Awantura o Basię - Kornel Makuszyński - ebook + audiobook + książka

Awantura o Basię ebook i audiobook

Kornel Makuszyński

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść Kornela Makuszyńskiego Awantura o Basię należy do kanonu polskiej literatury dla dzieci. Książka opowiada o niezwykłych losach małej bohaterki – tytułowej Basi, dziewczynki o niezwykłej inteligencji i czystym sercu. Historia małej i uroczej Basi pełna jest dramatycznych zdarzeń, ale także szczęśliwych spotkań, radosnych odkryć, wzruszających sytuacji i zaskakujących zwrotów. Powieść Kornela Makuszyńskiego jest idealną – pełną ciepła i dobrych emocji, lekturą dla dzieci doskonalących się w samodzielnym czytaniu. Powieść była przedmiotem wielu inscenizacji teatralnych i filmowych.

Lektura dla uczniów klas III szkół podstawowych


Słowo o autorze: Kornel Makuszyński (1884–1953), autor kultowego Koziołka Matołka, prozaik, poeta, felietonista, krytyk teatralny. Przed wojną był bardzo popularnym pisarzem, natomiast po wojnie odsunięty od publikowania i zapomniany, ponieważ nie chciał współpracować z reżimem komunistycznym. Z Warszawy przeniósł się w 1944 roku do mieszkania w Zakopanem, gdzie obecnie znajduje się muzeum jego twórczości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 22 min

Lektor: Wioletta Smolińska
Oceny
4,6 (70 ocen)
52
10
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MacGald

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca i zabawną historia. Świetna lektorka! 8-latka i 6-latka zachwycone :)
20
piotrworonko

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała historia napisana pięknym językiem byczo spędzony czas :) śmiałam się i płakałam polecam
10
Justynabeling

Dobrze spędzony czas

jest ok .
00
Solange81

Z braku laku…

jakas taka dziwna szybko mi sie znudzila
02

Popularność




Okładka: Ar­tur Pią­tek
Re­dak­cja: Agata Wój­cicka-Ko­ło­dziej, Mi­ko­łaj Mi­cha­łow­ski
Ko­rekta: Agnieszka Bel­lon
Skład: Bar­bara Wie­czo­rek
© Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg, Wro­cław 2024
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8279-964-4
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Do­tąd w Ko­lek­cji Słom­ko­wego Ka­pe­lu­sza uka­zały się:

Awan­tura o Ba­się

Mała Dor­rit

Mała księż­niczka

Małe ko­bietki

Panna de La­valle

Panna z mo­krą głową

Pe­tra

Pol­ly­anna

JE­DEN PO­CIĄG PRZY­CHO­DZI,A DRUGI OD­CHO­DZI

Opo­wieść tę, tak praw­dziwą jak wio­sna i tak pełną ra­do­snych uśmie­chów jak po­godny dzień, mu­simy – z ser­decz­nym ża­lem serca – roz­po­cząć wspo­mnie­niem zda­rzeń bo­le­snych i smut­nych. Jak spoza cięż­kich, czar­nych, burz­li­wych chmur słońce wresz­cie ja­sną smugą wy­try­śnie i ozłoci ślady klę­ski i znisz­cze­nia, tak i w tej opo­wie­ści prze­wa­lić się mu­szą chmury przez pierw­sze stro­nice, jak przez czy­ste ob­szary nieba. Jak w ży­ciu, jak w ży­ciu... Jedna szczę­śliwa go­dzina ro­dzi na­stępną, zna­czoną łzami, aż smu­tek ze­lżeje i znowu ja­sną go­dzinę przy­woła. Nie ce­ni­li­by­śmy ra­do­ści, gdyby była wiecz­no­tr­wała i snuła się nie­prze­rwa­nie. Go­rycz bólu i do­tkli­wość cier­pie­nia tym słod­szą nam czy­nią ra­dość, co się zjawi. Nie by­łoby ra­do­ści bez smutku. Nikt by nie wie­dział, że to ra­dość wła­śnie. Tym skwa­pli­wiej wi­tamy dzień, że przed nim snuła się mroczna, ośle­pła noc.

To, co się zda­rzyło przed roz­po­czę­ciem tej nie­zwy­kłej hi­sto­rii, było nocą, smut­kiem i śmier­telną przy­godą. Po­nie­waż serce na­sze drży jesz­cze na wspo­mnie­nie tego, co się stało, opo­wiemy krótko o wszyst­kim. Wy­star­czy nie­wiele słów, a każde, bę­dzie miało kształt łzy.

