33,68 zł
Świat stał się pustynią, skażoną chemicznymi, genetycznymi i radioaktywnymi truciznami. Czterysta lat po zakończeniu wojny globalnej ludzie chcą przywrócić go do stanu poprzedniego. Potrzebują źródeł, surowców i przestrzeni życiowej. Oprócz skażenia przeszkadzają im w tym pogrobowcy Starej Wojny - stopniowo rozpadające się, ale nadal aktywne autonomiczne maszyny bojowe i degradujące się sztuczne inteligencje.
Matyjasz Sanders jest technikiem mechanikiem, jego zadanie to ochrona pozostałych przed atakami niebezpiecznych maszyn. W swojej specjalności należy do najlepszych, a na podstawie własnych doświadczeń wierzy, że zbliża się dzień, w którym planeta znów będzie należała do ludzi. Jako mechanik w jednostce zawodowych najemników zapewniających ochronę długodystansowym konwojom handlowym sam może się do tego przyczynić.
Stal nie jest najodporniejszym materiałem…
Maszyny nie powinny zabijać ludzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 667
Jeszcze raz? – Oter wprawdzie mnie zapytał, ale równocześnie jednoznacznym gestem zamówił u kelnera kolejną rundę. Wiedziałem, że kiedy ją skończymy, we krwi krążyć mi będzie o pół litra piwa i jedną setkę alkoholu więcej niż porcja, do której byłem przyzwyczajony. Właściwie wcale mi to nie przeszkadzało. Oter dostał dobrą zapłatę za zboże, a mnie się trafiła transakcja roku. Za układ ultrastabilnej pamięci otrzymałem cenę, jakiej zażądałem, a o tuzin elektrod klienci prawie się pobili, licytując jeden przez drugiego. Ponadto zgromadziłem wszystkie części zamienne potrzebne do naprawy maszyn w osadzie, większość z nich w drodze wymiany na usprawnione alternatory, odzyskane ze złomowanych maszyn. Część pieniędzy zdążyłem umieścić w filii Pierwszego Banku Globalnego. Byłem z siebie zadowolony. Nieczęste uczucie, ale bardzo przyjemne.
Przynieśli nam kolejne piwo i małą porcję kryształowo czystego alkoholu, łańcuszek bąbelków świadczył o tym, że to nie woda. Napitek wyglądał tak samo jak podczas pierwszej kolejki, mimo to wyciągnąłem z nadgarstkowego komputerka sondę i zanurzyłem ją w dzbanie. Żadnych chemicznych trucizn, żadnej radioaktywności nie stwierdziłem.
– Ostrożny jesteś – zauważył Oter z rozbawieniem, prawie ze śmiechem.
– Słyszałem o takich miejscach, w których naleją ci uczciwy pierwszy puchar, a kolejne są już trujące.
Tutaj jednak nic takiego nie groziło. Postolov nie był ani wioską, ani osadą, tylko prawdziwym miastem, należącym do Ligi Miast, co gwarantowało przestrzeganie prawa.
– Kociak. – Oter wskazał kierunek wzrokiem.
Nie byłem przyzwyczajony, żeby dziewczyny i młode kobiety wchodziły do lokali z wyszynkiem czy do gospód bez męskiego towarzystwa, ale musiałem zgodzić się z Oterem.
Nie miała więcej niż dwadzieścia lat, nosiła spódnicę do kostek, spod której widać było skórzane buty ze sprzączkami. Rozpięte dwa górne guziki dopasowanej koszuli kontrastowały z włosami mocno splecionymi w długi, ciężki warkocz. Wyraźnie nie pasowała do trzeciorzędnej knajpy, w której my zwykliśmy bywać, żeby nie tracić pieniędzy na droższy lokal.
– Ano, kociak – zgodziłem się.
Rzuciła mi przelotne spojrzenie, ale to wystarczyło, żebym prawie się zakrztusił. Może to spojrzenie było więcej niż przelotne. Przechodziła obok stołu, przy którym siedziało trzech mężczyzn. Jeden szeroki w ramionach, z twarzą naznaczoną oparzeniami; drugi masywny, z brzuchem wylewającym się spod pasa; trzeci mały, ze szczurzym pyskiem.
Grubas nieoczekiwanie złapał ją za ramiona i zatrzymał tak gwałtownie, że mało nie upadła.
W panującym gwarze nie usłyszałem, co jej powiedział, ale ona wymierzyła mu ostry policzek, aż został mu po nim na twarzy czerwony ślad. Nie wyglądała na przestraszoną.
Barczysty zaśmiał się i klepnął dziewczynę w tyłek.
Coś warknęła, a grubas przyciągnął ją bliżej.
Już dawno się nauczyłem, że nie powinienem mieszać się do cudzych spraw, ale kiedy jeden z nich trzymał dziewczynę, a drugi poklepywał, nie zdołałem się powstrzymać. Może winne temu było piwo, a może spojrzenie dziewczyny?
Spostrzegli mnie, zanim zdążyłem dojść do ich stołu. Natychmiast cała trójka, a właściwie czwórka, licząc i ją, skojarzyli mi się z rzeźbą grupową.
– Mężczyźni nie zachowują się tak wobec damy – powiedziałem. – Puśćcie ją.
Szczurek wyglądał na zadowolonego. Grubas się zaśmiał. Barczysty sięgnął ku mnie. Na pewno był silniejszy ode mnie, ale podczas szperania po złomowiskach spotykałem się z brutalną konkurencją, co nauczyło mnie dbać o siebie. Trzasnąłem go w łokieć obuszkiem nie dłuższym niż dwadzieścia centymetrów, lecz z głowicą wypełnioną ołowianym śrutem. Ryknął z bólu, ale mimo to sięgnął ku mnie drugą ręką. Uderzyłem go powtórnie z całej siły, tym razem w ramię, równocześnie kopniakiem posyłając na podłogę grubasa, usiłującego wstać z krzesła.
Szczurek pomachał do kogoś za mną, dla pewności nadepnąłem grubasowi na stopę i odwróciłem się. Od dalszego stołu podnosiło się trzech kolejnych mężczyzn, wyglądających na podejrzane indywidua, koncentrujących swoją uwagę na mnie.
Zdałem sobie sprawę, że moją jedyną szansą jest wziąć nogi za pas. Wypadłem przez drzwi, oni za mną. Nie było jeszcze całkiem ciemno, na ulicach znajdowało się więcej ludzi niż u nas w środku dnia. Zwolniłem, myśląc, że tutaj nie będą mnie napastować.
Myliłem się.
– Tam jest! – usłyszałem, jak wołają.
Ludzie rozstępowali się przed nimi i nic poza tym. Cholera. Znów przyspieszyłem. Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy, choć nadal byłem pewny, że im ucieknę. Miasto było w końcu dość duże.
Nagle ktoś, chyba dla sportu, podstawił mi nogę. Przewróciłem się, ale poderwałem natychmiast. W ciemnej uliczce, w którą wpadłem, próbowało mi zastawić drogę trzech wyrostków. Udało mi się przeskoczyć pomiędzy nimi. Panowały tu inne warunki, niż sobie wyobrażałem.
Pomyślałem, że ucieknę im i schowam się gdzieś bliżej centrum miasta, gdzie ulice są oświetlone, jest siedziba starosty i innych bogatych ludzi.
Huknął strzał. Świstu kuli nie usłyszałem, ale uderzyła w ścianę bardzo blisko mnie. Jeszcze przyspieszyłem, chociaż brakowało mi tchu i się potknąłem. Może ze zmęczenia, a może z powodu ciemności.
Kolejny zakręt, skrzyżowanie.
W płucach mi grało, nogi ciążyły, a moi prześladowcy nadal nie ustawali w pościgu. Nie rozumiałem tego, nie wyglądali na tęgich biegaczy. Tuż obok mnie przeleciało kilka kamieni rzucanych z cienia okolicznych domów. Jednak już przybliżało się światło latarń centrum miasta. Może już byłem bezpieczny.
Plac.
Okna ratusza były ciemne, ale na posterunku policji się świeciło.
Dzięki Bogu.
