Aztekowie. Próba interpretacji - Inga Clendinnen - ebook

Aztekowie. Próba interpretacji ebook

Inga Clendinnen

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla 
zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Książka poświęcona jest cywilizacji Azteków z ostatniego okresu istnienia ich państwa przed przybyciem Hernando Cortesa i podbojem hiszpańskim w 1521 r. Autorka omawia struktury socjalne w mieście Tenochtitlán, stolicy imperium; próbuje zinterpretować wierzenia azteckie oraz specyficzny, rozbudowany rytuał religii, którego podstawę stanowiło składanie masowych ofiar z ludzi; przedstawia świat wojowników, kapłanów, kupców i kobiet; porusza także pewne aspekty sztuki sakralnej. 
[Opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie Wielkopolskim (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Ł. Górnickiego GALERIA KSIĄŻKI w Oświęcimiu 
Biblioteka Publiczna w Piasecznie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Józefa Wybickiego w Sopocie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 681

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

AZTEKOWIE

 

Państwowy Instytut Wydawniczy • Warszawa

 

AZTEKOWIE

Próba interpretacji

INGA

CLENDINNEN

Przełożył

Robert M. Sadowski

 

Tytuł oryginału«AZTECS. AN INTERPRETATION»

Ilustracje i indeksyAGNIESZKA DĘBSKA

Projekt graficzny seriiRYSZARD ŚWIĘTOCHOWSKI

Opracowanie okładki i stron tytułowychTERESA KAWIŃSKA

© Cambridge University Press, 1991© Copyright for the Polish editionby Państwowy Instytut Wydawniczy, 1996

ISBN 83-06-02460-5

 

SPIS RZECZY

Spis ilustracji

Podziękowania

Uwagi o języku nahuatl

Wstęp

MIASTO

Tenochtitlan — miasto na pokaz

Perspektywy lokalne

ROLE

Ofiary

Wojownicy, kapłani i kupcy

Odkrycie męskiej osobowości

Żony

Matki

Ujawnienie istoty bytu kobiety

SACRUM

Estetyka

Rytuał, czyli świat przetworzony i objawiony

MIASTO ZNISZCZONE

Klęska

EPILOG

Problem źródeł

Przypisy

Święta w poszczególnych miesiącach słonecznego kalendarza rocznego Xiuitl

Panteon meksykański w zarysie

Wybrana literatura przedmiotu

Literatura przedmiotu w języku polskim

SPIS ILUSTRACJI

ILUSTRACJE BARWNE

Tarcza z piór ze złotymi aplikacjami. Zwierzę pośrodku jest wyobrażeniem azteckiego władcy Ahuitzotla (1485—1503). Wiedeń,

Museum für Völkerkunde.

Maska z zielonego kamienia. Bazylea,

Museum für Völkerkunde.

Maska mężczyzny. Meksyk, kolekcja Kurta

Stavenhagena.

Konik polny z czerwonego kameolu. Meksyk,

Museo National

de Antropologia.

5—6. Statua przedstawiająca kapłana Xipe Toteca odzianego w skórę zdartą z ofiary, znaleziona w Texcoco (Dolina Meksyku). Bazylea, Museum für Völkerkunde.

Wojownik aztecki ze skrzydłami orlimi u ramion. Figura wielkości naturalnej. Meksyk,

Museo

Templo

Mayor.

Waza w kształcie głowy boga Tlaloca. Meksyk,

Museo

Templo

Mayor.

Czaszka zdobiona mozaiką z turkusów, domniemany

dar

Moctezomy II dla Cortesa. Londyn,

British Museum.

Tarcza z piór lamowana skórą. Stuttgart, Linden-Museum.

ILUSTRACJE CZARNO-BIAŁE

Bogini Coatlicue, Wężowa Spódnica. Meksyk,

Museo

National de Antropologia.

Kamienna głowa lub maska przedstawiająca

Xipe

Toteca. Amsterdam, kolekcja Stoecker.

Bóg Tonacateutli. Bazylea,

Museum für Völkerkunde,

kolekcja Lukasa

Vischera.

Taniec

Quetzalcoatla

i Tezcatlipoki po stworzeniu kalendarza wróżebnego Tonalamatl. Ilustracja z Kodeksu Burbońskiego, Paryż,

Bibliotheque

de

l’Assemblee Nationale.

Wąż pierzasty. Meksyk,

Museo

National de Antropologia.

Bogini Tlazolteotl wydaje na świat boga Centeotla. Meksyk,

Museo

National de Antropologia.

Głowa zmarłego. Meksyk,

Museo

National de Antropologia.

Kalendarz aztecki. Przerys rzeźby znajdującej się w

Museo

National de Antropologia w Meksyku.

Relief z wyobrażeniem

Coyolxauqhui,

ok. 1454. Meksyk,

Museo

National de Antropologia.

Ilustracja z kodeksu azteckiego. Rzym,

Museo

Pigorini.

Reprodukcje czarno-białe: Hanna Balcerzak

Na okładce:

Kadzielnica rytualna z gliny, Meksyk, Museo National de Antropologia, i maska mężczyzny, Meksyk, kolekcja Kurta Stavenhagena.

Dla profesora Маха Crawfordai dla Johna

PODZIĘKOWANIA

Przygotowywałam tę książkę w warunkach niemal idealnych, podczas pobytu w Institute for Advanced Study w Princeton od sierpnia do grudnia 1987 r. i na Uniwersytecie La Trobe, w towarzystwie krytycznych, lecz zarazem życzliwych studentów i kolegów; korzystałam też z doświadczenia i uprzejmości personelu Biblioteki Borchardta, a wszystko to umożliwiły mi stypendia z Wydziału Humanistycznego.

Jest to książka z gruntu interpretacyjna, wspiera się więc ona w dużej mierze na pracach wielu uczonych z innych dziedzin nauki. Ponieważ o języku nahuatl wiem bardzo niewiele, jestem szczególnie zobowiązana Miguelowi León-Portilli i jego uczniom, jak również Frances Karttunen oraz Jamesowi Lockhartowi za ich gotowość do dzielenia się owocami swych najtrudniejszych prac. Żywię również ogromną wdzięczność dla Charlesa Dibble’a i Arthura Andersona za lata przykładnej pracy, poświęcone przekładowi Historia general de las cosas de Nueva Espańa brata Bernardina de Sahagun z wersji nahuatl, dzięki czemu ten niezrównany tekst stał się ogólnie dostępny. Zresztą wdzięczność jestem winna wielu, co, mam nadzieję, znalazło odbicie w przypisach i bibliografii.

Przez cały czas posiłkowałam się pracami Clifforda Geertza i E. P. Thompsona. Przez całe lata June Philipp, Rhys Isaac, Greg Dening, Donna Merwick i Sandra Lauderdale Graham, a ostatnio również William Taylor, okazują mi serdeczną przyjaźń w połączeniu z surowym krytycyzmem, co jest rzeczą rzadką, lecz stymulującą. Pomimo natłoku własnych spraw Rhys Isaac, Sandra Lauderdale Graham i William Taylor zdołali znaleźć czas, aby przeczytać brudnopis tej książki i wyrazić o niej swoją opinię, za co jestem im głęboko wdzięczna.

Przez wszystkie lata naszego wspólnego życia moim najlepszym towarzyszem w tej, jak i we wszystkich innych sprawach, był mój mąż John. Na karcie dedykacyjnej wymieniam jego imię wspólnie z nazwiskiem profesora Maxa Crawforda, człowieka, który ponad trzydzieści lat temu wprowadził mnie w ten rodzaj badań historycznych i którego mądrość odkrywam wciąż na nowo.

Leżąca na antypodach Australia może wydawać się bardzo odległa od Mezoameryki i położonych jeszcze dalej na północ ośrodków badań nad Aztekami, kiedy jednak zasiadam do maszyny, patrząc na południe, ku pingwinom, pocieszam się myślą, że oddalenie ma również pewne zalety, daje bowiem odpowiednią perspektywę.

Mapa 1. Meksyk

Mapa 2. Dolina Meksyku

UWAGI O JĘZYKU NAHUATL

Aztekowie, a poprawniej Culhua Mexica, mówili językiem nahuatl, podobnie jak większość ludów centralnego Meksyku. Podawane tu nazwy miejsc i osób oddają tylko w przybliżeniu oryginalną wymowę nahuatl. Czytelnicy bez trudu zauważą rozbieżności w transkrypcji zależnie od cytowanych badaczy, nie są one jednak duże i nie powinny przeszkadzać w rozumieniu tekstu. Władcę Tenochtitlanu będę tu nazywać „Moctezoma”, co bardzo niedokładnie, ale w miarę zrozumiale naśladuje właściwą wymowę. Nie zaznaczam tu akcentu, który z reguły pada na przedostatnią sylabę, jak również nie stosuję się do reguł języka nahuatl dotyczących tworzenia liczby mnogiej.

Podstawowe reguły wymowy są bardzo proste: c na początku wymawia się jak s, w środku wyrazu jak k ch wymawia się jak cz x wymawia się jak sz, ś z wymawia się jak 5 que, quiwymawia się jak ke, ki qua, quowymawia się jak kua, kuo h wymawia się na początku, w środku wyrazu jest nieme.

Starożytni mistrzowie byli subtelni, tajemniczy, głębocy, wrażliwi.

Ich wiedza jest niezgłębiona.

A ponieważ jest niezgłębiona,

Możemy jedynie opisać ich wygląd.

Uważni jak ludzie przechodzący przez strumień zimą.

Czujni jak ludzie świadomi niebezpieczeństwa.

Ustępliwi jak topniejący lód.

Prości jak nienaruszone polana drewna.

Puści jak jaskinie.

Nieprzejrzyści jak muliste stawy.

Któż będzie czekał spokojnie, aż muł osiądzie?

Lao Tsu, Tao Te Ching

[Lao Tsu, Tao Te Ching,ks. I, XV: 35, 36. Autorka skorzystała tu z tłumaczenia znacznie odbiegającego od powszechnie znanej wersji filologicznej w opracowaniu D. C. Lau, Penguin Classics, Harmondsworth 1982 (przyp. tłum.).]

WSTĘP

...ludzie tworzą swe kultury tłocząc się wspólnie, nerwowo rozgadani, na skraju przepaści.

Kenneth Burke,

Permanence and Change. An Anathomy of Purpose1

W sierpniu 1521 roku miasto Tenochtitlan-Tlatelolco2, niegdyś wspaniałe centrum wielkiego systemu trybutarnego, wskutek długotrwałej i rozpaczliwej obrony doprowadzone w tymże roku do ruiny, wpadło w ręce dowodzonego przez Hernando Cortesa oddziału Hiszpanów i chwiejnej koalicji jego indiańskich „sprzymierzeńców”. W ten sposób dobiegło końca polityczne istnienie Azteków, jak zwykliśmy ich nazywać. Samo słowo „Aztek” miało wiele różnych znaczeń, poczynając od „imperium”, które rozciągało się na znacznej części terytorium dzisiejszego Meksyku, aż po mieszkańców wspaniałego miasta na jeziorze, którzy tym imperium władali. To właśnie ich życie w ostatnich latach przed najazdem będzie przedmiotem niniejszej książki. Chociaż „Tlatelolca” i „Tenocha”, mieszkańcy bliźniaczego miasta, starannie podkreślali swoją odrębność we wzajemnych stosunkach, jedni i drudzy nazywali sami siebie „Mexica”; i ja również będę ich tak nazywać, między innymi po to, by uniknąć balastu negatywnych skojarzeń związanych dziś ze słowem „Aztek”. Pozostawię je tylko dla oznaczenia imperium hołdowniczego, które w końcu XV wieku stworzyli Mexikowie w konfederacji z innymi ludami zamieszkującymi Dolinę Meksyku.

Praca ta jest próbą odtworzenia typowych dla nich zachowań, trybu życia i odczuć na podstawie rozproszonych, fragmentarycznych i niepełnych tekstów. Pragnęłam zobrazować w niej odrębność i charakterystyczne cechy życia, jakie wiedli mieszkańcy Tenochtitlanu w początkach XVI wieku, w przeddzień hiszpańskiego podboju. Nie chciałam koncentrować się głównie na czynach ludzi wielkich i możnych ani też na mądrości i aspiracjach elity, co jest, rzecz jasna, treścią większości źródeł, lecz na wielorakich sposobach, w jakie zwykli meksykańscy mężczyźni i kobiety nadawali sens swemu światu, przy czym nie rozumiem przez to ani świadomie kreowanej „ideologii”, ani też pasywnego „światopoglądu”. Chodzi mi raczej o charakterystyczne metody postrzegania i oceniania świata, radowania się nim i radzenia sobie w życiu, przejawiające się w powitaniach, jedzeniu, handlu, walce, pracy i reprodukcji, które my zazwyczaj nazywamy niezbyt ściśle, ale wygodnie, „kulturą”.

Zwłaszcza jeden rodzaj działalności przysporzył Aztekom rozgłosu — chodzi tu o masowe zabijanie ludzi składanych w rytualnych ofiarach, i to nie tylko gdzieś wysoko na szczytach piramid. Zabijali, co prawda, jedynie władcy i najwyżsi kapłani, wiele z tych jatek odbywało się jednak na otwartej przestrzeni, nie tylko w obrębie głównej świątyni, ale również w świątyniach pomniejszych, a nawet wprost na ulicach. Ludność brała udział w opiece nad przyszłymi ofiarami i przygotowaniu ich do spełnienia rytuału, dostarczaniu ich na miejsce kaźni, a następnie w skomplikowanym procesie obróbki ciał, obejmującym podział i rozdział głów, kończyn, mięsa, krwi oraz zdartych skór. Przy wyjątkowo uroczystych okazjach ulice przebiegali wojownicy, niosąc tykwy pełne ludzkiej krwi lub odziani w ociekające krwią skóry swych jeńców; owych wojowników ceremonialnie zapraszano do domów; w kuchniach gotowało się mięso ofiar, a oskrobane i wysuszone ludzkie kości udowe wisiały na domowych podwórzach, wszystko to zaś rozgrywało się wśród ludu wyróżniającego się niezwykle precyzyjnym kodeksem grzecznościowym, sformalizowanymi manierami i wysoko rozwiniętym poczuciem piękna.

Wszystkich Europejczyków, poczynając od pierwszych hiszpańskich zdobywców, którzy bezpośrednio obserwowali życie społeczne Mexików, a kończąc na nas, którzy nieporadnie próbujemy je odtworzyć, szokowała drażniąca rozbieżność pomiędzy wykwintnymi formami towarzyskimi oraz wyrafinowanymi gustami estetycznymi i społecznymi tego świata a zmasowaną cielesnością zabijania i ćwiartowania, pomiędzy urodą życia a okropnością rytuału. Hiszpańscy zakonnicy, którzy dosłownie deptali po piętach konkwistadorom, postrzegali meksykański „Kościół” jako zdumiewająco dostojną organizację, z jej imponującą warstwą kapłańską, mnogością świątyń, liturgią, kalendarzem i pokornym poddaniem wiernych „pokucie”, a jednocześnie pogrążoną we krwi ludzkiej. To właśnie ten niepojęty paradoks doprowadził niektórych misjonarzy do wniosku, że być może jeden z Chrystusowych apostołów zdołał jakimś sposobem nauczać wśród Indian, ci jednak, na długo pozostawieni sami sobie, w przerażający sposób przekręcili część jego przesłania. Inni zaś przypuszczali, że owe brutalne, odrażające praktyki są diabelską parodią misteriów prawdziwej wiary, wynikiem nieustannego pragnienia Szatana, by wyrządzać zło wszystkim ludziom, a chrześcijańskim misjonarzom w szczególności. W. H. Prescott, pisząc w czterdziestych latach zeszłego stulecia swoją historię podboju Meksyku, która do dziś jest najbardziej popularnym anglojęzycznym dziełem tego rodzaju, był do tego stopnia zdezorientowany ową sprzecznością, że wręcz postulował pochodzenie kultury meksykańskiej z dwóch odrębnych źródeł, uważając, iż wszystko to, co jego zdaniem świadczyło o wyrafinowanej wrażliwości, stanowiło dziedzictwo Tolteków z Tuli czy też Tollanu, w przeciwieństwie do „krwawych rytuałów” o „niepohamowanym okrucieństwie”, których początki miały się wywodzić z prymitywnej historii samych Mexików. Jego zdumienie i odraza kierowały się nie tyle przeciwko samym zabójstwom, co (błędnie interpretowanemu) obyczajowi Mexików polegającemu na spożywaniu mięsa swoich ofiar podczas, jak pisał, nie „prymitywnych posiłków wygłodniałych kanibali, lecz uczt z doskonałymi trunkami i kunsztownie przygotowanym pieczystym, w których uczestniczyli przedstawiciele obu płci (...) zachowujący się wedle wszelkich reguł cywilizowanego życia”, swój niesmak wyrażał zaś bez ogródek: „doprawdy, nigdy jeszcze podobny wykwint nie stykał się tak blisko ze skrajnym barbarzyństwem!”3

Ślady tego rozdwojenia, które tyle kłopotów przysporzyło Prescottowi, można odnaleźć i we współczesnej nauce, choć linia podziału przebiega obecnie inaczej. We wczesnym okresie rozwoju szybko „bałkanizujące” się badania nad Aztekami wykazywały tendencję do odsuwania szczegółów ofiar ludzkich i w ogóle zagadnień religii na plan dalszy względem innych problemów, takich jak formowanie się państwa czy też organizacja ekonomiczna, uważanych za bliższe twardej rzeczywistości, w związku z czym upowszechniano kilka ogromnie uproszczonych interpretacji masowych egzekucji. Jedna z nich widziała w ofierze z ludzi metodę wzbogacania niskobiałkowej diety, inna — wynalazek zepsutej i cynicznej elity w stylu „opium dla ludu”, jeszcze inna zaś uważała ofiarę z człowieka za swego rodzaju meksykańską technikę walki ze skutkami drugiego prawa termodynamiki, gdzie wyrywanie gorącego, pulsującego serca miało być rozpaczliwą próbą odzyskania energii traconej przez entropię.4 Wprawdzie w ostatniej dekadzie naukowcy powrócili do badań nad sensem działalności, której Mexikowie poświęcali tyle czasu i energii, współczesne dociekania nadal jednak pozostają na takim poziomie ideologicznej lub teologicznej abstrakcji, jaka, moim zdaniem, zbyt często pozwala na zakładanie tego, co powinno być udowodnione. Poza tym skupiają się one (co jest dość oczywiste, biorąc pod uwagę charakter źródeł) na najbardziej znanych, „oficjalnych” obrzędach religijnych, kultywowanych w głównym okręgu świątynnym Tenochtitlanu, a nie na tych, które celebrowano na poziomie lokalnym czy wręcz domowym. Owe widowiska, finansowane przez ekspandujące państwo, charakteryzowane prawidłowo, choć może niewyczerpująco, jako teatr grozy, w istocie miały za zadanie wyrazić i utrwalić chwałę i potęgę władzy, należy więc przeprowadzić wyraźne rozróżnienie pomiędzy tym, co wydaje się krwawym imperialnym kultem wojowników, a łagodniejszymi rytuałami rolniczymi kultywowanymi przez lud.5

Większość rekonstrukcji przekazów Indian Nahua bazuje na semantycznej i etymologicznej analizie szesnastowiecznych tekstów łacińskich oraz tekstów w języku nahuatl. Metoda ta ma swoje ograniczenia, wnikliwie scharakteryzowane przez jednego z najwybitniejszych jej zwolenników, Alfredo Lopeza Austina, który stwierdza uczciwie, że obraz, jaki dają te źródła, „odzwierciedla głównie treści dominującej ideologii, które mogą być przypisane ludowi Nahua jedynie w bardzo ogólnym sensie”. Ponieważ jego opis świata Nahua opiera się na analizie marksistowskiej, zakłada on ponadto istnienie niezbędnej opozycji „pomiędzy ludem a członkami grup uprzywilejowanych”.6

W stwierdzeniu tym nie ma niczego nadzwyczajnego. Rozróżnienia i kategorie społeczne z reguły są ramą dla analizy tego, co zwykło się nazywać mentalnością7, choć jednak podziały takie z pewnością istniały na podbitych terytoriach, nie jestem całkiem przekonana o ich realności w Tenochtitlanie. Co prawda, niektóre z nich ujawniają się dobitnie w tekstach nahuatl — pomiędzy panami a pospólstwem ziała przepaść, choć istniały wątłe możliwości jej przekroczenia; ziała też ona pomiędzy bogaczami hojnie szafującymi datkami i biedakami, którzy mogli je tylko przyjmować, a także pomiędzy kobietami jako strażniczkami ogniska domowego a mężczyznami, których przeznaczeniem była walka. Prawdą jest również, że w Tenochtitlanie poszczególne grupy były obciążone ściśle określonymi powinnościami wobec konkretnych bóstw; w szczególności wojownicy byli specjalnie zobowiązani bogu wojny, Huitzilopochtli, w którego imieniu dokonywali podbojów. Całkiem możliwe, że tragarz, który przykucnięty na targu czekał na zamówienie, obserwując jednocześnie przechodzącego obok wielkiego pana z jego świtą, wyznawał całkiem inny niż on pogląd na sprawy tego świata, nie zamierzam jednak czynić podobnych założeń. Pragnę się przekonać, jak zwykli ludzie rozumieli ofiarę z człowieka i związany z nią nieunikniony, intymny kontakt z żywymi i martwymi ciałami skazańców, w jaki sposób kontakt ten czynili możliwym do zniesienia i jakie przywiązywali do tego znaczenie. Same wierzenia Mexikow przebadano wystarczająco dokładnie, jeszcze raz jednak trzeba powtórzyć, że dokonano tego, z winy pospolitej skłonności naukowców do teologii, z reguły w nienaturalnie abstrakcyjny sposób, mnie zaś interesuje nie ów sformalizowany poziom, lecz wrażliwość, czyli splot emocji, moralności i estetyki, za pośrednictwem którego myśl znajduje wyraz w działaniu, stając się w ten sposób publiczną, jawną i dostępną naszej obserwacji. Dlatego też właśnie skupiać się będę nie tyle na słowach, co na czynach, a w szczególności na działaniach rytualnych, i to nie tylko dlatego, że są one najlepiej udokumentowane, ale z uwagi na ich potencjał informacyjny.

Przedsięwzięcie to nieuchronnie zakrawa na donkiszoterię.8 Nawet w sytuacjach, w których uczestniczymy osobiście, emocje wymykają się naszej świadomości, a części z nich nie dostrzeże nawet najbardziej uważny obserwator. Biorąc pod uwagę dystans, jaki dzieli nas od Mexikow zarówno pod względem czasu, jak i kultury, możemy spodziewać się, że ślady nastrojów i uczuć odnajdziemy tylko w zdarzeniach publicznych, i to jedynie wtedy, gdy będą się rzucać w oczy lub powtarzać dostatecznie często. Victor Turner pisał o „podstawowych paradygmatach”, „nieredukowalnych wzorcach życiowych” kultury, których należy poszukiwać, wedle jego słów, „nie w traktatach teologicznych czy w dosłownych kodeksach postępowania lub moralności, lecz w napięciu działalności życiowej, gdzie wyraźnie nakreślone kontury rozmywają się w zetknięciu z emocjonalnie naładowaną wolą”.9 A zatem jednym ze źródeł będzie owa „aktywność życiowa”, przejawiająca się nie, jak to już sam Turner zauważył, w konkretnych „dramatach społecznych” (większość tych zdarzeń z życia Mexików jest dla nas bowiem bezpowrotnie stracona), lecz wszędzie tam, gdzie dostrzegamy oznaki silnych napięć w życiu codziennym, a także, jak to postaram się wykazać, i w rytuale.10

Mexikowie, którzy późno zdołali podporządkować sobie ten teren, jak też późno stali się potęgą, musieli tworzyć swój image jako ludu imperialnego jednocześnie z budową imperialnego miasta. Ich głównym narzędziem w tej dwojakiej działalności stał się rytuał, który służył im jako niezwykle elastyczny i dynamiczny sposób ekspresji, przypominający bardziej teatr uliczny niż muzealny zabytek. Oto wielki wojownik wiruje powoli w tańcu, demonstrując szczegóły swej militarnej biografii upamiętnione w formie insygniów, a jego bogactwo, prestiż i potęga przejawiają się w pełnym respektu dystansie, jaki względem niego utrzymują widzowie. A tu znów tańczy nowicjusz — wiek i brak doświadczenia wyłączają go z kręgu chwały starszego towarzysza, lecz jego młodość, wyrażająca się w energii skoków i zwrotów, w potrząsaniu ciężką czupryną, w grze światła na gładkiej, skórze, niesie swój własny przekaz alternatywnej estetyki i innego źródła blasku sławy. Dla obu walka była tylko jednym ze składników skomplikowanego doświadczenia „bycia wojownikiem”, które prawdopodobnie znajdowało swój najbardziej wysublimowany wyraz w uroczystym spektaklu. W każdym razie takie jest moje głębokie przekonanie warunkujące charakter tej pracy i dlatego też rozważania nad meksykańskim rytuałem, jego zbiorowym przygotowaniem i wykorzystaniem jego uroków zajmą w niej wiele miejsca.