Ni­gdy nie można było od­gad­nąć, kim była młoda pani w ża­łob­nej sukni, wio­dąca za rękę małą, może pię­cio­let­nią dziew­czynkę. Wy­sia­dła z po­ciągu na wę­zło­wej sta­cji ko­le­jo­wej, po któ­rej w różne strony czoł­gały się po­ciągi jak ol­brzy­mie gą­sie­nice. Świad­ko­wie opo­wia­dali, że śpie­szyła się bar­dzo, pra­gnąc zdą­żyć do bu­fetu, gdzie chciała na­kar­mić dziew­czynkę. Mó­wili inni, że w cza­sie po­dróży była dziw­nie mil­cząca, a w du­żych jej oczach znać było nie­po­kój. Wio­zła ro­ze­śmiane dziecko i ja­kąś wielką zgry­zotę. Sa­motne ko­biety w czerni nie wę­drują za­zwy­czaj ze szczę­ściem w sercu. Nikt nie umiał po­wie­dzieć wiele wię­cej o tej smut­nej pani, bo cho­ciaż współ­to­wa­rzy­sze po­dróży od­zna­czają się nad­mierną cie­ka­wo­ścią, jej nie za­da­wano py­tań. Jej blada, piękna twarz i oczy za­mglone, jakby w pustkę pa­trzące, onie­śmie­lały lu­dzi. Przy­słu­chi­wano się jej roz­mo­wie z dziec­kiem, która była wła­ści­wie nie­ustanną ga­da­niną dziew­czynki prze­ry­waną rzadko jej ci­chym sło­wem: „Tak, Ba­sieńko!” albo: „Nie, moja ma­leńka!”. Ostat­nie jej po­wie­dze­nie, które sły­szano, było za­po­wie­dzią, że na naj­bliż­szej sta­cji dziew­czynka do­sta­nie mleka. Za­raz po­tem zda­rzyło się nie­szczę­ście. W ski­słym, za­desz­czo­nym mroku wie­czor­nym pani ta zły ob­rała kie­ru­nek, być też może, że za­my­ślona, nie zda­wała so­bie sprawy, że wy­cho­dzi z po­ciągu przez drzwi nie­wła­ściwe. O, Boże mi­ło­sierny! Jak grzmot po ziemi się to­czący, jak zwierz strasz­liwy, dud­niący strasz­li­wo­ścią że­la­znego zgiełku, wy­padł z mroku po­ciąg. Ko­bieta w czerni ostat­nim, okrop­nym wy­sił­kiem zdo­łała od­rzu­cić dziew­czynkę...

Od­mówmy wszy­scy ci­chutko mo­dli­twę za bo­ha­ter­ską matkę, co ostat­nim ru­chem wy­rwała swoje dziecko śmierci jak ty­gry­sowi.

– Prędko! Ołówka i ka­wałka pa­pieru! – za­wo­łał du­szo­nym gło­sem le­karz, blady ze wzru­sze­nia. Marsz­cząc czoło, jak gdyby chciał so­bie do­kład­nie przy­po­mnieć za­sły­szane słowa, pi­sał coś na kartce, którą po­dał urzęd­ni­kowi.

– To zdo­łała wy­szep­tać – rzekł głu­cho.

– Ja­kiś ad­res?

– Tak. Tam na­leży skie­ro­wać dziecko. Biedna ma­leńka... Gdzie ona jest?

– W dru­gim po­koju.

– Co robi?

– Nie ro­zu­mie, co się stało... Wciąż pyta o matkę.

– Chodźmy tam do niej – rzekł bar­dzo ci­cho. Dziew­czynka spoj­rzała na wcho­dzą­cych, jakby zdzi­wiona, że wśród nich nie było matki. Sie­działa na krze­śle, odziana w nie­bie­ski płasz­czyk. Spod mięk­kiej cza­peczki wy­my­kały się ja­sne, krótko przy­strzy­żone wło­ski. Gdyby nie su­kie­neczka, można by mnie­mać w pierw­szej chwili, że to ja­sno­oki, pu­co­ło­waty chłop­czyk.

Trzech pa­nów, jakby onie­śmie­lo­nych, za­trzy­mało się przy drzwiach, które szybko za sobą za­mknęli, a le­karz zbli­żył się do dziew­czynki. Pa­trzył na nią długo i długo nie prze­ma­wiał, jak gdyby słowa nie mo­gły prze­ci­snąć się przez jego gar­dło. Wresz­cie po­ło­żył rękę na jej główce i lekko ją po­gła­dził.

– Jak ci na imię, ma­leńka? Dziew­czynka spoj­rzała na niego za­lę­kłym spoj­rze­niem i nie od­po­wie­działa.

