sławę siódmej klasy...
Pan profesor obudził się z mętnej zadumy, zajrzał do swego notesu i nerwowym ruchem przerzucił dziewięć, wyraźnie dziewięć kartek.
– Ostrowicki! – zakrzyknął zduszonym głosem.
Cała klasa odwróciła się jak na komendę, młodzian bowiem tak zadzierżyście nazwany siedział w przedostatniej ławce. A Ostrowicki omal nie zemdlał. Podniósł się wprawdzie, lecz nie mógł uczynić kroku, jak gdyby pod jego nogami rozwarła się przepaść. Mówiono później, że wyszeptał straszne słowa: „Raz kozie śmierć!” – ale to nie jest pewne. Pewne jest natomiast, że wobec jego złamanej i zgruchotanej postawy Kaczanowski wyglądał jak bohater.
– Czy mam na ciebie trąbić? – zawołał znowu zdumiony profesor.
Wesołe przypuszczenie, że zacny profesor wzywać będzie na egzamin głosem archanielskiej trąby, nikogo jednak nie rozweseliło. Nikt nigdy nie oglądał wesołej siódmej klasy w takiej topieli mroku i smętku.
Ostrowicki zbliżał się ku katedrze krokiem idącego na ścięcie. Przechodząc, kiwał głową na dwie strony, jak gdyby się żegnał na wieki z kolegami, z dobrymi mołojcami. „Idąc, kłaniał się damom, starcom i młodzieży...” – jak Podkomorzy w Panu Tadeuszu. Gdyby w klasie siódmej zasiadały damy, porównanie byłoby zgoła znakomite: był tam natomiast jeden „starzec” bardzo zdumiony, i „młodzież” z takim na obliczach wyrazem, który nauka ścisła nazywa „zbaraniałym”.
– Ratuj, kto w Boga wierzy! – szepnął nieszczęśnik pierwszym ławkom.
Pierwsze ławki jednakże nagła rozpacz pozbawiła czucia. Serca w nich struchlały.
– Ostrowicki, miły chłopcze – mówił łagodnie profesor Gąsowski. – Spotkała mnie dzisiaj wielka przykrość... Bardzo wielka przykrość... Co tobie jest, czemu się chwiejesz?
– Słabo mi, panie profesorze... – jęknął młodzian.
– Ha! – zdumiał się profesor. – Słabo ci? Ale odpowiadać będziesz?
– Nie mogę, proszę pana profesora...
– Dlaczego? Połóż rękę na sercu i powiedz dlaczego?
– Bo nie jestem przygotowany... Nie umiem... Nie spodziewałem się...
– I ty? I ty, Brutusie? – krzyknął staruszek. – Czy wyście dzisiaj poszaleli?
– Nie, panie profesorze... – miesił Ostrowicki słowa jak ciasto. – Pojutrze, w sobotę umiałbym świetnie...
– A dzisiaj nie łaska?
– Dzisiaj jest przecież czwartek! – rzekł Ostrowicki z rozpaczą. – To nie mój dzień...
Pan profesor patrzył na niego jak na łagodnego wariata. Zamykał oczy, jakby go raziło słońce, znowu je otwierał, aby nie utracić niezwykłego widoku, zbliżał się i oddalał.
– Aha... – mówił dziwnym głosem. – We czwartek jesteś bałwan... A w sobotę będziesz geniusz... Czy kpisz, młodzieńcze?
– Niech Bóg broni! – zakrzyknął chłopiec gorąco. – Ale tak jest naprawdę. Pan profesor nie może o tym wiedzieć, ale tak jest...
– Odejdź! Odejdź prędko! – zawołał staruszek.
Ostrowicki, wśród śmiertelnej ciszy całej klasy, powlókł się do ławki, jak gdyby był naprawdę ciężko chory. Blady był, a na czole miał grube krople potu. Opadł na ławkę i dyszał.
Klasa spojrzała z niepokojem na pana profesora Gąsowskiego.
Siwy człowiek, dobry człowiek, usiadł za katedrą i splecionymi rękami zasłonił twarz. Wyglądał jak ten, co płacze i pragnie przed gawiedzią ukryć łzy. Musiało mu się coś popsuć w poczciwym sercu, bo wszystkim się wydało, że staruszek drży.
– Panie profesorze... – ozwał się ściszony głos z pierwszej ławki.
Profesor rozplótł ręce i niecierpliwym ruchem jednej z nich dał znak, aby mu nie mącono ciszy. Drugą zasłaniał sobie oczy.
Chociaż dzień był promieniście słoneczny i błękit lał się z nieba ogromną rzeką, w szkolnej sali uczyniło się mroczno. A tak było przeraźliwie cicho, że aż w ostatnich ławkach słychać było zmęczony i nierówny oddech profesora. Zapadł w udręczone milczenie jak w trzęsawisko. Nie odsłaniał oczów, jakby nie chciał widzieć złośliwego świata. Trzydziestu chłopców wpatrywało się w niego spojrzeniem, w którym łzawił się ogromny smutek. Wszystko można znieść, tego jednak znieść nie można, aby dobry, och, jak dobry człowiek – dręczy się. Ten i ów zaczął naradzać się najcichszym szeptem. Nagle znieruchomieli wszyscy, bo pan profesor Gąsowski coś mówi...
Mówi urywanym głosem, a słowa zataczają się, jakby były bezsilne:
– ...Nauczam od trzydziestu kilku lat... Jestem bardzo zmęczony i tego roku już na pewno odejdę ze szkoły... Ale nie skarżyłem się nigdy... Zdawało mi się, że kochali mnie zawsze ci, których nauczałem. Nie byłem nigdy srogi, może nawet byłem zbyt miękki... Więc mnie nigdy nie spotkało to, co mnie dzisiaj spotkało... Byłem dumny z siódmej klasy i oto mam nagrodę: w siódmej klasie zakpiono sobie ze starego człowieka...
– Panie profesorze! – ozwał się jakiś głos z tylnych ławek.
– ...Nie przerywaj mi! Tak, dobrze mówię: zakpiono sobie ze mnie. Moi chłopcy naigrawają się ze starego człowieka... Jeden mówi, że nie na niego przypadła kolej, drugi nie chce odpowiadać, bo jest czwartek... Trudno. Mógłbym i jednego, i drugiego... Ale ja nie będę się mścił... Nie, moje dzieci... Jest mi tylko bardzo, bardzo smutno... Możecie się ze mnie śmiać... Bardzo proszę... Mścić się nie będę... Zbyt was kochałem... To moja wina... A teraz dość! Dzisiaj nie będę już pytał nikogo. Za chwilę rozpocznę wykład... Przepraszam was, że się rozżaliłem...
– Panie profesorze!
– Słucham!
W pierwszej ławce podniósł się Cisowski. Był to nieforemny chłopak, nieco pękaty, z rozmierzwioną czupryną. Sądząc po jego budowie, musiał być sprężysty i silny. Spojrzenie miał śmiałe i dziwnie przenikliwe. W tej chwili był blady i wzruszony. Przemawiał głosem miękkim i melodyjnym.
– Panie profesorze – rzekł z czułością – ja wszystko wytłumaczę.
– Przede wszystkim: kto ty jesteś? Twarz oczywiście znam, lecz twoje nazwisko wymknęło mi się z pamięci.
– Nazywam się Adam Cisowski.
– Być może... Wszystko być może. Takie się dzisiaj między wami dzieją historie, że już zwątpiłem o wszystkim. Więc dobrze... jesteś Cisowski i chcesz mi coś wyjaśnić. Bardzo proszę... Już jestem spokojny i mogę słuchać. Co mi masz do powiedzenia?
– To tylko, panie profesorze, że ja jestem winien wszystkiemu. Nikt inny, tylko ja. Ani Kaczanowski, ani Ostrowicki.
Pan profesor Gąsowski podniósł się i powoli zbliżył się do pierwszej ławki. Spojrzał głęboko w rozumne oczy chłopca i długo się w nie wpatrywał.
– Czy to mają być nowe kpiny? – zapytał cicho.
– Nie, panie profesorze. Ani dotąd nikt nie kpił, ani ja bym się nie ważył. Pan profesor może nawet o tym nie wie, że kochamy pana profesora uczciwie i serdecznie.
– I ty?
– I ja... Tylko że ja jestem zbrodniarz! Ja jestem winien wielkiego szachrajstwa, a nie mogę patrzeć na to, jak pan profesor...
Głos mu się załamał i uwiązł w gardle. Cała klasa patrzyła na niego z oszołomionym zdumieniem. Staruszek położył mu rękę na ramieniu i rzekł szybko:
– Jesteś wzruszony... Przestań! Możesz powiedzieć coś, czego będziesz żałował. Ja o niczym nie chcę wiedzieć.
– Ale ja muszę powiedzieć! Pan profesor ma żal w sercu. Niech mnie pan profesor zechce posłuchać...
Jak gdyby się tego obawiał, że staruszek przerwie mu niesłychane wyznanie, zaczął mówić szybko, zdyszanym oddechem poganiając słowa pędzące na złamanie karku.
– Dzisiaj jest nasze Waterloo. Napoleon nie dojrzał głębokiego rowu na polu bitwy, a ja nie przewidziałem pomyłki pana profesora. Stąd pochodzi nasza sromotna klapa...
– Co stąd pochodzi?
– Klapa, czyli nieszczęście... Nie udało się, bo pan profesor się pomylił.
– Ja! – zdumiał się staruszek.
– Niestety! Wedle najściślejszych obliczeń miał dzisiaj być pytany Napiórkowski, Stankiewicz i Wilczek. Tymczasem pan profesor zaczął szukać przez roztargnienie o jedną kartkę bliżej, niż należało, i zaczął od Kaczanowskiego, wskutek czego automatycznie wylazł potem Ostrowicki, a jako trzeci miał wypaść Wnuk. To trójka z nadchodzącej soboty.
Pan profesor zaczął szybko mrugać oczami i patrzył na Cisowskiego z nieukrywanym strachem.
– Młodzieńcze! – zawołał. – Czy ty jesteś przy zdrowych zmysłach? Co to wszystko znaczy?
– To znaczy, panie profesorze, że pan profesor ma swoją metodę...
– Ja? Metodę?
– Tak jest... Odkryłem ją już bardzo dawno. Prawie każdy z panów profesorów ma jakiś swój sposób i porządek egzaminowania. Pan profesor egzaminuje każdego razu trzech, a tych trzech wybiera z notesu wedle niezmiennego porządku. Najpierw pierwszego z kolei, dziesiątego i dwudziestego, następnym razem drugiego, jedenastego i dwudziestego pierwszego i tak dalej. Ponieważ jest nas tu równo trzydziestu, a każdy w notesie pana profesora ma swój numer, więc łatwo było obliczyć, kto i kiedy będzie pytany.
Pan profesor cofnął się nagle i patrzył na Cisowskiego jak na czarownika.
– To przecież było najgłębszą tajemnicą! – zakrzyknął gromko.
– Z pewnością – mówił Cisowski. – Nie ma jednak na świecie takiej tajemnicy, której by nie można odgadnąć.
– Czekaj! Ani słowa więcej... Zaraz sprawdzimy!
Wydobył z kieszeni notes, zamknięty siedmioma pieczęciami tajemnicy, i począł go przeglądać z niebywałym pośpiechem.
– Tak, tak... – mówił jakby przerażony. – Kartki mi się zlepiły... Istotnie... Pomyliłem się... Jak to odkryłeś?! – krzyknął nagle wielkim głosem.
– To nie jest zbyt trudne – odrzekł skromnie Cisowski. – Było to w miesiąc po rozpoczęciu roku. Patrzyłem, ile kartek pan profesor odwraca, a ponieważ nazwiska nasze spisane są w porządku alfabetycznym... Metoda pana profesora była zbyt przejrzysta...
– Diable! Szatanie! – zawołał staruszek.
Sam diabeł byłby wprawdzie wystarczył, lecz zdumienie ponad ludzką miarę podparło go szatanem.
– Bardzo, bardzo przepraszam pana profesora... Cała klasa przeprasza pana profesora... Ale zawiniłem tylko ja...
– Pasy z ciebie zedrę! – wołał pan profesor.
Ponieważ trudna ta operacja wymaga czasu i osobliwych narzędzi, których nie było pod ręką, więc bystry młodzian, odkrywający potężne tajemnice, nie okazał zbytniego przerażenia. Stał skruszony i smętny jak ten jawor, co w piosence Tam na polu stoi, i czekał na potworne męki albo na krótki, zwarty, treściwy piorun, ten, co ukatrupił niecną Balladynę i wiele innych grzesznych postaci. Pan profesor jednakże – serce gołębie – nie był zdolny do zbrodni. Wszystkie muchy harcowały bezkarnie na jego srebrnej głowie, wiedząc, że straszliwy ten pasjonat, co grozi darciem pasów, nie ukrzywdziłby żadnej. Uniósł się jedynie gniewem potężnym i krwistym. Niemal przez lat czterdzieści ukrywał swoją świetną, nieporównaną metodę egzaminowania, opartą na przemyślnym dowcipie: trzeci – trzynasty i dwudziesty trzeci, dziesiąty – dwudziesty – trzydziesty i znowu z powrotem od pieca. W ten sposób żaden z urwipołciów nie uniknął egzaminu, żaden nie wykpił się od dnia sądu, ale też nie był pokrzywdzony powtórnym pytaniem. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, bo i jakże mogło przyjść? Trzeba szatańskiego sprytu, aby odkryć szatański pomysł, a przecież pomysł pana profesora Gąsowskiego był najsprytniejszym wybiegiem, godnym wielkiego dyplomaty. Chociaż tedy gniew go zalewał jak czerwone morze, chociaż ręce dygotały mu z nadmiernego wzruszenia, spozierał z chmurnym podziwem na tego obwiesia z pierwszej ławki. Obwieś, bo obwieś, ale ma odwagę. Przyznał się, aby go nie smucić. Co z nim zrobić? Zabić?... O tym będzie czas pomyśleć, w tej chwili bowiem panu profesorowi zamigotała w głosie myśl tak jaskrawa jak rozżarzona błyskawica. Znowu się zbliżył do złoczyńcy i mówił zduszonym głosem:
– Czy moją tajemnicę wyjawiłeś wszystkim?
– Tak, panie profesorze...
– Aha! Objawiłeś... Oczywiście: dobry kolega! W ten sposób każdy wiedział z całą pewnością z góry, kiedy będzie pytany i na ten dzień był doskonale przygotowany? Odpowiadaj!
– Niestety, panie profesorze... – westchnął boleśnie największy opryszek nowych czasów.
– Dlatego Kaczanowski i ten drugi ani w ząb?
– Tak, bo to nie był ich dzień...
– Człowieku! – krzyknął pan Gąsowski – przecież w ten sposób nie umiecie nic!
Odkrycie tej smutnej prawdy było tak piorunujące, że obstupuerunt omnes[1].
Zacny profesor załamał ręce i wzniósł je rozpaczliwym ruchem ku milczącym ze zgrozy niebiosom. Muza historii, tak niecnie oszukiwana, chwyciła najbliższą, bardzo kanciastą gwiazdę i tłukła się nią po głowie. Czort z pierwszej ławki, ów Cisowski – miano to będzie w historii przeklęte! – otworzył usta ze zdumienia, że jakoś ten szczegół uszedł dotąd jego uwagi, równocześnie jednak zmarszczył czoło na znak, że gwałtownie myśląc, szuka pociechy i dla swojego robaczywego sumienia, i dla pana profesora. Po chwili zaczął ciągnąć za włosy opierające mu się słowa, bardzo blade i bynajmniej nieodznaczające się zuchwałą pewnością.
– Tak źle nie jest, proszę pana profesora. My wszyscy wcale dobrze znamy historię. Swoją lekcję zna każdy znakomicie, a inne tematy może nie tak dokładnie, ale wystarczająco. Pan Gąsowski jęknął cicho, lecz przejmująco.
– ...Za to epokę napoleońską znamy tak jak nikt – dokończył gorąco diabeł i szatan w jednej bezczelnej osobie.
– Tak, tak! – wytrysnęło kilka głosów w klasie.
Przypisy