Trudno przeprowadzić rozróżnienie pomiędzy „oficjalnymi” i „lokalnymi” rytuałami w Tenochtitlanie. Nawet podczas centralnych uroczystości w wielkich świątyniach udział grup „ludowych” był tak znaczny, tak wiele się działo przy minimalnej reżyserii, tak wiele miejsca pozostawało dla komentarza, że nie sposób twierdzić, iż realizowana była tylko wizja pierwotnych organizatorów. Owe rozbudowane spektakle, angażujące rozmaite grupy uczestników pochodzących ze wszelkich klas społecznych w skomplikowany ciąg występów, same w sobie tworzyły złożoną sekwencję choreograficznie wyrażanych emocji, luźno nawiązujących do tematu, a ich siłę oddziaływania wzmagała publiczna prezentacja, powtarzalność i zapewne (ale tego trzeba dowieść) możliwość współuczestniczenia w nich. Zadanie moje będzie polegało na sprecyzowaniu owych tematów i emocji, zrozumieniu ich zgrania, a wreszcie stwierdzeniu, jak i do jakiego stopnia czerpały one z tematów i emocji indywidualnych, kluczowych doświadczeń życia społecznego, aby je potem przefiltrować i udramatyzować zgodnie z estetyką rytuału. W zakres moich badań muszę zatem włączyć całą działalność bogów w Tenochtitlanie, poczynając od oficjalnego rytuału aż po domowe, lokalne i sąsiedzkie wzorce zachowań i obrządki oraz pokusić się o identyfikację obyczajów i instytucji, za których pośrednictwem meksykańscy mężczyźni i kobiety na wszelkich społecznych poziomach, w rozmaitych rolach społecznych i momentach cyklu życiowego wyuczeni byli postrzegać miasto i cały otaczający ich świat, a także rozumieć jego prawidła.

Owo koncentrowanie się na możliwych do zaobserwowania działaniach jako przejawach sposobu myślenia nie jest tak bardzo sprzeczne wewnętrznie, jak mogłoby się wydawać, dobór tekstów bowiem, jak to zazwyczaj bywa, jest dość przypadkowy, a skąpa, zawarta w nich egzegeza ma swoje źródło w elitach; nie jest to również skutek negatywnego wyboru. Mexikowie, podobnie jak opisywani przez Clifforda Geertza Balijczycy (i, jak przypuszczam, wiele innych ludów), „kształtowali swoje najogólniejsze pojęcia o najgłębszej istocie rzeczy i wynikającym z tego koniecznym sposobie postępowania w postaci odbieranych bezpośrednio symboli zmysłowych (...), a nie jako pojmowany dyskursywnie, uporządkowany zbiór wierzeń”11, mnie zaś interesuje właśnie powstawanie symboli. Dlatego też mym najpilniejszym zadaniem epistemologicznym będzie nie oddzielanie fałszu od autentycznej jakoby świadomości, lecz ocena owego niepokojąco zmiennego rozziewu pomiędzy myślą a jej realizacją w działaniu. Problemy i wątpliwości tego rodzaju wiążą się z badaniami wszelkich oddziaływań międzyludzkich, szczególną wagę mają one jednak przy próbach wejrzenia w umysłowość dawno wymarłych, a na dodatek obcych nam ludów.

Prowadzone w ostatnich latach intensywne badania przyczyniły się raczej do zaciemnienia niż do wyjaśnienia problemu rekonstrukcji wzorców życiowych „przeciętnych” Mexikow. Szczegółowe studia takich kluczowych zagadnień, jak podstawowe formy organizacji społecznej, zasady podziału ziemi czy też prawdziwa natura i zakres władzy calpulli („wielkiego domu”), czyli podstawowej jednostki terytorialnej i społecznej, przyczyniły się do znacznego wzbogacenia naszej wiedzy, lecz jak dotąd nie pozwalają na wypracowanie spójnego poglądu. Gdyby Jacques Soustelle pisał swoje La vie quotidienne des Azteques a la veille de la conquete espagnole obecnie, miałby o wiele więcej wątpliwości niż trzydzieści lat temu12, ale na tym właśnie polega postęp. A jednak mimo to pragnęłabym odtworzyć, jak to nazywa David Cohen, „wewnętrzną architekturę”13 społeczeństwa meksykańskiego, wszystkie te najbardziej lokalne obyczaje i uporządkowane doświadczenia, te zagęszczenia aktywności społecznej, za pośrednictwem których jednostki uczestniczą w wiedzy kulturowej. Będę musiała w tym celu wymierzyć przestrzeń doświadczeń domu, sąsiedztwa, dzielnicy i miasta, prześledzić codzienne i odświętne kontakty jednostek z innymi ludźmi i miejscami w tych obszarach, czujnie nadstawiać ucha na konwencjonalną mądrość skrytą w tradycyjnych popisach elokwencji, bacznie przypatrywać się lekceważonym szczegółom, lokalnym obyczajom nadającym ramy kryzysom i radościom życia indywidualnego oraz grupowego, poczynaniom skazańców i owym „przesądom”, jak hiszpańscy braciszkowie cierpko określali całkiem praktyczne metody radzenia sobie z sacrum, które wtargnęło w tok codziennego życia, nie zapominając przy tym przez cały czas o bardziej oficjalnych uroczystościach w głównym okręgu świątynnym. Cała ta procedura bazuje na eklektycznym układzie i dość chaotycznym wykorzystaniu źródeł.14 Pociąga ona również za sobą przekonanie, że „obyczaj” to wprawdzie wpojone, ale nie mechaniczne działanie, a wierzenia nie unoszą się gdzieś w powietrzu jak czyste, świetliste zjawy ponad mrokiem rzeczywistego postępowania, lecz napełniają je treścią.

Niestety, relacji tej z konieczności brak będzie historycznej głębi. Chociaż dysponujemy względnie obfitym materiałem, jeśli chodzi o ostatnie dziesięciolecia istnienia miasta, teksty dotyczące okresów wcześniejszych są fragmentaryczne, rozproszone i z reguły, w sposób typowy dla tego efekciarskiego ustroju, pisane z zaciekłą stronniczością, nie mogą więc być przydatne w owym uporczywym dochodzeniu, jakie zamierzam prowadzić. W mojej opowieści brak będzie również konkretnych postaci, z tego dystansu bowiem każda próba indywidualizacji jest iluzoryczna. Zachcianki, które — choćby nie wiem jak silne — nie mogą być wyrażone, przejdą nie zauważone, „dewiacje” zaś migną nam tylko na obrzeżach ściśle określonych zachowań. Nie mam również zamiaru dać tutaj systematycznego opisu społecznej i politycznej organizacji Mexików, inni autorzy bowiem pisali już o tym szeroko i wyczerpująco. Choć wiadomo, że Tenochtitlan był pasożytem czerpiącym siły z życia i pracy innych ludzi i kładącym się cieniem na ich wszelkich dokonaniach, nie pokuszę się tu o odzwierciedlenie owych szerszych zależności.

Problemy teoretyczne i metodologiczne rozważane będą od razu, gdy tylko się pojawią na naszej drodze, natomiast omówienie epistemologicznego statusu tekstów odkładam do krótkiej rozprawki, zatytułowanej Problem źródeł, która poprzedza przypisy. Aby przybliżyć Mexików naszemu obecnemu rozumieniu, będę od czasu do czasu porównywała ich z wojowniczymi plemionami Ameryki Północnej, choć bowiem ostatnio nie jest to zabieg modny w nauce15, dla mnie jego efekty okazały się zbyt korzystne, bym mogła się mu oprzeć. Poczucia odrębności Mexików poszukiwać będę w ich charakterystykach inności napotykanych przez nich ludów i na tle ich własnego obrazu w przeszłości.16

Ponieważ praca ta przeznaczona jest zarówno dla specjalistów, jak i dla ogółu czytelników, większość wykorzystanej przeze mnie literatury przedmiotu wzmiankuję głównie w przypisach. Pierwszeństwo dawać będę bardziej dostępnym ze źródeł, jak również fachowym tłumaczeniom oryginalnych tekstów. Analizowane tu będą te same, nieliczne rytuały, lecz z rozmaitych punktów widzenia, po części aby ułatwić czytelnikowi poruszanie się wśród obcych nazw, po części zaś po to, aby wykazać, jak „wielogłosowe” i wielopoziomowe były owe wielkie przedstawienia. Niewiele uwagi poświęcę tutaj „ruchomym świętom” kalendarza 260-dniowego, również kierując się chęcią bliższego zaznajomienia czytelnika z trwającymi nieraz przez cały miesiąc, a bardziej zrozumiałymi świętami kalendarza rocznego.

Chciałabym też wyrazić swój podziw dla niewyczerpanego bogactwa zawartego w dwunastu księgach ogromnej Historia generał de las cosas de Nueva Espaiia, będącej zapisem relacji miejscowych możnych o świede, który niegdyś znali, zebranych i zapisanych w ponad trzydzieśd lat po podboju pod kierownictwem wspaniałego franciszkanina, Bemardina de Sahagun (wersja nahuatl jest obecnie dostępna w doskonałym tłumaczeniu angielskim17). Kiedy Sahagun przybył w 1529 roku do Nowq Hiszpanii, czekało go jeszcze sześćdziesiąt lat misjonarskiego żywota. Bardzo wcześnie zdołał dogłębnie poznać język nahuatl i zgromadził niebywałą wręcz ilość materiałów dotyczących żyda Indian w czasach poprzedzających kontakt z białymi. Większość z nich zbierali szkoleni w misjach indiańscy skrybowie, czerpiąc informacje od starzejących się już przedstawicieli byłej klasy możnych, którzy rozważali przedłożony im problem, dochodzili do wspólnych wniosków, a następnie dyktowali swe ustalenia asystentom Sahaguna, spisującym to wszystko w języku nahuatl. Zebrany w ten sposób materiał był następnie redagowany i porządkowany przez samego Sahaguna. W niektórych wypadkach wyraźnie ukierunkowane pytania ograniczały odpowiedzi Indian18, w innych sprawach jednak (jak na przykład przy opisach obrzędów) informatorzy mieli całkowitą swobodę. Większość materiałów została zgromadzona w czasie wieloletniego pobytu w Tlatelolco i Tenochtitlanie. Kierowanie przez Sahaguna redakcją i pisaniem wersji nahuatl, rozpoczęte w 1547 roku, zakończyło się prawdopodobnie w roku 1568, przy czym później dodano do niej jeszcze hiszpańskojęzyczne tłumaczenie czy raczej komentarz. W każdym razie już w 1569 roku gotowa była finalna kopia wszystkich dwunastu ksiąg w języku nahuatl, na którą skrybowie nanieśli ostateczne poprawki.19 Rękopis ten nosi dziś miano Kodeksu Florentyńskiego, od miasta, w którym jest obecnie przechowywany.