– Nie bój się, ko­cha­nie – mó­wił le­karz drżą­cym, mięk­kim gło­sem. – My wszy­scy bar­dzo cię ko­chamy... Bar­dzo, bar­dzo... Pew­nie się na­zy­wasz Ma­ry­sia?

– Nie Ma­ry­sia... – od­po­wie­działa ci­chutko.

– Więc Ja­dzia?

– Ja­dzia też nie...

– Może Ba­sia?

Dziew­czynka uśmiech­nęła się.

– Tak. Ba­sia na­zywa się Ba­sia.

– A jak da­lej?

– Da­lej nie wiem. Ma­mu­sia wie. Niech pan za­woła ma­mu­się!

Le­karz przy­mknął oczy.

– Ba­sieńko ko­chana... – za­czął mó­wić z tru­dem. – Twoja ma­mu­sia... Och, jaki Ba­sia ma śliczny płasz­czyk! A ja­kie wło­ski...

– Jak chłop­czyk! – oświad­czyła z po­wagą dziew­czynka. – Ma­mu­sia mi ob­cięła.

– Tak, tak... Po­chy­lił się nad nią i oto­czył ra­mie­niem.

– Po­słu­chaj, Ba­sieńko... Twoja ma­mu­sia ode­szła...

– Ale za­raz przyj­dzie?

– Nie, ma­leńka. Już nie przyj­dzie...

– Czemu nie przyj­dzie? Ja chcę spać!

– Bo twoja ma­mu­sia po­szła da­leko, bar­dzo da­leko...

– Czemu da­leko? Gdzie to jest da­leko?

– Po­szła aż do nieba...

– Te­raz prze­cież ciemno – mó­wiła dziew­czynka, pa­trząc na niego po­dejrz­li­wie.

Le­karz stro­pił się i nie­po­rad­nie roz­ło­żył ręce. W ten spo­sób można było wieść z dziec­kiem roz­mowę bez końca. Tarł ręką czoło i w ten sta­ro­dawny spo­sób wy­grze­bał w stro­ska­nej gło­wie myśl bar­dzo roz­sądną.

– Za­te­le­fo­nuję po żonę – rzekł do trzech pa­nów przy­słu­chu­ją­cych się w mil­cze­niu.

Nie upły­nęło pół go­dziny, a pani dok­to­rowa zna­la­zła się na miej­scu smut­nych wy­pad­ków. Ob­ja­śniona zwię­złym szep­tem o nie­szczę­ściu i nie­doli dziecka, za­ła­twiła sprawę ze wzru­sza­jącą pro­stotą.

– Pój­dziemy spać, ma­leńka! – rze­kła do Basi gło­sem spryt­nie uda­ją­cym głos bar­dzo we­soły.

Dziew­czynka dała znać uśmie­chem, że nie mo­gąc dojść do ładu z ją­ka­ją­cym się męż­czy­zną, chęt­nie i bez pro­te­stów go­towa jest do go­rą­cej przy­jaźni z tą pa­nią, odzianą po­dob­nie jak jej matka.

Ser­duszko wie­działo o tym, że to ktoś inny i ktoś obcy, senne spoj­rze­nie jed­nak nie umiało już dać so­bie rady z mgli­sto­ścią za­ry­sów. Pani dok­to­rowa, ko­bieta za­żywna i ener­giczna, czer­stwo­ścią zdro­wia za­szczyt przy­no­sząca le­kar­skiej sztuce męża, wzięła ją na ręce i ze wzru­sza­jącą tkli­wo­ścią przy­tu­liw­szy do piersi, wy­nio­sła ją z ko­le­jo­wego bu­dynku.

– Śpij, bie­dac­two – szep­nęła, pa­trząc na dziecko. Z nie­sły­cha­nym za­so­bem mięk­kich słów, po­rów­nań, prze­no­śni i przy­kła­dów, z ca­łym ar­se­na­łem spo­so­bów, zna­nych je­dy­nie ko­bie­cemu sercu, zdo­łała na­za­jutrz wy­ja­śnić dziew­czynce, że jej matka ni­gdy już nie po­wróci. Ba­sia po­jęła tylko tyle, że ją okrop­nie skrzyw­dzono, o czym oznaj­miła dłu­gim pła­czem. Pani dok­to­rowa usi­ło­wała sca­ło­wać łzy z jej ocząt, co mu­siało być pracą uciąż­liwą, gdyż i w jej oczach za­częły się one gro­ma­dzić, gwał­towne i nie­po­wstrzy­mane. Dwie ko­biety pła­kały ci­chutko, przy­tu­lone do sie­bie tak, że nie można by po­wie­dzieć do­kład­nie, do któ­rej z nich która łza na­leży.

In­nych jed­nak rze­czy też nie można było od­gad­nąć. Naj­ści­ślej­sze po­szu­ki­wa­nia do ni­czego nie do­pro­wa­dziły. Nie zna­le­ziono żad­nych do­ku­men­tów w to­rebce nie­szczę­śli­wej ko­biety, a w wa­go­nie żad­nych wa­li­zek ani za­wi­nią­tek. Naj­roz­sąd­niej­sze wy­da­wało się, przy­pusz­cze­nie, że albo ją w dro­dze okra­dziono, albo biedna ta pani, głę­boko ja­kąś tro­ską prze­jęta, po­gu­biła to, co ze sobą wio­zła. Wiele słusz­no­ści mo­gło tkwić w przy­pusz­cze­niu, że je­chała tam, gdzie ją wszystko ocze­ki­wało. Nie zna­le­ziono ani świstka pa­pieru, tylko nie­wielką ilość bez­i­mien­nych pie­nię­dzy i bi­let ko­le­jowy do War­szawy.

– Ja­kieś nie­szczę­ście gnało tę nie­szczę­śliwą – mó­wił le­karz. – Albo za­po­mniała o wszyst­kim, albo nie mo­gła my­śleć o ni­czym in­nym. Niech ją Bóg przyj­mie mi­ło­sier­nie, bo bar­dzo mu­siała cier­pieć. Całe szczę­ście, że miała jesz­cze tyle sił, aby wy­szep­tać kilka słów.

Pa­trzył na kartkę, na któ­rej za­no­to­wał kilka wy­ra­zów.

– Dość znane na­zwi­sko – mó­wił jakby do sie­bie. – Jak my­ślisz? – zwró­cił się do żony, na któ­rej ko­la­nach sie­działa dziew­czynka. – Co te­raz na­leży zro­bić?

Pani dok­to­rowa spoj­rzała na Ba­się za­my­ślona. Zda­wało się jej, że dziecko poj­muje roz­trop­nie, iż o nim jest mowa, rze­kła więc szybko:

– Po­mó­wimy o tym póź­niej.

Dość nie­zdarną była dy­plo­ma­cja do­brej ko­biety, wi­dać bo­wiem było, że umyśl­nie od­wleka chwilę roz­sta­nia się z dziew­czynką. Usi­ło­wała wmó­wić we wszyst­kich, że na­leży cze­kać ja­kichś wie­ści od krew­nych nie­szczę­śli­wej pani w ża­ło­bie, któ­rzy po prze­czy­ta­niu w ga­ze­tach wia­do­mo­ści o okrop­nym wy­padku zgło­szą się nie­wąt­pli­wie, po­jąw­szy z opi­sów, kim była ta matka po­dró­żu­jąca z dziec­kiem. Nikt się jed­nak nie zgła­szał. Mi­nęło dni kilka, a zni­kąd nie nad­szedł ani list, ani de­pe­sza.

– Trzeba dziecko ode­słać pod tym ad­re­sem – rzekł le­karz. – Rzecz dziwna, że ta osoba nie zgło­siła się sama. Prze­cież czyta chyba ga­zety.

– Je­śli jest osobą roz­sądną, to nie czyta – mruk­nęła jego żona.

– Wszystko jedno. Dziecka prze­trzy­my­wać nie mo­żemy.

– Czy tak bar­dzo ci prze­szka­dza? To roz­koszne dziecko?

– By­naj­mniej! Wcale mi nie prze­szka­dza. Cóż za przy­pusz­cze­nie! Ty byś je, oczy­wi­ście, za­trzy­mała na za­wsze.

– Och! Z naj­więk­szą ra­do­ścią!

– Wiem o tym, bo od kilku dni wy­pra­wiasz prze­dziwne sztuki. Nie, moja ko­chana... Ca­łym ser­cem do niego przy­lgną­łem, ale czas naj­więk­szy, aby je ode­słać. Ju­tro na­pi­szę list we­dle ad­resu, aby Basi ocze­ki­wano na dworcu w War­sza­wie, a po­ju­trze dziew­czynka po­je­dzie.

– Jak to „po­je­dzie”? Sama?

– Do War­szawy nie­da­leko. Wsa­dzi się ją do wa­gonu, odda pod opiekę po­dróż­nych, a w War­sza­wie ją od­biorą. Ad­res jest wy­raźny.

– Czy nie le­piej bę­dzie wy­słać ją pocztą? – za­py­tała pani dok­to­rowa z iry­ta­cją.

– W An­glii zda­rzył się taki wy­pa­dek...

– Ty byś na­wet mnie wy­słał pocztą...

– Nie­moż­liwe. Poczta przyj­muje pa­kunki je­dy­nie do dwu­dzie­stu ki­lo­gra­mów. Cię­żary o wa­dze osiem­dzie­się­ciu wy­syła się cię­ża­ro­wym po­cią­giem... – od­rzekł on z po­wagą.

Ba­sia nie wie­dząc o tym, że jest przed­mio­tem burz­li­wych kon­fe­ren­cji, prze­brnąw­szy przez kilka dni, ja­kichś po­nu­rych, roz­pła­ka­nych, bar­dzo dziw­nych i strasz­nych, po­wró­ciła już do swego błę­kit­nego kraju, nad któ­rym uśmie­cha się czy­ste niebo. Przez kilka dni szu­kała matki zdzi­wio­nymi oczami i czuła trwogę w ser­duszku. Wie­czo­rem, za­nim usnęła w ra­mio­nach pani dok­to­ro­wej, zda­wało się jej, że sły­szy kroki ma­musi. Zda­wało się jej raz je­den, że ją wi­dzi. Po­tem, po­woli, znana po­stać za­częła się roz­pły­wać w sre­brzy­stą mgłę, za­ma­zy­wać i nik­nąć. Zwa­li­sta po­stura tej pani, co ją ca­łuje i pie­ści, za­sło­niła swoim ogro­mem to wszystko, co się do­tąd uka­zy­wało tuż przed jej oczkami. Znowu się na świe­cie uczy­niło nie­bie­sko.

Wiel­kie zda­rze­nia nie mo­gły się zmie­ścić w jej ser­duszku. Naj­mniej ją ob­cho­dziły dłu­gie na­rady tego pana z tą pa­nią. Do­piero kiedy ta pani chwy­ciła ją na­gle w ob­ję­cia i za­częła gło­śno pła­kać, Ba­sia, uznaw­szy, że przez ko­biecą so­li­dar­ność na­leży to rów­nież uczy­nić, bek­nęła też, bo­le­śnie po­chli­pu­jąc. Pła­ka­nie jest taką samą do­brą za­bawą jak każda inna, je­śli tylko nie trwa zbyt długo, bo to nie ma wiel­kiego sensu. Tro­chę jed­nak po­pła­kać za­wsze można, tym bar­dziej skoro to tej do­brej pani zdaje się ro­bić przy­jem­ność.

Łzy pani dok­to­ro­wej pa­dały jak deszcz z burz­li­wej chmury. Pan dok­tor wy­słał list, do­kładny, ob­szerny, wszyst­kie smutne wy­padki naj­ści­ślej opi­su­jący, i pro­sił osobę, któ­rej Ba­sia zo­stała po­wie­rzona, aby we środę o go­dzi­nie pią­tej po po­łu­dniu ocze­ki­wała na dworcu, gdyż dziew­czynka po­je­dzie sama. List był po­le­cony, oso­bi­ście przez le­ka­rza nadany, ad­res zaś pod­kre­ślony czer­wo­nym ołów­kiem, aby zwró­cić uwagę poczty na jego waż­ność. Za­cho­wane zo­stały wszyst­kie środki ostroż­no­ści.

– Dziecku nic się stać nie może – uspo­ka­jał żonę. – Dziecko jest nad­zwy­czaj roz­tropne i da so­bie radę. A ty nie po­je­dziesz... Trzy razy by­łaś w War­sza­wie. Dwa razy cię okra­dli, raz wpa­dłaś pod auto i zła­ma­łaś nogę. Te­raz nie uszła­byś z ży­ciem.

Pan dok­tor miał o sto­licy wy­obra­że­nie zgoła po­nure.

Pani dok­to­rowa, za­mknąw­szy się z Ba­sią na taj­nej na­ra­dzie ga­bi­ne­to­wej, usi­ło­wała jej wy­ja­śnić, ja­kie ogromne cze­kają ją przed­się­wzię­cia. Uspo­ka­jała ją wy­mow­nie, że dzieci czę­sto po­dró­żują same, na­wet na ogrom­nych prze­strze­niach, że dziecka nikt nie skrzyw­dzi, a w War­sza­wie zajmą się nią ser­decz­nie. Dziew­czynka słu­chała uważ­nie i nie zgło­siła żad­nego sprze­ciwu. Ow­szem, to może być za­bawne.

Na­rada trwała dwie bite go­dziny. Uczest­nicy wy­prawy do bie­guna pół­noc­nego mniej są prze­wi­du­jący niż pani dok­to­rowa. Omó­wione zo­stały wszyst­kie, na­wet naj­mniej praw­do­po­dobne, wy­padki, jak: po­rwa­nie, uśpie­nie po­dróż­nego za po­mocą za­tru­tych pa­pie­ro­sów i ze­psu­cie się lo­ko­mo­tywy. Czarne słowa pani dok­to­ro­wej prze­le­ciały jak bu­rza przez ja­sną gło­winę i po chwili nie było z nich śladu. Je­den tylko ko­lo­rowy pta­szek po­la­tał nad dziew­czynką i śpie­wał o nad­zwy­czaj­nej po­dróży.

Do­bra ko­bieta za­pro­wa­dziła Ba­się na da­le­kie miej­sce poza mia­stem, gdzie ro­sły drzewa i krzyże, i tam ka­zaw­szy jej uklęk­nąć, długo do niej mó­wiła szep­tem cu­dow­nie ser­decz­nym. Słońce świe­ciło bla­do­zło­ci­ście, a czer­wone li­ście pa­dały z drzew ci­chut­kim sze­le­stem. Ba­sia po­wie­działa tak samo ci­chutko:

– Bądź zdrowa, ma­mu­siu!

We środę, na­kar­miw­szy dziew­czynkę na za­pas tak ob­fi­cie, jak gdyby miała prze­pły­nąć Atlan­tyk, prze­zorna pani za­wie­siła na jej szyi ta­bliczkę z tek­tury i atra­men­to­wym ołów­kiem na­pi­sała na niej ad­res „od­biorcy”. Ofia­ro­wała jej małą to­rebkę na­dzianą do roz­puku cu­kier­kami, cze­ko­ladą i wszelką słodką po­cie­chą cie­lę­cych lat czło­wieka, po­tem, na go­dzinę przed odej­ściem po­ciągu, roz­po­częła uro­czy­stość po­że­gna­nia. Tych czu­ło­ści, tych okrzy­ków, tym na­po­mnień, tych łez i po­ca­łun­ków, po­ca­łun­ków i łez ludz­kie pióro nie opi­sze. Ma­łym uroz­ma­ice­niem tej ce­re­mo­nii był okrzyk burz­liwy, na­gły, hu­czący i naj­mniej spo­dzie­wany:

– Mężu! Je­śli temu dziecku coś złego się sta­nie, bę­dziesz prze­klęty!

Po­wie­dziane, ra­czej za­krzyk­nięte było to z taką mocą, że pan dok­tor za­drżał.

– Cóż mu się może stać, u Boga Ojca! – rzekł dość nie­pew­nie.

„Wyż­szych dzie­sięć ty­sięcy” mia­steczka w skrom­nej licz­bie ośmiu naj­waż­niej­szych oby­wa­teli po­dzie­lało roz­tropne to zda­nie. Wpraw­dzie War­szawa jest mia­stem żar­łocz­nym, ale dzieci tam nie je­dzą. Sta­rano się żar­to­bli­wie uci­szyć nie­po­koje pani dok­to­ro­wej i do­dać jej du­cha, co było nie­jaką prze­sadą, są­dząc bo­wiem z nad­miaru cie­le­snej po­włoki i duch jej mu­siał mieć po­kaźne roz­miary.

Wszy­scy znali nie­dawne dzieje dziew­czynki, więc tkli­wość dla osie­ro­co­nego dziecka, które – są­dząc z ża­łob­nego stroju jej matki – nie miało już za­pewne i ojca, przy­wio­dła wszyst­kich do­brych lu­dzi na dwo­rzec ko­le­jowy. Brak było je­dy­nie pana sta­ro­sty i fo­to­grafa, gdyby bo­wiem udało się te oso­bi­sto­ści za­an­ga­żo­wać do ze­społu ze­bra­nego na dworcu, od­jazd Basi nie róż­niłby się ni­czym od uro­czy­stego wy­jazdu mi­ni­stra. Spra­wie­dli­wie jed­nak przy­znać na­leży, że jesz­cze żad­nego mi­ni­stra na świe­cie nie że­gnało tyle łez, ile ich po­pły­nęło z oczów pani dok­to­ro­wej. Po­nie­waż umy­sły zrów­no­wa­żone prze­strze­gają do­kład­nych ter­mi­nów wszyst­kich czyn­no­ści, za­cna ko­bieta za­częła ro­nić łzy o go­dzi­nie dru­giej pięt­na­ście, na kwa­drans przed odej­ściem po­ciągu. Przed­tem po­sta­no­wiła bacz­nym, su­chym okiem obej­rzeć wszystko, co mo­gło mieć zwią­zek z po­dróżą. Ener­gicz­nym kro­kiem po­bie­gła w stronę dy­cha­wicz­nie sa­pią­cej lo­ko­mo­tywy, na że­la­znego po­twora po­bieżne tylko rzu­ciła spoj­rze­nie, lecz dłu­gim i prze­ni­kli­wym zaj­rzała w oczy ma­szy­ni­sty. Zdu­miał się nieco po­czciwy ten czło­wiek, na wskroś by­strym wzro­kiem, jak ostrym gro­mie­niem, prze­wier­cony. Po­tem uczy­nił to, co mu się wy­dało naj­roz­sąd­niej­sze: wzru­szył ra­mio­nami. A pani dok­to­rowa doj­rzaw­szy za­pewne w jego oczach po­wagę, po­zba­wioną wszel­kiej lek­ko­myśl­no­ści i skłon­no­ści do burz­li­wych awan­tur, po­częła prze­bie­gać wa­gony i za­glą­dać we wszyst­kie prze­działy. Wresz­cie, po dłu­gim wa­ha­niu wy­brała je­den.

Nie chcemy na­ra­żać na na­głe pęk­nię­cie ani wła­snego, bar­dzo czu­łego serca, ani tkli­wych serc czy­tel­ni­ków, dla­tego nie opi­szemy sceny po­że­gna­nia. Miało ono być wpraw­dzie uro­czy­sto­ścią zbio­rową, cały jed­nak ce­re­mo­niał po­gru­cho­tała pani dok­to­rowa. Nie miała wła­snego dziecka, więc wszystką nie­zmie­rzoną mi­łość, wy­peł­nia­jącą jej za­cne serce, chciała dać na drogę bied­nej dziew­czynce. Wy­ry­wała ją z każ­dych ra­mion, ni­komu nie po­zwo­liła jej po­ca­ło­wać, prze­ry­wa­jąc wszyst­kie czu­ło­ści okrzy­kiem: „Czy chce­cie za­mę­czyć dziecko?” – tu­liła ją i ści­skała, z na­dej­ściem zaś wła­ści­wej pory wy­bu­chła pła­czem. Na wła­snych rę­kach za­nio­sła ją do wa­gonu. Otarł­szy wiel­kie łzy, aby nie ka­pały na słowa, rze­kła do zgro­ma­dzo­nych w prze­dziale:

– Pro­szę pań­stwa! Ta dziew­czynka je­dzie sama do War­szawy! Sama! A dla­tego sama, że jest sie­rotą. Ad­res ma na piersi, na tek­tu­ro­wej kartce... Je­dze­nie w to­rebce. W War­sza­wie po nią się zgło­szą... Pro­szę na nią uwa­żać, pro­szę się nią za­opie­ko­wać... Niech się nie zbliża do okna! Niech się nie za­ziębi! Pro­szę pana, aby pan nie pa­lił pa­pie­ro­sów! Prze­cież przez dwie go­dziny może się pan po­wstrzy­mać! O, pani ja­koś przy­zwo­icie wy­gląda... Niech pani na nią uważa... Pro­szę jej nie da­wać owo­ców, bo pew­nie nie­umyte, a mój mąż mówi, że o cho­lerę ła­two... Czy mogę li­czyć na wszyst­kich tu ze­bra­nych!

– Do­brze, do­brze, pro­szę pani – bąk­nął ktoś w imie­niu spo­łe­czeń­stwa. Pani dok­to­rowa jed­nakże po­sta­no­wiła za­sto­so­wać na wszelki wy­pa­dek lekką groźbę:

– Bo ina­czej Pan Bóg by was po­ka­rał!

Zdu­miała się ze­brana gro­madka, lecz pani dok­to­rowa nie zwró­ciła na to uwagi.

– Ma­leńka – zwró­ciła się do dziew­czynki – ci pań­stwo za­opie­kują się tobą. Ale jedz tylko to, co ja ci da­łam, i nie bierz od ni­kogo. Ni­komu dzi­siaj wie­rzyć nie można. Aha! Gdyby ci się chciało... (na­chy­liła się do ucha Basi i tłu­ma­czyła jej coś bar­dzo za­wile) – to po­wiesz o! tej pani, a ta pani cię za­pro­wa­dzi. Pan kon­duk­tor! Do­brze, że pan tu przy­szedł, pa­nie kon­duk­to­rze.

Uchwy­ciw­szy go pal­cami za gu­zik od mun­duru, ob­ja­śniła do­kład­nie o jego strasz­li­wej od­po­wie­dzial­no­ści i za­klęła na wszyst­kie moce nie­biań­skie i pie­kielne, aby co kwa­drans zaj­rzał do prze­działu.

Zi­ry­to­wany gwizd lo­ko­mo­tywy i na­wo­ły­wa­nia wszyst­kich ze­bra­nych przed wa­go­nem dały znać pani dok­to­ro­wej, że roz­po­czyna się akt ostatni.

Ktoś uniósł dziew­czynkę na rę­kach, tak że mo­gła wyj­rzeć przez okno.

Pani dok­to­rowa chciała jesz­cze krzyk­nąć, ale nie mo­gła. Coś ją dła­wiło w gar­dle, więc tylko spoj­rze­niem wo­łała tak ser­decz­nie... tak ser­decz­nie... Śliczna, ja­sna główka mi­gnęła tak jak błysk od­bity z lu­sterka. Zda­wało się, że ktoś po­sta­wił kwia­tek za szybą wa­gonu.

Kiedy za­chłanny las po­łknął po­ciąg, pani dok­to­rowa stała jesz­cze, pa­trząc spoj­rze­niem smut­nym i jakby roz­ża­lo­nym.

– Chodźmy już – rzekł le­karz.

– Przed­tem jed­nak za­żyj ja­kiś pro­szek na uśpie­nia su­mie­nia. Mam ta­kie prze­czu­cie, że po­sła­li­śmy to dziecko na zgubę, a moim prze­czu­ciom mo­żesz wie­rzyć. Czy przed trzema laty nie po­wie­dzia­łam ci, że cię spo­tka nie­szczę­ście, i czy nie zła­ma­łeś wtedy nogi?

– Zła­ma­łem nogę, bo na chod­niku le­żała pestka śliwki. Czemu nie prze­czu­łaś, że ktoś bę­dzie jadł śliwki. Twoje prze­czu­cia są mi­zerne. Dziew­czyna za­je­dzie zdrowa, bo ja mam ta­kie prze­czu­cie.

– A czemu ci, do któ­rych wy­sła­łeś list, wcale ci nie od­pi­sali?

– Naj­pierw dla­tego, że są to Po­lacy, a Po­lacy mało kiedy od­pi­sują na li­sty, a na­stęp­nie dla­tego, że nie mieli na co od­pi­sy­wać.

– I Ba­sia je­dzie do ta­kich bar­ba­rzyń­ców, co nie od­pi­sują na li­sty! Kto nie od­pi­suje na li­sty, może rów­nie do­brze za­gło­dzić dziecko albo bić je przy każ­dej spo­sob­no­ści. No! Niechby coś po­dob­nego do­szło do mo­jej wia­do­mo­ści! Uprze­dzam cię, że za ja­kiś mie­siąc po­jadę do War­szawy, aby się prze­ko­nać, co tam wy­pra­wiają z dziew­czynką. Czego ta fi­gura chce od cie­bie?

– Jaka fi­gura? A, ten...

Z uni­żo­nym ukło­nem zbli­żył się do le­ka­rza mło­dzian za­po­wie­trzony omdle­wa­ją­cym za­pa­chem za­bój­czych per­fum.

– Wła­śnie sze­dłem do pana dok­tora – mó­wił z prze­ję­ciem. – Czy pan dok­tor nie byłby ła­skaw od­wie­dzić ba­buni?

– Prze­cież by­łem u niej oneg­daj – od­rzekł le­karz bez en­tu­zja­zmu. – Ba­bu­nia zdrowa jak gre­na­dier.

– Być może. Ba­bu­nia jed­nak do­szła do prze­ko­na­nia, że ma so­li­tera, bo ją bar­dzo mdli.

– Chyba nie so­li­ter, tylko te per­fumy – mruk­nęła dok­to­rowa.

– To sie­dem­dzie­siąta siódma przy­pa­dłość w tym roku – rzekł dok­tor. – Więc o co idzie?

– O ja­kiś śro­dek na mdło­ści. Ba­bu­nia od dwóch dni ni­czego nie bie­rze do ust, oprócz ka­pu­sty i ka­wałka wie­przo­winy. Czy pan dok­tor bę­dzie ła­skaw?

– Będę ła­skaw – rzekł dok­tor nie­cier­pli­wie. – Cze­kaj pan! Za­raz panu za­pi­szę.

Za­czął grze­bać w kie­sze­niach i zna­la­zł­szy ja­kąś kartkę, szybko na niej pi­sał, używ­szy to­rebki pani dok­to­ro­wej jako pod­kładki.

– Ma pan, do na­stęp­nej cho­roby wy­star­czy...

Za­po­wie­trzony wnuk znę­ka­nej ba­buni wziął tę oso­bliwą re­ceptę na ja­kiś nie­winny śro­dek i zdzi­wił się, że na od­wrot­nej stro­nie kar­teczki wy­pi­sany był ja­kiś war­szaw­ski ad­res. Pan dok­tor znany był jed­nakże z roz­tar­gnie­nia. A przed chwilą wy­da­wał się jesz­cze bar­dziej roz­tar­gniony niż zwy­kle.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki