Szatan z siódmej klasy - Kornel Makuszyński - ebook + audiobook + książka

Szatan z siódmej klasy ebook i audiobook

Kornel Makuszyński

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść detektywistyczna Kornela Makuszyńskiego Szatan z siódmej klasy należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej. Główny bohater powieści – tytułowy „Szatan z siódmej klasy”, obdarzony jest niespotykaną inteligencją i smykałką do rozwiązywania zagadek zarówno szkolnych, jak i kryminalnych. Chłopiec wpada na trop tajemnicy z czasów wojen napoleońskich, trop który zainicjuje pełne przygód dochodzenie wszczęte przy udziale nauczyciela historii Pawła Gąsowskiego i jego rodziny z dalekiego dworku w Bejgole.

Powieść Kornela Makuszyńskiego utrzymana jest w konwencji przygodowo-detektywistycznej. Cieszy się ona od pokoleń niezwykłą popularnością wśród młodych czytelników. Była przedmiotem kilku inscenizacji filmowych, a także serialu telewizyjnego.

Lektura dla uczniów klas VI szkół podstawowych


Słowo o autorze: Kornel Makuszyński (1884–1953), autor kultowego Koziołka Matołka, prozaik, poeta, felietonista, krytyk teatralny. Przed wojną był bardzo popularnym pisarzem, natomiast po wojnie odsunięty od publikowania i zapomniany, ponieważ nie chciał współpracować z reżimem komunistycznym. Z Warszawy przeniósł się w 1944 roku do mieszkania w Zakopanem, gdzie obecnie znajduje się muzeum jego twórczości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 13 min

Lektor: Wojciech Malajkat
Oceny
4,6 (377 ocen)
275
69
26
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kisiakisia

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ulubiona lektura. Polecam.
20
MiriHa

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Kornela Makuszyńskiego chyba znają wszyscy, ale interpretacja Wojciecha Malajkata sprawia, że nie można się oderwać od słuchania. Niepotrzebne są tylko te efekty dźwiękowe co jakiś czas.
10
Ciekawy_Duszek

Dobrze spędzony czas

fajna : takkkkk. nie•~•
11
Drozka1982

Nie oderwiesz się od lektury

Przygoda, przygoda każdej chwili szkoda! Genialna historia!
00
Odrzut

Nie oderwiesz się od lektury

super książka
00

Popularność




Pro­jekt okładki: Ar­tur Pią­tek
Re­dak­cja: Mi­ko­łaj Mi­cha­łow­ski
Ko­rekta: Agnieszka Bel­lon
Skład: Bar­bara Wie­czo­rek
© Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg, Wro­cław 2024
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8279-961-3
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I. 

Dia­beł wy­ska­kuje z pu­dełka

Pan pro­fe­sor Gą­sow­ski na­uczał hi­sto­rii we­dle wła­snej, nieco roz­wi­chrzo­nej me­tody. Nie­które wiel­kie po­sta­cie, błą­ka­jące się po eli­zej­skich po­lach albo krą­żące po­śród gwiazd, bar­dzo mi­ło­wał, o nie­któ­rych roz­pra­wiał z drwią­cym lek­ce­wa­że­niem, a w licz­nym, nie­śmier­tel­nym tłu­mie były i ta­kie, o któ­rych nie chciał mó­wić wcale. Omi­jał je przy spo­tka­niu, uda­wał, że ich nie do­strzega, nie kła­niał im się. O uko­cha­nych oso­bi­sto­ściach mó­wił z go­rą­cym za­pa­łem, pie­jąc na ich cześć górne hymny, po każ­dym zda­niu za­sa­dza­jąc wy­krzyk­nik jak cy­prys na gro­bie. O Na­po­le­onie, z uko­cha­nych naj­uko­chań­szym, roz­pra­wiał jak na­tchniony po­eta. Zda­wało się, że każ­dej chwili za­krzyk­nie gromko: „Niech żyje Ce­sarz!” – i rzuci się w bój, krwawy sza­tan. Na­po­leon, sie­dząc okra­kiem na ko­me­cie jak na ogni­stym ko­niu, z wielką przy­jem­no­ścią przy­słu­chi­wał się panu pro­fe­so­rowi Gą­sow­skiemu. Gdyby mógł się­gnąć z nieba, przy­piąłby na jego piersi Krzyż Le­gii Ho­no­ro­wej. Mniej za­do­wo­lony z tych wy­kła­dów był piękny Al­cy­bia­des, o któ­rym pan pro­fe­sor mó­wił z lek­ce­wa­że­niem, że „był to fir­cyk, ele­gan­cik i w ogóle wy­dmu­chana oso­bi­stość”. Nie można było dojść, czym so­bie szla­chetny Ateń­czyk za­słu­żył na tę opi­nię. To go je­dy­nie mo­gło po­cie­szyć, że o in­nych nie­śmier­tel­nych pan pro­fe­sor sze­rzył zgoła oszczer­stwa. Ce­zar miał za­ma­zaną hi­po­tekę i, gdyby to za­le­żało od pana pro­fe­sora Gą­sow­skiego, nie­śmier­tel­ność po­zba­wi­łaby go prawa ko­rzy­sta­nia z nie­zmier­nej chwały. Tym, o któ­rym pan pro­fe­sor wcale nie chciał mó­wić, któ­remu by się nie ukło­nił i któ­remu nie po­dałby ręki, był Han­ni­bal. Dla­czego? O tym wie­dzą je­dy­nie kar­ta­giń­scy bo­go­wie, je­żeli w ogóle o czymś wie­dzą, bał­wany opa­słe. Han­ni­bal miał wielu wro­gów, strasz­li­wych wro­gów, śmier­tel­nych wro­gów, ale ni­gdy i prze­nigdy nie miał ta­kiego, ja­kim był twardy, za­wzięty i nie­ustę­pliwy pan pro­fe­sor Gą­sow­ski. Od wielu lat mieli ze sobą na pieńku. Nie­szczę­sny Han­ni­bal ły­piąc je­dy­nym okiem, chwy­tał się za głowę i ję­czał: „Co ja ta­kiego mo­głem uczy­nić, że mnie pan pro­fe­sor Gą­sow­ski tak nie znosi?”. Nikt tego nie wie­dział. Wie­dział tylko pan pro­fe­sor.

Miał on duże, ja­sne oczy i taki w nich wy­raz, jak gdyby za­wsze był zdzi­wiony. Cza­sem z na­gła prze­ry­wał wy­kład, pa­trzył da­leko przed sie­bie i długo się cze­muś przy­glą­dał. Cała siódma klasa wpa­try­wała się w to samo miej­sce, lecz nikt ni­czego nie mógł doj­rzeć, bo nie było w tym miej­scu na­wet mi­zer­nej mu­chy, po­dry­gu­ją­cej w wio­sen­nym słońcu. Coś jed­nak mu­siało być... Może to wła­śnie Pe­ry­kles, cie­szący się dość dużą sym­pa­tią pana pro­fe­sora, stą­pał przez ateń­ski ry­nek? Może się tam to­czyła bi­twa? Może krzy­żowcy zdo­by­wają An­tio­chię? Kiedy widma prze­siały się przez blask, pan pro­fe­sor wzdy­chał i pa­trzył na trzy­dzie­ści ru­mia­nych gęb z ta­kim zdu­mie­niem, jak gdyby je uj­rzał po raz pierw­szy w ży­ciu. Trzy­dzie­ści gęb pa­trzyło w niego cie­płym spoj­rze­niem, bo pan pro­fe­sor był wielce mi­ło­wany. Klasa siódma, w któ­rej wła­śnie na­uczał wznio­słych dzie­jów, zna­jąc do­brze jego serce, za­chły­śnięte po­boż­nym po­dzi­wem dla Na­po­le­ona, od­da­wała Ce­sa­rzowi przy każ­dej spo­sob­no­ści ta­kie ho­nory, że pani pro­fe­sor Gą­sow­ski pro­mie­niał. Gdyby Na­po­leon mógł wró­cić na zie­mię, choćby na nowe „sto dni”, on byłby po­chwy­cił sztan­dar, a klasa siódma po­bie­głaby za nim. Nie sa­mym jed­nak Na­po­le­onem żyje czło­wiek, cza­sem musi też zaj­mo­wać się tym oprysz­kiem Han­ni­ba­lem. Trudno... Hi­sto­ria jest bi­go­sem, ciężko strawną zbie­ra­niną nie tylko z ca­łego ty­go­dnia, lecz z lat wielu ty­sięcy.

Pan Pro­fe­sor Gą­sow­ski wa­łę­sa­jąc się przez dłu­gie swoje ży­cie po nie­ogar­nio­nych dzie­dzi­nach, prze­ska­ku­jąc przez ty­siąc­le­cia jak przez prze­pa­ście, bio­rąc żywy i na­miętny udział w woj­nach, za­wie­ra­jąc so­ju­sze i pod­ju­dza­jąc re­wo­lu­cje, stał się nie­zwy­kle roz­tar­gniony. Nie jest to dziwne, skoro się waży, że po nie­szczę­snej jego gło­wie cwa­ło­wały wieki jak ko­nie, a daty ska­kały jako te pchły. Pan pro­fe­sor miał w gło­wie hu­czący młyn. Twier­dzili nie­któ­rzy, że ła­two byłby so­bie dał radę z kilku ty­sią­cami lat, za­męt jed­nak w jego szla­chet­nej du­szy spo­wo­do­wało zma­ga­nie się z kilku ty­sią­cami urwi­poł­ciów i mał­po­lu­dów, któ­rych na­uczał przez tyle cza­sów. Twier­dze­nie to jest wielce do prawdy po­dobne. Roz­tar­gnie­nie pana pro­fe­sora Gą­sow­skiego było zdu­mie­wa­jące. Opo­wia­dają o pew­nym uczo­nym, że sma­ro­wał ma­słem dłoń, głę­boko prze­ko­nany, że sma­ruje trzy­maną na dłoni bułkę. Ta­kie do­sko­nałe po­my­sły by­łyby drob­nostką dla pana pro­fe­sora Gą­sow­skiego. Nie jest na­to­miast prawdą, że to jemu wła­śnie zda­rzyła się kosz­marna hi­sto­ria, cho­ciaż byli tacy co chcieli przy­się­gać, że nikt inny nie mógł jej urzą­dzić. Stwier­dzi­li­śmy nie­zbi­cie, że bo­ha­te­rem jej był pe­wien gło­śny ak­tor, który razu jed­nego za­py­tał na sce­nie: „Jak ci na imię, Ju­dyto?”. Otóż ak­tor ten (a nie pro­fe­sor) ka­zał się obu­dzić w ho­telu wcze­śnie rano. Przez po­myłkę słu­żący po­wie­sił na jego drzwiach księżą su­tannę. Roz­tar­gniony ak­tor, na pół jesz­cze senny, wdział su­tannę, a sta­nąw­szy przed lu­strem, wy­krzyk­nął: „A cóż za bał­wan ten słu­żący! Za­miast mnie, obu­dził ja­kie­goś księ­dza!”. Pan pro­fe­sor Gą­sow­ski ni­gdy by tak nie krzyk­nął, lecz byłby wy­szedł w su­tan­nie na ulicę, o ni­czym nie wie­dząc, za­miast w lu­strze bo­wiem byłby się przej­rzał albo w sza­fie, albo we drzwiach, albo w ścia­nie.

Za­wsze roz­tar­gniony, nie znał do­brze dźwięcz­nych na­zwisk swo­ich uczniów i mie­szał je, ni­gdy nie wie­dząc które z nich, do któ­rej na­leży gęby. Przy eg­za­mi­no­wa­niu od­czy­ty­wał je z no­tesu. Ope­ra­cja ta od­by­wała się dwa razy ty­go­dniowo, a na każde da­nie wy­bie­rał trzech, ni­gdy wię­cej, ni­gdy mniej. Wy­wo­łany wy­cho­dził z ławki, sta­wał tuż przy pro­fe­sor­skiej ka­te­drze i tam brany był na męki. Dla­tego, choć z nie­chę­cią, uży­wamy tego bo­le­snego słowa, że młody pa­wian bre­dził smęt­nie jak Pie­kar­ski na mę­kach. Zda­rzało się to jed­nak nad po­dziw rzadko. W in­nych kla­sach by­wało roz­ma­icie, w kla­sie siód­mej jed­nakże hi­sto­ria stała na wy­so­kim po­zio­mie. Zda­wać się mo­gło, że trzy­dzie­stu wy­ją­cych der­wi­szów za­pa­łało nie­sły­chaną do tej na­uki na­mięt­no­ścią. Dziwy, dziwy. Je­den z dru­gim re­cy­to­wał ze zdu­mie­wa­jącą lot­no­ścią. Ga­dał do­brze je­den, ga­dał wy­bor­nie drugi i trzeci świet­nie ga­dał. Pan pro­fe­sor Gą­sow­ski ki­wał z uzna­niem szla­chetną swoją, bar­dzo już sre­brzy­stą głową, rad w du­szy, że mło­dzi Le­chici, o któ­rych inni pro­fe­so­ro­wie wy­ra­żali się z czar­nym po­wąt­pie­wa­niem, z ta­kim en­tu­zja­zmem służą mu­zie hi­sto­rii. Aby oka­zać swoje za­do­wo­le­nie, chwy­tał cza­sem mło­dziana za ucho, gest ten prze­jąw­szy od Na­po­le­ona. Dumny był ze swo­jej roz­krzy­cza­nej ha­ła­stry, na­zy­wa­nej klasą siódmą, jak Ce­sarz ze swo­jej gwar­dii. Zdaje się jed­nak, że gwar­dia ce­sar­ska mniej czy­niła wrzawy w bi­tew­nym tłoku niźli klasa siódma w cza­sie po­koju. Bar­dzo py­skata była ta spo­łecz­ność, bujna, roz­bry­kana i po­nad ludzką miarę we­soła. Stado mu­stan­gów na pre­rii nie rży tak ra­do­śnie na wi­dok wody, jak umiała rżeć roz­gło­śnym śmie­chem klasa siódma. Około trzy­dzie­stu dry­bla­sów umiało wy­prząść po­godę z naj­czar­niej­szych dni. W kla­sie siód­mej, jak w pań­stwie hisz­pań­skiego króla, ni­gdy nie za­cho­dziło słońce. Śmiały się ra­do­śnie młode oczy, śmiały się py­zate gęby i śmiały się usta, na­peł­nione nie­po­li­czoną ilo­ścią zdro­wych zę­bów. Gdy się któ­re­muś z klasy siód­mej wy­krzy­wił smut­kiem mło­dzień­czy miły pysk, wierni to­wa­rzy­sze tak długo za­ma­wiali tę na­głą i nie­przy­jemną cho­robę i tak długo po­cie­szali za­smu­cone ko­le­żeń­skie osier­dzie, że smu­tek od­la­ty­wał z wrza­skli­wym kra­ka­niem wrony. Nie bar­dzo bę­dziemy skłó­ceni z prawdą, ogło­siw­szy, że klasa siódma przy­po­mi­nała tajny ja­kiś zwią­zek, w któ­rym wszy­scy po­mie­niali się na serca. Jest to han­del za­mienny po­łą­czony z naj­mniej­szym praw­do­po­do­bień­stwem cy­gań­stwa. Po­mie­nia­nie się na głowy by­łoby in­te­re­sem ry­zy­kow­nym, można by bo­wiem otrzy­mać ba­ra­nią za jako tako ludzką. Klasa siódma zło­żona była z do­brych chłop­ców, z ser­decz­nych chłop­ców, głowy jed­nak były w niej roz­ma­ite, róż­no­ra­kiego ka­li­bru, róż­no­ra­kiej trwa­ło­ści i po­jem­no­ści. Tym bar­dziej mu­siało to za­sta­no­wić każ­dego by­strego czło­wieka, że wszyst­kie szla­chetne łby tej klasy pro­mie­niały wy­borną zna­jo­mo­ścią hi­sto­rii. Panu pro­fe­so­rowi Gą­sow­skiemu wy­star­czało to w zu­peł­no­ści do za­do­wo­lo­nego szczę­ścia. Wcale go to nie ob­cho­dziło, co się dzieje z ma­te­ma­tyką, ła­ciną i in­nymi ga­łę­ziami drzewa wia­do­mo­ści złego i do­brego. Wie­dział o tym, że siód­mo­kla­si­sta, wy­wo­łany przed ka­te­drę, aby zdał sprawę z hi­sto­rycz­nych mą­dro­ści, bę­dzie śpie­wał jako ten sło­wik. Na po­czątku roku szkol­nego szło z tym ja­koś ku­lawo, od pew­nego jed­nak czasu każdy eg­za­min był kon­cer­tem. Naj­więk­szy tę­pak w kla­sie, który lot­no­ścią in­te­li­gen­cji nie­wiele prze­wyż­szał dę­bową szafę, hi­sto­ry­kiem był pierw­szo­rzęd­nym. Pan pro­fe­sor, był dumny, pu­szył się jak paw i na­dy­mał w do­brej du­szy.

Nie miało gra­nic jego zdu­mie­nie, kiedy z po­cząt­kiem czerwca, więc już ku koń­cowi szkol­nego roku, wy­wo­łany jako pierw­szy ba­szy­bu­zuk, zwący się Ka­cza­now­ski, nie ze­rwał się jak zwy­kle z miej­sca, nie zbli­żył się jak zwy­kle ta­necz­nym kro­kiem do ka­te­dry, lecz zgoła osłu­piał.

– Ka­cza­now­ski! – we­zwał go pro­fe­sor po raz drugi.

Tam­ten spoj­rzał na pana pro­fe­sora zdu­mio­nym wzro­kiem.

– Ja, pro­szę pana pro­fe­sora? – za­py­tał jakby z wy­rzu­tem.

– Czy na­zy­wasz się Ka­cza­now­ski?

– Tak, pro­szę pana pro­fe­sora... Ale to ja­kaś po­myłka...

– Jaka po­myłka?

– Ja prze­cież nie mia­łem być dzi­siaj py­tany... to zna­czy...

Chciał cof­nąć te słowa, ale nie mógł już schwy­tać ich w lo­cie.

– To musi być po­myłka! – do­dał już z roz­pa­czą.

Pan pro­fe­sor Gą­sow­ski spoj­rzał na niego z nie­wy­mow­nym zdu­mie­niem.

– Pro­szę wyjść w tej chwili z ławki!

– Do­brze, pa­nie pro­fe­so­rze – rzekł Ka­cza­now­ski z go­ry­czą. – Ale z tego i tak nic nie bę­dzie.

Po kla­sie prze­biegł za­trwo­żony szmer, jakby wi­cher po­ru­szył śpiące si­to­wie. Ska­za­niec zbli­żył się do ka­te­dry i stał za­mie­niony w słup soli, znę­kany, po­bity, nie­szczę­sny, zdzi­wiony, roz­ża­lony, po­bla­dły, go­towy na śmierć. Klasa za­częła da­wać mu dzi­waczne znaki, za­chę­cać go szep­tami, ru­chami rąk i mru­ga­niem oczów. Sie­dzący w pierw­szej ławce do­bry ko­lega Ci­sow­ski „krzyk­nął” zdu­szo­nym szep­tem brzu­cho­mówcy:

– Za­wróć do Na­po­le­ona!

Była to rada do­bra. Można było cza­sem, omi­ja­jąc zbyt trudne za­wi­ło­ści, śmia­łym prze­sko­kiem w stronę Ce­sa­rza oca­lić stra­coną po­zy­cję. Na­le­żało, roz­pra­wia­jąc o edyk­cie nan­tej­skim, rzec ni z tego, ni z owego: „Na­po­leon byłby z tego wy­brnął”. – „Tak my­ślisz? – wtrą­cał wtedy pan pro­fe­sor. – A jak?” Da­lej szło już gładko, a czas mi­jał. W tej chwili jed­nak zba­wienna rada nie warta była funta kła­ków. W za­cnym pro­fe­so­rze obu­dziła się nie­zwy­kła czuj­ność. Za­wsze zdu­mione jego oczy były jesz­cze wię­cej zdu­mione. Pa­trzył długo na zbun­to­wa­nego mło­dzieńca i dziw­nie krę­cił głową.

– Co zna­czą twoje słowa, że „z tego dzi­siaj nic nie bę­dzie?” – za­py­tał po­nuro.

– Bo ja nie je­stem przy­go­to­wany – rzekł Ka­cza­now­ski z de­ter­mi­na­cją.

– Nie może być! – za­krzyk­nął pan pro­fe­sor. – To nie­sły­chane... Nic nie umiesz?

– Nic, pa­nie pro­fe­so­rze...

– Uczci­wie się przy­zna­jesz?

– Naj­uczci­wiej.

– Dla­czego? Bar­dzo pro­szę... Dla­czego?

– Bo ja...

– Prze­stań! – krzyk­nął brzu­cho­mówca z pierw­szej ławki.

– Bo co ty? Aha! Po­wie­dzia­łeś, że nie mia­łeś być py­tany. Na ja­kiej pod­sta­wie mo­żesz tak twier­dzić?

Ka­cza­now­ski mil­czał. Za­ciął usta i po­chy­lił głowę.

– Nad­zwy­czajne... – mru­czał pro­fe­sor. – Nad­zwy­czajne... Że­gnam pana.

„Pan” Ka­cza­now­ski szedł do swo­jej ławki ta­kim po­su­wi­stym i le­ni­wym kro­kiem, jak gdyby tam miał ku­pić wła­sną trumnę, a do tego na kre­dyt. Na klasę spa­dła ci­sza. Wszy­scy pa­trzyli na po­hań­bio­nego ko­legę ze str­wo­żo­nym współ­czu­ciem.

Pan pro­fe­sor nie mógł po­jąć, co się stało. W roz­tar­gnie­niu roz­gra­bił siwą, bo­gatą czu­prynę chu­dymi pal­cami i wpa­trzył się w ścianę, jak gdyby na niej miało się za chwilę uka­zać ogni­stymi zgło­skami wy­pi­sane tłu­ma­cze­nie, dla­czego miły mło­dzian Ka­cza­now­ski, chło­piec roz­sądny i roz­gar­nięty „hi­sto­ryk”, na­gle i nie­spo­dzie­wa­nie w bał­wana prze­mie­nion. Po­nie­waż na ścia­nie nic się nie uka­zało, sta­ru­szek spoj­rzał bła­ga­ją­cym spoj­rze­niem na piec. (Piec też po­cho­dzi z ro­dzina dzie­dzicz­nych idio­tów). Przy­mknął przeto oczy i spoj­rzał w głąb roz­trop­nego du­cha, z któ­rym mu­siał po­ga­dać na ro­zum: roz­tropny duch wy­ja­śnił mu po­krótce, że jak jedna ja­skółka wio­sny nie czyni, tak je­den Ka­cza­now­ski nie zbu­rzy jego ra­do­ści i dumy. Ka­cza­now­skiemu mu­siało ude­rzyć coś na ro­zum. Może upadł?... A może boli go ząb? Może się najadł nie­doj­rza­łych ja­błek, co wo­bec ta­jem­nych związ­ków żo­łądka z głową mo­gło osła­bić zwy­czajną jej spraw­ność. Niech przeto inny na­prawi to, co zbu­rzył Ka­cza­now­ski: „hi­sto­ryczną” sławę siód­mej klasy...

Pan pro­fe­sor obu­dził się z męt­nej za­dumy, zaj­rzał do swego no­tesu i ner­wo­wym ru­chem prze­rzu­cił dzie­więć, wy­raź­nie dzie­więć kar­tek.

– Ostro­wicki! – za­krzyk­nął zdu­szo­nym gło­sem.

Cała klasa od­wró­ciła się jak na ko­mendę, mło­dzian bo­wiem tak za­dzier­ży­ście na­zwany sie­dział w przed­ostat­niej ławce. A Ostro­wicki omal nie ze­mdlał. Pod­niósł się wpraw­dzie, lecz nie mógł uczy­nić kroku, jak gdyby pod jego no­gami roz­warła się prze­paść. Mó­wiono póź­niej, że wy­szep­tał straszne słowa: „Raz ko­zie śmierć!” – ale to nie jest pewne. Pewne jest na­to­miast, że wo­bec jego zła­ma­nej i zgru­cho­ta­nej po­stawy Ka­cza­now­ski wy­glą­dał jak bo­ha­ter.

– Czy mam na cie­bie trą­bić? – za­wo­łał znowu zdu­miony pro­fe­sor.

We­sołe przy­pusz­cze­nie, że za­cny pro­fe­sor wzy­wać bę­dzie na eg­za­min gło­sem ar­cha­niel­skiej trąby, ni­kogo jed­nak nie roz­we­se­liło. Nikt ni­gdy nie oglą­dał we­so­łej siód­mej klasy w ta­kiej to­pieli mroku i smętku.

Ostro­wicki zbli­żał się ku ka­te­drze kro­kiem idą­cego na ścię­cie. Prze­cho­dząc, ki­wał głową na dwie strony, jak gdyby się że­gnał na wieki z ko­le­gami, z do­brymi mo­łoj­cami. „Idąc, kła­niał się da­mom, star­com i mło­dzieży...” – jak Pod­ko­mo­rzy w Panu Ta­de­uszu. Gdyby w kla­sie siód­mej za­sia­dały damy, po­rów­na­nie by­łoby zgoła zna­ko­mite: był tam na­to­miast je­den „sta­rzec” bar­dzo zdu­miony, i „mło­dzież” z ta­kim na ob­li­czach wy­ra­zem, który na­uka ści­sła na­zywa „zba­ra­nia­łym”.

– Ra­tuj, kto w Boga wie­rzy! – szep­nął nie­szczę­śnik pierw­szym ław­kom.

Pierw­sze ławki jed­nakże na­gła roz­pacz po­zba­wiła czu­cia. Serca w nich stru­chlały.

– Ostro­wicki, miły chłop­cze – mó­wił ła­god­nie pro­fe­sor Gą­sow­ski. – Spo­tkała mnie dzi­siaj wielka przy­krość... Bar­dzo wielka przy­krość... Co to­bie jest, czemu się chwie­jesz?

– Słabo mi, pa­nie pro­fe­so­rze... – jęk­nął mło­dzian.

– Ha! – zdu­miał się pro­fe­sor. – Słabo ci? Ale od­po­wia­dać bę­dziesz?

– Nie mogę, pro­szę pana pro­fe­sora...

– Dla­czego? Po­łóż rękę na sercu i po­wiedz dla­czego?

– Bo nie je­stem przy­go­to­wany... Nie umiem... Nie spo­dzie­wa­łem się...

– I ty? I ty, Bru­tu­sie? – krzyk­nął sta­ru­szek. – Czy wy­ście dzi­siaj po­sza­leli?

– Nie, pa­nie pro­fe­so­rze... – mie­sił Ostro­wicki słowa jak cia­sto. – Po­ju­trze, w so­botę umiał­bym świet­nie...

– A dzi­siaj nie ła­ska?

– Dzi­siaj jest prze­cież czwar­tek! – rzekł Ostro­wicki z roz­pa­czą. – To nie mój dzień...

Pan pro­fe­sor pa­trzył na niego jak na ła­god­nego wa­riata. Za­my­kał oczy, jakby go ra­ziło słońce, znowu je otwie­rał, aby nie utra­cić nie­zwy­kłego wi­doku, zbli­żał się i od­da­lał.

– Aha... – mó­wił dziw­nym gło­sem. – We czwar­tek je­steś bał­wan... A w so­botę bę­dziesz ge­niusz... Czy kpisz, mło­dzień­cze?

– Niech Bóg broni! – za­krzyk­nął chło­piec go­rąco. – Ale tak jest na­prawdę. Pan pro­fe­sor nie może o tym wie­dzieć, ale tak jest...

– Odejdź! Odejdź prędko! – za­wo­łał sta­ru­szek.

Ostro­wicki, wśród śmier­tel­nej ci­szy ca­łej klasy, po­wlókł się do ławki, jak gdyby był na­prawdę ciężko chory. Blady był, a na czole miał grube kro­ple potu. Opadł na ławkę i dy­szał.

Klasa spoj­rzała z nie­po­ko­jem na pana pro­fe­sora Gą­sow­skiego.

Siwy czło­wiek, do­bry czło­wiek, usiadł za ka­te­drą i sple­cio­nymi rę­kami za­sło­nił twarz. Wy­glą­dał jak ten, co pła­cze i pra­gnie przed ga­wie­dzią ukryć łzy. Mu­siało mu się coś po­psuć w po­czci­wym sercu, bo wszyst­kim się wy­dało, że sta­ru­szek drży.

– Pa­nie pro­fe­so­rze... – ozwał się ści­szony głos z pierw­szej ławki.

Pro­fe­sor roz­plótł ręce i nie­cier­pli­wym ru­chem jed­nej z nich dał znak, aby mu nie mą­cono ci­szy. Drugą za­sła­niał so­bie oczy.

Cho­ciaż dzień był pro­mie­ni­ście sło­neczny i błę­kit lał się z nieba ogromną rzeką, w szkol­nej sali uczy­niło się mroczno. A tak było prze­raź­li­wie ci­cho, że aż w ostat­nich ław­kach sły­chać było zmę­czony i nie­równy od­dech pro­fe­sora. Za­padł w udrę­czone mil­cze­nie jak w trzę­sa­wi­sko. Nie od­sła­niał oczów, jakby nie chciał wi­dzieć zło­śli­wego świata. Trzy­dzie­stu chłop­ców wpa­try­wało się w niego spoj­rze­niem, w któ­rym łza­wił się ogromny smu­tek. Wszystko można znieść, tego jed­nak znieść nie można, aby do­bry, och, jak do­bry czło­wiek – drę­czy się. Ten i ów za­czął na­ra­dzać się naj­cich­szym szep­tem. Na­gle znie­ru­cho­mieli wszy­scy, bo pan pro­fe­sor Gą­sow­ski coś mówi...

Mówi ury­wa­nym gło­sem, a słowa za­ta­czają się, jakby były bez­silne:

– ...Na­uczam od trzy­dzie­stu kilku lat... Je­stem bar­dzo zmę­czony i tego roku już na pewno odejdę ze szkoły... Ale nie skar­ży­łem się ni­gdy... Zda­wało mi się, że ko­chali mnie za­wsze ci, któ­rych na­ucza­łem. Nie by­łem ni­gdy srogi, może na­wet by­łem zbyt miękki... Więc mnie ni­gdy nie spo­tkało to, co mnie dzi­siaj spo­tkało... By­łem dumny z siód­mej klasy i oto mam na­grodę: w siód­mej kla­sie za­kpiono so­bie ze sta­rego czło­wieka...

– Pa­nie pro­fe­so­rze! – ozwał się ja­kiś głos z tyl­nych ła­wek.

– ...Nie prze­ry­waj mi! Tak, do­brze mó­wię: za­kpiono so­bie ze mnie. Moi chłopcy na­igra­wają się ze sta­rego czło­wieka... Je­den mówi, że nie na niego przy­pa­dła ko­lej, drugi nie chce od­po­wia­dać, bo jest czwar­tek... Trudno. Mógł­bym i jed­nego, i dru­giego... Ale ja nie będę się mścił... Nie, moje dzieci... Jest mi tylko bar­dzo, bar­dzo smutno... Mo­że­cie się ze mnie śmiać... Bar­dzo pro­szę... Mścić się nie będę... Zbyt was ko­cha­łem... To moja wina... A te­raz dość! Dzi­siaj nie będę już py­tał ni­kogo. Za chwilę roz­pocznę wy­kład... Prze­pra­szam was, że się roz­ża­li­łem...

– Pa­nie pro­fe­so­rze!

– Słu­cham!

W pierw­szej ławce pod­niósł się Ci­sow­ski. Był to nie­fo­remny chło­pak, nieco pę­katy, z roz­mierz­wioną czu­pryną. Są­dząc po jego bu­do­wie, mu­siał być sprę­ży­sty i silny. Spoj­rze­nie miał śmiałe i dziw­nie prze­ni­kliwe. W tej chwili był blady i wzru­szony. Prze­ma­wiał gło­sem mięk­kim i me­lo­dyj­nym.

– Pa­nie pro­fe­so­rze – rzekł z czu­ło­ścią – ja wszystko wy­tłu­ma­czę.

– Przede wszyst­kim: kto ty je­steś? Twarz oczy­wi­ście znam, lecz twoje na­zwi­sko wy­mknęło mi się z pa­mięci.

– Na­zy­wam się Adam Ci­sow­ski.

– Być może... Wszystko być może. Ta­kie się dzi­siaj mię­dzy wami dzieją hi­sto­rie, że już zwąt­pi­łem o wszyst­kim. Więc do­brze... je­steś Ci­sow­ski i chcesz mi coś wy­ja­śnić. Bar­dzo pro­szę... Już je­stem spo­kojny i mogę słu­chać. Co mi masz do po­wie­dze­nia?

– To tylko, pa­nie pro­fe­so­rze, że ja je­stem wi­nien wszyst­kiemu. Nikt inny, tylko ja. Ani Ka­cza­now­ski, ani Ostro­wicki.

Pan pro­fe­sor Gą­sow­ski pod­niósł się i po­woli zbli­żył się do pierw­szej ławki. Spoj­rzał głę­boko w ro­zumne oczy chłopca i długo się w nie wpa­try­wał.

– Czy to mają być nowe kpiny? – za­py­tał ci­cho.

– Nie, pa­nie pro­fe­so­rze. Ani do­tąd nikt nie kpił, ani ja bym się nie wa­żył. Pan pro­fe­sor może na­wet o tym nie wie, że ko­chamy pana pro­fe­sora uczci­wie i ser­decz­nie.

– I ty?

– I ja... Tylko że ja je­stem zbrod­niarz! Ja je­stem wi­nien wiel­kiego sza­chraj­stwa, a nie mogę pa­trzeć na to, jak pan pro­fe­sor...

Głos mu się za­ła­mał i uwiązł w gar­dle. Cała klasa pa­trzyła na niego z oszo­ło­mio­nym zdu­mie­niem. Sta­ru­szek po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu i rzekł szybko:

– Je­steś wzru­szony... Prze­stań! Mo­żesz po­wie­dzieć coś, czego bę­dziesz ża­ło­wał. Ja o ni­czym nie chcę wie­dzieć.

– Ale ja mu­szę po­wie­dzieć! Pan pro­fe­sor ma żal w sercu. Niech mnie pan pro­fe­sor ze­chce po­słu­chać...

Jak gdyby się tego oba­wiał, że sta­ru­szek prze­rwie mu nie­sły­chane wy­zna­nie, za­czął mó­wić szybko, zdy­sza­nym od­de­chem po­ga­nia­jąc słowa pę­dzące na zła­ma­nie karku.

– Dzi­siaj jest na­sze Wa­ter­loo. Na­po­leon nie doj­rzał głę­bo­kiego rowu na polu bi­twy, a ja nie prze­wi­dzia­łem po­myłki pana pro­fe­sora. Stąd po­cho­dzi na­sza sro­motna klapa...

– Co stąd po­cho­dzi?

– Klapa, czyli nie­szczę­ście... Nie udało się, bo pan pro­fe­sor się po­my­lił.

– Ja! – zdu­miał się sta­ru­szek.

– Nie­stety! We­dle naj­ści­ślej­szych ob­li­czeń miał dzi­siaj być py­tany Na­piór­kow­ski, Stan­kie­wicz i Wil­czek. Tym­cza­sem pan pro­fe­sor za­czął szu­kać przez roz­tar­gnie­nie o jedną kartkę bli­żej, niż na­le­żało, i za­czął od Ka­cza­now­skiego, wsku­tek czego au­to­ma­tycz­nie wy­lazł po­tem Ostro­wicki, a jako trzeci miał wy­paść Wnuk. To trójka z nad­cho­dzą­cej so­boty.

Pan pro­fe­sor za­czął szybko mru­gać oczami i pa­trzył na Ci­sow­skiego z nie­ukry­wa­nym stra­chem.

– Mło­dzień­cze! – za­wo­łał. – Czy ty je­steś przy zdro­wych zmy­słach? Co to wszystko zna­czy?

– To zna­czy, pa­nie pro­fe­so­rze, że pan pro­fe­sor ma swoją me­todę...

– Ja? Me­todę?

– Tak jest... Od­kry­łem ją już bar­dzo dawno. Pra­wie każdy z pa­nów pro­fe­so­rów ma ja­kiś swój spo­sób i po­rzą­dek eg­za­mi­no­wa­nia. Pan pro­fe­sor eg­za­mi­nuje każ­dego razu trzech, a tych trzech wy­biera z no­tesu we­dle nie­zmien­nego po­rządku. Naj­pierw pierw­szego z ko­lei, dzie­sią­tego i dwu­dzie­stego, na­stęp­nym ra­zem dru­giego, je­de­na­stego i dwu­dzie­stego pierw­szego i tak da­lej. Po­nie­waż jest nas tu równo trzy­dzie­stu, a każdy w no­te­sie pana pro­fe­sora ma swój nu­mer, więc ła­two było ob­li­czyć, kto i kiedy bę­dzie py­tany.

Pan pro­fe­sor cof­nął się na­gle i pa­trzył na Ci­sow­skiego jak na cza­row­nika.

– To prze­cież było naj­głęb­szą ta­jem­nicą! – za­krzyk­nął gromko.

– Z pew­no­ścią – mó­wił Ci­sow­ski. – Nie ma jed­nak na świe­cie ta­kiej ta­jem­nicy, któ­rej by nie można od­gad­nąć.

– Cze­kaj! Ani słowa wię­cej... Za­raz spraw­dzimy!

Wy­do­był z kie­szeni no­tes, za­mknięty sied­mioma pie­czę­ciami ta­jem­nicy, i po­czął go prze­glą­dać z nie­by­wa­łym po­śpie­chem.

– Tak, tak... – mó­wił jakby prze­ra­żony. – Kartki mi się zle­piły... Istot­nie... Po­my­li­łem się... Jak to od­kry­łeś?! – krzyk­nął na­gle wiel­kim gło­sem.

– To nie jest zbyt trudne – od­rzekł skrom­nie Ci­sow­ski. – Było to w mie­siąc po roz­po­czę­ciu roku. Pa­trzy­łem, ile kar­tek pan pro­fe­sor od­wraca, a po­nie­waż na­zwi­ska na­sze spi­sane są w po­rządku al­fa­be­tycz­nym... Me­toda pana pro­fe­sora była zbyt przej­rzy­sta...

– Dia­ble! Sza­ta­nie! – za­wo­łał sta­ru­szek.

Sam dia­beł byłby wpraw­dzie wy­star­czył, lecz zdu­mie­nie po­nad ludzką miarę pod­parło go sza­ta­nem.

– Bar­dzo, bar­dzo prze­pra­szam pana pro­fe­sora... Cała klasa prze­pra­sza pana pro­fe­sora... Ale za­wi­ni­łem tylko ja...

– Pasy z cie­bie ze­drę! – wo­łał pan pro­fe­sor.

Po­nie­waż trudna ta ope­ra­cja wy­maga czasu i oso­bli­wych na­rzę­dzi, któ­rych nie było pod ręką, więc by­stry mło­dzian, od­kry­wa­jący po­tężne ta­jem­nice, nie oka­zał zbyt­niego prze­ra­że­nia. Stał skru­szony i smętny jak ten ja­wor, co w pio­sence Tam na polu stoi, i cze­kał na po­tworne męki albo na krótki, zwarty, tre­ściwy pio­run, ten, co uka­tru­pił nie­cną Bal­la­dynę i wiele in­nych grzesz­nych po­staci. Pan pro­fe­sor jed­nakże – serce go­łę­bie – nie był zdolny do zbrodni. Wszyst­kie mu­chy har­co­wały bez­kar­nie na jego srebr­nej gło­wie, wie­dząc, że strasz­liwy ten pa­sjo­nat, co grozi dar­ciem pa­sów, nie ukrzyw­dziłby żad­nej. Uniósł się je­dy­nie gnie­wem po­tęż­nym i krwi­stym. Nie­mal przez lat czter­dzie­ści ukry­wał swoją świetną, nie­po­rów­naną me­todę eg­za­mi­no­wa­nia, opartą na prze­myśl­nym dow­ci­pie: trzeci – trzy­na­sty i dwu­dzie­sty trzeci, dzie­siąty – dwu­dzie­sty – trzy­dzie­sty i znowu z po­wro­tem od pieca. W ten spo­sób ża­den z urwi­poł­ciów nie unik­nął eg­za­minu, ża­den nie wy­kpił się od dnia sądu, ale też nie był po­krzyw­dzony po­wtór­nym py­ta­niem. Ni­komu ni­gdy nie przy­szło do głowy, bo i jakże mo­gło przyjść? Trzeba sza­tań­skiego sprytu, aby od­kryć sza­tań­ski po­mysł, a prze­cież po­mysł pana pro­fe­sora Gą­sow­skiego był naj­spryt­niej­szym wy­bie­giem, god­nym wiel­kiego dy­plo­maty. Cho­ciaż tedy gniew go za­le­wał jak czer­wone mo­rze, cho­ciaż ręce dy­go­tały mu z nad­mier­nego wzru­sze­nia, spo­zie­rał z chmur­nym po­dzi­wem na tego ob­wie­sia z pierw­szej ławki. Ob­wieś, bo ob­wieś, ale ma od­wagę. Przy­znał się, aby go nie smu­cić. Co z nim zro­bić? Za­bić?... O tym bę­dzie czas po­my­śleć, w tej chwili bo­wiem panu pro­fe­so­rowi za­mi­go­tała w gło­sie myśl tak ja­skrawa jak roz­ża­rzona bły­ska­wica. Znowu się zbli­żył do zło­czyńcy i mó­wił zdu­szo­nym gło­sem:

– Czy moją ta­jem­nicę wy­ja­wi­łeś wszyst­kim?

– Tak, pa­nie pro­fe­so­rze...

– Aha! Ob­ja­wi­łeś... Oczy­wi­ście: do­bry ko­lega! W ten spo­sób każdy wie­dział z całą pew­no­ścią z góry, kiedy bę­dzie py­tany i na ten dzień był do­sko­nale przy­go­to­wany? Od­po­wia­daj!

– Nie­stety, pa­nie pro­fe­so­rze... – wes­tchnął bo­le­śnie naj­więk­szy opry­szek no­wych cza­sów.

– Dla­tego Ka­cza­now­ski i ten drugi ani w ząb?

– Tak, bo to nie był ich dzień...

– Czło­wieku! – krzyk­nął pan Gą­sow­ski – prze­cież w ten spo­sób nie umie­cie nic!

Od­kry­cie tej smut­nej prawdy było tak pio­ru­nu­jące, że ob­stu­pu­erunt omnes[1].

Za­cny pro­fe­sor za­ła­mał ręce i wzniósł je roz­pacz­li­wym ru­chem ku mil­czą­cym ze zgrozy nie­bio­som. Muza hi­sto­rii, tak nie­cnie oszu­ki­wana, chwy­ciła naj­bliż­szą, bar­dzo kan­cia­stą gwiazdę i tłu­kła się nią po gło­wie. Czort z pierw­szej ławki, ów Ci­sow­ski – miano to bę­dzie w hi­sto­rii prze­klęte! – otwo­rzył usta ze zdu­mie­nia, że ja­koś ten szcze­gół uszedł do­tąd jego uwagi, rów­no­cze­śnie jed­nak zmarsz­czył czoło na znak, że gwał­tow­nie my­śląc, szuka po­cie­chy i dla swo­jego ro­ba­czy­wego su­mie­nia, i dla pana pro­fe­sora. Po chwili za­czął cią­gnąć za włosy opie­ra­jące mu się słowa, bar­dzo blade i by­naj­mniej nie­odzna­cza­jące się zu­chwałą pew­no­ścią.

– Tak źle nie jest, pro­szę pana pro­fe­sora. My wszy­scy wcale do­brze znamy hi­sto­rię. Swoją lek­cję zna każdy zna­ko­mi­cie, a inne te­maty może nie tak do­kład­nie, ale wy­star­cza­jąco. Pan Gą­sow­ski jęk­nął ci­cho, lecz przej­mu­jąco.

– ...Za to epokę na­po­le­oń­ską znamy tak jak nikt – do­koń­czył go­rąco dia­beł i sza­tan w jed­nej bez­czel­nej oso­bie.

– Tak, tak! – wy­try­snęło kilka gło­sów w kla­sie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] wszy­scy byli zdu­mieni (łac.)