Dzieło Sahaguna utraciło łaski naukowców (choć trzeba odnotować fakt, że wciąż powszechnie zeń korzystają) pod zarzutem, że ma zbyt pośredni charakter i zbytnio oddalone jest od rzeczywistego żyda Indian. Kodeks Florentyński to, oczywiście, dokument kolonialny, co jasno wynika ze sposobu jego tworzenia20, niemniej jednak pozwala on nam bodaj słabo słyszeć głos samych Indian i dostrzegać, choćby nawet jak przez mgłę, ich zachowania. Ponieważ jest to największy i najbardziej spójny zbiór materiałów, jakim dysponujemy w odniesieniu do interesującego nas obszaru okolic Tenochtitlanu i Tlatelolco, będzie on stanowił podstawowe źródło dalszych rozważań21 (moja praca miała też być w zamierzeniu czymś w rodzaju ćwiczenia metodologicznego, polegającego na sprawdzeniu, co można osiągnąć wskutek skrupulatnego analizowania wprawdzie niezwykle bogatego, ale tylko jednego tekstu).

W owych czasach żył jeszcze jeden zakonnik, który pozostawił obszerne relacje dotyczące dawnych obyczajów indiańskich, i większość jego prac została przetłumaczona. Dominikanin Diego Duran, bo o nim tu mowa, posiadł wiedzę o Indianach, jak również biegłość w posługiwaniu się językiem nahuatl, porównywalne z umiejętnościami Sahaguna, przybywszy bowiem do Nowej Hiszpanii w wieku młodzieńczym, mówił nim „jak tubylec”. Korzystanie z jego pism, w których w nieporównany sposób splotło się intelektualne cierpienie22 z wysiłkami misjonarza, jest niezbędne w każdej opowieści o dziejach potęgi Mexiko w.23 Jako źródło poznania sposobu żyda i oddawania cześć bóstwom przez krajowców w Tenochtitlanie jest to jednak dzido gorzej niż dostateczne, daje ono bowiem zbiorczy portret przeciętnego Indianina, któremu brak geograficznej ostrości widzenia Sahaguna. W odróżnieniu od tego wielkiego montażu indiańskich sprawozdań, Duran przemawia też zdecydowanie głosem Hiszpana. Jego „tłumaczenia” mają charakter wyraźnie dowolny, a „technika przeprowadzania wywiadów” jest prymitywna i ogólnikowa, łatwo też powoduje onieśmielenie rozmówcy. Co gorsza, gdzieniegdzie posuwał się on nawet do wstawiania własnych interpolacji, by na modłę hiszpańską interpretować sens indiańskich poczynań, i dlatego właśnie korzystałam z jego dzieła nader oszczędnie.

Nie mogę rościć sobie pretensji do wyjątkowości jakichkolwiek opisanych tu działań czy postaw. Niektóre z moich twierdzeń odnosić się będą do wszystkich mówiących językiem nahuatl, inne do wszystkich mieszkańców Doliny, a nawet czasami i do wszystkich Amerindian. Jest to po prostu odbiciem zmiennego zasięgu materiałów, jak również bezustannego przemieszczania się ludów i form kulturowych w obrębie Doliny i poza nią. Rytuał Mexikow, jak też zapewne styl ich życia, był swego rodzaju hybrydą. Jego wyjątkowość polegała raczej na kunsztowności i ekstrawagancji niż na podstawowym zasobie obrazów i działań. Podobnie jak inne, szybko wzrastające potęgi, Mexikowie byli głęboko pochłonięci problematyką konstruowania własnego wspaniałego rodowodu. Gdy tylko po raz pierwszy osiągnęli wybitną pozycję w polityce dzięki zajadłej rywalizacji w Dolinie, gdzie poszczególne państewka parły ku dominacji, ich władcy zniszczyli większość dawnej „historii”, zamierzając stworzyć nową, przemyślaną i zmienioną wersję własnych dziejów, które nie zapowiadały dostatecznie jasno ich wspaniałej pozycji ani wniosków, jakie z tego faktu wyciągali, a mianowicie uznania samych siebie za spadkobierców Tollanu, ostatniej, półlegendrnej potęgi imperialnej w tym rejonie. Identyfikacja ta wymagała stworzenia przeszłości na miarę ich ówczesnych nadziei i wyobrażeń o przyszłości. Trzeba było też w tym celu zmusić sąsiadów, czy to wskutek perswazji, czy też zastraszenia, do wyrażenia zgody na takie utożsamienie. Mexikowie żarliwie zatem oddawali się archaizacji, gotowi na wszelkie sposoby podkreślać swoje prawa do spadku po Toltekach. Z łatwością również zapożyczali tańce, formy obrzędowe, a nawet wzorce osobowe bóstw od innych, słabszych plemion, pomnażając w ten sposób bogactwo i wystawność swego rozwijającego się ceremoniału. To, że przepych ten powodował z kolei zapożyczenia skierowane w stronę przeciwną, jeszcze bardziej komplikuje całą sprawę. W ich świecie nie było w gruncie rzeczy niczego, co mogliby nazwać własnym dziedzictwem. Ceremonialne spektakle Mexikow w dojrzałym stadium wyróżniały się nie tyle fundamentalną zawartością, taką jak nazwy czczonych bóstw i miesięcy czy też rytualne pismo obrazkowe, lecz charakterystyczną starannością i intensywnością, z jaką opracowywali owe rytualne przedstawienia, osadzone w kontekście wielkich i wciąż rosnących budowli, mających być świadectwem ich powołania. Jeżeli jednak z jednej strony zamiłowanie Mexików do zapożyczeń skutecznie zaciemnia problem ich pochodzenia (który i tak, moim zdaniem, jest niemożliwy do wyjaśnienia), to z drugiej strony rzuca ono jaskrawe światło na panujące ówcześnie mody w polityce, estetyce, a nawet w metafizyce. Pamiętajmy też, że pierwotne znaczenia niekoniecznie musiały się zachować, spektakle tworzą bowiem swoją własną historię, a kontekst i doświadczenie przetwarzają sensy odziedziczonych lub zapożyczonych form. Pewien archaiczny hymn do niejasno określonego bóstwa płodności i wojowników, Xipe Toteca, śpiewany w stolicy imperium nurzającej się w bogactwie wojennych łupów, a mimo to uporczywie przywołujący magiczną żyzność Tollanu, potwierdza ze szczególną siłą związki, jakie zachodziły pomiędzy wojną a rolnictwem. Właśnie dlatego nie będę śledzić tu początków i historycznych powiązań pomiędzy rozmaitymi fragmentami meksykańskiego repertuaru obrzędowego, zajmując się tylko nim samym w postaci takiej, w jakiej był dobierany, rozwijany, zmieniany i odtwarzany w ostatnich dniach imperium.

Kolejne rozdziały tej książki są z konieczności esejami w ścisłym sensie tego słowa, to znaczy dyskursywnymi próbami badania nieznanego terenu. Próba odtworzenia minionej i obcej nam wrażliwości stwarza natychmiast pokusę nadania niejasnym, niestałym formom uspokajająco znajomych kształtów. Wpojono nam poza tym przekonanie o nienaturalnej jasności i ścisłej spójności tego, w co i jak ludzie wierzyli; co nas skłania tym samym do negowania sprzeczności i rozmycia konceptualnego jako przejawów błędów informatora lub zapisu, zamiast traktować je jako odbicie rzeczywistego sposobu myślenia ludzi (włączając w to i nas samych). Starając się pohamować takie właśnie skłonności, całkiem świadomie tolerancyjnie traktowałam dwuznaczności i rozbieżności pomiędzy tym, co Mexikowie robili, a tym, co o swojej działalności mówili. Postanowiłam również prowadzić te badania, stosując metodę rozmaitych, czasami pośrednich podejść, w miarę możności niczego nie zakładając z góry. I tak zgłębiałam na przykład problem materialnej trwałości imperialnej stolicy u szczytu rozwoju, próbując prześledzić pojęcia zmiany i przemijalności, w ściśle uporządkowanym świecie wojowników chciałam odnaleźć gorycz poczucia osamotnienia, w stosunkowo trudno dostępnym badaniom świecie przeżyć kobiecych próbowałam odnaleźć symptomy niebezpiecznego sacrum, a w uporządkowanym życiu kasty kapłańskiej dopatrywałam się rywalizacji i ściśle wytyczonych granic interesów, podobnie jak wśród wędrownych kupców doszukiwałam się meksykańskiej wizji romantyczności, a w dziedzinie sztuki — natury rzeczywistości. Mam nadzieję, że w ten sposób udało mi się odsłonić przynajmniej część tego, co Mexikowie widzieli na małych, oświetlonych scenach przed świątyniami na szczytach piramid, tego, co im owe obrazy wystudiowanej przemocy mówiły o kondycji ludzkiej oraz o warunkach własnej egzystencji w społeczeństwie, a także o wzajemnych relacjach obu tych aspektów.

I. MIASTO

TENOCHTITLAN - MIASTO NA POKAZ

A kiedy orzeł ujrzał Meksykanów, opuścił nisko głowę (Dotąd widywali orły tylko z daleka).

Jego gniazdo, jego legowisko było ze wszystkich cennych rodzajów piór. I zobaczyli również porozrzucane wokół głowy rozmaitych ptaków, Głowy cennych ptaków nanizane razem, jak też ptasie łapy i kości, A bóg zawołał do nich, powiedział do nich: „O Meksykanie, to będzie tutaj!” A wtedy Meksykanie załkali i powiedzieli: „O jacy szczęśliwi, błogosławieni jesteśmy! Ujrzeliśmy miasto, które będzie nasze!” Było to w roku Dwa Dom (1325).

Fernando Alvarado Tezozomoc,

Crónica Mexicayotl1

1

Kiedy w początkach listopada 1519 roku Cortes i jego Hiszpanie przedarli się przez ośnieżone przełęcze w porośniętych sosnowymi lasami górach, minęli zgrabne stożki bliźniaczych wulkanów — Popocatepetla, czyli Dymiącej Góry, oraz Iztaccihuatla, czyli Białej Kobiety — i poczęli schodzić w rozległą nieckę Doliny Meksyku, roztoczył się przed nimi krajobraz niepodobny do czegokolwiek, co dotychczas widzieli w Nowym Świecie. Większą część dna Doliny zajmowały szeroko rozlane, płytkie jeziora.2 Obszary bagienne, usiane obozowiskami rybaków i łowców ptactwa oraz niskimi kopczykami świadczącymi o działalności warzelników soli, wyglądały prawdopodobnie tak samo od stuleci, ale w Dolinie, począwszy od XII wieku, wciąż trwały migracje całych ludów z gorszych ziem na północy i one to doprowadziły do przemiany tej krainy. W początkach XVI wieku znaczna część wybrzeży jezior była obramowana gęstą siecią osiedli i intensywnie uprawianych poletek, przerywaną tu i ówdzie zawiłymi konstrukcjami znaczniejszych miast.

Ten pas gęstego osadnictwa, choć sam w sobie wspaniały, tworzył jedynie ramy dla ogromnego miasta, Tenochtitlanu-Tlatelolco3, wzniesionego na wodach największego z jezior. Miasto to, powiązane z lądem zaledwie trzema groblami, z których każda liczyła sobie ponad dwie mile (hiszpańskie) długości, pęczniało od natłoku budynków. Niektóre z siedzib dostojników były dwupiętrowe, a ich starannie wykonane mury kryły za sobą wewnętrzne dziedzińce i ogrody, większość jednak stanowiły mniejsze i skromniejsze, zbudowane z mułu domostwa pospólstwa, których dachy zdobiła żywa zieleń bogatej roślinności. Wszystkie domy lśniły bielą tynków, a między nimi biegły proste jak strzelił kanały i czysto wymiecione ulice. Tu i ówdzie większe budowle grupowały się wokół lokalnych świątyń, nad wszystkim zaś dominowała dzielnica centralna, tworząca miasto w mieście, wyróżniające się nagromadzeniem piramid i wież, migocących czerwoną, błękitną i ochrową sztukaterią. Nieco dalej na północ kolejne piramidy znaczyły miejsce ceremonialnego centrum niezależnego niegdyś Tlatelolco, sąsiadując z wielkim placem, na którym rozłożył się jego ruchliwy targ.

W swoim pierwszym sprawozdaniu adresowanym do cesarza Karola Cortes początkowo wypowiadał się rozmyślnie w sposób nader powściągliwy, starając się opisać urzędowym stylem wkroczenie Hiszpanów do miasta, pełne napięcia rokowania polityczne z władcą Moctezomą i swój własny, godny podziwu spokój. Karol winien był należycie poznać blask i wagę klejnotu, jaki Cortes dodawał do jego korony (wprawdzie kiedy Cortes pisał ten list, został właśnie ze swymi Hiszpanami haniebnie i ze znacznymi stratami przepędzony z miasta, ale opis tych zdarzeń dyskretnie odłożył na później), znając dobrze królewską pychę, rozpoczął więc ostrożnie od stwierdzenia, że jego zdaniem niektóre z domów możnych „były tak dobre, jak najlepsze domy w Hiszpanii”, z uwagi na staranność ich wykonania, urodę ogrodów i sadzawek oraz elegancję pokojów i galerii.4 Stopniowo porównań z Hiszpanią zaczęło przybywać — plac targowy w Tlatelolco był „dwukrotnie większy od rynku w Salamance” i handlowało na nim codziennie ponad sześćdziesiąt tysięcy ludzi, a pięknie skonstruowane „wieże”, jak określał piramidy, wznosiły się wyżej niż katedra w Sewilli5. Po tak starannym przygotowaniu jesteśmy w stanie (prawdopodobnie tak jak i Karol) przyjąć do wiadomości, że „ludzie ci żyją niemal tak samo, jak w Hiszpanii, i w takiej samej również harmonii i porządku”, a nawet tolerować możliwość, że władca Moctezomą „budził taki lęk, jak chyba żaden inny władca na świecie”. Dopiero wtedy Cortes zaczął rozpływać się w zachwytach, pisząc, że Moctezomą mieszkał w pałacu „tak cudownym, iż wydaje mi się niemożliwym opisać jego wspaniałość i dostojność (...); w Hiszpanii nie ma nic, co mogłoby się z nim równać”.6 (Wbrew swemu stwierdzeniu Cortes przez trzy następne strony opisuje tę „wspaniałość i dostojność”, wiedział bowiem dobrze, jak trzymać w napięciu uwagę czytelnika.) Relację piechura, Bernala Diaza, pisaną dla skromniejszych i mniej zazdrosnych czytelników, cechuje może mniejszy artyzm, ale wywiera ona większe wrażenie. Jego opis tego, co zobaczyli Hiszpanie, gdy wkroczyli na groblę, zyskał sławę między innymi z powodu silnego podkreślania przyszłego zniszczenia: „Kiedy ujrzeliśmy owe wzniesione na wodzie miasta i wioski, i inne wielkie miasta na suchym lądzie, i ową prostą, równą groblę prowadzącą do Mexico, stanęliśmy oniemiali (...). Te wielkie miasta i piramidy, i budynki wyrastające z wody, a wszystkie z kamienia, wyglądały jak czarodziejska wizja z opowieści Amadisa. Zaprawdę, niektórzy z naszych żołnierzy zapytywali, czy to wszystko nie sen.”

Pisze on potem o przygotowanych dla nich „pałacach, obszernych i porządnie zbudowanych z doskonałego kamienia, drzewa cedrowego i innych słodko pachnących rodzajów drewna, z wielkimi salami i dziedzińcami, które były miłe dla oka, a ocienione bawełnianymi zasłonami”, o ścianach „lśniących od zaprawy i ozdobionych rozmaitą kamieniarką, a także malowidłami, na które radość była patrzeć”, o sadach i ogrodach pełnych kwiatów, stawów i udomowionego ptactwa, aż wreszcie kończy: „Powiadam zatem raz jeszcze, że stałem patrząc na to wszystko i myślałem, że nikt już nie odkryje podobnego kraju na całym świecie, ponieważ wtenczas Peru jeszcze nie było odkryte i nikt nie mógł go sobie nawet wyobrazić. Dziś jednak wszystko to, co wtedy widziałem, jest zrujnowane i zniszczone. Nie pozostał kamień na kamieniu.”7

Na Hiszpanach, przywykłych do żywiołowego stłoczenia i endemicznego brudu ich miast, ogromne wrażenie wywarła czystość i porządek tego miasta oraz oznaki jego kontrolowanego rozrostu. Tenochtitlan miał elegancję sztucznego tworu. Cztery drogi procesyjne wybiegające z głównego okręgu świątynnego dzieliły miasto na „ćwiartki”, przy czym siostrzane miasto Tlatelolco, wchłonięte przez stolicę w 1473 roku, traktowane było jako osobna, piąta część (budynki publiczne, które stanowiły socjalne lub religijne ośrodki każdego calpulli, czyli dzielnicy, to znaczy lokalna świątynia, dom kapłanów i dom wojowników wraz z jego „domem młodzieży”, w którym szkolono miejscowych chłopców i dziewczęta, wznosiły się w regularnych odstępach; nowe calpulli przybywały jednak zbyt szybko, by można było w pełni utrzymać kontrolę nad planową zabudową). Aleja prowadząca na wschód kończyła się na brzegu, pozostałe jednak, wybiegające na północ, zachód i południe, miały swe przedłużenia w groblach łączących wyspiarskie miasto z lądem i pomniejszymi miastami wokół jeziora. Ponieważ własne źródła wody pitnej stały się niewystarczające na skutek wzrostu zaludnienia, wodę sprowadzano do miasta podwójnym kamiennym akweduktem, szerokim na dwa kroki i o głębokości sześciu stóp, który biegł wzdłuż południowej grobli. Biegnący ku północnemu zachodowi długi wał ograniczał sezonowe zmiany lustra wody, a południowy skraj miasta gęsto otaczały żywozielone chinampas — długie, prostokątne działki ogrodnicze z wydobytego z dna mułu i nawozu z wodorostów, które dzięki wodom jeziora, żyzności gleby i niezwykle starannej uprawie były prawdziwym cudem wydajności, zaopatrując ogromne miasto w większość konsumowanych tam owoców oraz w kwiaty.

Wspaniałość miasta również była zaplanowana. Wewnątrz głównego okręgu świątynnego mieścił się obszar o powierzchni około pięciuset metrów kwadratowych, ciasno wypełniony ponad osiemdziesięcioma nieskazitelnie wykonanymi obiektami — basenami, piramidami i innymi pomieszczeniami dla bogów i ludzi, którzy im służyli. Pośród nich przyprawiający o zawrót głowy ogrom Wielkiej Piramidy wynosił bliźniacze świątynie Huitzilopochtli, Boga Wojny i Tlaloca, Boga Deszczu na całe sześćdziesiąt metrów w górę. Hiszpanie wkrótce się przekonali, że tylko z wysokości szczytu piramid można było w pełni ocenić majestatyczne rozplanowanie miasta, jak również tylko one były stałymi punktami orientacyjnymi dla płynących siecią kanałów łodzi i tłumów ludzi dźwigających ciężary wąskimi ulicami. Cztery drogi procesyjne wyznaczały główne Cztery Kierunki, a Kierunek Piąty, czyli Centrum, warunkowało usytuowanie Świętego Okręgu. Tuż za nim rozciągały się podwórce, dziedzińce i ogrody głównego pałacu władcy Mexikow, zwanego tlatoani, Ten, Który Przemawia [do Mexikow], oraz pałace jego wielkich poprzedników, pełne skarbów zgromadzonych dzięki waleczności ich posiadaczy.

W chwili przybycia Hiszpanów zaludnienie miasta wynosiło ponad dwieście tysięcy osób stłoczonych w osobnych lub połączonych ze sobą domach rodzinnych; ciasna sieć kanałów i ulic sprowadziła gęstość zaludnienia do rzędu trzynastu tysięcy ludzi na kilometr kwadratowy (Sewilla, największe miasto Hiszpanii i ostatnie z miast europejskich, jakie widziała większość konkwistadorów, liczyła sobie w 1500 roku około sześćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców, a w roku 1588 ich liczba wzrosła do zaledwie stu pięćdziesięciu tysięcy8). W Texcoco, drugim co do wielkości mieście Doliny, zamieszkiwało jakieś trzydzieści tysięcy ludzi w domostwach rozrzuconych w małych skupiskach wokół centralnych pałaców, było więc ono karłem w porównaniu z Tenochtitlanem, ogromna większość ludności Doliny zamieszkiwała zaś osiedla liczące około pięciu do dziesięciu tysięcy mieszkańców. Miasto Mexikow było zatem wyjątkowe pod względem rozmiarów, ale też i z powodu modelowego planu, dostrojonego do schematu świętej kosmologii.9

2

Miasto stanowiło również swego rodzaju fenomen ekonomiczny i (jeszcze wyraźniej) społeczny. Chociaż Dolina Meksyku obfitowała w ludzi, brak w niej było podstawowych surowców, takich jak na przykład bawełna; nie było tu również drogocennych kamieni i metali, muszli i piór, które tworzyły „bogactwo”. W połowie XV stulecia, po napływie wyrugowanych ze swych terenów plemion, tu również zaczęło brakować ziemi uprawnej. W ciasno zamieszkanym Tenochtitlanie siła robocza składała się głównie z „wyspecjalizowanych rzemieślników, a nie rolników”, i niewielu jego mieszkańców zajmowało się jakąkolwiek formą uprawy ziemi poza opieką nad własnymi ogródkami.10 Niektórzy z robotników pracowali wprawdzie na ziemiach swych panów poza miastem, miejskie pospólstwo przeważnie jednak żyło z handlu sandałami, opałem, naczyniami lub matami albo też ze. świadczenia ogromnej ilości usług, niezbędnie potrzebnych w ruchliwej metropolii. Na wybrzeżach jeziora żyli rybacy, hodowcy drobiu i myśliwi, jak również zbieracze płazów i jaj owadów, mimo jednak intensywnego wykorzystania naturalnego środowiska i stałych dostaw z chinampas, miasto było zależne od importowanej żywności, z której część pochodziła spoza Doliny, sprowadzana przez kupców lub poborców danin. Egzotyczne surowce, takie jak pióra, bawełna czy drogocenne kamienie, które zasilały sławne miejskie warsztaty, musiały być sprowadzane wyłącznie jako trybut lub też poprzez sieć pochteca, czyli „długodystansowych” kupców, która stopniowo koncentrowała się coraz bardziej w Tenochtitlanie. Magazyny danin były pełne rzeczy, które najbardziej cieszyły bogów, oraz rezerw żywności, odzieży, tytoniu, kakao (chocolatl) i ozdób rozdzielanych przez władców między wszystkich uznanych za godnych nagrody.11

Mimo trudności nierozdzielnie związanych z jego usytuowaniem, takich jak ograniczona przestrzeń, niebezpieczne sezonowe zmiany poziomu wód jeziora oraz chroniczny brak drewna i opału, miasto czerpało jednak z tego powodu pewne istotne korzyści. Wprawdzie wiele towarów docierało tu na plecach tragarzy, ale jeszcze więcej łodziami, dając Tenochtitlanowi zdecydowaną przewagę w zaopatrzeniu nad sąsiednimi miastami. Przewagą taką była również możliwość utrzymania czystości pomimo wielkiej gęstości zaludnienia — małe latryny na przycumowanych łodziach umożliwiały zbieranie i przewóz ludzkich odchodów, aby nawozić nimi chinampas, łodzie woziwodów dostarczały zaś świeżą wodę z akweduktu do każdego domu.

Przewoźnicy na łodziach, tak jak i tragarze, byli prawdopodobnie niezależni, ich działalność podlegała jednak czujnej kontroli miejskiej i lokalnej administracji.12 Choć praca w Tenochtitlanie, gdzie ubodzy sprzedawali swe usługi na targu, kosztowała tanio, prace, które służyły utrzymaniu czystości i w ogóle działaniu miasta, były całkiem bezpłatne. Każda z ćwiartek miała swoją własną administrację, ale najważniejsze jednostki administracyjne, religijne i społeczne znajdowały się o szczebel niżej, na poziomie dzielnicy. Chociaż calpulli wciąż pozostaje tajemnicze co do szczegółów jego organizacji, wydaje się ono przypominać parafię z jej jednostkowym systemem zarządzania, biorąc pod uwagę koncentrację wyobrażeniowej i fizycznej aktywności jego mieszkańców na jego instytucjach religijnych.13 Każde calpulli odpowiedzialne było za własne utrzymanie, obciążając chłopców z lokalnego domu wojowników obowiązkiem pogłębiania kanałów i zamiatania ulic, każde z nich również świadczyło pewne usługi na rzecz centralnej administracji miejskiej. Stali robotnicy, zwani mayeques, którzy pracowali w podmiejskich majątkach możnych panów, byli z racji swej całkowitej podległości zwolnieni od daniny, przeciętny mieszkaniec calpulli płacił jednak ową daninę, czyli tequitl, w postaci pracy, czy to przy miejskich budowach, czy też w formie stałej lub rotacyjnej służby w świątyniach albo w pałacach, kiedy indziej zaś jako obowiązek dostawy opału, żywności lub innych niezbędnych dóbr wyznaczonym oficjelom. Calpulli zdolnych rzemieślników płaciło swoją daninę w postaci podatku od sprzedaży własnych wyrobów, natomiast calpulli kupieckie wypełniało swoje obowiązki, uiszczając procent od wartości towarów i ponosząc odpowiedzialność za porządek na placu targowym. Nad dopełnieniem owych powinności czuwali lokalni dostojnicy, którzy otrzymywali polecenia z pałacu, z drugiej strony jednak byli oni związani ze swoim calpulli więzami tradycji. Same pałace, jako podstawowe centra redystrybucji, były zazwyczaj zaopatrywane bezpośrednio dzięki rotacyjnym powinnościom trybutarnym — tak na przykład miasto Tepelolco odpowiadało za coroczne zaopatrywanie królewskiego dworu z Texcoco w żywność wystarczającą na przeciąg siedemdziesięciu dni, a było to niemałym obciążeniem.14

Cały system działał idealnie przy minimalnej interwencji ze strony władz centralnych. Czasami nawet przedstawia się go tak, jak gdyby działał ze sprężystością, jakiej winny zazdrościć mu najbardziej ambitne ze współczesnych reżimów interwencjonistycznych, jednakże wrażenie to jest w znacznej mierze zasługą lakonicznego i idealizującego stylu źródeł pisanych. W istocie nie wiemy wcale zbyt wiele o szczegółach życia miejskiego, a uczeni przyznają, że nawet sama struktura calpulli nie przedstawia się im dostatecznie wyraźnie.15 Pierwotnie były to prawdopodobnie zrzeszenia oparte na wspólnocie terytorialnej i zarządzane przez radę starszych z wyraźnymi wewnętrznymi podziałami, lecz również z pozostałościami (częściowo zapewne fikcyjnych) związków pokrewieństwa. W XVI wieku wspólnota ziemi oraz poczucie wspólnej przeszłości były już zapewne bardziej sprawą sentymentów niż historycznie ugruntowanej rzeczywistości, sentymenty te jednak wciąż były bardzo silne. Oczywiście, główny temat miał rozliczne wariacje — w kupieckich calpulli, gdzie ziemia nigdy nie odgrywała istotnej roli, silnie wyrażony był motyw pokrewieństwa, podczas gdy tak zwani tecpanpouhqe, czyli „ludzie pałacu”, przypuszczalnie zespół ludzki dobierany ad hoc, musieli doszukiwać się definicji swego poczucia jedności w prestiżowym charakterze służby. Aż do ostatnich dni trwania imperium calpulli pełniły rolę najważniejszych jednostek administracyjnych dla celów organizacyjnych w sprawach wojny, danin wewnętrznych i odrobku pracy dla świątyni i miasta, jak również przy rozdziale pewnej części bogactw pochodzących spoza granic państwa. Stwarzały one z pewnością u mieszkańców miasta także bardzo silne poczucie zadomowienia (w następnym rozdziale omówię hipotetyczną podjednostkę calpulli, wzmiankowaną jako tlaxilacalli, który to termin mógł oznaczać mieszkańców zaledwie paru sąsiednich uliczek, znających się nawzajem osobiście16). Pomimo tego calpulli były sztywno podporządkowane administracji centralnej, ich starsi bowiem piastowali funkcje urzędnicze niższego szczebla, a ich panowie mieli, niczym Janus, dwie twarze — z jednej strony cieszyli się oni prestiżem w swoim okręgu, zachowując lokalne związki i miejscowe rezydencje, z drugiej strony jednak wciąż musieli spoglądać ku pałacowi w trosce o swe oficjalne stanowisko i autorytet.17

3

Pomimo wspaniałej solidności imperialnej stolicy i zręczności jej administracji był to twór względnie nowy, według opowieści Mexikow liczył sobie bowiem niecałe dwieście lat. W opowieściach tych przeplatają się dwa rodzaje historii — jedna z nich odmalowuje rzeczywiste zdarzenia, druga zaś mówi o legendach, marzeniach i aspiracjach Mexikow. Pierwsza z nich daje nam schematyczny zarys niejasnych wędrówek pewnej grupy ludzi, którzy zostali wygnani ze swych dawnych terenów gdzieś w XII wieku, stając się częścią ogólnych przesunięć migracyjnych, jakie nastąpiły na skutek schyłku i upadku militarnego imperium Tolteków z Tuli, czyli jak nazywały je dawne opowieści, Tollanu; strzegło ono północnych prowincji przed groźnymi koczownikami ze stepów. W opowieściach napotykamy wiadomości o klęskach mrozu i głodu, zapowiadających ów upadek, a sami Mexikowie byli tylko jednym z wielu ludów (co gorsza, małym i mocno zapóźnionym), które kierowały się ku bogatszej i bezpieczniejszej strefie Doliny.

Niektóre z relacji wspominają, że dawno temu Mexikowie wyszli z Chicomoztoc, czyli Siedmiu Jaskiń, gdzie żyli wśród niebezpiecznych zwierząt na ciernistym pustkowiu (tego rodzaju opis własnych początków w jaskiniowym łonie ziemi wraz z jego koczowniczym kolorytem jest często spotykany i u innych plemion, które wkroczyły na teren Doliny, a także w innych rejonach MezoamerykiI8). Własna historia Mexikow rozpoczyna się w Aztlan, czyli Miejscu Bieli, gdzie zamieszkiwali oni na wyspie otoczonej wodami jeziora. Stamtąd przepłynęli łodzią na brzeg i rozpoczęli wędrówkę, postępując krok w krok za świętym zawiniątkiem, swym amuletem, którym był ich bóg Huitzilopochtli, Koliber Południa, niesiony przed nimi przez czterech kapłanów, zwanych „nosicielami boga”. W przełomowych chwilach przemawiał on do swych kapłanów głosem przypominającym świergot, rozdzielając upomnienia i dając instrukcje, zgodnie z którymi postępowali wszyscy idący za nim.19

Wędrowcy zatrzymali się na krótko w Culhuacän, czyli Zakrzywionej Górze, gdzie Huitzilopochtli przemawiał do swego ludu, następnie zaś przybyli do pierwszego miejsca swego chwilowego osiedlenia, gdzie, jak to mieli w zwyczaju, wznieśli świątynię dla Huitzilopochtli. W innym miejscu drzewo złamane w tajemniczy sposób zostało uznane za zły omen, grupa po długich dyskusjach rozpadła się więc na dwie części i ta, która zgodnie z nakazem Huitzilopochtli przyjęła nazwę Mexica, wędrowała odtąd samotnie. Pierwsze święto Nowego Ognia w czasie wędrówki obchodzili oni w Coatepec, Górze Wężowej, która symbolizuje samą Ziemię Matkę. Tam to bóg-koliber odrodził się z Ziemi jako Słońce, triumfując nad swym rodzeństwem — Księżycem i Niezliczonymi Gwiazdami.

Niewykluczone, że ta opowieść o odrodzeniu stanowi alegorię przekształcenia autentycznego ludzkiego przywódcy plemienia w istotę boską20, z pewnością jednak od tej chwili dalsza część opowieści staje się bliższa naszemu pojęciu historii, wyliczając lata spędzone w różnych miejscach, odnotowując imiona przywódców i zarysowując okoliczności polityczne, towarzyszące wkroczeniu Mexików do Doliny. Kiedy Mexikowie w końcu ujrzeli szeroko rozlane jeziora i starannie uprawiane ziemie Doliny, porozumiewali się już w nahuatl, dominującym języku środkowego Meksyku, jak również gdzieś „po drodze” nauczyli się celebrować cykl świąt rolniczych, praktykowanych przez wcześniej osiadłe ludy. Środowisko polityczne, w jakim się znaleźli, można by określić jako zażartą parafiańszczyznę. Była to mozaika małych miast-państw; każde z nich zdecydowanie podkreślało swoją odrębność i było rządzone przez własnego tlatoani, któremu wszystkie drobniejsze jednostki winne były lojalność i posłuszeństwo. Każde z tych państewek miało swą własną wersję przeszłości; symbolem jej było ich własne „plemienne” bóstwo, będące zarazem gwarantem jego przyszłości, i każde usiłowało wymusić daniny i uległość na swych sąsiadach, nie popadając przy tym samemu w stan takiej zależności. Ludzie tutejsi określali się według miana swych miast, które były widomymi symbolami ich grupowej identyfikacji, dzielili się więc na Texcocanów, Xochimilcanów, Chalcanów lub Tlatelolcanów. W tej krainie ustawicznych wojen i wymuszonych migracji mieszane społeczności były raczej pospolitym zjawiskiem, grupy obcych przybyszów zazwyczaj jednak zamieszkiwały oddzielne sektory lub dzielnice przyjmujących je miast, zachowując swoją odrębność. Przywykliśmy postrzegać podziały horyzontalne na klasy lub wertykalne na rody jako najbardziej znaczące, ponieważ odczuwane najgłębiej, lecz w środkowym Meksyku poczucie lojalności koncentrowało się przede wszystkim wokół oddania, jakim darzono szczególne miejsca i modele przeszłości oraz wierności konkretnemu bóstwu, będącemu emblematem ich obu. Oddanie to wyrażało się i było podtrzymywane przez wyjątkowo zdecydowane i trwałe poczucie odrębności własnej grupy od wszelkich innych.21

W tak konkurencyjnym towarzystwie włóczędzy w rodzaju Mexików spotykali się z chłodnym przyjęciem, ale (przynajmniej patrząc na to z dzisiejszego punktu widzenia) bęben ich wielkiego przeznaczenia już wtedy dudnił coraz głośniej. Przez pewien czas znaleźli oparcie w Chapultepec, Wzgórzu Koników Polnych, zostali stamtąd jednak przepędzeni przez plemię Tepaneców, a władcę Mexików pojmano i złożono w ofierze. Odnaleźli wtedy w Dolinie nowy „Culhuacan”, miasto, które rościło sobie pretensje do najbliższych genealogicznych i politycznych związków z Toltekami z Tollanu. Jego mieszkańcy byli gotowi udzielić ochrony plemieniu w zamian za jego usługi w charakterze najemników, nim jednak do tego doszło, Mexikowie zostali ponownie przepędzeni, tym razem na bagnistą wysepkę na Jeziorze Texcoco.

W tym momencie, na samym dnie klęski, Huitzilopochtli wreszcie dał im znak, a w każdym razie tak twierdzili oni już w dniach swej świetności. Tam to właśnie, w miejscu otoczonym wodą i gęsto porośniętym zżółkłymi trzcinami, w jak gdyby na nowo odnalezionym Aztlanie, ujrzeli naraz siedzącego na nopalu (opuncja) wielkiego orła, który trzymał w dziobie krwistoczerwony owoc tego kaktusa, w ich troskliwie noszonych ze sobą malowanych księgach reprezentujący stylizowane ludzkie serce. Wokół orła leżały porozrzucane kości i cenne pióra wielu wspaniałych ptaków, tak połyskliwe i rozmaite jak te, których niegdyś pełen był Tollan. Na widok obdartych zbiegów dumny orzeł skłonił głowę na znak uległości, „a bóg zawołał do nich, powiedział do nich: «O Mexikowie, to będzie tutaj!»”

Huitzilopochtli doprowadził ich do nowego, przeznaczonego przez bogów miejsca, a ludzie zgodnie z jego wolą wznieśli mu pierwszą, skromną świątynię w Tenochtitlanie, Miejscu Owocu Kaktusa, i poczęli wyczekiwać przyobiecanej im sławy. Już od ponad dwustu lat poszukiwali miejsca na swe miasto, w trakcie swoich wędrówek czterokrotnie paląc starą Wiązkę Lat i tworząc nową, pięćdziesięciodwuletnią „wiązkę” podczas ceremonii Nowego Ognia, piąta z nich jednak miała być już obchodzona w Tenochtitlanie. W ten sposób mit spinał złotą klamrą historię.22

Z czasem Mexikowie zdołali wygospodarować sobie skromne oparcie w niespokojnym życiu Doliny jako wasale i — niekiedy — najemnicy dominującego miasta Azcapotzalco, ich ambicje jednak znajdowały się pod czujną kontrolą; kiedy odważyli się wybrać na swego władcę księcia Culhuacanu z rodu, który rościł sobie pretensje do spadku po Toltekach, zdradzając tym samym swoje zamiary na przyszłość, władca Azcapotzalco nałożył na nich podwójną daninę (powiadali, że to sam Huitzilopochtli pozwolił im wypełnić nadmierne żądania ich zwierzchnika, wynajdując chinampas, czyli „pływające ogrody”).23

Sto lat później, w 1428 roku, powstało Potrójne Przymierze. Mexikowie pod wodzą wybitnego tlatoani Itzcoatla, czyli Obsydianowego Węża, sprzymierzyli się z Texcoco i Tacubą, po czym zaatakowali i pokonali Azcapotzalco, dzieląc potem łupy i dochody pomiędzy zwycięzców. W następnym pokoleniu, kiedy Tenochtitlän i jego sprzymierzeńcy podporządkowali sobie już większość miast w Dolinie, czyniąc z nich płatników danin, sojuszników lub też (najczęściej) obu jednocześnie, Moctezoma Pierwszy wysłał swe wojska na podbój terenów poza nią. Gdy w 1502 roku na tron wstępował jego wnuk, Moctezoma Młodszy, Mexikowie, jako najsilniejsi partnerzy Potrójnego Przymierza, byli już niekwestionowanymi władcami hołdowniczego imperium, które kontrolowało tropikalne bogactwa wybrzeża Zatoki Meksykańskiej na wschodzie, a na zachodzie rozciągało się aż po Pacyfik. Na północnym zachodzie, w dzisiejszym Michoacanie, indiańskie plemiona Tarascan ów opierały się wszelkim atakom, na południu jednak Mexikowie opanowali Tehuantepec, a ich kupcy docierali do Gwatemali. To właśnie oni, oprócz starannie opracowywanych list danin nakładanych na graniczne prowincje, byli dostawcami egzotycznych towarów i wyrobów rękodzieła nawet z obszarów na razie jeszcze nie objętych powinnością trybutu. Wszystkie dobra z owego wielkiego obszaru, jakie tylko dawały się przetransportować, spływały do Tenochtitlanu.

Większość bogactw imperium zużytkowano na ozdobienie miasta jako centrum, symbolu i ucieleśnienia państwa, jako że Mexikowie formalnie aspirowali do uznania ich za pełnoprawnych spadkobierców Tolteków z Tollanu, owych nadzwyczaj szlachetnych, przykładnych i mądrych rzemieślników i władców legendarnie i mitycznie obfitej krainy, gdzie bawełna kwitła kolorowo i fruwały cudowne ptaki, gdzie daniny składano bez przymusu i gdzie nie znano głodu ni smutku.24 Obecnie wśród badaczy panuje niemal powszechna zgoda, że Mexikowie od swych najbliższych sąsiadów domagali się nie tyle możliwie największych danin, co uznania za słuszne, i to najchętniej dobrowolnego, owych pretensji do spadku po Toltekach. Oczywiście, miasto na jeziorze zdecydowanie wymuszało to, co jego zarządcy uważali za niezbędnie potrzebne, jak dostawy świeżej wody, paliwa i drewna oraz zapasów żywności poza tym, co przepływało przez jego ruchliwy rynek. W 1473 roku Mexikowie zdławili skutecznie możliwość jakiejkolwiek próby aspiracji do wielkości swego siostrzanego miasta Tlatelolco, likwidując jego niepodległość, zastępując władcę (zrzuconego ze stopni jego własnej świątyni) wojskowym gubernatorem, wypełniając świątynie odpadkami, a w końcu redukując je do roli piątej dzielnicy Tenochtitlanu (wprawdzie poczucie odrębności mieszkańców Tlatelolco zdołało przetrwać, jak to widać wyraźnie w stronniczym zabarwieniu relacji krajowców o ostatniej walce z Hiszpanami w 1521 r., niemniej jednak w owych dniach ostatniej, rozpaczliwej próby Tlatelolkanie walczyli ramię w ramię z mieszkańcami Tenochtitlanu pod wspólnym imieniem Mexików). Pojmowanie „konieczności” mieściło się jednak we względnie skromnych granicach, podobnie jak „prośby o pomoc” kierowane do wyznaczonych miast przed podjęciem nieprzyjaznych działań. Nawet zaprzyjaźnione miasta były rutynowo wzywane do okazania swego podporządkowania za pośrednictwem dostarczania materiałów i rąk do pracy przy realizacji rozmaitych zadań, jak na przykład budowa akweduktu albo upiększanie świątyni, lub też przekazanie części zdobytych przez miasto jeńców w celu pomnożenia ofiar ludzkich przy uroczystościach Mexików.

Warto poświęcić więcej uwagi analizie tego opartego na niecodziennych podstawach ustroju, ma to bowiem kluczowe znaczenie dla zrozumienia tak działalności organizmu miejskiego, jak i procesu jego ostatecznego rozpadu. Pomimo wspaniałości jego budowli, stałego dopływu danin i ich ostentacyjnej konsumpcji w swego rodzaju finansowanym przez państwo teatrze, Tenochtitlan nie był tym samym, co na przykład Rzym.25 W imperium Mexików nie istniała znacząca warstwa biurokracji, nie było również rozwiniętej sieci garnizonów.

Główne dynastie łączyły porozumienia przypieczętowane małżeństwami, a pomniejsi lokalni władcy z reguły nie byli niepokojeni i cieszyli się faktyczną autonomią, przynajmniej tak długo, dopóki ich miasta dostarczały stolicy imperium trybutu w ustalonej wysokości.26 Nawet w tych rzadkich wypadkach, gdy pokonany władca został zabity, jego dynastii zazwyczaj darowywano życie. Choć jednak lokalni władcy spędzali całe miesiące w stolicy, nie stawali się przez to bynajmniej Mexikami, kiedy więc ich wojskowe kontyngenty stawiały się na wezwanie Potrójnego Przymierza, czyniły to pod własnymi sztandarami i wodzą własnych dowódców. Całe to imperium przypominało cyrkową piramidę z ludzi, chwiejną konstrukcję, w której bardziej uprzywilejowani wznosili się ponad mniej od nich znaczącymi, a ci na najwyższym poziomie triumfowali nad wszystkimi, w nerwowym napięciu śledząc jednak wszelkie zdradzieckie drgnienia lub wahnięcia na dole.27

Wobec miast położonych poza obrębem Doliny Mexikowie sygnalizowali zwykle imperialne aspiracje żądaniem uczestnictwa w swych zamierzeniach, powolność traktując jako oznakę podporządkowania.28 Ci, którzy czuli się dostatecznie silni, mogli to żądanie odrzucić, prawdopodobnie demonstrując odmowę za pośrednictwem zabójstwa lub zmaltretowania meksykańskich ambasadorów, kupców czy też poborców podatkowych, po czym nie pozostawało im nic innego, jak wystawić straże na drogach, zacząć się zbroić oraz starać się przekonać sąsiednie miasta, iż opowieści o okrucieństwie wojowników Potrójnego Przymierza są mocno przesadzone. Mogli również pokładać nadzieję w tym, że odległość lub inne przyczyny odwrócą od nich uwagę Mexikow lub że sklecona na siłę koalicja poddańczych miast pozwoli im odnieść zwycięstwo. Mogli również spodziewać się nawały wojowników, krwawej nauczki i gwałtownego wzrostu danin, wydaje się jednak, że nawet wobec najbardziej krnąbrnych buntowników nie rezygnowano z próby uzyskania psychicznej dominacji. Za panowania Moctezomy Pierwszego mieszkańcy Cuetlaxtli, która wprawdzie była już zhołdowana, lecz wymówiła posłuszeństwo skuszona obietnicą pomocy ze strony niepodległej prowincji Tlaxcala, zabili meksykańskich emisariuszy wysłanych w celu zbadania przyczyn przerwy w dopływie trybutu, a następnie wystawili ich ciała na publiczne pośmiewisko (zwłoki ich zostały wypchane słomą, posadzone na honorowych miejscach i potraktowane z groteskowo przesadnym szacunkiem, co było celnie wymierzonym ciosem w pychę Mexikow). Po zdławieniu buntu siłą zwiększono miastu daninę dwukrotnie, co już samo w sobie było wystarczającym ciężarem, jego mieszkańcy zostali jednak ponadto zobowiązani do dostarczania pewnej ilości żywych węży i innych zwierząt, włącznie z (niewątpliwie nadzwyczaj rzadkimi) białymi ocelotami.29 Słowo „symboliczna” chyba nie oddaje dobrze charakteru tego rodzaju kary, każdy bowiem, kto zmuszony był poniżyć się do pełzania w jaskini pełnej węży i łapania ich na kij, musiał odczuwać potęgę Moctezomy w sposób nader realny.

Z uwagi na atomistyczny charakter podejścia Mexikow do polityki, system ten był wystarczająco trwały, w każdym razie do czasu najazdu hiszpańskiego. Mexikowie dążyli do panowania ze względu na korzyści materialne, nade wszystko jednak pragnęli przekształcenia chwilowej władzy opartej na doraźnej przemocy militarnej w coś znacznie bardziej trwałego, dobrowolnego i dogłębnego, a mianowicie uznanie ich własnej oceny samych siebie i swego posłannictwa. Część danin, jakich się domagano, nie posiadała żadnej wartości użytkowej, będąc raczej przejawem zakresu władztwa Tolteków (a więc i Mexikow). Diego Duran pisał, że „wasale spłacali trybut nawet w stonogach, skorpionach i pająkach. Aztekowie byli Panami Wszelkiego Stworzenia; wszystko do nich należało. Wszystko było ich! Z wybrzeża przybywało wszystko, co tylko można było znaleźć w morzu: muszle małży (...), małe i duże ślimaki morskie, dziwaczne rybie ości (...), morskie kamienie”, jak również żółwie skorupy, perły i bursztyn, których sens gospodarczy jest dla nas bardziej oczywisty30 (jak zwykle, Duran nie rozumie wszystkiego do końca, Mexikowie nie uważali bowiem siebie za panów całego stworzenia, lecz tylko za panów ludzi). Najnowsze wykopaliska odsłaniające schowki ofiarne zamknięte kolejnymi warstwami Wielkiej Świątyni (Mexikowie rozbudowywali swoje świątynie, nakładając na nie wciąż nowe warstwy, co jest gratką dla archeologów), przynoszą nam dodatkowe tego potwierdzenie. Okazało się, że zawierają one ogromną rozmaitość obiektów naturalnych, od ryb i muszli z obu wybrzeży aż po szkielety kajmanów i jaguarów, jak również olśniewające wytwory rąk ludzkich, sprowadzane ze wszystkich zakątków władztwa Mexikow, swego rodzaju utrwaloną w przedmiotach mapę imperialnej potęgi. Echo tej samej bezgranicznej zaborczości pobrzmiewa w opowieści Diaza o „kolekcji” Moctezomy, zawierającej egzotyczne zwierzęta i ptaki, i o dbałości o jej pomieszczenia.31Cortes początkowo odnotował, że „wszystkie rzeczy, o jakich kiedykolwiek Mutezuma [sic!] słyszał, czy to na ziemi, czy też w morzu, były przez nich odtwarzane bardzo realistycznie w postaci wyrobów ze złota, srebra, drogocennych kamieni lub piór, a z taką doskonałością, że wydawały się niemal żywe”, później jednak dokładniej sprecyzował swoje spostrzeżenia. Okazało się, że z tak doskonałą perfekcją wykonywano repliki stworzeń żyjących na terenach pod władzą Moctezomy: „Czy może być coś wspanialszego niż to, że ten barbarzyński władca musi mieć przedstawienia wszystkiego, co tylko żyje w obrębie jego państwa, wykonane ze złota, srebra, klejnotów i piór, a tak wiernie odtworzone w złocie i srebrze, że żaden złotnik na świecie nie zrobiłby tego lepiej?”32 Później jeszcze powrócę do tej pasji odtwarzania kształtów i do tego, co ona znaczyła dla Mexikow, na razie jednak zwróćmy uwagę tylko na fakt, że wszystkie te przedmioty pochodzące ze schowków, danin i pałacowych zbiorów swoim zakresem, rozmaitością i dążeniem do kompletności zdają się nam mówić o jednym — o stałym napływie darów z odległych krain do nowego imperialnego miasta, które ponownie gromadziło skarby Tollanu, rozproszone niegdyś magiczną siłą kulturowego herosa, Quetzalcoatla Topiltzina, przed jego udaniem się na dobrowolne wygnanie.

Widać wyraźnie, że metropolia, pomimo delikatnej, dyskusyjnej zresztą równowagi, była zdecydowanie uzależniona od importu żywności, i to bez względu na wyrafinowaną uprawę chinampas, a dostarczane w daninach dobra, które dziś nazwalibyśmy „luksusowymi”, takie jak rzadkie pióra i futra, drogocenne kamienie i złoto, były niezbędnie potrzebne rosnącym rzeszom zdolnych rzemieślników, których wyroby przyciągały jeszcze więcej żywności i innych surowców na miejskie targowiska. Dopływ towarów był zresztą również konieczny dla gospodarki miasta, jak i dla podtrzymywania jego funkcji społecznych i politycznych, Tenochtitlan miał więc niespożyty apetyt na rytualne „dobra konsumpcyjne”. Walka o przywództwo w Dolinie i poza nią wymagała przemocy, była to jednak w równym stopniu także konkurencja blichtru, widowisk przeciw innym widowiskom, w której Mexikowie, rozrzutnie korzystając z bogactwa imperium, raz za razem odnosili całkowite i triumfalne zwycięstwo.

Mexikowie dopatrywali się dwóch (sprzecznych z sobą) źródeł prawomocności swej dominującej pozycji — pierwszą z nich był fakt podboju darowany im przez boga Huitzilopochtli (który obecnie podniesiony został z rzędu plemiennych bóstw do rangi Boga Słońca), drugą zaś miała być wspaniałość ich miasta, która wskazywała na nich jako na prawowitych następców Tolteków.33 Jak wiemy, Itzcoatl zniszczył malowane dzieje Mexikow po zwycięstwie nad Azcapotzalco, zastępując je nowymi, które zapowiadały przyszłą ich chwałę, nie była to jednak żadna idiotyczna realpolitik, jak to zbyt często usiłuje się przedstawiać.34 Powszechna u nas, nie tylko wśród zawodowców, atencja dla historii jako dosłownego zapisu przeszłości nie cieszyła się zbytnim powodzeniem u Mexikow ani ich sąsiadów, wszyscy oni bowiem pisali i przepisywali swoje historie bez najmniejszego skrępowania. Były to historie nie tylko ezoteryczne, lecz również o charakterze egzegezy, mogły więc być przerabiane, przemyślane i przemalowywane na nowo zgodnie z sugestiami podsuwanymi przez nowe rozumienie rozwoju wypadków. Starożytny rodowód, który Mexikowie usiłowali sobie dopisać, dało się jednak osiągnąć głównie wskutek pewnych działań, a także poprzez zwycięstwa, spektakle i obiekty materialne stanowiące manifestację tychże zwycięstw. Wspaniałe miasto Tenochtitlan było zatem wymuszonym owocem i namacalnym dowodem owej spóźnionej wielkości.

4

John Berger wspaniale opisał kontrast pomiędzy doświadczeniem życiowym wieśniaka, całkowicie bezbronnego wobec niespodziewanych zmian, a życiem współczesnych (ale nie tylko) mieszczuchów, zupełnie odizolowanych, zgodnie z jego słowami, od strumienia dni, pór roku i straszliwej przypadkowości losu. Pisze on o uporczywej chłopskiej wierze w mądrość tych, którzy szli przed nimi wąską dróżką nakazów i przykładów wydeptaną stopami pokoleń, dróżką, która wije się wśród znanych zagrożeń, nie pozwala jednak nigdy wędrowcowi zamknąć oczu na niebezpieczeństwo nieznane. Berger tłumaczył owo głębokie przywiązanie do tradycji reakcją na przeraźliwą niepewność ich życia zależnego od kaprysów przyrody i przemocy ich panów.35 Mexikowie, a przynajmniej ich większość, przeważnie żyli w dostatku, a mimo to widzieli samych siebie jakby na ostrzu noża czy też raczej, zgodnie z ich własnymi słowami, brnących z trudem po wąskiej, smaganej wichrem grani, otoczonej zewsząd przepaściami. Chociaż ich wielkie uroczystości i konsekracja obiektów kultowych skierowane były przede wszystkim na zewnątrz, by wywarły wrażenie na ich potencjalnych rywalach, warto jednak zauważyć, że najważniejszy cykl rytualny tego zurbanizowanego, imperialnego ludu zdominowany był związkami z rolnictwem i odzwierciedlał niezwykle precyzyjnie bieg pór roku. W całej Mezoameryce rozpowszechnione było przekonanie o chwiejnej pozycji człowieka w naturalnym porządku, wynikającej z głębokiej współzależności pomiędzy nim a kukurydzą i problematycznych związków pomiędzy nim a dawcami deszczu i urodzaju; groźny charakter tych zależności nie wszędzie jednak był podkreślany w sposób aż tak skrajny. W początkach XVI wieku Majowie z Jukatanu postrzegali na przykład stosunki pomiędzy ludźmi a bóstwami, od których zależał ich los, jako zdecydowanie bardziej partnerskie i poddające się manipulagi36, skąd zatem owo poczucie niestabilności w największym, najwspanialszym i najpotężniejszym mieście Mezoameryki?

W jednej z najciekawszych książek na temat Mexików i ich następców w Dolinie zostali oni nazwani Synami Drżącej Ziemi.37 Meksyk to kraj niepewnego gruntu, w którym wulkany były i są istotnym składnikiem krajobrazu, pogoda zaś w Dolinie zmienia się tak szybko, jak dekoracje w teatrze — dopiero co panowała cisza, lecz oto nagle następuje gwałtowne uderzenie wichru, rozlega się huk gromu i spada ulewa, po czym słońce rozbłyskuje na nowo, jak gong z brązu. W czasach Mexików rozległe, płytkie jeziora, które przyjmowały wody z Doliny, kurczyły się pod promieniami tego słońca, mogły jednak wezbrać nagłym potopem na skutek deszczów, a pod ich powierzchnią bez przerwy pulsowały ukryte źródła i wiry. Nie chciałabym przez to powiedzieć, że typ religii jest społeczną reakcją na warunki klimatyczne, choć przeczyłby temu pogodny charakter anglikanizmu, chodzi mi bowiem o to, że katastroficzne wyobrażenia Mexików dotyczące sił „naturalnych” dobrze oddawały charakter ich działania.

Dla ludzi, których byt całkowicie zależał od uprawy roli, Dolina miała inne, kłopotliwe cechy. Kukurydza jest zbożem trudnym w uprawie i daje obfity plon tylko wtedy, gdy dopełni się wielu warunków. W normalnych latach jej zbiory w Dolinie były dobre. Kwietniowe deszcze zmiękczały rolę pod majowe wysiewy, a potem przez całe lato, od czerwca do października, wielkie burzowe chmury przez większość dnia otulały górskie szczyty, dając słońcu dostęp do pól, aby pod wieczór spłynąć w dół i zrzucić na nie swój ładunek wody. Uformowane we wrześniu kolby kukurydzy dojrzewały i wysychały bezpiecznie aż do samych zbiorów w październiku i listopadzie. Tak było w „normalnych” latach, ale deszcze w Dolinie bywały kapryśne, a wtedy ludzie widzieli, jak kukurydza więdnie na polu, zanim wybujała, lub też jak wysycha i ginie bez ratunku przed zbiorami. Tylko w cudownym raju Boga Deszczu zawsze padało i plony zawsze były obfite.38 Kiedy wiosną deszcze nadeszły późno, można było poczekać z siewem bez złych konsekwencji, jeżeli tylko okres dojrzewania dał się dostatecznie wydłużyć, w wyższych partiach Doliny istniało jednak jesienią niebezpieczeństwo przymrozków, a późne deszcze w połączeniu z przedwczesnym mrozem mogły doprowadzić do całkowitego zniszczenia zbiorów. Ten katastrofalny zbieg okoliczności zdarzał się przez trzy lata z rzędu za panowania Moctezomy Pierwszego. Przy dużej gęstości zaludnienia zapasów było niewiele i magazyny szybko opustoszały. Byt trybutarnego miasta lub imperium zależy całkowicie od rzeczywistych lub zakładanych rozmiarów dóbr, jakie można wydusić z ludności, kiedy więc ulegają one wyczerpaniu na skutek lokalnej klęski głodu, miasto czy imperium stają w obliczu zagłady. Doszło wreszcie do tego, że Moctezoma zwolnił swój lud ze wszelkich powinności, aby mogli ratować się, jak kto może, i wtedy to nawet panowie sprzedawali swe dzieci jako niewolników nabywcom z mniej dotkniętych tą klęską krain (kupcy korzystali z tej okazji, aby kupować ludzi po zaniżonych cenach, czego naród nigdy im nie zapomniał).

Tenochtitlan uratowały deszcze i dobre zbiory, ale Wielki Głód z roku Jeden Królik unaocznił mieszkańcom miasta, tak bardzo uzależnionym od danin i rynku, kruchość złożonych stosunków międzyludzkich w chwilach nędzy i uświadomił im, że bynajmniej nie wszyscy podzielają przekonanie o „naturalności” trybutu. W czasie dorocznego święta zbiorów i powitania bóstwa kukurydzy jako Młodego Pana Kukurydzianego Kaczana, Mexikowie umieszczali na jego głowie, z ich niezwykłym talentem do skrótowych skojarzeń, postrzępioną czapkę Itztlacohuihqui, Zakrzywionego Obsydianowego Noża, czyli Boga Mrozu.39

Berger twierdzi dalej, że mieszczanie czerpali poczucie bezpieczeństwa z fizycznych składników miasta. Pałace, magazyny, świątynie i inne budowle samą już swoją masą i uporządkowaną zawartością przekonywały ich o wyższości człowieka nad przyrodą, tak ożywioną, jak i martwą, oraz świadczyły o trwałości i ciągłości tworów ludzkich.40