Bakly. Szukając śmierci – tom 1 - Miroslav Žamboch - ebook

Bakly. Szukając śmierci – tom 1 ebook

Miroslav Žamboch

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bakly przybywa do Grafzatzy, jednego z największych i najbogatszych miast Imperium Crambijskiego. Zmęczony życiem i do cna wyczerpany, zbiera resztki sił by pomóc jedynej osobie, na której mu zależy. Nie myśli już o przyszłości, po prostu robi to, w czym jest najlepszy. Zabija.

Młoda baronowa Münchauzen próbuje uratować od bankructwa posiadłość dziadka nawiązując stosunki handlowe z bogatymi kupcami i szlachtą.

Wielki mistrz klanu Rumielka desperacko stara się rozwikłać sekret starożytnego magicznego artefaktu, który ma nadzieję wykorzystać jako broń w nadchodzącej globalnej wojnie.

Ostatecznie jednak nic nie jest tym, czym się wydaje. Wszystkie ścieżki w końcu splotą się w węźle walki o najwyższą stawkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 523

Oceny
4,5 (242 oceny)
139
77
23
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sikora71

Nie oderwiesz się od lektury

Zamboch rewelacja jak zawsze.
00

Popularność




Prolog

Hrabia Varatchi wlał resztkę zawartości karafki do kielicha wykonanego z jednej bryły doskonale przejrzystego kwarcu. Sprawiało mu przyjemność picie wina z naczynia pochodzącego z czasów wybiegających poza ludzką pamięć, z okresu sprzed Wielkiej Wojny. Kielich był ciężki, chłodny w dotyku. Nalany do niego trunek nabierał blasku i jakimś zaskakującym sposobem zachowywał idealną temperaturę. Varatchi był przekonany, że białe wino zawsze pozostawało w nim chłodniejsze niż czerwone. Choć oczywiście mogło mu się tak tylko wydawać. Porzucił jednak rozmyślania nad artefaktami i skupił się na tekście, który miał przed sobą.

Był to raport agenta z klanu Godetu, który śledził Janicka, przywódcę klanu Rumelkowego. Godzinę wcześniej hrabia studiował już analogiczne sprawozdanie, pochodzące od agenta z klanu Haeren. Wnioski w obu dokumentach były podobne, różniły się jedynie w interpretacji poczynań jego faworyta. I to właśnie tym różnicom przyglądał się teraz z uwagą, bo dawały mu one pośredni wgląd w ukryte zamiary przywódców klanów. Nie miał wątpliwości, że raporty te były przygotowane, a przynajmniej zredagowane przez nich osobiście.

Skupił się na chwilę na poprzedniej myśli. Czy rzeczywiście Janick był jego ulubieńcem? Właściwie chyba tak. Varatchi doceniał jego pragmatyczną bezwzględność w działaniu, ale przede wszystkim fakt, że Janick był od niego w pełni zależny, co było efektem zamierzonych i wyrafinowanych poczynań. Varatchi umyślnie izolował go od pozostałych czarodziejskich klanów, równocześnie wzbudzając w Janicku lęk i nieufność do nich. W ostatnich kilku latach czasy się rzeczywiście znacznie zmieniły i Varatchi już naprawdę mógł mówić o całych magicznych klanach na swoich usługach. Zakon pogromców magii i czarodziejów, przez wieki jedna z najpotężniejszych organizacji, powoli sypał się w gruzy. Faktycznej władzy nie miał już żadnej, pozostała jedynie formalna fasada.

Upił wina i odsunął od siebie stos papierów. Zamiary przywódców klanów to jedno, tym będzie się mógł zająć kiedy indziej. Na razie ich szpiedzy potwierdzili rzecz najważniejszą – że Janick gra z nim w otwarte karty. Informacje, których mu dostarczono, wyglądały na wiarygodne. W przyszłości będzie jednak musiał wybadać, czy też między agentami nie doszło do jakiegoś porozumienia za jego plecami.

Wiarygodność informacji to był klucz. Wyłącznie dzięki temu mógł nie tylko utrzymać swą obecną pozycję, ale też ciągle próbować wspiąć się wyżej.

Z kolei o tym, co zamierzał on, drugi najpotężniejszy człowiek świata, pojęcia nie miał nikt. No, może poza Janickiem.

Varatchi upił kolejny łyk i z niechęcią przyjrzał się swoim kościstym palcom i pokrytym plamami grzbietom dłoni. Jego postępujący wiek stawał się coraz bardziej widoczny. Zastanowił się chwilę nad tym, że im więcej człowiek skupia władzy, tym więcej ma problemów do rozwiązania.

Chwycił za sznur ukryty za długą, wąską kotarą zwisającą tuż przy ścianie. Odczekał, aż służący otworzy jedne drzwi, przejdzie przez sąsiednie pomieszczenie, otworzy kolejne i wkroczy do gabinetu. Varatchi był przekonany, że gdyby się skupił, przypomniałby sobie jego imię. Mężczyzna służył u niego już dość długo. Ostatnimi czasy zaczął trochę utykać na jedną nogę, ale to Varatchiemu nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, czyniło starego jeszcze bardziej od niego zależnym. Wiekowy i nie w pełni sprawny, próżno szukałby innego zajęcia.

– Wprowadźcie wielkiego mistrza – nakazał hrabia.

Mężczyzna nic nie odpowiedział, obrócił się tylko na pięcie i poszurał z powrotem tam, skąd przyszedł.

Janick, wielki mistrz klanu Rumelkowego, pojawił się po krótkiej chwili z niewielkim plikiem papierów w dłoni.

– Cieszy mnie niezmiernie, panie, że mogłeś mnie przyjąć. – Zgiął się w sztywnym pokłonie.

Varatchi przez chwilę mu się przyglądał. Pomijając uszyte z lepszych materiałów ubranie i dobrej jakości buty na miękkiej podeszwie, umożliwiające bezgłośne przemieszczanie się po pałacowych posadzkach, nie zmienił się wcale. Varatchi ze zdziwieniem skonstatował, że Janick w ogóle nie nabrał ciała, a jego oczy gorzały gorączkowym, niezdrowym blaskiem. Wszyscy informatorzy potwierdzali jedno: Janick był bez wątpienia fanatykiem, motywowanym obsesją poznania magii i jej pełnego opanowania. I jak do tej pory dzielił się ze swoim mocodawcą wszystkimi informacjami bardzo sumiennie. Czego nie dało się powiedzieć o innych. Na ich nieszczęście.

– Chcieliście się ze mną zobaczyć – odparł Varatchi, nie wdając się w uprzejmości.

– To prawda, mój panie. Sądzę, że udało mi się wypełnić jedno z zadań, które mi powierzyliście.

To Varatchiego zaintrygowało. Nie zdarzało się często, aby którykolwiek z podwładnych nie tylko wypełnił jedno z jego skomplikowanych zadań, ale jeszcze na dodatek domagał się audiencji, aby osobiście przedstawić wyniki. Gestem zezwolił Janickowi wyprostować się i stanąć nieco wygodniej, ale krzesła mu nie zaproponował. Już sam fakt, że przyjmował go w swoim gabinecie, był wystarczająco nobilitujący. Od nadmiaru uprzejmości niejednemu się już w głowie poprzewracało.

– Zadanie? Czego dotyczyło?

– Starości.

Varatchi wciągnął powietrze, starając się z całych sił ukryć swoje podekscytowanie. Starzenie się było czymś, o czym rozmyślał niemal codziennie. Owszem, pochodził z rodu, w którym mężczyźni regularnie dożywali zaawansowanego wieku, i to w stosunkowo dobrym zdrowiu, jednak on sam czuł, że siły zaczynają go opuszczać. Tylko dzięki temu, że spędził pół wieku w świecie knowań i intryg, udało mu się teraz zachować idealnie kamienną twarz.

– Mówcie – przykazał.

– Moja analiza opiera się na studiach starych tekstów, z których większość musiałem przełożyć własnoręcznie – zaczął bez zbędnych wstępów Janick.

– A na ile ufacie swoim zdolnościom translatorskim? – wszedł mu w słowo Varatchi, obracając w palcach kielich. Na samo wino chwilowo stracił ochotę.

– W pełni, mój panie. Jednak muszę przyznać, że przekłady z języków martwych, zwłaszcza w obrębie magii, mogą być problematyczne. Mimo to jestem przekonany, iż ten tekst udało mi się przetłumaczyć dość dokładnie. Proces został opisany podobnie także w innych miejscach i wydaje się całkiem sensowny. Według mojej oceny – dodał ostrożnie po krótkim namyśle.

– I bylibyście gotowi wypróbować tę procedurę na sobie? – nieomal warknął Varatchi.

O tym, jak trudne bywają przekłady z języków martwych, sam wiedział więcej niż ktokolwiek inny, może z wyjątkiem Janicka, a problem starzenia się dotyczył go coraz bardziej natarczywie.

– Oczywiście, mój panie. Jednak jest ona tak kosztowna, iż obawiam się, że może być dostępna jedynie dla cesarza.

Uwagę o tym, że nie jest władcą imperium, Varatchi puścił mimo uszu. To właśnie poszukiwanie eliksiru nieśmiertelności (albo przynajmniej wydłużonego życia) doprowadziło do ochłodzenia stosunków między nim a jego szlachetnym kuzynem. Nieznacznego ochłodzenia, to prawda, niemniej Varatchi miał nadzieję przedłużyć swoje aktywne lata o dekady, może nawet wieki i ta perspektywa kładła się pewnym cieniem na ich relacjach. Gdyby plan się powiódł, Varatchi mógłby sam sięgnąć po cesarski tron i stać się władcą świata. Nad tym właśnie pracował. To był cel ostateczny. Myśl, że poświęciłby się tej idei, mając do dyspozycji najwyżej kolejne dziesięć czy dwadzieścia lat, była najzwyczajniej szalona. Potomków żadnych nie posiadał, praca na spuściznę rodu była bezcelowa. Staranie się o tron władcy świata miało sens jedynie wtedy, gdyby na długie lata zasiadł na nim on sam.

Varatchi w milczeniu sięgnął pod biurko, wyciągnął niewielką kuszę i załadował ją. Bez słowa podał broń Janickowi, który ostrożnie uniósł ją w oczekiwaniu. Varatchi na migi nakazał wielkiemu mistrzowi otworzyć drzwi i strzelić.

Janick skinął ze zrozumieniem i posłusznie przemieścił się we wskazanym kierunku. Varatchi obserwował go z zainteresowaniem. Przywódca klanu Rumelkowego działał spokojnie, bez zbędnego zastanowienia. Dostał rozkaz i go wykonywał.

Janick dotarł do drzwi, nacisnął klamkę i gwałtownym ruchem je otworzył. Uniósł rękę z kuszą i strzelił. Varatchi ze swojego miejsca nie widział wnętrza drugiego pomieszczenia, ale wydało mu się, że coś usłyszał. Nie był jednak pewien, słuch też mu już ostatnio szwankował. Tymczasem Janick zamknął drzwi, wrócił do biurka i ostrożnie położył na nim kuszę. Nabrał powietrza, jednak Varatchi nie zdołał się powstrzymać i odezwał się pierwszy:

– Był tam ktoś?

– Owszem – odparł Janick – ten sługa, który mnie tu wprowadził. Podsłuchiwał za drzwiami i nie zdążył umknąć na czas. Trafiłem go prosto w pierś. Jeśli źle zrozumiałem wasz rozkaz, panie, proszę o wybaczenie.

– Dobrze zrozumieliście – warknął rozdrażniony Varatchi.

Deleman. Nazywał się Deleman, przypomniał sobie nagle. Spędził w służbie ponad trzydzieści lat i Varatchi miał do niego zaufanie. Teraz okazało się, że był to błąd. Varatchi wiedział, dla kogo tamten szpiegował. W grę wchodził jedynie cesarz. Ktokolwiek inny już dawno wykorzystałby pozyskane informacje przeciwko Varatchiemu i szpieg zostałby zdemaskowany. Tymczasem, jeśli chodziło o dwie najpotężniejsze, a zarazem spokrewnione persony w cesarstwie, do niedawna ich interesy były zbieżne. Sprowadzały się głównie do budowania i umacniania imperium.

To się teraz zmieniło i jedyne, co wciąż chroniło Varatchiego przed odkryciem jego tajemnicy, to wrodzona i doprowadzona do doskonałości dziesięcioleciami doświadczeń ostrożność.

– Mówcie. Mówcie dalej o tym eliksirze nieśmiertelności – nakazał Janickowi.

– Niestety, panie, w dosłownym znaczeniu nie jest to eliksir nieśmiertelności. Chodzi raczej o... nazwijmy to, medykament, który organizm odmładza i konserwuje jego stan na okres stu, może nawet dwustu lat. Na tym możliwości preparatu się kończą.

Varatchi poczuł, że ma chęć zerwać się z krzesła i krzyczeć z radości. Odmłodzenie i dodatkowe dwieście lat życia? To o wiele więcej, niż miał nadzieję realnie uzyskać. Nie był głupcem, zdawał sobie sprawę z tego, że eliksir nieśmiertelności jest co najwyżej bajką.

– Mówcie dalej – przykazał.

Janick mówił rzeczowo i bez emocji, jego relacja roiła się od szczegółów, a nawet zapamiętanych cytatów. Trwało to na tyle długo, że Varatchi wreszcie mu przerwał i na chwilę się zamyślił.

– Jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, to musiałbym spłodzić kilkoro dzieci, tak? – upewnił się.

– Przynajmniej dwanaścioro – odparł Janick z kamienną twarzą. – Sześciu chłopców i sześć dziewczynek. Byłoby idealnie, gdybyście mogli tego, panie, dokonać z własnymi siostrami, ale jeśli jest to niemożliwe, da się obejść i bez tego.

Varatchi poczuł ogromną ulgę. Całe szczęście, że nie miał sióstr. Wyobraził sobie, że spanie z nimi stanowiłoby doświadczenie co najmniej... nieprzyjemne.

– A potem muszę je zjeść?

Ta myśl była już do tego stopnia odpychająca, że Varatchi ledwo zdołał powstrzymać grymas obrzydzenia. Janick z kolei wydawał się idealnie obojętny. Chociaż nie... Kiedy usłyszał pytanie, przez jego twarz przeleciał ledwo dostrzegalny wyraz rozdrażnienia. Jak u kogoś, kto musi po raz kolejny tłumaczyć tę samą rzecz.

– Oczywiście, że nie – uściślił natychmiast w odpowiedzi – nie całe. Tylko określone części ich ciał. Kawałeczki tylko. Szpik z długich kości, wybrane fragmenty mózgu, jajniki dziewcząt, jądra chłopców i parę innych gruczołów. Wszystko, rzecz jasna, ugotowane, przyprawione. Surowego nic nie trzeba spożywać. Z magicznego punktu widzenia to są składniki niezbędne do odmłodzenia.

– No to mi ulżyło – wymamrotał Varatchi bez humoru.

Przez następnych kilka minut hrabia dumał w milczeniu. Janicka to najwyraźniej nie speszyło. Stał cierpliwie, sam zamyślony, i oczekiwał na decyzję swego pana.

– Nie ma mowy – oświadczył wreszcie Varatchi.

Janick spojrzał na niego pytająco.

– Ale czemu, Ekscelencjo? Dysponuję wiarygodnymi źródłami, które podają, że w przeszłości się to parokrotnie powiodło. Mam na to konkretne dokumenty.

Varatchi przyjrzał się swemu podwładnemu z zaciekawieniem. Próbował odgadnąć, co siedzi mu w głowie. Najwyraźniej Janick nie dostrzegał, że przedstawiony plan mógłby się komuś wydać makabryczny czy odstręczający.

Sama wizja konsumpcji nowo narodzonych dzieci może nie odrzucała Varatchiego aż tak bardzo, ale martwiły go pewne kwestie praktyczne.

– Tego by się po prostu nie dało ukryć. Zaraz by się rozeszło, że pożeram dzieci, stałbym się w oczach ludzi monstrum, wspólnym wrogiem, przeciwko któremu natychmiast by się skrzyknęli – wyjaśnił po chwili.

Chciał, aby Janick wyczytał między wierszami, że musi wrócić do poszukiwań, że sposób, który przedstawił, nie wchodzi w rachubę. Varatchi zdążył już to przemyśleć i był absolutnie przekonany, że czegoś takiego zwyczajnie nie zdołałby utrzymać w tajemnicy. Cały proceder wydawał się tak zwyrodniały, a przy tym wymagał zaangażowania tylu dodatkowych osób, że ktoś prędzej czy później zacząłby mówić.

Janick wydawał się zastanawiać nad wątpliwościami hrabiego.

– Dałoby się to wszystko zataić, gdybyśmy – przez chwilę szukał odpowiedniego sformułowania – gdybyśmy potraktowali użyty personel jako jednorazowy.

Varatchi w duchu musiał przyznać, że jego podwładny jest jeszcze bardziej pragmatyczny i bezwzględny niż on sam. Dawało to wystarczający powód do tego, aby się go obawiać, ale też i do tego, aby go maksymalnie wykorzystać.

– Nie, nie ma takiej możliwości – osądził w końcu. – Znajdźcie jakiś inny sposób. Najlepiej taki, żebym nie musiał jeść żadnych bachorów.

– Czyli... problemem jest spożywanie? – chciał się upewnić Janick.

– Owszem – potwierdził Varatchi.

Zabijanie, jak by na to nie patrzeć, problemu nie stanowiło. Do tego wszyscy przywykli.

– W takim razie, mój panie, z mojej strony to już będzie wszystko.

Varatchi odprawił go machnięciem ręki.

– I zawołajcie kogoś, niech uprzątną starego Delemana. Tego zdrajcę, którego ustrzeliliście – dodał, widząc, że Janick nie rozumie, o kim mowa.

– Oczywiście, panie. – Janick skłonił się i bez dalszej zwłoki oddalił.

Varatchi pochylił się w swoim fotelu. Spłodzić dzieci... Pokręcił głową. Uświadomił sobie nagle, że chwilowo zabrakło mu sługi, więc sam niechętnie wstał, wziął ze stolika butelkę z winem i napełnił kielich.

Nawet gdyby zmienił zdanie i zdecydował się skorzystać z tego ohydnego sposobu, spłodzenie dziecka i tak pozostawałoby problemem. Spróbował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni gościł w swym łożu kobietę. Przed siedemnastoma laty spędził wprawdzie noc z hrabianką Diseler, ale szło wtedy bardziej o stosunki towarzysko-polityczne niż o jakiekolwiek personalne zaangażowanie. A tak dla przyjemności... Już nawet nie pamiętał. Pewnie musiałby najpierw poeksperymentować. I może znaleźć sobie jakiegoś specjalistę od afrodyzjaków. Innego niż Janick, ma się rozumieć. Wolał nie zdawać się tak całkowicie na łaskę i niełaskę jednego człowieka. Ani ujawniać przed nim wszystkich sekretów.

Rozdział 1 Spisany na straty

Vuki za wszelką cenę starał się ukryć swoje zdenerwowanie. Wprawdzie całe przedsięwzięcie bardzo dokładnie zaplanował i wszystko skrupulatnie przemyślał kilka razy, niemniej miał w tej chwili nieprzyjemne przeczucie, że cały plan się posypie. Dwaj ludzie, których wynajął, aby pomogli mu z ładunkiem, nawet nie starali się ukryć swej podejrzliwej ciekawości. Obaj wyglądali, jakby mogli bez chwili zastanowienia poderżnąć mu gardło i porzucić ciało w ciemnej alejce. Pocieszał się, że ma im zapłacić za robotę dopiero po powrocie do zajazdu, w którym się zatrzymał. Na razie dostali tylko niewielką zaliczkę, w sam raz tyle, żeby pchać załadowany wózek bez nadmiernego zrzędzenia.

Gwiazdy na niebie zaczynały powoli blednąć, nadchodził świt. Przynajmniej byli punktualni. Vuki nie został wtajemniczony we wszystkie szczegóły operacji, wiedział tyle, ile było niezbędne do wykonania jego części zadania. Ciężka, drewniana, bogato okuta beka z zapieczętowanym otworem z boku już sama w sobie wzbudzała ciekawość. A biorąc pod uwagę, dla kogo Vuki pracował, z pewnością zawierała coś niebezpiecznego. I prawdopodobnie nadprzyrodzonego.

– Czyli mamy tylko dostarczyć beczkę, gdzie nam powiesz, i na tym koniec, tak? – zapytał po raz nie wiadomo który wyższy z dwóch wynajętych mężczyzn.

Vuki nie zawracał sobie głowy zapamiętywaniem ich imion. W myślach nazywał ich po prostu tym wyższym i tym grubszym.

– Zgadza się. Doprowadzicie mnie z beczką na miejsce, na chwilę się tam zatrzymamy, a potem odprowadzicie mnie z powrotem. Wtedy dostaniecie pozostałe dziesięć srebrnych.

Mężczyzna bez przekonania pokiwał głową. Ten drugi nie zareagował w ogóle, w milczeniu dalej pchał wózek. Pewnie chciał już to wszystko mieć za sobą.

Przed nimi wyrosła ściana nieużywanego od dziesięcioleci amfiteatru. Vuki nie miał pojęcia, dlaczego rozpadającej się budowli nikt nie wyburzył i nie wykorzystał lukratywnego terenu na handel, ale nie był to przecież jego problem.

Grafzatza była miastem bardzo starym i sprawny system kanalizacyjny utrzymywano przez większość jej istnienia. Bez niego blisko czteromilionowa metropolia już dawno utonęłaby w gnoju i odpadkach.

– Tu się zatrzymajcie – nakazał Vuki, kiedy wózek znalazł się niemal idealnie nad wejściem do kanałów. – I otwórzcie pokrywę.

– Za kradzież pokryw grożą bardzo srogie kary, i to pomimo tego, że to zwykłe żelazo, więc niewarte zachodu – odezwał się ten wyższy. – Poza tym o żadnym otwieraniu kanałów nie było mowy.

Vuki zaczął w myślach przeklinać samego siebie. Nie należało być aż tak drobiazgowym w opisywaniu szczegółów roboty.

– Dostaniecie po pięć srebrnych dodatkowo – zachęcił. Na kłótnie nie miał już w tej chwili czasu.

Tamten wzruszył ramionami, ale polecenie wykonał.

– Tylko żebyś nie zapomniał.

Vuki sięgnął do torby, którą miał przewieszoną przez ramię, i wyciągnął z niej skórzany mieszek, z którego zaczął wysypywać na ziemię żółtą, sproszkowaną siarkę. Miał przykazane, aby nakreślić okrąg wokół wózka i kanału, ale wyszedł mu z tego raczej jakiś pokraczny owal. Zakładał jednak, że chodziło nie tyle o kształt, ile o to, aby wózek, beczkę, a przede wszystkim to, co beczka w sobie zawierała, otoczyć nieprzerwaną linią.

Na niebie nie można już było dostrzec ani jednej gwiazdy, kolejny punkt szczegółowych instrukcji, jakie otrzymał. Nie przypuszczał, żeby chodziło konkretnie o gwiazdy, prawdopodobnie po prostu o odpowiednie natężenie światła.

Vuki nie był głupcem. Wręcz przeciwnie. Niestety, jego nadmierna ciekawość zalazła za skórę przełożonym, więc został oddelegowany do tego zadania. Miał nadzieję, że po jego wykonaniu znów będzie mógł się cieszyć trochę lepszą pozycją.

Tymczasem należało wypełnić punkt trzeci instrukcji. Otworzyć beczkę.

Oczywiście zapewniali go żarliwie, że nie chodzi o nic niebezpiecznego, że nic mu nie grozi. Nie wierzył ani jednemu słowu. Między innymi dlatego, że nikt się nawet jednym słowem nie zająknął o samym ładunku.

W górze coś zaszemrało. Spojrzał za dźwiękiem, ku szczytowi rozpadającego się muru, ale nie dostrzegł żadnego poruszenia. Może kot na łowach, może szczur albo inne zwierzę. Lepiej się skupić na zadaniu.

Do otwarcia beczki potrzebny był klucz. Vuki wyjął go z kieszeni i bacznie mu się przyjrzał. Klucz był duży i niezwykle skomplikowany. Vuki nigdy wcześniej nic podobnego nie widział. To znów potwierdzało jego wątpliwości. Było oczywiste, że ten, kto przygotował ładunek, chciał się upewnić, że nikt nie otworzy beczki przez przypadek. Ktoś, kto nie będzie przygotowany na to, jak sobie poradzić z zawartością.

Z drugiej kieszeni wydobył kawałek sznurka i przywiązał go do uchwytu w wieku beczki. Jego drugi koniec położył na ziemi tak, aby wykraczał poza usypany z siarki krąg. Towarzyszący mu mężczyźni obserwowali go z zainteresowaniem. Całe szczęście, że w okolicy nie było żadnych gapiów.

Wsunął klucz do zamka. Trzy obroty, jak miał przykazane. Z napięcia aż wstrzymał oddech.

Jeden obrót, drugi... Za każdym razem wyczuwał delikatną pracę zapadek. Po trzecim mechanizm słyszalnie zaskoczył.

Vuki pozostawił klucz w zamku, jednym długim krokiem wyszedł poza siarczany krąg, schylił się po leżącą na ziemi linę i płynnym ruchem pociągnął. Pokrywa stawiła mu większy opór, niż się spodziewał. Zawahał się, czy aby przygotował wystarczająco wytrzymały sznur. Spróbował jeszcze raz i pokrywa jednak ustąpiła. Natychmiast zobaczył, czemu była tak ciężka. Miała grubość drzwi bankowego sejfu. Jeżeli cała beczka była tak gruba, w środku musiało być naprawdę ciasno.

Vuki wysilił wzrok, próbując dojrzeć, co takiego dostarczyli, ale nic konkretnego nie dostrzegł. Cały czas starał się przy tym uważać, aby czubkami butów nie przerwać siarczanego kręgu.

Siedzący na murze sześć metrów wyżej mężczyzna, idealnie zlewający się z tłem, uniósł powoli kuszę. Była naciągnięta od chwili, kiedy Vuki z towarzyszami pojawili się w zasięgu wzroku.

Sterczący na prawo od strzelca głaz poruszył się. Co jeszcze przed chwilą wydawało się odłamkiem kamiennego muru, okazało się kolejnym przycupniętym mężczyzną, ubranym w maskujące odzienie. Delikatnie dotknął ramienia tego pierwszego. Strzelec przestał śledzić cel i spojrzał na swojego towarzysza, który zaczął coś komunikować w języku migowym.

„Jak będziesz pewny, że upadnie do wnętrza okręgu”.

Kusznik skinął głową na znak, że zrozumiał.

Mężczyźni, którzy przyszli z Vukim, z ciekawością wyciągali szyje, próbując dostrzec, co kryje się w beczce. Jeden z nich nachylał się na tyle mocno, że wreszcie stracił równowagę i się zachwiał. Vuki posłał mu gniewne spojrzenie.

– Cholera, niechcący – mruknął tamten.

Stał ciągle nieco pochylony, po tym jak złapał równowagę, wciąż trochę bojąc się poruszyć. Jednak nie zdołał zrobić kroku wstecz, nogi się pod nim ugięły i runął na twarz.

– Banistr! Co jest? – warknął ten drugi i podskoczył do swojego kompana. Jemu też z jakiegoś powodu nie udało się ustać na nogach i także padł na ziemię. Również do kręgu.

Ten wyższy to był w takim razie Banistr, pomyślał Vuki bezwiednie. Wiedział, że tego imienia nie zapomni już do końca życia. I że czasownik „był” zastosował prawidłowo. Obaj mężczyźni leżeli na ziemi bez ruchu, z wytrzeszczonymi oczami, jakby ogłuszeni. I nie oddychali. Vuki widział wręcz, jak sinieją ich usta. Obaj byli niewątpliwie martwi. Chwilę później oba ciała, najpierw jedno, a zaraz potem i drugie, zaczęły się powoli przesuwać po ziemi w stronę otwartego włazu do kanałów. Coś wydawało się je ciągnąć, choć Vuki nie widział nic poza poruszającymi się po ziemi trupami. Przez moment dostrzegał jakby blade migotanie przy ziemi, wokół włazu i ciał, ale nie był pewien, czy mu się nie przywidziało. Może to tylko umysł płatał figle, próbując rozpaczliwie znaleźć wyjaśnienie, dlaczego dwa martwe ciała suną po ziemi w stronę otwartego kanału. Widoczne czy nie, coś jednak z pewnością ciągnęło zwłoki pod ziemię.

Na wschodzie objawił się pierwszy promień słońca. Vuki spojrzał w niebo. Miał przykazane, aby zaraz po wschodzie rozetrzeć siarczany okrąg, zamknąć właz do kanałów, zapieczętować z powrotem beczkę i odesłać ją pod umówiony adres. Widział teraz wyraźnie, że były to instrukcje, które miały go uspokoić i uśpić jakiekolwiek podejrzenia. Gdyby nie wrodzona ostrożność, skończyłby jak tamci dwaj. Było jasne, że spisano go na straty. Na wypłatę reszty wynagrodzenia za tę robotę nie miał co liczyć.

Czubkiem buta niespiesznie roztarł część usypanego okręgu. Nie wydarzyło się nic więcej.

Strzelec znów wycelował i znów zainterweniował jego towarzysz.

– Spokojnie, to przecież jeden z naszych. A ciało do kręgu wpadło, wszystko jedno czyje.

Więcej dla nich pracować nie będzie, ale skoro już podjął się zadania, to wykona je do końca, zdecydował Vuki. Przynajmniej nie da im powodów, żeby go mieli za co ścigać. Coraz szybciej i z coraz mniejszą uwagą rozcierał butem pozostałą resztę kręgu. Ostrożnie zbliżył się do beczki, chwycił za wieko i zamknął je. Pokrywa włazu do kanałów sprawiła mu więcej trudności, ale po paru chwilach udało mu się i ją umieścić na miejscu. Perspektywą ciągnięcia ciężkiego wózka z beczką nie był może zachwycony, ale i tak wydawała się ona o wiele bardziej atrakcyjna, niż gdyby miał skończyć sztywny pod ziemią. Jego umysł powędrował na chwilę ku znikającym w kanałach ciałom, ale Vuki natychmiast zmusił się, aby pomyśleć o czym innym. Skupił się na wysiłku fizycznym. Tak było lepiej. Dużo lepiej.

Dwaj zabójcy obserwowali go z góry. Strzelec opuścił kuszę i wyjął z niej bełt.

– Nie zabijamy go? – upewnił się.

– Rozkazu likwidacji nie było. Mieliśmy dopilnować, żeby ludzkie ciało wpadło do kręgu, zatrzeć ślady i upewnić się, że beczka trafi w określone miejsce. Gdzie ma ją dostarczyć, najwyraźniej wie i on, więc skoro i tak już wykonuje naszą robotę, niech działa dalej. Nasze zadanie zostało wykonane – wyjaśnił ten drugi. – Nie lubię babrać się w zbędnej robocie. Do tego martwy tylko by wzbudził niepożądaną ciekawość, ktoś by prędzej czy później zaczął wypytywać. A nam przecież zależy na maksymalnej dyskrecji.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Copyright © by Miroslav Žamboch Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2019

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-437-7

Tytuł oryginału: Hledání smrti

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta

Ilustracja na okładce Vladimir Nenov

Projekt graficzny serii i opracowanie okładki Szymon Wójciak

Ilustracje Paweł Zaręba

Tłumaczenie Konrad Bańkowski

Redakcja Agnieszka Pawlikowska

KorektaMagdalena Byrska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Sprzedaż internetowa

Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/