Baśnie Andersena - Hans Christian Andersen - ebook

Baśnie Andersena ebook

Hans Christian Andersen

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Andersen z początku nie traktował z powagą twórczości dla dzieci, chciał być autorem dla dorosłych. Zastrzegał, że jego baśnie to pudełka: dzieci oglądają opakowanie, a dorośli mogą zajrzeć do środka. Nie ukrywał niezadowolenia, gdy od początku uznano, że jego baśnie to dzieła dla dzieci. Jednak to właśnie one przyniosły mu rozgłos i sławę. Zachęcony powodzeniem pierwszej serii baśni, pisarz wydawał kolejne aż do roku 1872.

Tak jak w XIX wieku, kolejne pokolenia najmłodszych czytelników po dziś z wypiekami na twarzy odkrywają świat Brzydkiego Kaczątka, Calineczki czy Dziewczynki z zapałkami, wymieniając tylko najbardziej kultowych i wzruszających bohaterów…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 349

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaLukas

Nie oderwiesz się od lektury

klasyka
00

Popularność




Anioł

iedy umiera dobre dzie­cię, zstę­puje z nieba biały anioł boży, łagod­nie bie­rze je w ramiona, roz­po­ściera jasne skrzy­dła i unosi czy­stą duszyczkę do Boga. Na poże­gna­nie prze­la­tuje cicho ponad tymi miej­scami, które dzie­cię za życia lubiło, i zrywa naj­pięk­niej­sze, naj­mil­sze mu kwiaty, aby tam, na tam­tym świe­cie, jesz­cze pięk­niej kwi­tły. Dobry Bóg bie­rze je z ręki anioła i przy­ci­ska do serca, a na naj­droż­szym dla dzie­ciny kwiatku składa poca­łu­nek. Wtedy zaczyna on także śpie­wać chwałę bożą wraz z jasnymi anio­łami.

Tak opo­wia­dał anioł czy­stej duszy dziecka, którą uniósł do nieba; a dzie­cię go słu­chało niby we śnie. Prze­la­ty­wali cicho nie­wi­dzialni nad pięk­nym mia­stem, w któ­rym miesz­kało za życia i nad ogro­dem peł­nym ślicz­nych kwia­tów.

– Które chcesz zabrać ze sobą, aby je mieć w nie­bie? – zapy­tał anioł.

Na jed­nym z klom­bów rosła piękna róża, lecz ktoś ją zła­mał i biedne gałązki wisiały smutno, pełne wpół roz­wi­nię­tych pącz­ków, które zaczęły więd­nąć.

– Biedna róża – rze­kło dzie­cię. – Zabierzmy ją, w nie­bie odżyje na nowo.

I anioł zerwał różę, a na czole dziecka zło­żył leciuchny, słodki poca­łu­nek, tak słodki, że dzie­cina na wpół pod­nio­sła znu­żone powieki i uśmiech­nęła się do niego.

Zerwali potem jesz­cze wiele kwia­tów i nie tylko wspa­niałe, ogro­dowe, ale i skromne jaskry, polne bła­watki i nie­za­po­mi­najki.

– No, mamy dosyć kwia­tów – rze­kło dzie­cię i anioł ski­nął głową, ale nie wzle­ciał ku niebu.

Była to noc pogodna, jasna, bar­dzo cicha; pły­nęli nie­wi­dzialni ponad wiel­kim mia­stem, lecz minęli piękne, bogate ulice i anioł zwró­cił lot sre­brzy­stych skrzy­deł w stronę cia­snego, ciem­nego zaułka, peł­nego śmieci, słomy i popiołu. Na środku ulicy leżały sko­rupy potłu­czo­nych garn­ków, tale­rzy, gał­gany, kawałki kape­lu­szy… Nie było to piękne.

Anioł patrzył uważ­nie na zie­mię i wska­zał czy­stej duszyczce dzie­ciny sko­rupę stłu­czo­nej doniczki do kwiatka, obok któ­rej leżała sucha grudka ziemi z lichą, zwię­dłą roślinką. Widocz­nie usechł jakiś skromny kwia­tek i wyrzu­cono go razem z doniczką na śmieci.

– Zabie­rzemy go – rzekł anioł – a gdy lecieć będziemy już teraz wprost do Boga, opo­wiem ci o tej roślince.

I mówić zaczął:

– Tutaj, w tej wąskiej uliczce, w piw­nicz­nej izbie ubo­giego domu, miesz­kał biedny, chory chłop­czyk. Od lat naj­młod­szych nie wsta­wał z posła­nia: był kaleką. Kiedy czuł się lepiej, mógł przejść kilka razy cia­sną izdebkę za pomocą szczu­deł; dla niego była to wielka wyprawa. Pod­czas pogod­nych dni let­nich nie­kiedy cie­płe pro­mie­nie słońca prze­ni­kały aż do nędz­nej izdebki i padały jasną, cie­płą smugą na pod­łogę. Wtedy chory chłop­czyk sia­dał w cie­płym bla­sku i patrzył na swe chude palce, przez które prze­świe­cała różowa krew. To się nazy­wało, że był dzi­siaj na prze­chadzce.

Nie znał on lasu ani jego zie­lo­no­ści i świe­żej woni, sły­szał o nim tylko, gdyż raz syn sąsiada przy­niósł mu zie­loną gałązkę. Biedny kaleka zawie­sił ją sobie nad głową i zda­wało mu się, że sie­dzi w lesie pod drze­wami, słońce prze­świeca przez liście zie­lone, ptaki śpie­wają, pachną leśne kwiaty…

Innego dnia przy­niósł mu chłop­czyk sąsiada kwia­tek polny, przy­pad­kiem wyrwany z korze­niem. Zasa­dzono go w ziemi w stłu­czo­nej doniczce, lecz przy­jął się szczę­śli­wie, zaczął wypusz­czać listki i odtąd kwitł co roku na wio­snę.

Co to była za radość, co za szczę­ście! Doniczka stała na jedy­nym oknie na wprost posła­nia kaleki i mógł on patrzeć zawsze na ten wspa­niały swój ogród kwia­towy. Był to jego jedyny skarb na Ziemi. Pod­le­wał też roślinkę, pie­lę­gno­wał i trosz­czył się, żeby każdy pro­myk słońca, który prze­ni­kał do nędz­nej piw­nicy, ogrze­wał kwia­tek swym ożyw­czym cie­płem.

Wyda­wało się, że polny kwia­tek tylko dla niego się roz­wija, kwit­nie, roz­lewa woń leciuchną. Cie­szył oczy dziecka, rado­wał jego serce. Chłop­czyk kochał go bar­dzo i na niego zwró­cił ostat­nie spoj­rze­nie, kiedy ten świat opusz­czał.

Od roku biedny kaleka jest szczę­śli­wym anio­łem w nie­bie; od roku zapo­mniany kwia­tek stał na oknie, zwiądł, usechł i ze śmie­ciami wyrzu­cono go w końcu na ulicę. Myśmy go dziś pod­nie­śli, biedny, zwię­dły kwia­tek, bo wię­cej on rado­ści roz­lał na tym świe­cie niż naj­pięk­niej­sze, naj­wspa­nial­sze kwiaty kró­lew­skiego ogrodu.

– A skąd ty wiesz to wszystko? – zapy­tało dzie­cię, które niósł anioł boży.

– Wiem – odparł anioł – gdyż byłem tym bied­nym kaleką, który umarł w cia­snej izdebce. Więc znam mój kwia­tek drogi!

Dzie­cię sze­roko otwo­rzyło oczy i patrzyło na pro­mienną, jasną twarz anioła; wtem otwo­rzyło się niebo przed nimi i wpły­nęli do kraju wiecz­nej szczę­śli­wo­ści.

Bóg przy­ci­snął do serca duszę zmar­łego dzie­cię­cia i natych­miast skrzy­dełka strze­liły jej z ramion i ule­ciała ku innym anioł­kom, które krą­żyły wkoło, szczę­śliwe, śpie­wa­jąc cudne pie­śni.

Bóg przy­ci­snął do serca przy­nie­sione kwiaty, aby odżyły tutaj piękne i szczę­śliwe; lecz do ust pod­niósł tylko zwię­dły kwia­tek polny, który natych­miast zaczął śpie­wać z anio­łami, ota­cza­ją­cymi pro­mienny tron Boga. A było ich tak wiele, taka nie­skoń­czona mno­gość, bli­żej i dalej, dalej, gdzie wzrok już nie sięga, a wszy­scy rów­nie jaśni i szczę­śliwi.

Wszy­scy śpie­wali razem pieśń cudowną, z którą nie mogą się rów­nać pie­śni tej Ziemi; śpie­wały ją czy­ste dusze zmar­łych dzieci i biedny kwia­tek polny wyrzu­cony ze śmie­ciami na ulicę.

Bąk i piłka

ąk i piłka leżały w drew­nia­nym pudełku z innymi zabaw­kami. Bąk rzekł do piłki:

– Czy nie zechcia­ła­byś mnie poślu­bić, ponie­waż i tak miesz­kamy razem w tym pudełku?

Ale piłka, która była obszyta safia­nem1, nie raczyła mu nawet odpo­wie­dzieć.

Naza­jutrz chłop­czyk, wła­ści­ciel zaba­wek, obej­rzał zepsu­tego tro­chę bąka, usiadł na ziemi, wyjął pudełko z far­bami, poma­lo­wał go na żółto i czer­wono, umo­co­wał lepiej sztyf­cik mosiężny pośrodku i bąk błysz­czał jak złoto, kiedy go nakrę­cił i puścił na pod­ło­dze.

– Spójrz na mnie – rzekł bąk do piłki. – Czy widzisz, jak wspa­niale wyglą­dam? Cóż ty na to? Może byśmy się dziś pobrali albo choć zarę­czyli? Pomyśl, czy można dobrać lep­szą parę: ty ska­czesz a ja tań­czę. Jeste­śmy dla sie­bie stwo­rzeni i szczę­śliw­szych mał­żon­ków nie znaj­dziesz na całym świe­cie.

– Tak myślisz? – odpo­wie­działa dum­nie piłka. – A czy wiesz, do kogo mówisz? Zro­biono mnie z safia­no­wych pan­to­fli pana radcy. Takich mia­łam rodzi­ców! A wewnątrz mam korek hisz­pań­ski!

– A mój krą­żek jest maho­niowy – odparł bąk – i sam bur­mistrz mnie wyto­czył na swo­jej ama­tor­skiej tokarni. Nie dotknęła mnie ręka rze­mieśl­nika, pocho­dzę z naj­lep­szego domu w całym mie­ście.

– Czy ci tylko można wie­rzyć? – zauwa­żyła piłka waha­jąco.

– Bodaj by mi pękł sznu­rek! Bodaj bym się wię­cej nie ruszył z tego miej­sca, jeżeli kła­mię!

– Pięk­nie umiesz się bro­nić – rze­kła piłka – ale nie mogę. Doprawdy, nie mogę. Jestem pra­wie zarę­czona z jaskółką. Ile razy pod­lecę w ogro­dzie w powie­trze, zawsze wysuwa małą główkę z gniazdka i pyta: „Czy się zga­dzasz?”. Zgo­dzi­łam się w głębi hisz­pań­skiego korka i uwa­żam to za dane słowo. Więc widzisz, że nie mogę. Ale przy­rze­kam zawsze o tobie pamię­tać.

– Wiele mi z tego przyj­dzie! – mruk­nął bąk ura­żony, i odtąd już z sobą nie roz­ma­wiali.

Pew­nego dnia chłop­czyk wziął piłkę z pudełka. Bąk widział, jak wysoko wzle­ciała w powie­trze jak ptak praw­dziwy; w końcu znik­nęła mu z oczu gdzieś w górze. Potem spa­dła na dół, a ile razy dotknęła ziemi, wzla­ty­wała znowu, nie wia­domo, czy z tęsk­noty do jaskółki, czy dla­tego że miała wewnątrz korek hisz­pań­ski.

Dzie­wiąty raz jed­nakże pod­rzu­cona, piłka wzle­ciała nie­zmier­nie wysoko i już nie wró­ciła. Chłop­czyk szu­kał jej długo, naresz­cie zaprze­stał.

– Wiem ja dobrze, gdzie ona! – szep­nął bąk z wes­tchnie­niem. Dostała się na pewno do gniazda jaskółki, pobrali się i są szczę­śliwi.

Im wię­cej myślał o tym, tym wię­cej żało­wał, że stra­cił piłkę, którą kochał coraz bar­dziej. Kochał wła­śnie dla­tego, że jej dostać nie mógł. Wzgar­dziła nim, taka lekka, taka piękna, z safia­no­wych pan­to­fli pana radcy.

Zdrów był jed­nak z tą miło­ścią i krę­cił się szybko, ile razy pusz­czono go na moc­nym sznurku; tylko piłka w marze­niach wyda­wała mu się coraz pięk­niej­sza.

Kilka lat upły­nęło mu w takiej tęsk­no­cie – zesta­rzał się. Wtedy pozło­cono mu krą­żek, i był znowu tak piękny, że trudno sobie wyobra­zić. Tań­czył wybor­nie, brzę­czał gło­śno i wesoło. Wszy­scy go podzi­wiali.

Lecz raz sznu­rek się zerwał, bąk pod­sko­czył w górę – i znik­nął.

Szu­kano go dokoła, zaglą­dano nawet do piw­nicy – nada­rem­nie.

Gdzież się scho­wał?

Nikt nie zgadł, że wpadł do śmiet­nika, gdzie leżał mię­dzy głą­bami kapu­sty i sta­rym gru­zem, który wyrzu­cono z rynny.

– No, pięk­nie się ubra­łem! – mruk­nął z nie­za­do­wo­le­niem. – Leżeć pomię­dzy podobną hołotą! Za kilka dni będę wyglą­dał jak ona. Obe­drą ze mnie złoto… Straszne rze­czy!

To mówiąc, spoj­rzał zezem na głąb kapu­ściany z sze­roką szczerbą w boku i na jakiś dziwny, kuli­sty przed­miot, przy­po­mi­na­jący zwię­dłe, prze­gniłe jabłko. Ale nie było to jabłko, tylko stara piłka, która przez długi czas leżała w ryn­nie, skur­czyła się i zgniła od wil­goci.

– Dzięki Bogu, że jest tu ktoś, z kim można poroz­ma­wiać przy­zwo­icie – rze­kła piłka, przy­jaź­nie patrząc na zło­cony krą­żek. – Jestem wła­ści­wie zro­biona z safianu, piękne rączki mnie szyły: wewnątrz mam hisz­pań­ski korek, choć to dziś trudno poznać. Byłam nie­gdyś pra­wie zarę­czona z jaskółką, ale wpa­dłam do rynny i przez pięć lat cier­pia­łam tam okropne męki. Pięć lat dla mło­dej piłki to bar­dzo długi czas.

Bąk nic nie odpo­wie­dział. Leżał teraz cichu­teńko i myślał o swo­jej miło­ści. Tak, nie mógł wąt­pić – to ona, ta sama, jego uko­chana piłka! Ale któż by ją dzi­siaj poznał?

Wtem słu­żąca ze śmie­ciami przy­szła do śmiet­nika i spo­strze­gła zło­cony krą­żek.

– Bąk, bąk się odna­lazł! – zawo­łała gło­śno i wyjęła go spo­śród nie­wła­ści­wego oto­cze­nia.

Na piłkę nie zwró­ciła naj­mniej­szej uwagi, a co gor­sza, wierny bąk prze­stał odtąd myśleć o niej i nie wspo­mi­nał ni­gdy o swo­jej miło­ści. Trudno być sta­łym, jeśli uko­chana leży pięć lat w ryn­nie i cierpi tam okropne męki. A do spo­tka­nia w śmiet­niku lepiej się nie przy­zna­wać.

Brzyd­kie kaczątko

rze­ślicz­nie było na wsi. Lato gorące, pogodne, żółte zboże na polach, owies jesz­cze zie­lony, na łąkach wiel­kie stogi pach­ną­cego siana, a bociany prze­cha­dzają się powoli, na wyso­kich, czer­wo­nych nogach i kle­ko­czą po egip­sku, bo takim języ­kiem nauczyły się mówić od matek. Dokoła wiel­kie lasy, cie­ni­ste, szu­miące, a w nich głę­bo­kie i ciche jeziora. Prze­ślicz­nie i cudow­nie było na wsi.

Na pochy­ło­ści wzgó­rza jasne słońce oświe­tlało stary zamek z wie­ży­cami i gan­kami, oto­czony murem i sze­roką wstęgą wolno pły­ną­cej wody. Z muru zwie­szały się pnące rośliny, a wiel­kie liście łopianu schy­lały się aż do wody. I było pod nimi cicho i ciemno jak w cie­ni­stym lesie.

Pod jed­nym z takich liści młoda kaczka usłała sobie gniazdo i sie­działa na jajach. Nudziło jej się bar­dzo, bo żadna z sąsia­dek nie miała chęci w tak piękną pogodę roz­ma­wiać z nią o tym, co sły­chać na świe­cie. Każda wolała pły­wać po przej­rzy­stej wodzie, plu­skać się i osu­szać na cie­płym sło­neczku, a tylko ona jedna, jak przy­kuta, sie­dzi w cie­niu na gnieź­dzie.

Skoń­czyło się wresz­cie jej udrę­cze­nie, jajka zaczęły pękać i główka pisklę­cia co chwila wysu­wała się z innej sko­rupki, oznaj­mia­jąc cien­kim gło­si­kiem, że żyje.

– Pip, pip! – wołały wszyst­kie.

– Kwa, kwa! – odpo­wie­działa im poważ­nie matka, a maleń­stwa zaczęły jej głos naśla­do­wać, opo­wia­da­jąc sobie, co widzą dokoła, i roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony.

Matka pozwa­lała im mówić i patrzeć, ile im się podoba, bo kolor zie­lony bar­dzo zdrowy na oczy.

– Ach, jaki ten świat duży! – wołały kaczęta, doby­wa­jąc się z cia­snej sko­rupy i pro­stu­jąc z przy­jem­no­ścią nóżki i skrzy­dełka.

– Nie myśl­cie, że to cały świat widać z tego gniazda – rze­kła matka – ho, ho! Cią­gnie się on ogrom­nie daleko, jesz­cze za tym ogro­dem, za łąką pro­bosz­cza, hen, hen! Ale ni­gdy tam nie byłam. Czy­ście już wszyst­kie wyszły ze sko­ru­pek? – dodała, wsta­jąc. – Jesz­cze nie! Naj­więk­sze ani myśli pęk­nąć. Cie­kawa jestem bar­dzo, jak długo będę na nim tu poku­to­wała! Przy­znam się, że mam tego już zupeł­nie dosyć.

I usia­dła z gnie­wem na upar­tym jajku.

– A cóż tam sły­chać u was, kochana sąsiadko? – spy­tała stara kaczka, która wybrała się wresz­cie w odwie­dziny do mło­dej matki.

– Z jed­nym jaj­kiem mam kło­pot: ani myśli pęk­nąć. A tak jestem zmę­czona! A inne dzieci ślicz­nie się wykluły, zdrowe, żwawe, żół­ciut­kie, aż przy­jem­nie patrzeć. Ład­niej­szych kacząt w życiu nie widzia­łam.

– Pokażno mi to jajko, które pęk­nąć nie chce – rze­kła sąsiadka. – Ho, ho! Takie duże! To indy­cze jajko. Znam się na tym, bo mi się nie­gdyś zda­rzyło wysie­dzieć takie. Nie ma z tego pocie­chy; wody się oba­wia, pły­wać nie umie. Namę­czy­łam się i namar­twi­łam nad nim. Wszystko na próżno: niczego nauczyć nie można. Pokaż jesz­cze jajko. Tak, tak, to indy­cze. Zostaw je i zaj­mij się lepiej swo­imi. Czas puścić dzie­ciaki na wodę.

– Nie – odparła kaczka – posie­dzę jesz­cze; tak długo sie­dzia­łam, wytrwam kilka dni dłu­żej.

– Jak chcesz, moja kochana.

I sie­działa kaczka cier­pli­wie, aż pękło i wiel­kie jajo.

– Pip, pip! – ode­zwało się pisklę i prędko wydo­sta­wać się zaczęło ze sko­rupki. Było bar­dzo duże i brzyd­kie! Kaczka patrzyła na nie z cie­ka­wo­ścią i uwagą.

– Ogromne pisklę – rze­kła wresz­cie – i do żad­nego z moich nie­po­dobne. Czyżby to rze­czy­wi­ście było indy­cze jajko? No, o tym się prze­ko­namy: musi iść do wody, choć­bym je miała wcią­gnąć za łeb wła­snym dzio­bem!

Naza­jutrz była prze­śliczna pogoda. Gładka powierzch­nia wody błysz­czała jak lustro i pra­wie zapra­szała do pły­wa­nia. Kaczka z całą rodziną wybrała się do kąpieli i na dal­szą wycieczkę. Plusk! I sko­czyła do wody.

– Kwa, kwa! – zawo­łała i dzieci zaczęły ska­kać za nią jedno po dru­gim; na chwilę kryły się w wodzie z łeb­kami, lecz zaraz wypły­wały, poru­szały zgrab­nie i szybko nóż­kami i radziły sobie tak dobrze, że aż przy­jem­nie było patrzeć.

Brzyd­kie kaczątko pły­wało z innymi.

– To nie indy­cze – rze­kła do sie­bie kaczka – umie pły­wać i to jesz­cze jak! Może naj­le­piej ze wszyst­kich. Jak pro­sto się trzyma, a jak dosko­nale prze­biera nogami. To moje wła­sne dziecko. Nie jest ono nawet tak brzyd­kie, jeśli się dobrze przy­pa­trzyć, tylko za duże tro­chę – no, bar­dzo duże.

– Kwa, kwa! – ode­zwała się znów gło­śno – za mną, dzieci! Muszę was w świat wpro­wa­dzić, przed­sta­wić na kaczym dwo­rze; tylko trzy­maj­cie się koło mnie bli­sko, żeby was kto nie zdep­tał; a naj­bar­dziej strzeż­cie się kota.

Prze­pły­nąw­szy kawa­łek drogi, kaczki wyszły znów na ląd i dostały się na kacze podwó­rze. Hałas tu był nie­sły­chany, gdyż dwie rodziny kłó­ciły się zapa­mię­tale o główkę węgo­rza, którą tym­cza­sem w zamie­sza­niu pochwy­cił kot roz­bój­nik.

– Tak to bywa na świe­cie – rze­kła kaczka i obtarła dziób o pia­sek, gdyż sama miała ape­tyt na główkę. – A teraz naprzód! Równo poru­szać nogami, a tej pięk­nej kaczce ukłoń­cie się grzecz­nie, tak, głową; to bar­dzo zna­ko­mita osoba; jest Hisz­panką i dla­tego taka tłu­sta. Widzi­cie na jej nodze ten czer­wony zna­czek? To naj­więk­sze odzna­cze­nie, jakie kaczkę od ludzi spo­tkać może: ozna­cza ono, że nie wolno jej wyrzą­dzić żad­nej krzywdy, więc też wszy­scy ją sza­nują. No, dalej, dalej, nogi roz­sta­wiać sze­roko, nie do środka; kaczka dobrze wycho­wana powinna umieć cho­dzić. Patrz­cie zresztą na mnie. A teraz się ukłoń­cie i powiedz­cie: kwa, kwa!

Kaczątka wypeł­niły roz­kaz matki. Inne kaczki oto­czyły je dokoła i przy­pa­try­wały się nowym przy­by­szom.

– Jesz­cze nas widać mało! – rze­kła wresz­cie jedna – nie­długo miej­sca dla wszyst­kich zabrak­nie. A fe! A cóż to znowu? Patrz­cie tylko, patrz­cie, jak to kaczę wygląda! Nie mogę znieść widoku takiego brzy­dac­twa.

Pod­bie­gła do brzyd­kiego kaczę­cia i ze zło­ścią uszczyp­nęła je z całej siły w szyję.

– Daj mu spo­kój! – zawo­łała gniew­nie matka – prze­cież nikomu nic złego nie robi.

– Ale jest takie wiel­kie i takie dzi­waczne, że nie można patrzeć na nie. Po co takie stwo­rze­nie mię­dzy nami? Każdy ma prawo dać mu poznać, co o nim myśli.

– Ładne masz dzieci – rze­kła stara kaczka z czer­wo­nym strzęp­kiem na nodze – można ci powin­szo­wać. To duże tylko jakoś ci się nie udało. Czy nie można by go tro­chę prze­ro­bić?

– Zdaje mi się, że nie można, pro­szę jaśnie pani – odrze­kła kaczka skrom­nie. – Nie jest ono ładne, ale posłuszne, dobre i dosko­nale pływa, mogę powie­dzieć nawet, że naj­le­piej ze wszyst­kich. Mam nadzieję, że wyro­śnie z tej brzy­doty i z cza­sem będzie mniej­sze. Za długo sie­działo w jajku i dla­tego takie nie­zgrabne.

Dziob­nęła je po szyi, wypro­sto­wała piórka, pogła­dziła. Nie­wiele to jed­nak pomo­gło.

– To kaczor – rze­kła jesz­cze – więc da sobie radę, zwłasz­cza że będzie silny.

– Inne dzieci bar­dzo ładne, bar­dzo ładne. No, może­cie już odejść. Bądź­cie tu jak u sie­bie, moje małe. A jeśli wam się zda­rzy zna­leźć główkę węgo­rza, może­cie mi ją przy­nieść.

I kaczęta były jak u sie­bie w domu.

Tylko jedno brzyd­kie kaczę popy­chano, szczy­pano, odpę­dzano, a znę­cały się nad nim nie tylko kaczki, ale nawet i kury.

– Za duże jest – powta­rzali wszy­scy bez wyjątku, a stary indyk, który przy­szedł na świat z ostro­gami i wyobra­żał sobie, że jest kró­lem, nastro­szył wszyst­kie pióra niby żagle, aż mu się końce skrzy­deł po kamie­niach darły, poczer­wie­niał na szyi, gło­wie aż po oczy i patrzył na nie z groź­nym obu­rze­niem. Biedne kaczątko samo nie wie­działo, czy ma przed nim ucie­kać, czy zostać na miej­scu. Było mu bar­dzo smutno, że jest takie brzyd­kie, lecz cóż na to pora­dzi?

Tak upły­nął dzień pierw­szy, a następne były coraz gor­sze. Brzyd­kie kaczątko zewsząd odpę­dzano, nawet wła­sne rodzeń­stwo stro­niło od niego i życzyło mu nie­raz, żeby je kot porwał. Matka także zaczęła się go wsty­dzić.

– Idźże sobie ode mnie – powta­rzała coraz czę­ściej. – Czego się przy mnie plą­czesz!

Kaczki je biły, kury je dzio­bały, nawet dziew­czyna, która dawała jeść ptac­twu, odtrą­cała je nogą.

Ucie­kło wresz­cie i prze­do­stało się przez płot na drugą stronę, w krzaki. Gdy upa­dło na zie­mię, prze­stra­szone ptaszki odfru­nęły i ucie­kły.

„To dla­tego że jestem takie brzyd­kie” – pomy­ślało kaczę i zamknęło oczy, aby nic nie widzieć przez jedną chwilę. Lecz skoro odpo­częło, zerwało się znowu i bie­gło dalej, dalej, aż do wiel­kiego błota, gdzie miesz­kały dzi­kie kaczki. Tutaj noc spę­dziło.

Naza­jutrz dzi­kie kaczki zaczęły mu się przy­pa­try­wać.

– Coś ty za jedno? – pytały zdzi­wione. A kaczątko kła­niało się na wszyst­kie strony, jak umiało i mogło.

– Jesteś potwor­nie brzyd­kie – rze­kły dzi­kie kaczki – ale cóż nam z tego? Byle­byś nie zechciało żenić się w naszej rodzi­nie, nic nam do twej urody.

Rozu­mie się, że biedne pisklę nie myślało o mał­żeń­stwie. Cho­dziło mu tylko o to, aby się mogło prze­spać w gęstej trzci­nie i napić wody z błota.

Tego mu nie bro­niły dzi­kie kaczki i kilka prze­było dni w tym cichym ukry­ciu.

Razu pew­nego z sąsied­niego stawu przy­le­ciały dwa gąsiory, jesz­cze bar­dzo młode, gdyż nie­dawno wykluły się z jajek, ale wła­śnie dla­tego dość zaro­zu­miałe. Popa­trzyły one na kaczę cie­ka­wie, a jeden się ode­zwał:

– Jesteś tak brzydki, kochany kolego, że nie potrze­bu­jemy oba­wiać się cie­bie, więc jeśli zechcesz, możesz lecieć z nami na nasze błoto. Tam dopiero życie! Nie brak i mło­dych, ślicz­nych, bia­łych gąsek. A jakie wszyst­kie wesołe, roz­mowne, jak pięk­nie śpie­wać umieją! Mój drogi, zako­chasz się z pew­no­ścią i choć jesteś tak brzydki, kto wie, czy się któ­rej nie spodo­basz.

– A ja myślę… – zaczął drugi.

Wtem – pif-paf! I obaj dorodni mło­dzieńcy padli nie­żywi w błoto.

Pif-paf! – roz­le­gło się znowu – pif-paf – i całe stada dzi­kich gęsi unio­sły się w powie­trze ponad trzcinę. Ale teraz dopiero zaczęła się strze­la­nina! Było to wiel­kie polo­wa­nie: strzelcy oto­czyli błoto, nie­któ­rzy nawet sie­dzieli na drze­wach rosną­cych na wybrzeżu. Smugi dymu roz­cią­gały się nad wodą i zasła­niały wszystko. Plusk, plusk i psy myśliw­skie zaczęły prze­bie­gać wśród trzciny, chwy­ta­jąc nie­szczę­śli­wych zbie­gów. Sądny dzień!

Biedne kaczę odwró­ciło głowę, aby z wiel­kiego stra­chu scho­wać ją pod skrzy­dło, ale w tej samej chwili ujrzało przed sobą strasz­liwą pasz­czę z wiszą­cym języ­kiem i oczy niby dwa ognie zło­śliwe. Pies rzu­cił się na kaczę, zęby mu bły­snęły, wtem – plusk, plusk! Poszedł sobie w inną stronę.

– O, dzięki Bogu, że jestem tak brzyd­kie! – zawo­łało kaczątko. – Pies mnie nawet tknąć nie chciał.

I zamknąw­szy oczy, leżało cichutko, przy­tu­lone do trzciny, pośród huku wystrza­łów, duszą­cego dymu i świsz­czą­cego śrutu, który śmierć roz­no­sił.

Późno uci­szyło się na krwa­wym sta­wie, lecz wystra­szone kaczę jesz­cze przez kilka godzin nie śmiało ruszyć się z miej­sca. Na koniec cisza je uspo­ko­iła, pod­nio­sło głowę, otwo­rzyło oczy, a nie widząc nikogo, zaczęło ucie­kać, ile mu sił w nogach star­czyło, dalej, dalej, dalej!

W dro­dze zasko­czyła je okropna burza. Pio­runy biły, deszcz lał stru­mie­niami, a wicher mio­tał bied­nym pisklę­ciem jak list­kiem. Ni­gdy w życiu nic podob­nego nie widziało i zda­wało mu się, że to koniec świata.

Co począć? Gdzie się schro­nić?

Wie­czór już zapadł. Brzyd­kie kaczę upa­dało ze znu­że­nia, kiedy ujrzało wresz­cie małą chatkę. Była ona tak stara, nędzna, pochy­lona, iż dla­tego tylko stała, że nie wie­działa, w którą stronę się prze­wró­cić. Kaczę przy­tu­liło się do ściany chatki, ale wiatr w nią ude­rzał z taką gwał­tow­no­ścią, iż wyda­wało się, że lada chwila je zabije.

Więc ma tu zgi­nąć?

Wtem spo­strze­gło, że drzwi chaty wisiały tylko na jed­nej zawia­sie, wsku­tek czego pod spodem utwo­rzyła się szpara, przez którą można było wsu­nąć się do środka. Uczy­niło to spiesz­nie, choć z nie­ma­łym tru­dem.

W chatce miesz­kała stara kobie­cina z kotem i kurą. Kot umiał mru­czeć, wygi­nać grzbiet w pałąk, a nawet sypać iskry trza­ska­jące, lecz na to trzeba było pod włos go pogła­skać. Sta­ruszka go kochała i nazy­wała wnu­kiem. Kura zno­siła jajka, a że miała nogi nad­zwy­czaj krót­kie, sta­ruszka ją prze­zwała swoją córką Krót­ko­nóżką.

Z rana zauwa­żono zaraz obec­ność ptaka i kura zagda­kała, a kot zaczął mru­czeć.

– Co to jest? – rze­kła stara, patrząc na nowego gościa.

Wzrok miała bar­dzo słaby, więc wydało jej się, że to jest duża kaczka, która się przy­błą­kała pod­czas burzy.

– A to szczę­śli­wie! – rze­kła – będziemy mieli teraz i kacze jaja. Żeby tylko nie był to kaczor. Ha, trzeba się prze­ko­nać, pocze­kajmy.

Minęły trzy tygo­dnie, a kaczych jaj nie ma, Kobieta już prze­stała się ich spo­dzie­wać. Kot był w tej chatce panem, kura panią, i oni tu rzą­dzili.

– My i ten świat – mówili, co miało ozna­czać, że się uwa­żają za coś lep­szego od świata. Kaczę chciało wyra­zić inne zda­nie pod tym wzglę­dem, lecz kura się roz­gnie­wała.

– Umiesz zno­sić jajka? – rze­kła.

– Nie.

– No to się nie odzy­waj, z łaski swo­jej.

– Umiesz mru­czeć, grzbiet wygi­nać, iskry sypać? – zapy­tał z kolei kot.

– Nie.

– No to siedź cicho, kiedy mówią rozum­niejsi od cie­bie.

I kaczątko usia­dło w kącie, smutne i zawsty­dzone.

Wtem przez drzwi otwarte wpa­dła smuga świa­tła, wiatr przy­niósł zapach wody, trzciny, tata­raku, i kaczę opa­no­wała taka chęć pły­wa­nia, że zwie­rzyło się z tego kurze.

– A to co! – rze­kła kura. – Nic nie robisz i dla­tego ci takie głup­stwa przy­cho­dzą do głowy. Znoś jajka albo mrucz sobie, a zaraz wywie­trzeją ci fan­ta­zje.

– Kiedy to takie przy­jemne – zapew­niało kurę usil­nie – zanu­rzać się, wypły­wać, plu­skać w czy­stej wodzie, a potem skryć się głę­boko i widzieć, jak woda zamyka się nad głową.

– O tak, to wielka roz­kosz! – zaśmiała się gło­śno kura. – Zupeł­nie zwa­rio­wa­łeś, mój drogi. Zapy­taj kota – prze­cież mądrzej­szego stwo­rze­nia nie ma na świe­cie – zapy­taj, czy lubi pły­wać albo zanu­rzać się w wodzie? O sobie już nie mówię, ale możesz spy­tać naszej pani. Żyje tak długo na świe­cie i jest bar­dzo rozumna. Nie znam rozum­niej­szej nad nią. Więc zapy­taj, czy to przy­jem­nie zanu­rzać się z głową w wodzie i czy ma ochotę pły­wać.

– Nie rozu­mie­cie mnie – rze­kło kaczątko.

– My cie­bie nie rozu­miemy? Doprawdy? Więc któż cię może zro­zu­mieć? Czy sobie nie wyobra­żasz cza­sem, ty głup­ta­sie, żeś mądrzej­szy od kota albo od naszej pani? O sobie już nie mówię. Nie bądź takie zaro­zu­miałe, moje dziecko, i dzię­kuj Bogu za te dobro­dziej­stwa, które ci tu wyświad­czono. Miesz­kasz w cie­płej izbie i masz towa­rzy­stwo, z któ­rego mógł­byś sko­rzy­stać bar­dzo wiele. Ale na to trzeba słu­chać i roz­wa­żać, a nie bajać bez sensu. Powiem ci otwar­cie, że nie­zbyt przy­jem­nie żyć z tobą pod jed­nym dachem. Możesz mi wie­rzyć. Zresztą, mówię ci o tym przez życz­li­wość. Przy­ja­ciel ma obo­wią­zek mówić prawdę w oczy, cho­ciażby przy­krą była. Radzę ci też szcze­rze: naucz się zno­sić jajka albo mru­czeć, albo sypać iskry. Ina­czej nic z cie­bie nie będzie.

– Pójdę sobie w świat chyba – rze­kło kaczę.

– Otwarta droga, nikt cię tu nie zatrzy­muje.

I poszło sobie kaczę. Pły­wało po wodzie, plu­skało, zanu­rzało się głę­boko, ale zawsze było samo – inne pły­wa­jące ptaki uni­kały go z powodu jego brzy­doty.

Tym­cza­sem nastą­piła jesień. Liście na drze­wach pożół­kły, ściem­niały i zaczęły opa­dać; wiatr krę­cił je w powie­trzu i niósł gdzieś daleko, aby porzu­cić znowu. Powie­trze sta­wało się chłodne, wil­gotne, cięż­kie chmury prze­su­wały się nisko po nie­bie, nio­sąc desz­cze i śniegi, zasła­nia­jąc słońce. Wrony kra­kały z zimna. Dreszcz prze­biega na samą myśl o takim cza­sie.

I brzyd­kiemu kaczę­ciu było coraz gorzej. Chłodno, głodno i nikogo, kto by polu­bił je szcze­rze. Bo takie brzyd­kie! A nie tylko brzyd­kie, lecz takie duże i takie odmienne od wszyst­kich pta­ków. Do nikogo nie­po­dobne.

A każdy szuka podob­nych do sie­bie.

Razu jed­nego pły­wało po wodzie. Słońce chy­liło się ku zacho­dowi, niebo było czer­wone niby w ogniu. Wtem spoza lasu pod­nio­sło się stado wiel­kich, wspa­nia­łych pta­ków. Podob­nie pięk­nych kaczę dotąd nie widziało: leciały niby chmurki śnież­no­białe, spo­kojne, wdzięczne i maje­sta­tyczne. Były to odla­tu­jące łabę­dzie. Nagle wydały ton długi, prze­cią­gły, tak dziwny! Poru­szyły spo­koj­nie sil­nymi skrzy­dłami i wznio­sły się wysoko aż pod chmury i pły­nęły tak dalej, dalej, w nie­skoń­czo­ność.

Łabę­dzie opusz­czały kraj chłodny przed zimą i śpie­szyły za słoń­cem, tam, gdzie ono świeci jasno i cie­pło, gdzie błę­kitne wody nie zama­rzają ni­gdy. Kaczę patrzyło za nimi z zachwy­tem, z nie­opi­sa­nym uczu­ciem tęsk­noty, a gdy zni­kły, wydało okrzyk silny i prze­ni­kliwy, aż samo się prze­stra­szyło swego głosu.

I zaczęło się krę­cić w kółko jak sza­lone, wycią­ga­jąc szyję i pod­no­sząc krót­kie, nie­zgrabne skrzy­dła. O, co to za męka! Ni­gdy nie zapo­mni tych wspa­nia­łych pta­ków i ni­gdy ich nie ujrzy! Znik­nęły, znik­nęły!

Z roz­pa­czy zanu­rzyło się do dna samego, a kiedy wypły­nęło znowu na powierzch­nię, nie wie­działo, co się z nim dzieje. Ptaki, kró­lew­skie ptaki, piękne ptaki! Nie wie­działo, jak się one nazy­wają ani dokąd lecą, a jed­nak pra­gnęło złą­czyć się z nimi i lecieć tak samo, daleko i wysoko, razem z nimi!

Było to śmieszne i głu­pie pra­gnie­nie, bo jakim pra­wem ono, takie brzyd­kie, które się cie­szyć powinno, gdy kaczki chcą z nim prze­sta­wać…

– Ale tamte ptaki!

Nade­szła zima surowa i mroźna. Zamar­zły wody. Na małym kawałku, który wolny został, musiało kaczę pły­wać bez­u­stan­nie, aby uchro­nić go od zamar­z­nię­cia. Mimo to wolna prze­strzeń zmniej­szała się po każ­dej nocy. Bo co dzień zim­niej było, mróz się wzma­gał, lód trza­skał dokoła na maleń­kim otwo­rze, który jesz­cze pozo­stał. Kaczątko bez odpo­czynku poru­szać musiało nóż­kami, żeby nie przy­mar­z­nąć. Lecz i to nie pomo­gło: zmę­czone, ustało, a wów­czas lód uwię­ził je jak w klesz­czach.

Zoba­czył to naza­jutrz z rana jakiś wie­śniak, roz­bił lód butem z drew­nianą pode­szwą, a ptaka zabrał do sie­bie, do chaty.

Kaczę w cie­ple przy­szło do sie­bie i dzieci zaraz chciały się z nim bawić; ale ono myślało, że mu chcą zro­bić co złego i zaczęło ucie­kać, prze­wró­ciło gar­nek z mle­kiem i roz­lało je na pod­łogę. Gospo­dyni z roz­pa­czy zała­mała ręce, chciała zła­pać szkod­nika, aby go uka­rać. Prze­stra­szone kaczę wpa­dło do kubła z wodą, potem do naczy­nia z mąką, wytarło się o sadze w okop­co­nym piecu. Gospo­dyni krzy­czała i goniła za nim, dzieci ze śmie­chem prze­wra­cały się jedno przez dru­gie, kaczę ska­kało po pół­kach, po garn­kach, pod­fru­wało aż do pułapu, wresz­cie przez drzwi otwarte wypa­dło do sieni, a stam­tąd na dwór.

Można wyobra­zić sobie, jak wyglą­dało. Umą­czone, mokre, powa­lane sadzami, z nastro­szo­nymi pió­rami, a przy tym pada­jące ze znu­że­nia. Lecz nie myślało o tym; ostat­nim wysił­kiem dostało się pomię­dzy krzaki rosnące nie­da­leko i jak nie­żywe przy­kuc­nęło w śniegu.

Za smutno byłoby opi­sy­wać wam to wszystko, co nie­szczę­śliwe kaczę wycier­piało pod­czas mroź­nej i dłu­giej zimy. Głód, chłód, ani cie­płego schro­nie­nia, ani żyw­no­ści, ani przy­ja­ciela.

Leżało pośród trzciny, kiedy słońce znowu zaczęło jaśniej i cie­plej przy­świe­cać. Zanu­ciły skow­ronki, powra­cała wio­sna.

I kaczątko odżyło: z każ­dym dniem powra­cały mu stra­cone siły, aż roz­po­starło skrzy­dła jakieś wiel­kie, jakby nie swoje, zaszu­miało nimi i pole­ciało wysoko, daleko, pro­wa­dzone jakąś tęsk­notą nie­znaną do świata, do wszyst­kiego, co na nim jest piękne.

I nie spo­częło, aż na wiel­kim sta­wie, w dużym ogro­dzie, gdzie ptaki śpie­wały wesoło, drzewa jaśniały świeżą zie­lo­no­ścią, biała cze­rem­cha roz­sie­wała zapach i zwie­szała tak nisko swe cien­kie gałązki, iż zanu­rzały się w wodzie przej­rzy­stej.

Ślicz­nie tu było. Każda trawka, kwia­tek, każdy listek na drze­wie zda­wał się śpie­wać rado­śnie: „Wio­sna powraca, wio­sna, wio­sna, wio­sna!”.

Wtem spoza gęstych krza­ków naprze­ciwko wypły­nęły trzy wiel­kie wspa­niałe łabę­dzie. Roz­po­starły białe skrzy­dła niby żagle i pły­nęły lekko po błę­kit­nej wodzie, z szyją wygiętą wdzięcz­nie i ze wznie­sioną głową, spo­kojne, dumne i maje­sta­tyczne.

Na ten widok dziwny smu­tek i tęsk­nota ogar­nęły biedne kaczę. Oto kró­lew­skie ptaki, które raz widziało i uko­chało tak sil­nie od razu.

„Popłynę do nich” – pomy­ślało nagle – „niech mnie zabiją za moje zuchwal­stwo, że śmiem zbli­żyć się do nich, tak potwor­nie brzydki. Niech mnie zabiją! Wszystko mi już jedno. Lepiej być zabi­tym przez te cudne ptaki, które kochać muszę, niż szczy­pa­nym przez kaczki, dzio­ba­nym przez kury, potrą­ca­nym i odpy­cha­nym przez wszyst­kie zwie­rzęta i ludzi. O lepiej, lepiej umrzeć!”.

I tak popły­nęło naprze­ciw łabę­dzi, które, ujrzaw­szy przy­by­sza, potęż­nie zaszu­miały skrzy­dłami i skie­ro­wały się pro­sto ku niemu.

– Zabij­cie mnie! – zawo­łało brzyd­kie kaczę i pochy­liło głowę, ocze­ku­jąc śmierci.

Ale cóż to? Cóż widzi w zwier­cia­dla­nej fali? Wszakże to jego obraz? Jego wła­sny! Jego! To już nie brud­no­szare, brzyd­kie i nie­zgrabne kaczę, to łabędź biały! Kaczę stało się łabę­dziem!

Cho­ciaż się uro­dziło pomię­dzy kacz­kami, lecz z łabę­dziego jaja, więc i ono także łabę­dziem stać się musiało koniecz­nie.

W tej jed­nej chwili zapo­mniało nagle o nędzy, o cier­pie­niach, czuło się tylko szczę­śliwe nie­zmier­nie i po raz pierw­szy rado­śnie witało świat piękny, życie i braci łabę­dzi, które pły­wały wkoło, oglą­da­jąc towa­rzy­sza i piesz­czo­tli­wie głasz­cząc go dzio­bami.

Kil­koro dzieci wbie­gło do ogrodu i zaczęło z brzegu rzu­cać w wodę bułki i smaczne ziarnka. Wtem jeden chłop­czyk zawo­łał:

– Nowy łabędź nam przy­był! Nowy łabędź!

Inne dzieci także zaczęły kla­skać w ręce i ska­kać, powta­rza­jąc:

– Łabędź nam przy­był! Łabędź! Jaki śliczny! Naj­pięk­niej­szy, naj­pięk­niej­szy!

I rzu­cały ciastka i bułkę do wody, spro­wa­dziły rodzi­ców i wszy­scy przy­znali, że nowy łabędź był naj­pięk­niej­szy ze wszyst­kich.

Stare łabę­dzie pokło­niły mu się z dobro­cią i uzna­niem.

Wtedy zawsty­dzony i wzru­szony razem, ukrył głowę pod skrzy­dło, nie wie­dząc, co począć. Czuł się tak bar­dzo, tak bar­dzo szczę­śliwy! Myślał o tym, jak nie­dawno i jak długo cier­piał z powodu swej brzy­doty, jak nie miał nikogo, kto by chciał być jego bra­tem, przy­ja­cie­lem, a teraz – bra­tem jest pta­ków kró­lew­skich, jak one piękny, może naj­pięk­niej­szy! Świat cały zdaje się śpie­wać pochwały jego pięk­no­ści, cze­rem­cha prze­syła mu słodki zapach, słońce pro­mie­nie złote, woda go pie­ści dotknię­ciem, przy­jaź­nie odbija jego obraz. O, jak miłe jest życie!

Roz­po­starł skrzy­dła, które zaszu­miały gło­śno, pod­niósł do góry szyję wdzięcz­nym ruchem i z głębi serca zawo­łał rado­śnie:

– Nie marzy­łem o takim szczę­ściu, nie marzy­łem!

Cali­neczka

ewna dobra kobieta bar­dzo pra­gnęła mieć dziecko, ale nie wie­działa, skąd by je wziąć. Poszła więc do cza­row­nicy i rze­kła:

– Tak bym chciała mieć malut­kie dziecko. Powiedz mi, co tu robić, żebym je miała?

– O! To nie­trudno – odpo­wie­działa cza­row­nica – mogę ci dosko­nale pora­dzić. Masz tu ziarnko jęcz­mie­nia – ale to nie jest takie zwy­czajne ziarnko, które sieją w polu albo sypią kurom na pokarm; zasadź je sta­ran­nie w doniczce do kwia­tów, a zoba­czysz, co z tego będzie.

– Dzię­kuję – rze­kła poczciwa kobieta i zapła­ciła jędzy dzie­sięć gro­szy, bo tyle to ziarnko kosz­to­wało.

Po powro­cie do domu zasa­dziła je sta­ran­nie w doniczce do kwia­tów i zaraz poka­zała się mała roślinka, okryła się pięk­nymi list­kami, a w środku wyrósł jakiś kwiat zło­to­pur­pu­rowy, podobny do tuli­pana, tylko zamknięty jak pączek.

– Cóż to za prze­śliczny kwiat! – rze­kła kobieta i tak była zachwy­cona, że cało­wała złote i czer­wone płatki. W tej samej chwili jed­nak kwiat z wiel­kim łosko­tem otwo­rzył się i w środku, na zie­lo­nym dnie kie­li­cha, gdzie zwy­kle mie­ści się słu­pek kwia­towy, stała sobie prze­śliczna mała dziew­czynka.

Nazwali ją Cali­neczką, gdyż była maluchna jak młoda psz­czółka, tylko o wiele zgrab­niej­sza.

Kobieta wzięła zaraz łupinkę orze­cha, żeby w niej urzą­dzić kolebkę dla swego dzie­ciątka; fioł­kowe płatki posłu­żyły za sien­ni­czek, a jeden pła­tek róży za koł­derkę.

W nocy Cali­neczka spała wybor­nie, a w dzień się bawiła na stole. Dobra kobieta posta­wiła na nim talerz z wodą, oto­czony wian­kiem kwia­tów, któ­rych łodyżki były zanu­rzone w wodzie; listek tuli­pana zastę­po­wał łódkę, dwa prę­ciki kwia­towe sta­no­wiły wio­sła, i Cali­neczka pły­wała sobie po tale­rzu od jed­nego brzegu do dru­giego. Ślicz­nie to wyglą­dało!

Umiała też śpie­wać tak ład­nie, że nie można tego opi­sać.

Jed­nego razu w nocy, kiedy Cali­neczka spała sobie spo­koj­nie w koły­sce na stole, przez wybitą szybkę wsko­czyła do pokoju ropu­cha. Szka­radne to było stwo­rze­nie: cięż­kie, grube, mokre i bar­dzo cie­kaw­skie. Zaraz spo­strze­gła Cali­neczkę śpiącą pod róża­nym płat­kiem.

– Hm, hm! – mruk­nęła – bar­dzo ładna żona dla mojego synka.

I razem z koły­ską zabrała dzie­cinę, wysko­czyła do ogrodu i zanio­sła ją do swego miesz­ka­nia.

Znaj­do­wało się ono w czar­nym, gęstym bło­cie nad stru­mie­niem. Syn ropu­chy brzyd­szy był jesz­cze od matki, cho­ciaż bar­dzo do niej podobny.

– Koak, koak, breke, ke, keks! – tyle tylko umiał powie­dzieć, gdy ujrzał Cali­neczkę.

– Nie mów tak gło­śno – szep­nęła mu matka – obu­dzisz ją i może nam uciec, bo jest lekka jak puszek łabę­dzi. Trzeba ją prze­nieść na liść wod­nej lilii, aż na śro­dek stru­myka. Tam będzie jak na wyspie, a ja tym­cza­sem przy­go­tuję dla was miesz­ka­nie w głębi błota.

Po powierzchni stru­mie­nia pły­wały zie­lone, okrą­głe liście lilii wod­nych. Ropu­cha wybrała naj­więk­szy, który zara­zem leżał naj­da­lej od brzegu, i na nim umie­ściła łupinę orze­cha ze śpiącą Cali­neczką.

Kiedy dziew­czynka zbu­dziła się rano i zoba­czyła, gdzie jest, zaczęła pła­kać. Wokoło była woda głę­boka, ani spo­sób dostać się z listka do brzegu.

A ropu­cha tym­cza­sem urzą­dzała w głębi błota miesz­ka­nie dla mło­dej pary. Przy­ozdo­biła ciemną i szka­radną jamkę trzciną i wod­nymi rośli­nami, żeby się syno­wej podo­bała, popły­nęła wraz z synem do listka, aby prze­nieść kolebkę panny mło­dej.

Ujrzaw­szy Cali­neczkę, ukło­niła jej się w wodzie bar­dzo głę­boko i rze­kła chra­pli­wym gło­sem:

– Oto mój syn, mościa panno; zamie­rza oże­nić się z tobą i wła­śnie urzą­dzamy wam wspa­niałe miesz­ka­nie w głębi błota.

– Koak, koak, breke, ke, keks – powie­dział syn ropu­chy.

Zabrali piękną koły­seczkę i odpły­nęli znowu, a Cali­neczka usia­dła na liściu i bar­dzo pła­kała, bo nie chciała miesz­kać u brzyd­kiej ropu­chy i być żoną jej syna.

Małe rybki, które pły­wały w wodzie koło listka, sły­szały całą prze­mowę ropu­chy, a teraz im przy­kro było słu­chać pła­czu dziecka. Więc wychy­liły główki nad powierzch­nię wody, aby zoba­czyć młodą narze­czoną; ale na widok prze­ślicz­nej dziew­czynki tak im się jej żal zro­biło, że posta­no­wiły ją obro­nić.

– Nie bój się – powie­działy – nie dosta­nie cię brzydka ropu­cha.

Zebrały się wszyst­kie razem dokoła łodyżki, na któ­rej się trzy­mał listek, i prze­gry­zły go ostrymi ząb­kami. Listek popły­nął z prą­dem stru­myka daleko i ropu­cha już go dogo­nić nie mogła.

Cali­neczka cie­szyła się bar­dzo z tej podróży. Wszystko bawiło ją nie­zmier­nie: mijała wsie i mia­sta, łąki, pola, lasy, a ptaki na gałąz­kach przy­glą­dały się jej i śpie­wały wesoło:

– Patrz­cie, patrz­cie tylko, jaka prze­śliczna dziew­czynka! A jaka malu­sieńka!

Cali­neczka uśmie­chała się do nich nawza­jem, ale listek pły­nął dalej, aż do innego kraju.

Prze­śliczny biały motyl usiadł na listku lilii, aby się lepiej przyj­rzeć maleń­kiej dziew­czynce. Słońce świe­ciło ślicz­nie, woda błysz­czała jak sre­bro, wszystko jej się podo­bało. Zdjęła swój pasek i przy­wią­zała nim motyla do listeczka. Teraz popły­nęła jesz­cze prę­dzej.

Wtem – och, jak się prze­lę­kła! Chra­bąszcz ogromny porwał ją z listka i uniósł hen, wysoko, na drzewo.

Naj­bar­dziej jej żal było pięk­nego motyla, któ­rego przy­wią­zała do listeczka: jeśli się nie urwie, umrze chyba z głodu.

Ale nie­do­bry chra­bąszcz nie trosz­czył się o to. Posa­dził ją wysoko na wygod­nym liściu, przy­niósł jej miodu z kwia­tów i powie­dział, że jest bar­dzo, bar­dzo ładna, cho­ciaż nie­po­dobna wcale do chra­bąszcza.

Wkrótce zaczęły scho­dzić się inne chra­bąsz­cze, miesz­ka­jące w pobliżu, aby zoba­czyć Cali­neczkę. Gospo­darz sadzał gości na naj­pięk­niej­szych liściach.

– Ach, jakaż ona biedna: ma tylko dwie nogi! – zawo­łała jedna młoda chra­bąsz­czówna.

– A róż­ków wcale nie ma – dorzu­ciła druga.

– A jaka cienka w pasie! Fe, podobna do czło­wieka!

– Szka­radna! – zade­cy­do­wały wszyst­kie razem.

Naprawdę Cali­neczka była bar­dzo ładna i taką się wydała chra­bąsz­czowi, który porwał ją z listka lilii. Ale gdy wszy­scy zaczęli ją ganić, też uwie­rzył, że jest brzydka, i już chciał jej się pozbyć. Odniósł ją więc na łąkę i posa­dził na polnym kwiatku, żeby tylko nie mieć jej w domu i żeby sąsie­dzi nie śmiali się z jego gustu.

Cali­neczka pła­kała bar­dzo, że jest taka brzydka, iż chra­bąszcz nawet nie chce na nią patrzeć. Ale cóż miała robić? Prze­cież naprawdę była bar­dzo ładna.

Całe lato prze­żyła mała dziew­czynka sama jedna w wiel­kim lesie; z trawy uplo­tła sobie wygodne łóżeczko i zawie­siła je pod list­kiem koni­czyny dla ochrony od desz­czu. Żywiła się sokiem kwia­tów, a piła rosę, która stała co rano na tra­wie, liściach i kwia­tach.

Tak upły­nęły jej lato i jesień. Ale nade­szła zima, długa, mroźna zima. Wesołe ptaszki odle­ciały do cie­płych kra­jów, kwiaty powię­dły, drzewa stały nagie, ogo­ło­cone z liści, nawet listek koni­czyny, pod któ­rym ucze­piła swe łóżeczko, zwiądł, skru­szył się i opadł. Zimno jej też było strasz­nie, bo sukienki zupeł­nie się na niej podarły, a sama była taka maleńka i drobna. Zamar­z­nie chyba.

Wkrótce i śnieg zaczął padać, a każdy pła­tek śniegu zna­czył dla niej tyle, co dla nas pełna taczka, bo prze­cież była tylko Cali­neczką. Otu­liła się w suchy listek, ale ten pękł zaraz, i znowu drżała z zimna.

Tuż koło lasu roz­cią­gało się pole roz­le­głe, nie­gdyś zbo­żem okryte; teraz zboże zżęto od dawna i spod śniegu wyglą­dały tylko nagie, suche źdźbła twar­dej słomy. Dla takiego maleń­stwa sta­no­wiły one las praw­dziwy; dziew­czynka prze­su­wała się pomię­dzy nimi, drżąc z zimna, poty­ka­jąc się o grudki ziemi lub zapa­da­jąc w śnieg, nie­wiele grub­szy od kożuszka na śmie­tance.

Na koniec doszła do miesz­ka­nia boga­tej myszy polnej, która miała tuż pod zie­mią swoją norkę. Cie­pło tam było i bar­dzo wygod­nie: izba obszerna, kuch­nia i spi­żar­nia pełna zboża.

Cali­neczka sta­nęła we drzwiach jak żebra­czek i cie­niut­kim gło­si­kiem popro­siła o ziarnko żyta lub jęcz­mie­nia, gdyż od dwóch dni nic nic jadła.

– Biedne stwo­rze­nie – rze­kła myszka lito­ści­wie – chodźże do cie­płej izby, zjemy razem pod­wie­czo­rek.

Maleńka dziew­czynka podo­bała się jej bar­dzo, toteż powie­działa do niej przed wie­czo­rem:

– Możesz zostać u mnie przez zimę, tylko musisz mi za to utrzy­my­wać porzą­dek i czy­stość w miesz­ka­niu, a w chwi­lach wol­nych opo­wia­dać cie­kawe histo­rie, które nie­zmier­nie lubię.

Cali­neczka natu­ral­nie zgo­dziła się z naj­więk­szą chę­cią i tym spo­so­bem miała zapew­niony dobry byt przez całą zimę.

– Będziemy miały dzi­siaj odwie­dziny – rze­kła mysz dnia pew­nego – co tydzień odwie­dza mnie bogaty sąsiad. Ho, ho, to pan! Miesz­ka­nie ma więk­sze od mojego. Co za salony! A cho­dzi w aksa­mit­nym futrze. Gdyby się z tobą oże­nił, wygra­ła­byś los na lote­rii, moja droga. Tylko że jest ślepy, nic nie widzi. Musisz mu opo­wie­dzieć naj­pięk­niej­szą ze swo­ich bajek.

Cali­neczka nie trosz­czyła się jed­nak o to, czy się spodoba sąsia­dowi, który był zwy­czaj­nym kre­tem.

Zja­wił się wkrótce w swoim aksa­mit­nym futrze, a mysz polna przy­jęła go bar­dzo uprzej­mie. Był nie­zmier­nie bogaty i bar­dzo uczony: miesz­ka­nie miał ogromne, dwa­dzie­ścia razy więk­sze od norki myszy polnej, i mógł mówić o wszyst­kim. Nie lubił tylko słońca i kwia­tów, któ­rych ni­gdy nie widział; złe też miał o nich zda­nie.

Cali­neczka zaśpie­wała pio­senkę o chra­bąsz­czu, a potem o chłop­czyku, co grał na fujarce, i kret się w niej zako­chał. Nie mógł zapo­mnieć jej głosu i myślał, jakby to było przy­jem­nie mieć żonę, która by mu tak śpie­wała. Ale nic o tym wszyst­kim nie powie­dział, gdyż był bar­dzo prze­zorny.

Nie­dawno zbu­do­wał sobie wła­śnie nowy kory­tarz od swo­jego domu do miesz­ka­nia myszy i pozwo­lił obu damom spa­ce­ro­wać po nim do woli. Ostrze­gał tylko, żeby się nie prze­stra­szyły mar­twego ptaka, który tam leży na środku. Musiał nie­dawno umrzeć, bo jest jesz­cze cały, z dzio­bem, z piór­kami – i pocho­wano go w tym samym miej­scu, gdzie kret prze­ko­pał swój kory­tarz.

Zaraz nawet zapra­gnął poka­zać to wszystko gościn­nej gospo­dyni i miłej śpie­waczce, wziął więc w pysz­czek kawa­łek spróch­nia­łego drewna i szedł naprzód, oświe­ca­jąc im posępną drogę. Kiedy doszli do miej­sca, gdzie leżał mar­twy ptak, pod­niósł nos w górę i odrzu­cił zie­mię: przez otwór, który powstał tym spo­so­bem, wpadł blady pro­myk słońca i oświe­tlił leżącą na ziemi jaskółkę. Bie­dac­two przy­tu­liło do boków skrzy­dełka, nóżki skur­czyło i scho­wało w piórka, główkę prze­chy­liło gdzieś na bok, że nawet widać jej pra­wie nie było, i leżało sztywne, bez życia. Widocz­nie mróz ją zabił.

Cali­neczce okrop­nie żal się zro­biło pta­szyny: wszyst­kie ptaszki lubiła bar­dzo za to, że w lecie tak ślicz­nie śpie­wają. Ale kret był innego zda­nia.

– Teraz już śpie­wać nie będzie – rzekł, trą­ca­jąc ją nogą pogar­dli­wie – nędza to straszna uro­dzić się pta­kiem. Dzięki Bogu, z moich dzieci żadne nim nie będzie. Cóż posiada takie stwo­rze­nie oprócz swego „kiwit! kiwit” bez war­to­ści? Przyj­dzie zima i z głodu umiera.

– Bar­dzo roz­sądne słowa – potwier­dziła mysz poważ­nie. – I cóż pta­kowi z tego śpiewu i ze świer­gotu, kiedy nadej­dzie zima? Mar­z­nie i głód cierpi. To nic weso­łego.

Cali­neczka nie wyrze­kła ani słowa, ale kiedy się tamci odwró­cili, pochy­liła się nad jaskółką, odgar­nęła piórka i uca­ło­wała ją w zamknięte oczy.

„Może to ona w lecie tak ślicz­nie śpie­wała nad moim list­kiem koni­czyny?” – pomy­ślała sobie w duszy. „I tyle jej zawdzię­czam przy­jem­no­ści! Biedna, biedna pta­szyna!”.

Kret tym­cza­sem zatknął znowu otwór zie­mią i odpro­wa­dził damy do miesz­ka­nia.

Ale w nocy Cali­neczka wcale nie mogła zasnąć; cią­gle myślała o nie­ży­wym ptaszku, jakby czuł jesz­cze zimno. Pod­nio­sła się na koniec, uplo­tła cichutko cie­pły dywa­nik z siana, wymknęła się na kory­tarz i okryła nim jaskółkę. Przy­nio­sła jesz­cze potem suchych kwia­tów, które zna­la­zła w norce, i roze­słała je wzdłuż boków ptaszka, aby mu cie­plej było i wygod­niej.

– Żegnam cię, piękny ptaszku! – rze­kła ze łzami w oczach. – Dzię­kuję ci za wszyst­kie prze­śliczne pio­senki, któ­rych słu­cha­łam w lecie, kiedy drzewa były zie­lone, a kochane słonko tak jasno i cie­pło świe­ciło. Och, żegnam cię!

I z pła­czem przy­tu­liła główkę do mar­twego ciałka zmar­z­nię­tej jaskółki. A w tej samej chwili pod­nio­sła się prze­stra­szona: pta­szek żył jesz­cze! Uczuła leciuchne bicie serca. Widać skost­niał i zdrę­twiał od chłodu, a teraz pod wpły­wem cie­pła przy­cho­dził do sie­bie.

Gdy na jesieni jaskółki odla­tują do cie­płych kra­jów, zda­rza się, iż nie­które słab­sze lub zbyt młode nie mogą lecieć z nimi, sił nie mają. Zostają więc, ale padają od chłodu zesztyw­niałe na zie­mię, śnieg je okrywa potem i umie­rają.

Cali­neczka drżała ze wzru­sze­nia i stra­chu. Co ona pocznie teraz z takim wiel­kim pta­kiem! Jak mu pora­dzi? A rato­wać go trzeba!

Nabrała jed­nak nie­długo odwagi.

– Co tylko mogę, zro­bię dla niej – rze­kła – podzielę się tym wszyst­kim, co dosta­łam od lito­ści­wej myszy. Ach, żebym tylko mogła ją oca­lić!

Pobie­gła znów do norki i przy­nio­sła cały pęk suchych kwia­tów, mięk­kich niby wata, otu­liła pta­szynę, jak mogła naj­le­piej, i przy­kryła ją liściem mię­to­wym, który jej samej dotąd słu­żył za koł­derkę.

Następ­nej nocy wymknęła się znowu. Jaskółka już ożyła, ale była jesz­cze bar­dzo osła­biona; z tru­dem otwo­rzyła na chwilę powieki i spoj­rzała na Cali­neczkę, która stała z kawał­kiem spróch­nia­łego drewna, bo nie miała innej latarki.

– Dzię­kuję ci, śliczne dzie­cię – rze­kła sła­bym gło­sem. – Tak się tutaj ogrza­łam! Wkrótce powrócą mi siły i wylecę znowu na jasne, cie­płe słonko.

– Och! – szep­nęła Cali­neczka – nie ma teraz słonka jasnego! Zimno na świe­cie, śnieg okropny pada, nikt tam wyżyć nie może. Zostań więc lepiej w tym cie­płym łóżeczku, a ja pie­lę­gno­wać cię będę, ile mi tylko sił sta­nie.

Przy­nio­sła jaskółce wody na suchym listeczku, pta­szek się napił i opo­wie­dział jej, jak się stało, że z innymi do cie­płych kra­jów nie odle­ciał. Skrzy­dełko zra­nił o cierń ostry, więc latać dobrze nie mógł. Potem przy­szło zimno, nie mógł zna­leźć poży­wie­nia i upadł zmę­czony na zie­mię. A co się dalej stało, nie pamię­tał – nie wie­dział, jakim spo­so­bem dostał się pod zie­mię.

Przez całą zimę dziew­czynka tro­skli­wie opie­ko­wała się biedną jaskółką, lecz musiała ukry­wać swój dobry uczy­nek przed kre­tem i myszą polną, któ­rzy nie lubili ptasz­ków.

Kiedy wró­ciła wio­sna i cie­płe słonko znowu zaświe­ciło, jaskółka poże­gnała Cali­neczkę, która otwo­rzyła jej otwór w skle­pie­niu, sta­ran­nie zatkany przez kreta. Natych­miast jasne i cie­płe pro­mie­nie wśli­zgnęły się do środka i roz­we­se­liły posępne pod­zie­mie.

– Leć ze mną – rze­kła ser­decz­nie jaskółka. – Usiądź na mnie, a zaniosę cię daleko, do zie­lo­nego gaju. Tam żyć będziemy razem i będzie nam przy­jem­nie i wesoło.

– Nie mogę – odpo­wie­działa Cali­neczka – byłoby bar­dzo smutno myszy polnej, gdy­bym ją tak porzu­ciła.

– Więc bądź zdrowa, kochana, dobra Cali­neczko! – zaszcze­bio­tała wesoło jaskółka i przez sło­neczny otwór wzle­ciała ku górze i znik­nęła w cie­płym bla­sku.

Dziew­czynka została sama i długo patrzyła za nią ze łzami w oczach. Tak polu­biła ptaszka!

– Kiwit! Kiwit! – roz­le­gło się znów nad otwo­rem, ale cień tylko prze­mknął i znik­nął natych­miast.

Smutno teraz było maleń­kiej. Mysz jej nie pozwa­lała odda­lać się z norki, a dokoła rosło zboże takie gęste i wyso­kie, że dla Cali­neczki sta­no­wiło las praw­dziwy, w któ­rym nie widać jasnego sło­neczka.

Tęsk­niła więc do świa­tła i słońca.

– Gra­tu­luję ci, moja droga – rze­kła dnia pew­nego stara mysz z zado­wo­le­niem – kret popro­sił o twoją rękę i będziesz wielką panią. Szczę­ście dla takiej ubo­giej dziew­czyny! Trzeba tylko nie­zwłocz­nie zająć się wyprawą, bo do takiego domu musisz wejść zaopa­trzona w bie­li­znę i wszel­kie ubra­nie.

I zasia­dła Cali­neczka do wrze­ciona, a mysz najęła jesz­cze cztery duże pająki, żeby przę­dły dla niej dniem i nocą. Poczci­wie się zajęła losem ubo­giej sie­roty.

Kret odwie­dzał je każ­dego wie­czora i codzien­nie narze­kał na palące słońce. Ono to zamie­niło zie­mię w pył i kamień, a ludzie byli temu radzi i nazy­wali latem tę nie­zno­śną porę roku. Ale lato prze­mi­nie, przyj­dzie jesień chłodna i wtedy dopiero wypra­wią wesele. Teraz o tym myśleć nie warto.

Dziew­czynka okrop­nie się bała tej jesieni, bo nie miała ochoty zostać żoną kreta. Taki nudny, nie­zgrabny, ślepy; nie lubi słońca, kwia­tów!

Co dzień o wscho­dzie i zacho­dzie słońca sta­wała przed norką myszy i z tęsk­notą patrzyła w górę, gdzie szu­miały kłosy jak las gęstego zboża. A ile razy wie­trzyk je roz­dzie­lił tak, że mogła zoba­czyć kawa­łek błę­kitu, ogar­niał ją żal nie­zmierny i myślała o szczę­śli­wej i weso­łej jaskółce. Jak ona buja swo­bod­nie, daleko! Żeby ją znów zoba­czyć na chwilę! Ale zapewne ni­gdy jej wię­cej nie spo­tka…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. safian – cienka, miękka wypra­wiona garb­ni­kami roślin­nymi i bar­wiona skóra koźla lub bara­nia. [wróć]