Przebiegłem przez drzwi i stanąłem przed żelazną kratą zagradzającą wstęp do wnętrza budynku.
– Gonią mnie – wycharczałem. – Banda kryminalistów.
Młody człowiek za kratą, ubrany w błyszczący mundur z drogiego materiału, zmierzył mnie taksującym spojrzeniem.
– Pana nazwisko, adres i kod osobisty mieszkańca – powiedział nieco zaskakująco.
– Nazywam się Matyas Sanders, pochodzę z Kriszkowa! – wykrzyknąłem spiesznie, jako że w każdym momencie mogli pojawić się moi prześladowcy.
– A więc cudzoziemiec – skonstatował młodzian ze znudzeniem i stracił zainteresowanie moją osobą.
Tutaj mi nie pomogą, zrozumiałem. Wbiegłem w pułapkę.
Rozejrzałem się za jakąś drogą ucieczki.
Gdzieś z zewnątrz posterunku dobiegał odgłos ożywionej rozmowy.
Krata była masywna, z grubych na kciuk prętów zbrojeniowych, ale z bliska odkryłem, że zasuwa nie była zamknięta.
Otworzyłem kratę, zostawiłem zdezorientowanego młodziana w mundurze z jego głupimi pytaniami, wśliznąłem się do wnętrza i zasunąłem zaworę. Ten typ zatrzasku nie potrzebował na szczęście klucza do zamknięcia. Przynajmniej zyskałem nieco czasu.
Zniknąłem w półmroku korytarza, kiedy na posterunek wtargnęli bandyci. Zdziwiło mnie to, kryminaliści na ogół unikają policji. Schowałem się za rogiem, żeby mnie nie dostrzegli.
Z korytarza przede mną dobiegał odgłos rozmowy, za mną słychać było chaotyczne okrzyki bandytów. Koniecznie musiałem znaleźć drogę ucieczki i wrócić do domu.
Jednak korytarz prowadził tylko w jedną stronę, skąd dobiegały głosy, postępowałem w tym kierunku ostrożnie i po chwili mogłem rozróżnić poszczególne słowa.
– Jeżeli nie zgromadził pan ludzi o żądanych kwalifikacjach, nie mogę panu pomóc. A w więzieniu nie mam nikogo przydatnego. Pytanie, czy zdołałbym kogokolwiek odwieść od wymiaru kary równego karze śmierci ze względu na stan pańskiej maszyny. Tak to wygląda, kapitanie.
Za mną bandyci nadal wykłócali się z policjantem w uniformie, czułem się jak lis osaczony w norze.
Musiałem zaryzykować.
– Proszę mi pomóc. – Wpadłem do pomieszczenia.
Surowo wyglądający mężczyzna w szarym ubraniu, przypominającym mundur pozbawiony jakichkolwiek dystynkcji czy odznaczeń, siedział przy stole obok policjanta, sądząc po złotych naramiennikach, o wiele wyższego rangą niż młodzik przy kracie. Naprzeciw nich zobaczyłem dużego mężczyznę o nieruchomej twarzy. Nie siedział wraz z pozostałymi u stołu, lecz stał pod oknem i wyglądał na zewnątrz, jakby rozmowa go nie interesowała. Był nie tyle duży, co ogromny, uświadomiłem sobie.
– Gonią mnie – udało mi się jeszcze powiedzieć.
Policjant popatrzył na mnie srogo, musiałem przyznać, że poruszył nawet brwiami, kiedy wpadłem do jego biura.
– Mógłbym kazać pana zamknąć za nieuprawnione wtargnięcie na posterunek policji i zagrożenie dla osoby naczelnika – oznajmił.
– Ale oni mnie gonią, chcą mnie zabić, strzelali do mnie – zawołałem.
Za sobą usłyszałem metaliczny dźwięk otwieranej kraty.
Wiedziałem, że jeśli naczelnik policji nie stanie po mojej stronie, będzie ze mną źle.
– Przyjechaliśmy tylko sprzedać swoje plony i kupić części zamienne – mówiłem szybko. – Nic innego, nie potrzebujemy kłopotów.
– A więc cudzoziemiec – powiedział naczelnik. W jego głosie zabrzmiała pogarda.
Ubrany na szaro mężczyzna spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
Odezwało się pukanie do drzwi. Stanął w nich zdenerwowany młody policjant, a za nim cały tłum ludzi.
– Panie naczelniku, proszę o wybaczenie, ale mam tutaj szereg poważnych zarzutów przeciw obecnemu tu mężczyźnie. Napad na mieszkańca miasta z obrażeniami ciała, niszczenie majątku, ucieczka bez zapłacenia rachunku...
Cholerny Oter!
– To nieprawda, mam świadka. – Starałem się odwrócić sytuację na swoją korzyść.
– Nie przypuszczam, żeby miał pan tylu świadków, ilu uczciwych obywateli się tu znajduje.
Naczelnik wyraźnie nie lubił cudzoziemców. Zrozumiałem, że miejscowa policja mi nie pomoże.
– Mówił pan, że przyjechaliście kupić części zamienne – zwrócił się do mnie mężczyzna ubrany na szaro.
– Tak, jestem mechanikiem, zajmuję się u nas wszystkimi maszynami. Mam klientów również w okolicznych osadach.
– Poszukuję mechanika. Niech pan zostanie członkiem mojej ekipy, a zatroszczę się o pana. – Rzucił krótkie spojrzenie na ludzi tłoczących się w drzwiach.
– To niemożliwe – zaprotestował naczelnik. – Zamknijcie go – rozkazał swojemu podwładnemu, wskazując na mnie.
Ubrany na szaro otworzył leżącą na stole teczkę. Zdołałem przeczytać napis: „Umowa najemnicza”.
– Dodajcie do tych zarzutów jeszcze próbę gwałtu – odezwało się z gromadki przy drzwiach.
Na czoło przepchnęła się młoda kobieta, od której wszystko się zaczęło.
Podpisałem bez czytania.
– Panie naczelniku, ten człowiek jest członkiem mojej załogi. Ręczę, że stawi się przed sądem, ale do czasu osądzenia pozostaje pod moją opieką. Ściśle według umów zawartych pomiędzy wolnymi najemnikami a miastem. Dziękuję za pomoc i żegnam.
Mój nowy szef podniósł podpisaną przeze mnie umowę i jej kopię, którą mi podał. Oryginał schował u siebie. Zrobiłem to samo. Ciągle jeszcze nie wiedziałem, czy wyjdę z tego cało, czy raczej wpadłem z deszczu pod rynnę.
Naczelnik policji usiłował zachować profesjonalny wyraz twarzy. To, że był wściekły, można było poznać po czerwonej jak pomidor barwie policzków i nabrzmiałych żyłach na czole.
– To pańskie prawo – potwierdził niechętnie. – Ponieważ nie jest pan obywatelem tego miasta, nie podlega pan ochronie policji. – Popatrzył znacząco na pozostałych. – A ja nie odpowiadam za pańskie bezpieczeństwo.
Nie mógł dać bandzie lepszego zezwolenia. Mój nowy szef, czy może dowódca, nie poruszył nawet brwią.
– A teraz wszyscy opuścicie teren posterunku, w przeciwnym razie każę was zamknąć.
Żaden z bandytów nie zaprotestował, wiedząc, że na zewnątrz mogą z nami zrobić, co zechcą.
Ogromny mężczyzna, przez cały czas niewzruszenie stojący pod oknem, ruszył do wyjścia, a kiedy bandyci wyszli, dowódca poszedł w jego ślady. Nie wiedząc, co powinienem zrobić, dołączyłem do nich.
Ciemny otwór zewnętrznych drzwi wydawał mi się gębą potwora, który szykuje się mnie pożreć. Odprowadzały mnie złe spojrzenia naczelnika i jego podwładnego.
Większość lamp ulicznych nie świeciła, pewnie bandyci zdążyli się już o to postarać. Przeszedłem przez drzwi, które zamknęły się za mną ze złowieszczym trzaskiem. Usłyszałem odgłos otwieranego wziernika. Naczelnik wyraźnie był ciekawy. Chociaż tej jednej ludzkiej cechy mu nie brakowało.
Prześladowcy oczekiwali nas praktycznie tuż przed posterunkiem, rozstawieni w nieforemny półokrąg. Było ich o wiele więcej niż wewnątrz; zauważyłem, że dziewczyna z knajpy rozmawia ze Szczurkiem. Barczysty trzymał się z tyłu, w słabym świetle wydawał się bledszy niż śmierć, jedną rękę wspierał na prowizorycznym temblaku. Dwa ciosy obuszkiem zrobiły swoje. Miałem wrażenie, że ja wyjdę z tego gorzej, o wiele gorzej. O ile przeżyję.
Ogromny mężczyzna ruszył ku grubasowi, który ostentacyjnie uderzał w dłoń małym drewnianym obuchem. Bardzo skutecznym w łamaniu kości, pomyślałem. Olbrzym, dochodząc do przeciwnika, nagle wyrzucił rękę w przód, waląc w gruby, sterczący brzuch. Kiedy grubas padał, uderzył silnie jego twarzą o swoje kolano. Trzask miażdżonego nosa usłyszeli wszyscy bardzo wyraźnie.
Wszystko rozegrało się tak szybko, że nikt nie zdołał się nawet poruszyć. Ogromny mężczyzna poszedł dalej w tym samym kierunku i kopniakiem w kolano posłał na ziemię kolejnego bandziora. Stojący najbliżej skoczyli ku niemu. Nie wiem, jak to zrobił, ale najszybszego z nich po prostu cisnął na kompanów i sam rzucił się na nich w ślad za nim.
Był niewiarygodnie silny, lecz w pojedynkę nie mógł dać im rady. Przyłączyłem się do bójki, czyjaś pięść otarła mi się o skroń, jakiś cios trafił mnie w żebra. Czołem rozbiłem komuś wielki nos, obaliłem go na ziemię, uderzyłem podeszwą buta w twarz. Ktoś mnie powalił, wymierzyłem tęgiego kopniaka, szczęśliwie trafiłem w krocze, przetoczyłem się i stanąłem na nogach.
Nagle zatrzymał mnie odgłos odbezpieczanej broni palnej. Wszyscy znieruchomieli.
Szczurek trzymał w dłoni pistolet automatyczny, za nim kryli się inni również uzbrojeni ludzie.
– Myślę, że to najważniejszy as – oznajmił z zadowoleniem.
– Co najwyżej król – odezwał się suchy głos, który bez trudu zidentyfikowałem.
Dowódca celował z wielkiego rewolweru prosto w głowę Szczurka.
Była to naprawdę masywna, ciężka broń, a mimo to trzymał ją bardzo pewnie.
Szczurek popatrzył na rewolwer, potem na najemnika. Nie wyglądał na przestraszonego.
– Taką armatę to chyba na słonie.
Strzelił palcami i z ciemności wyłonili się jego kamraci z odbezpieczonymi pistoletami. Na nas to całkiem wystarczało.
– Nadal twierdzę, że mam asa.
Na twarzy dowódcy nie drgnął żaden mięsień, a wielki rewolwer dalej mierzył w głowę Szczurka.
– Tak jak powiedziałem, najwyżej króla – powtórzył najemnik.
W ciemności narastał szum, który słyszałem już od pewnego czasu.
Poznałem miękkie staccato keracelowych gąsienic, podobne do odgłosu tych używanych w naszych najsilniejszych traktorach. Brzmiało jednak inaczej. Poza tym brakowało warkotu silnika.
Słyszeli to już wszyscy i odwracali się w stronę hałasu.
Z mroku wynurzyła się ogromna ciemna masa, ludzie rozstępowali się przed nią. Zatrzymała się tuż za dowódcą i na pancerzu zapaliły się dwa reflektory, nieomylnie wyłuskując z ciemności Szczurka i jego ludzi. W odbitym świetle dostrzegłem lufy karabinów maszynowych, płynnie śledzących każde poruszenie bandytów. Masywna, długa lufa armatnia wznosiła się nad nami.
Czołg. Największy, jaki kiedykolwiek widziałem.
– Macie trzy sekundy, żeby stąd zniknąć – powiedział dowódca tym samym wyzutym z emocji głosem. – Później zostaniecie zabici. Przypominam tylko, że dysponuję doskonałymi przyrządami do nocnej obserwacji.
* * *
Zarysy Postolova powoli skrywały się za tylnym horyzontem. Siedziałem na przedniej osłonie prawej gąsienicy, na dziesięciocentymetrowej grubości termistyrenowej płycie, umocowanej do pancerza klejem i służącej jako rodzaj poduszki. Kawałek dalej przylepiłem sobie uchwyty dla nóg i rąk, na wypadek gdyby doszło do jazdy terenowej. Jeśli zdarzyłaby się naprawdę ostra jazda, i tak nie utrzymałbym się na swoim miejscu. Mimo okularów ze szczelnymi bocznymi osłonami oczy miałem pełne kurzu, a tyłek zaczynał mnie boleć bez względu na rolę, jaką miała spełniać poduszka. Silnik jednak utrzymywał ten sam rytm pracy i to było najważniejsze, przynajmniej dla mnie.
Spojrzałem za siebie, przyglądając się konwojowi. Jechaliśmy na czele, za nami dwanaście ciągników kontenerowych, oddzielonych od siebie pomocniczymi wozami opancerzonymi, wiozącymi zapasy materiałów napędowych, wyposażenie i części zamienne. Po bokach konwoju poruszały się wozy ochrony. Formację zamykały trzy transportery opancerzone z silnie uzbrojonymi załogami. W pewnej odległości od konwoju krążyły pojazdy terenowe handlowców, przypuszczałem jednak, że jest tylko kwestią czasu, kiedy przestanie im się podobać podskakiwanie na wertepach i wjadą na drogę. Dostrzegłem dwa opancerzone sześciokołowce właściciela karawany, pana Camuvielego, i jego córki Nataszy. A oprócz tego dwa wozy pancerne handlowców, którzy dołączyli do konwoju w ostatniej chwili. Były nieco mniejsze, ale dysponowały sporą siłą ognia.
Z prawej strony do czołgu zbliżył się terenowy wóz Herberta Camuvielego, bratanka pana Camuvielego. Poprzedniego wieczora wygrałem z nim w szachy. Wybrał mnie, ponieważ nie znalazł nikogo innego chętnego do gry. Co ciekawe, przegrana wcale go nie rozzłościła.
– To pana siedzisko wydaje się trochę niewygodne – powiedział, pozdrawiając mnie gestem.
– Bo i jest niewygodne – stwierdziłem.
– Jeśli nie chce się panu siedzieć na swoim pancernym potworze, niech się pan przeniesie do mnie – pokrzykiwał, a wyglądał przy tym na zadowolonego. Z pewnością nie miał oczu pełnych piasku jak ja.
– Nie mogę, jestem na warcie – odpowiedziałem. – Dostałem rozkaz.
– Jasne, też czasem wypełniam rozkazy – zawołał.
Musiałem podziwiać, z jaką precyzją, pozornie bez wysiłku, utrzymuje stałą odległość od toczącego się czołgu.
– No to do wieczora, ale gdyby zmienił pan zamiar, proszę dać mi znać.
– W porządku – rzuciłem na pożegnanie.
Przed nami zauważyłem kilka nierówności terenu, które wprawdzie nie będą stanowiły żadnego problemu dla zawieszenia czołgu, ale będę musiał się skupić podczas ich pokonywania.
Herbert Camuvieli przyspieszył i zniknął w tumanach kurzu. Czekała nas teraz wspinaczka, wsłuchiwałem się w odgłos silnika.
Naprawiałem automaty górnicze, traktory i wszystkie maszyny rolnicze bez wyjątku i byłem w tym dobry. Może najlepszy w okolicy. Jednak czołg to coś innego, technologia z innego wieku i hardware z przeszłości.
Tej nocy, kiedy podpisałem kontrakt najemnika, a kapitan Oliver Knispel ocalił mi życie, czołg wydawał mi się niezwyciężonym bojowym monstrum. Już następnego dnia rano stwierdziłem, że praktycznie jest to niezdolny do boju wrak. Nie stracił wprawdzie nic ze swojego wyposażenia bojowego, ale brakowało mu serca – źródła energii, czyli silnika. Tamtej nocy dojechał na miejsce wydarzenia, korzystając z resztki energii, jaka pozostała w jego obudowanym podwójnym akumulatorze. Powątpiewałem, czy miał jeszcze choć taki zapas, żeby zasilać noktowizory albo sterować karabinami maszynowymi. Kapitan jednak mówił z taką pewnością siebie, że to w zupełności wystarczyło. Silnik, skomplikowana turbina, wyposażona w nadbudówkę, której przeznaczenia nawet się nie domyślałem, uległ przegrzaniu i częściowemu roztopieniu. Ktoś wycisnął z niego reżim pracy, do jakiego nie był skonstruowany. W jakich okolicznościach to nastąpiło, nikt mi nie powiedział, a ja nie pytałem.
Moim pierwszym zadaniem było uruchomienie silnika, chociażby jako zapasowego źródła energii. Atak postolovskiej bandy odparliśmy za pomocą maszyny parowej, którą zainstalowałem, uruchomiłem i przystosowałem do ładowania akumulatora zaraz następnego dnia po podpisaniu umowy. Nie była to elegancka instalacja, ale zapewniała dość energii. Najgorsza była konieczność gromadzenia paliwa. Następny miesiąc spędziłem na poszukiwaniach oraz montowaniu szesnastocylindrowego silnika Diesla. Wymagało to mnóstwa pracy, od wykonania nowego profilu dna tłoka poprzez uregulowanie procesu spalania aż do zupełnego przebudowania elektroniki. Wszystko po to, żeby silnik osiągał maksymalną moc przy minimalnym zużyciu paliwa. Jak ważne to było dla kapitana, dowiedziałem się później, kiedy do śniadania i kolacji zamiast kawy piliśmy tylko słaby napar z cykorii. Marlon, nasz kierowca, wyjaśnił mi, wzruszając ramionami, że wszystkie pieniądze poszły na zakup potrzebnych mi materiałów. Ale on też nie zaprotestował nawet jednym słowem. W kilka dni później, kiedy kapitan uzyskał nowe zlecenie, sytuacja znacznie się poprawiła. Jednak lufa nie była jeszcze naprawiona. To było moje kolejne zadanie. Z nim też stopniowo sobie poradziłem, ale pytanie, na ile dobrze mi to wyszło, czasem mnie niepokoiło.
Ponieważ byłem odpowiedzialny za pracę silnika, nasłuchiwałem każdego podejrzanego dźwięku dobiegającego z wnętrza naszej maszyny. Wystarczył miesiąc, a mój poprzedni żywot zupełnie zniknął. Umowa najemnicza, którą podpisałem, nie miała ograniczenia czasowego. Skończyć się mogła rozliczeniem ekonomicznym, raną uniemożliwiającą dalszą służbę, śmiercią lub porozumieniem stron. Rozliczenie ekonomiczne było dość skomplikowane, większość kwoty stanowiły nakłady związane z przyjęciem nowego członka ekipy. Nie starałem się nawet ich określać, zresztą nie miało to sensu. Tym bardziej że kapitan nie wyglądał na kogoś, kto łatwo rezygnuje z potrzebnego mu członka zespołu. Może kiedyś go o to zapytam, ale teraz czułem się mu zobowiązany, ponieważ uratował mi życie.
Odezwało się bębnienie w pancerz. Wciąż jeszcze nie umiałem dobrze używać interkomu i czasem zdarzały mi się błędy. Na osłonie lewej gąsienicy, w o wiele lepszym stanowisku, przypominającym łóżko, jechał nasz pierwszy strzelec, Erich Katzinski. W Postolovie współpracowałem z nim najczęściej, ponieważ system kierujący prowadzeniem ognia miał bardzo specyficzne wymagania w stosunku do źródła energii. Kapitan żądał od Katzinskiego, żeby był do mojej dyspozycji, aż zaczęło mi się wydawać, że go szykanuje. Kiedy wyregulowaliśmy system, pierwszy strzelec zniknął bez śladu. Nikt nie komentował jego nieobecności, wreszcie po trzech dniach reszta załogi przyniosła go z miasta pijanego do nieprzytomności. Po dwóch dniach w łóżku wrócił do normy i teraz w drodze wyglądał tak samo normalnie jak przez cały okres, gdy go znałem.
Wstałem, żeby móc go widzieć za kadłubem wozu. Jak zawsze miał na głowie czapeczkę khaki z daszkiem, z którą nigdy się nie rozstawał. Od czasu do czasu wymieniał tylko daszki.
– Tam, widzisz? – pokazał mi.
Spojrzałem w oznaczonym kierunku. W dali, na łagodnie wznoszącej się płaszczyźnie, urozmaiconej niskimi pagórkami, między którymi wiła się droga, dostrzegłem poruszającą się błyszczącą plamę. Dlaczego nie zarejestrowały jej systemy czołgu? Może i zarejestrowały, tylko nikt nie uważał za potrzebne poinformować mnie o tym. Wyjąłem lornetkę, istny cud współczesnej optyki. Nawet w domu nigdzie się bez niej nie ruszałem. Odszukanie celu z jadącego czołgu nie było łatwe, ale w końcu mi się udało. Akumulator przyrządu był naładowany do pełna, pole elektrostatyczne natychmiast uformowało soczewki we właściwy kształt i wyostrzyło obraz.
Mógł to być prosty mechanizm, mechanoid kierowany komputerem i podstawowym programem. Sądząc po tym, jak zwinnie się poruszał, postawiłbym na znacznie bardziej zaawansowanego bota. Jednak takiego nigdy dotąd nie widziałem. Wielki jak owczarek kaukaski i podobnie silnie zbudowany. Kiedy zatrzymał się na wysepce z kamieni i obserwował konwój, wzbudzał respekt. Byłem przyzwyczajony tylko do mechanoidów wyposażonych w prymitywne algorytmy sterujące oraz małych botów, które czasem pojawiały się w naszej okolicy. Po silnie zachmurzonym dniu i długiej nocy można je było zazwyczaj bez żadnego ryzyka pozbierać, ich wyeksploatowane akumulatory niewiele wytrzymywały. W większości były wykonane z marnych stopów, z elektroniką najniższej jakości, aż się człowiek dziwił, że w ogóle funkcjonowały. Relikty dawnej wojny.
Wieża działowa obróciła się, pozostała broń nie zmieniła marszowego położenia.
– To Rigajev, ciekawy jak zwykle – uspokoił mnie Katzinski, znikając mi z pola widzenia w swoim siedzisku.
Ivan Beljejewicz Rigajev też był członkiem załogi. Kiedy go zapytałem, co właściwie robi, otrzymałem tylko wymijającą odpowiedź. Stopniowo wyrobiłem sobie pogląd na jego osobę. Był specjalistą w zakresie warunków życiowych, znawcą w dziedzinie wykrywania i neutralizacji wszystkich gatunków materiałów szkodliwych: chemicznych, promieniotwórczych czy zmutowanych. Był ponadto pomocniczym nawigatorem.
Reszta dnia przebiegła bez szczególnych wydarzeń. Mimo koniecznego postoju w stanicy handlowej o prostej nazwie Po Drodze, celem uzupełnienia wody i paliwa, pokonaliśmy tego dnia równe dwieście dwadzieścia kilometrów.
Na postoju, gdy zaczęto szykować obóz, zająłem się silnikiem i przeglądem podwozia.
Szesnastocylindrowy motor przez cały czas pracował jak zegarek, jego temperatura utrzymywała się w okolicy dolnego zakresu normy. Wskazówka momentu obrotowego przesunęła się o siedemdziesiąt obrotów w dół. Zużycie paliwa spadło, odetchnąłem z ulgą, opłaciła się moja żmudna robota. Idealne wyregulowanie silnika było możliwe dzięki temu, że ten diesel służył właśnie do ładowania akumulatorów. Wszystkie systemy czołgu były napędzane energią elektryczną. Przy zachowaniu reżimu ekonomicznego nasz zasięg wynosił ponad tysiąc kilometrów. A mimo to dziś jeszcze tankowaliśmy. W jakim celu akumulator był fabrycznie sprzężony z turbiną, nie rozumiałem, może na wypadek gdyby niezbędny był jakiś nienormalny pobór mocy.
Podwozie najwyraźniej świadczyło o tym, że cały czołg był produktem technologii, jaką już dawno zarzuciliśmy. Wykonane z materiału przypominającego stal, sprawiało wrażenie monolitu, ponieważ jego części zachodziły na siebie bez wyraźnych miejsc łączenia nitowaniem, spawaniem, klejeniem czy za pomocą śrub. Po całodziennej pracy elementy sprężyste powinny być rozgrzane, ale przy dotknięciu wydawały się chłodne. Sprawdziłem naciąg gąsienic, stan osi wszystkich kół jezdnych, napinających i napędowych.
Pomału zaczynałem rozumieć, iż kapitan uważa, że nigdzie nie pozyskałby tak znakomitego wyposażenia. Rozumiałem też, w jaki sposób podczas ostatniej wielkiej wojny odnosiliśmy zwycięstwa. Z takimi maszynami bojowymi było to możliwe.
Napisałem meldunek techniczny i wysłałem go przez interkom na stanowisko dowódcy. Kapitan poza akcjami bojowymi preferował pisemną formę meldunków, z czego wyciągnąłem wniosek, że w miarę możliwości unika bezpośrednich kontaktów z podwładnymi.
– Sanders! – zawołał do mnie Cyr.
Artur Cyr, drugi strzelec i zbrojmistrz, a do tego największy i najsilniejszy członek załogi. To właśnie on bez zastanowienia rzucił się na gang Szczurka. Gdyby nie pojawiła się broń palna, z pewnością zmusiłby ich w końcu do ucieczki. Podejmował się różnych zadań, a gdy ktoś potrzebował pomocy, pomagał mu. Marlon, nasz kierowca, czasem tego nadużywał. Zauważyłem, że Cyr o tym wie, ale nie reaguje.
– Już idę! – krzyknąłem do niego, wyłażąc na zewnątrz.
Przez pierwszy tydzień byłem cały w siniakach i szramach, ale teraz wąski przełaz z mojego stanowiska pracy nie stanowił dla mnie problemu. Nie przypuszczałem jednak, żeby Cyr zdołał się nim przecisnąć.
Oczekiwał mnie obarczony trójnogami automatycznych czujek. Miałem do wykonania ostatnią pracę tego dnia – zabezpieczenie obozu przed nadchodzącym nocnym odpoczynkiem. Odebrałem od Cyra mój ładunek i stwierdziłem, że nogi ugięły mi się w kolanach. Dziesięć trójnogów ważyło trzydzieści kilogramów. Cyr niósł dwa razy tyle.
– Chcę, żeby karawana utworzyła obóz w ciaśniejszej formacji, inaczej nie będę mógł zapewnić bezpieczeństwa – usłyszałem suchy, pozbawiony emocji głos naszego kapitana.
Stał po drugiej stronie czołgu, więc go nie widziałem.
– Nie będzie mi pan rozkazywać, gdzie moi ludzie mają rozbić obóz! – Głos drugiego dyskutanta był nabrzmiały złością.
Popatrzyłem na Cyra, który spokojnie czekał, aż uporządkuję swoje brzemię i ruszę do roboty. Wyjrzałem zza czołgu, żeby zobaczyć, z kim kapitan dyskutuje.
Okazało się, że z Varenem Briggiem, dowódcą straży osobistej naszego pracodawcy. Brigg był wielkim mężczyzną, który potrafił jednym spojrzeniem przywołać swoich ludzi do porządku. Chodził w uniformie w barwach maskujących, nie rozstawał się z okazałą strzelbą automatyczną, a u pasa zawieszał sobie trzy granaty. Uważałem, że to po prostu poza.
– W takim razie musimy skonsultować się z panem Camuvielim – oznajmił kapitan swoim typowym, obojętnym tonem.
Domyśliłem się, jakie wymiary miałaby formacja, którą mieliśmy ubezpieczyć czujkami, o ile pozostałaby na noc taka jak w tej chwili.
Powiedziałem to Cyrowi.
– To byłby tylko prosty, nieszczelny okrąg. – W lot pojął, co mam na myśli. – A kapitan sobie tego nie życzy.
Nasz dowódca poszedł z Varenem Briggiem ku luksusowemu kolosowi właściciela konwoju. Bez zwłoki oparliśmy się o podwozie czołgu i czekaliśmy na decyzję.
Długo to nie trwało. Rozmowy z naszym chlebodawcą wprawdzie nie słyszeliśmy, ale czerwona twarz Brigga, który minął nas wściekły do imentu, powiedziała nam wiele.
Wszystkie wozy konwoju zbliżyły się do siebie i uporządkowały szyk, tworząc trzy równoległe linie. Kilkakrotnie o mało nie doszło przy tym do kolizji.
Przerwałem swoje rozmyślania i wraz z Cyrem wzięliśmy się do pracy.
Rozmieszczenie sond i kontrola ich działania zabrały nam godzinę, mimo że wszystko przebiegało gładko. Po powrocie czekała na nas gorąca kawa i słonina skwiercząca na kuchence naftowej. Sprężarka zapewniająca dokładne spalanie szumiała cicho, wydech ustawiony został w stosownej odległości, wąska smuga szarego dymu była ledwie widoczna.
Dziś gotował Marlon. Był wśród nas najlepszym kucharzem, z niewielu składników potrafił stworzyć bardzo dobre żarcie. Rigajev siedział na macie i obserwował wyświetlacze dwóch czujek umieszczonych przed nim na trójnogach. W ustach trzymał niezapalonego papierosa.
– Dobre miejsce – ocenił swoje pomiary. – Minimalne skażenie terenu.
Katzinski wskazał na stalowy garnek stojący obok kuchenki.
– Kawa gotowa – oznajmił.
Cały dzień było skwarno i wielokrotnie wyobrażałem sobie coś zimnego do picia. Teraz jednak, tuż po zmroku, zaczęła mnie cieszyć myśl o gorącym napoju.
Marlon odwrócił przekrojoną wzdłuż kiełbasę, ocenił jej powierzchnię i do gorącego tłuszczu dodał jakieś poszatkowane składniki.
– Co to jest? – Rigajev natychmiast zareagował.
– Dzika cebula, szczypiorek. Przecież mówiłeś, że tu czysto.
– Ale narwałeś jej wcześniej, zanim to stwierdziłem.
– Nie musisz tego jeść, będzie więcej dla innych. – Marlon wzruszył ramionami.
Szybko się ściemniało. Nie byłem do tego przyzwyczajony, w domu zazwyczaj przebywałem w warsztacie albo garażu, w jasnym świetle. Tak jak pozostali. Silne światło przepłasza ciemność i wszystkie strachy, jakie ze sobą przynosi.
Z oddali dobiegł odgłos wycia. Mógł to być rzeczywisty pies lub wilk, albo równie dobrze maszyna, prosty mechanizm. Nigdy nie umiałem rozróżnić ich po głosie.
Jedzenie pachniało tak silnie, że zaczęła mi ciec ślinka. Nie czułem woni kiełbasy, głównego składnika, raczej dodatki, które domieszał Marlon.
– Panowie?
Kapitan nadszedł tak cicho, że aż się zląkłem, nie rozumiałem, jak tego dokonał.
– Zostałem zaproszony na kolację do pana Camuvielego, który dał do zrozumienia, że chętnie powita kogoś, kto będzie mi towarzyszył. To nie jest rozkaz.
– Ale szybko się nim stanie, jeśli nikt się nie zgłosi na ochotnika – zachichotał Marlon na tyle głośno, żeby go kapitan usłyszał.
Reszta udawała, że nie dosłyszeli, co Knispel powiedział. Z żalem popatrzyłem na nasze jedzenie, ale ciekawość zwyciężyła.
– Ja bym poszedł – zgłosiłem się, choć przypuszczałem, że moja kandydatura zostanie odrzucona. Wciąż jeszcze byłem nowicjuszem.
– Dobrze, za dziesięć minut wychodzimy – zarządził kapitan.
– I podobno to nie jest rozkaz – znów zaśmiał się Marlon.
– Nie jest – potwierdził kapitan, jakby nie zauważając zaczepki.
– Czy oczekuje się ode mnie czegoś specjalnego? – zapytałem.
W spotkaniach towarzyskich raczej nie uczestniczyłem, jeśli nie liczyć wieczorków tanecznych, zamieniających się regularnie w bijatyki.
Kapitan zamyślił się nad moim pytaniem.
– Konwersować. Obawiam się, że ja będę miał aż nadto konwersacji.
Zaskoczył mnie, poczułem się dość niepewnie.
– To chyba Marlon byłby lepszym kandydatem. – Spróbowałem się wycofać.
– Gotuję. – Nasz kierowca błyskawicznie zareagował na moją uwagę.
– No to masz pecha – odezwał się Rigajev. – Córka pana Camuvielego to naprawdę efektowny kociak, a ma wokół siebie mnóstwo innych kociaków, o wiele dostępniejszych.
Przez chwilę Marlon wyglądał na zmartwionego, ale zaraz znów skoncentrował się na gotowaniu.
– Kiedy indziej i gdzie indziej. Ten Camuvieli trochę mi się nie podoba, a raczej nie on, tylko jego córka.
– Zwyczajna zawiść – ocenił Rigajev.
Marlon w odróżnieniu od pozostałych członków załogi nie był oszczędny w słowach. Niestety, swoje wypowiedzi poświęcał na ogół kobietom i sukcesom, jakie odnosił w kontaktach z nimi. Z drugiej strony z pewnością nie był głupi, raczej o wiele sprytniejszy ode mnie, i wiedział o różnych rzeczach, o których nigdy nie słyszałem. Postanowiłem zapytać go później o jego wypowiedź odnośnie do pana Camuvielego.
Zbyt wiele ubrań nie miałem. Kombinezon roboczy, spodnie i dwie koszule – właściwie również służące do pracy. Oprócz tego praktyczną kurtkę z mnóstwem kieszeni i bieliznę osobistą. Wyfasowałem też kuloodporny komplet, o który się wciąż uderzałem, kiedy udało mi się go zawiesić gdzieś w kokpicie czołgu. Miałem także aż za duży, moim zdaniem, pistolet automatyczny z długim magazynkiem, który mi nieustannie przeszkadzał. Na szczęście otrzymałem również krótszy magazynek. Po krótkim wahaniu pozostawiłem broń na swoim miejscu w kokpicie. Z pistoletem wyglądałbym na pewno śmiesznie. Komplet balistyczny też nie wydawał mi się odpowiedni na spotkanie towarzyskie. Zadowoliłem się spodniami, koszulą i wyczyszczeniem butów.
Ludzie pana Camuvielego potrafili wyczarować wygodę i luksus nawet podczas prowizorycznego obozowania. Wystarczyły do tego trzy stoły nakryte obrusami, jedzenie, bateria butelek i dyskretny gwar rozmów. Potrawy podawane były na świetnej zastawie, a cabernet z południa w szklanych butelkach. Nigdy dotąd nie piłem wina ze szklanych butelek, było ono zbyt narażone na stłuczenie w transporcie.
– A, kapitan Knispel, rad jestem, że znaleźliście wolną chwilę – zwrócił się do nas pan Camuvieli.
Był człowiekiem średniego wzrostu, ze skłonnością do tycia. Zauważyłem, że jego ludzie wykonują polecenia szybko i dokładnie.
Przyjacielskim gestem przywołał dwóch mężczyzn.
– Panowie Anton Wruise i Grehem Deheb – przedstawił ich. – W ostatniej chwili dołączyli do naszej karawany, co zwiększyło jej siłę i odporność na ataki.
Knispel skłonił się lekko.
– Zauważyłem, że mamy więcej ciężarówek niż podczas poprzednich przedsięwzięć. Czy mogę do moich planów włączyć również waszych ludzi, o ile mają przeszkolenie wojskowe?
Deheb i Wruise spojrzeli po sobie.
– Weźmiemy udział w ochronie ładunku konwoju, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo – odpowiedział Deheb bez entuzjazmu.
Wyraźnie nie miał ochoty podlegać czyjemuś dowodzeniu.
– Moi ludzie są dobrze wyszkoleni i uzbrojeni – zareagował Wruise o wiele bardziej rzeczowo.
– Przy drinkach możecie omówić szczegóły i ustalić sposób wspólnych działań – oznajmił pan Camuvieli. – To będzie z korzyścią dla nas wszystkich. Przepraszam panów na chwilę.
Odszedł, odsłaniając mi widok na trzy młode kobiety rozmawiające obok zastawionych stołów. Rigajev doprawdy nie kłamał. Jedna była długowłosa, ruda, o figurze podobnej do klepsydry, druga – krótko ostrzyżona, blondynka, a trzecia – ciemnowłosa. Ubrana w długi kaftan, którym się otulała, jakby jej było zimno, i wydała mi się nieco smutna. Albo zmęczona.
– A, nasza ochrona – oderwał mnie od obserwacji potężnie zbudowany mężczyzna w mundurze maskującym.
Trzymał w ręce szklaneczkę i wyglądał tak, jakby to była jedna z wielu poprzednich. Kapitan spojrzał na niego krótko, zrozumiałem, że dobrze go zna. Z tyłu trzymał się Varen Brigg, który po dyskusji z moim dowódcą wyraźnie nie miał ochoty na dalsze debaty.
– Major Cautski, dowódca sił zbrojnych pana Camuvielego – przedstawił go Knispel, zrozumiałem, że mówi to do mnie.
– A to kto jest?
Cautski popatrzył na mnie pogardliwie, po czym wychylił swoją szklaneczkę do dna. Obsługujący przyjęcie mężczyzna, ubrany w ciemną marynarkę z białą muszką, podszedł do nas, zaoferował Cautskiemu kolejną szklaneczkę, a przy okazji zaopatrzył kapitana i mnie.
– Matyas Sanders, znakomity mechanik – przedstawił mnie kapitan.
– Musisz być dobry, inaczej byś tej ruiny nie uruchomił. – Cautski z pogardą machnął ręką w kierunku naszego czołgu.
Miał dobre informacje, ponieważ o stanie technicznym silnika z nikim nie rozmawialiśmy.
Deheb i Wruise uważnie słuchali, zauważyłem też, że w naszym kierunku ruszyły również kobiety.
– To nie jest ruina – odpowiedziałem chłodno. Po miesiącu trudnej pracy byłem dumny ze swego dzieła.
– Cieszyło mnie, że będzie nam towarzyszył ciężki czołg o dużej sile ognia, ale ta wasza maszyna tylko tak wygląda. To na wpół wrak – nie rezygnował Cautski. – Ma uszkodzoną armatę, jedziecie na zamiennym silniku, musicie mieć ogromne zużycie paliwa. Wątpię, czy dotrzymacie nam kroku na drodze. I nie liczcie na to, że odstąpię wam coś ze swojej rezerwy paliwowej.
Jego wypowiedź wyraźnie zaniepokoiła Deheba i Wruise’a.
Spojrzałem na kapitana, ale nie zauważyłem, żeby miał ochotę włączyć się do tej rozmowy, zdawał się zatopiony w myślach, i to gdzieś daleko oraz głęboko.
– W ogóle nie będziemy potrzebowali waszego paliwa – odpowiedziałem zirytowany. – Nasz silnik jest w znakomitym stanie, doskonale wyregulowany i nie marnuje paliwa jak wasze agregaty. Wystarczy popatrzeć na gazy wydechowe lub choćby je powąchać.
Moja ostra odpowiedź wzbudziła zainteresowanie, którego wcale sobie nie życzyłem, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Czołg był maszyną z innego wieku i niewielu mogło sobie wyobrazić, do czego jest zdolny.
– Jeśli ktoś lub coś nas napadnie, a będzie dysponował bronią silniejszą niż karabin maszynowy, to bez czołgu będziecie straceni.
– Nasze wozy mają ekwiwalent RHA o wymiarze dziesięciu centymetrów – pogardliwie odszczeknął Cautski.
Wiedziałem, o czym mówi. Ekwiwalent RHA to wskaźnik odporności pancerza. Określa grubość klasycznego stalowego pancerza, mającego taką samą odporność jak pancerz opisany ekwiwalentem RHA. Trochę mnie to zaskoczyło, przypuszczałem, że ich pancerze są wykonane ze standardowej stali, a tak silnego pancerza konwencjonalnego ich wozy nie mogłyby unieść.
– A czy elementy szklane mają taki sam ekwiwalent RHA? A koła? – zareagowałem natychmiast.
Sądząc po kwaśnej minie Cautskiego, trafiłem w samo sedno.
– Nadal nie spełniacie parametrów obowiązujących dla prawdziwego ciężkiego czołgu – nie rezygnował.
– To sprawa dyskusyjna, w gruncie rzeczy zależy od użytej normy – ocknął się z zamyślenia kapitan.
Nie sądziłem, że istnieją jakieś normy dotyczące dawnej techniki wojennej, ale zmilczałem.
– Pan Camuvieli był zaznajomiony z wszystkimi sprawami dotyczącymi naszego wyposażenia technicznego, które były brane pod uwagę podczas zawierania umowy. Zapewne macie to gdzieś w swoich dokumentach – kontynuował Knispel.
– Innymi słowy, Camuvieli nieco zaoszczędził – ocenił to kwaśno Wruise.
– A tym samym zaoszczędziliście i wy, nigdzie indziej nie uzyskalibyście tak tanio miejsca w konwoju dalekobieżnym – do rozmowy znów włączył się Camuvieli, który wrócił tymczasem do dyskutujących.
– Przypuszczałem, że będzie nas chronił w pełni uzbrojony czołg, odpowiadający pod względem jakości maszynom z okresu wojny Hanturiego – z niepokojem powiedział Deheb.
Camuvieli spoglądał z uśmiechem na obu handlowców, kiwając na kelnera roznoszącego napoje.
– Takich zapisów w umowie oczywiście nie ma, specyfikacja czołgu z okresu wojny Hanturiego nie jest mi znana. Co więcej, jest to już fakt historyczny, który stał się raczej legendą.
Camuvieli wzruszył ramionami i wykonał gest świadczący, że jego zdaniem temat nie jest wart dalszej rozmowy.
– Panowie, dość o sprawach służbowych, lepiej coś wypijmy na dobry nastrój. Czeka nas długa podróż, powinniśmy przebyć ją jak najwygodniej.
Odłączyłem się od towarzystwa i podszedłem do stołów. Rozmowa przestała mnie interesować, prawie się przy niej pokłóciłem, miałem nadzieję, że powetuję to sobie dobrym jedzeniem. Nałożyłem sobie na talerzyk kilka dobrze wyglądających, a jeszcze lepiej pachnących potraw, o których miałem tylko mgliste pojęcie. Smakowały nawet lepiej, niż wyglądały. Żadne tam produkty roślinne ani produkowane przemysłowo białko, ale prawdziwe mięso ze stworzenia, które kiedyś biegało i oddychało. Taki poczęstunek musiał być niezwykle drogi. Nie rozumiałem, czemu Camuvieli oszczędzał pieniądze przy naborze najemników, równocześnie tyle wydając na luksus. Ale ludzie bardzo często zachowują się nielogicznie, do czego już przywykłem. Chyba że cena, jakiej zażądał kapitan, była tak wysoka, że to przyjęcie stanowiło zaledwie małą cząstkę tej kwoty.
Rozejrzałem się, rozważając, czy ośmielę się wypatrzyć młode kobiety, a dokładniej: jedną z nich. Albo pójdę przyjrzeć się wozom Cautskiego. Ciasna formacja, w jakiej stały, oraz trwające przyjęcie stwarzały do tego idealną okazję. Nadobnej trójki nigdzie nie widziałem, więc wyglądało na to, że powinienem zająć się przeglądem techniki.
– Podobno jest pan znakomitym mechanikiem – usłyszałem za plecami.
Odwróciłem się i ujrzałem wszystkie trzy, tkwiące przy stole obok mojego. Musiałem być mocno zamyślony, jeśli nie usłyszałem, jak nadeszły. Sądząc z wyrazów ich twarzy, może starały się mnie zaskoczyć i podeszły po cichu. To rudowłosa odezwała się do mnie.
– Myślałam, że człowiek uczy się całe lata, a pan jest jeszcze dość młody.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Na niewesołych rozmyślaniach upłynęło mi kilka godzin. Siedziałem spięty, wiedziałem, że prędzej czy później spróbują mnie zabić, nie było tylko jasne, kiedy i w jaki sposób. Podskoczyłem, gdy w korytarzu pojawił się wysoki szeregowiec, ale on tylko wsunął do celi tacę z posiłkiem i wyszedł bez słowa. Jedzenia oczywiście nie tknąłem z obawy przed trucizną. Możliwe, że popadałem w paranoję, ale wolałem nie ryzykować. Dwie godziny później zjawił się adiutant Lewrenki w towarzystwie dwóch żołnierzy. Jeden z nich wyciągnął broń, drugi zaczął w milczeniu otwierać drzwi mojej celi.
– Skoro nie zaszkodziło ci jedzenie, popełnisz samobójstwo, Petrenka. Dręczony wyrzutami sumienia z powodu Zajcewa, powiesisz się w celi. – Głos adiutanta był wyprany z emocji, zupełnie jakby robił to już wcześniej co najmniej kilka razy.
Odsunąłem się od drzwi, stając plecami do ściany. Nie zamierzałem im niczego ułatwiać. Adrenalina kipiała mi w żyłach, byłem gotów gryźć, kopać i walczyć o swoje życie. Kiedy żołnierze zbliżali się do mnie, do aresztu wpadł Wit. Adiutant padł na ziemię uderzony kolbą bajkała, szeregowcy jak na komendę odwrócili się do mnie tyłem. Rzuciłem się na tego z wyciągniętą bronią, dostał w nerki i kark, wypuścił pistolet. Powaliłem żołnierza na ziemię i przydusiłem. Witalij jednocześnie dopadł drugiego oprawcy, miażdżąc mu twarz celnym ciosem kolbą. Wszystko trwało może kilkanaście sekund, praktyka w bójkach to przydatna rzecz.
– Dim, musisz wiać! – przyjaciel mówił szybko, stojąc w drzwiach celi. – Kilku naszych robi zamieszanie przy północnej bramie, biegnij do południowej. Wartownicy cię przepuszczą, masz tam broń i plecak.
– Wit, skąd wiedziałeś, że Lewrenka mnie wrabia?
– Domyśliłem się, jak pokazała na apelu sfałszowany rozkaz, przecież ten chorąży sam kazał zabrać Zajcewa. Inga opowiedziała mi o twoim przesłuchaniu po śmierci Alaksandrowycza, rano opowiadałeś o znalezionych dokumentach, wiedziałem, że musiałeś trafić na coś dużego. Zgadałem się z paroma kumplami, właśnie wywołali fałszywy alarm bojowy. Nie mamy już czasu, leć!
Na północnym końcu obozu słychać było pojedyncze strzały, kilka sekund później rozległa się eksplozja, jakby wybuchł granat. Uścisnąłem przyjaciela i wybiegłem z aresztu. W obozie panował chaos, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Klucząc między budynkami, dotarłem do starej części. Inga czekała na mnie przy południowej bramie, którą wartownicy właśnie otwierali.
– Dim, uciekaj do Strefy! – powiedziała, podając mi plecak. – Musisz iść w stronę Ukrainy, tutaj będą cię szukać.
Odgłosy strzałów były coraz rzadsze, Inga mocno pocałowała mnie w usta i niemal wypchnęła za bramę. Zarzuciłem plecak na ramiona, złapałem podany przez wartownika ciężki futerał z bronią i puściłem się biegiem w stronę Zony, nad którą gęstniały brunatne chmury. Zwolniłem dopiero poza zasięgiem strzału, daleko za linią kilometra. Nikt mnie nie ścigał, pewnie jeszcze nie zorientowali się, że ja wstał na łyży[8]. Szybkim marszem zbliżyłem się do granicy Strefy, okrążając wypalony krąg pozostały po feralnym patrolu. Ominąłem stare, rdzewiejące, porwane zasieki z drutu kolczastego i spojrzałem przed siebie. Płaski, lekko podmokły teren porośnięty gdzieniegdzie karłowatym brunatnym młodnikiem.
Zrobiłem duży krok i przekroczyłem oficjalną granicę Zony. Właściwie niewiele się zmieniło. Stało się może nieco ciszej, ale chyba tylko tak mi się zdawało. Skierowałem się w stronę najbliższych drzew, chciałem przemyśleć sytuację i sprawdzić wyposażenie.
Zaszyłem się w lasku i, mając pewność, że od strony obozu nie da się już mnie zobaczyć, otworzyłem plecak. Zacząłem metodycznie wyciągać jego zawartość, gdy nagle usłyszałem za sobą trzask łamanej gałązki.
– Stojatʹ! Ruki wwierch!
W takich sytuacjach najważniejsze są odruchy. Rozsunąłem ręce na boki i powoli uniosłem się na nogi. Na plecach między łopatkami poczułem przytkniętą lufę.
– Nie strielaj – powiedziałem najspokojniejszym głosem, na jaki było mnie stać.
– Sołdat, gdzie reszta twoich, a? – W głosie człowieka za moimi plecami dało się wyczuć nerwowość.
Nie bardzo wiedziałem, co właściwie chce zrobić. Jeśli myślał, że jestem tu z całym oddziałem, po co w ogóle się zbliżał? Pewnie obserwował mnie od dłuższej chwili, a teraz chciał się tylko upewnić, że stanowię łatwy łup. Niestety, w pewnym sensie miał rację.
– Jestem sam. – Nie było sensu kłamać.
– To się okaże. Co masz w plecaku?
– Nie wiem. – Tym razem moja szczerość zabrzmiała po prostu głupio. – Uciekłem z obozu, kumpel dał mi plecak.
– Dał ci? A może go wcześniej załatwiłeś? – Nieznajomy wyraźnie mi nie wierzył. – Zresztą nie moja sprawa. Prijuczu ja twoj towar[9].
Usłyszałem szczęknięcie zamka broni, na czoło wystąpiły mi krople zimnego potu. Czyli koniec, zastrzeli mnie i tyle będzie. Zamknąłem oczy i głęboko wciągnąłem powietrze. Ostatni wdech, zdążyłem jeszcze pomyśleć, gdy usłyszałem rumor i wystrzał. Drugi i trzeci huk w ułamku sekundy uświadomiły mi, że nie jestem martwy. Otworzyłem oczy akurat, żeby zobaczyć, jak po lewej od nas, spomiędzy karłowatych krzewów wypadł kaban, do którego strzelał właśnie mój niedoszły zabójca.
Bydlę pędzi na nas, wokół niego wypryskują fontanny ziemi. W rękach stalkera terkocze AK-47, ale większość strzałów jest chyba niecelna. Odskakuję od niego, przypadam do ziemi i szarpię się z zamkiem futerału. Suwak wreszcie puszcza, łapię za bajkała, a wtedy kaban wpada między nas. Uderzony bokiem ogromnego dzika przetaczam się, stalker leci w drugą stronę. Mutant z rozpędu biegnie dalej, lecz po kilkunastu metrach ostro skręca i ryjąc racicami glebę, zawraca. Nie mam czasu wstać, siadam tylko płasko i przykładam strzelbę do ramienia. Modląc się, żeby bajkał był nabity, szarpię za przedni uchwyt. Kaban jest już kilka metrów ode mnie; bez celowania, zbyt nerwowo szarpię za spust. Z tej odległości nie da się nie trafić. Olbrzymi dzik zgarnia pełną wiązkę loftek w pysk – siła pocisków zatrzymuje go niemal w miejscu – pada z łoskotem dosłownie metr od moich nóg. Oszalały od adrenaliny, nadal na siedząco mierząc do mutanta, odwracam głowę w stronę stalkera, który leży bez ruchu tam, gdzie upadł.
Podniosłem się na trzęsące nogi i rozejrzałem wokół. Kaban był chyba tylko jeden, duży odyniec, na oko metr w kłębie. Na Dużej Ziemi takie osobniki raczej nie żyją w stadach, pozostawało mieć nadzieję, że w Zonie jest podobnie. Upewniwszy się, że chwilowo nic mi nie grozi, z bronią w ręku zbliżyłem się do stalkera. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat, miał na sobie ciuchy będące zbieraniną części różnych mundurów, dobranych zupełnie przypadkowo i mocno zużytych. Musiał oberwać od mutanta znacznie mocniej niż ja. Był nieprzytomny, spodnie nad kolanem miał rozerwane, nogę przecinała mu spora szrama. Odłożyłem bajkała na bok i kucnąłem przy niedoszłym zabójcy. Dzik chyba nie trafił w tętnicę, ale rana mocno krwawiła. Wiedziałem, że jeśli mużyka[10] zostawię, może nie przeżyć. Zwabione hukiem wystrzałów, zapachem krwi i padliny szybko ściągną tu inne bękarty Strefy.
Wróciłem do plecaka i odszukałem w środku apteczkę polową; Witalij pomyślał o wszystkim. Wyjąłem proszek dezynfekujący i bandaże, po czym zacząłem się zastanawiać, co ja właściwie robię. Kilka minut temu gość chciał mnie zabić. Gdyby nie ten cholerny kaban, leżałbym tu teraz z dziurą w plecach, a ten tu zachapałby moje rzeczy i się ulotnił. Czemu miałbym mu pomagać? Stałem nad nieprzytomnym, patrząc na środki opatrunkowe w rękach, i kompletnie nie wiedziałem, co robić dalej. W końcu ludzkie odruchy zwyciężyły. Odkopnąłem dalej jego karabin, wyjąłem z kabury wysłużony pistolet i zabrałem nóż wiszący przy pasie. Odsłoniłem bardziej ranę, rozdzierając nogawkę, i przyjrzałem się dokładniej. Będzie trzeba to oczyścić i zaszyć, ale teraz nie miałem na to czasu. Posypałem rozcięcie proszkiem do dezynfekcji i mocno zabandażowałem. Gdy kończyłem, stalker się ocknął. W pierwszym odruchu sięgnął ręką do pasa, namacał pustą pochwę na nóż, po czym spojrzał na mnie przerażony.
– Spokojnie, nie zabiję cię, chociaż pewnie powinienem – powiedziałem uspokajająco. – Właśnie opatrzyłem ci ranę.
Mężczyzna patrzył na mnie zdziwiony, jakby nie do końca rozumiał, co mówię. Uniósł się na łokciach, spojrzał na zabandażowaną nogę, potem na leżące nieopodal truchło mutanta.
– Ty, sołdat, żeś prypeć-kabana ubił i mnie nogę opatrzył? Dlaczego? – spytał, przenosząc wzrok na mnie.
– Nie wiem. Kaban sam się pchał. A ciebie opatrzyłem, bo durak jestem – odparłem krótko.
8Wstatʹ na łyży (ros.) – w żargonie wojskowym: jedno z licznych określeń na samowolne opuszczenie terenu jednostki. (przyp. red.)
9Prijuczu ja twoj towar (ros.) – Przygarnę twój towar. (przyp. red.)
10Mużyk (ros.) – facet. (przyp. red.)
Copyright © by Miroslav Žamboch Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2017
Tytuł oryginałuZakuti v oceli
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-263-2
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski Robert Łakuta
Grafika na okładce Piotr Cieśliński
Projekt graficzny seriiSzymon Wójciak
Opracowanie okładki książki wg projektu seriiblack gear Paweł Zaręba, „Grafficon” Konrad Kućmiński
IlustracjePrzemysław Truściński
TłumaczenieAndrzej Kossakowski
Redakcja Karolina Kacprzak
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka