Baśnie wschodniosłowiańskie - Iwona Czapla - ebook + książka

Baśnie wschodniosłowiańskie ebook

Czapla Iwona

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełen niesamowitości, pięknie zilustrowany zbiór baśni i podań wschodniosłowiańskich

Baśnie od zawsze były dla ludzi źródłem mądrości. Przekazywały wiedzę o tym, jak otaczający świat widzieli nasi przodkowie, jak wyglądał ich dzień powszedni, jakie tradycje i rytuały rządziły ich życiem, a także w co wierzyli i jak swoją wiarę wyrażali.

Niniejszy zbiór zawiera kilkadziesiąt baśni i bajek z kultury Słowian Wschodnich. Napotkacie w nich Babę Jagę – jedną z najważniejszych postaci słowiańskiego folkloru, Kościeja Nieśmiertelnego – czarny charakter ze starosłowiańskich podań ludowych, a także wiele innych niesamowitych postaci, jak choćby żmija, błotniaka, upiora czy rusałkę.

Ale „Baśnie wschodniosłowiańskie” to nie tylko fascynujące stworzenia z mitologii słowiańskiej. To też absolutnie piękne stroje, niezwykłe zwyczaje ludowe i specyficzny, nierzadko czarny humor. To również zaproszenie w leśne ostępy, dawne wsie, zaklęte miasta, gdzie można poznać magiczną moc żywej wody i usłyszeć dźwięki zaczarowanej sopiłki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 271

Oceny
4,3 (7 ocen)
4
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobra
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

CARÓWNA ŻMIJA

 

 

 

 

 

Jechał dnia któregoś Kozak szerokim dziedzińcem, aż zajechał do sennego lasu, a w tym lesie na polanie stał stóg siana. Zatrzymał się Kozak, żeby trochę odpocząć, położył się obok niego i zapalił fajkę. Palił, palił i nie zauważył, jak iskra spadła na siano.

Wsiadł Kozak na konia i ruszył w drogę, nie zdążył jednak nawet dziesięciu kroków ujechać, jak buchnął płomień i cały las pojaśniał od jego blasku. Obejrzał się Kozak, patrzy – kopa siana w ogniu, a w płomieniach stoi piękna dziewica i mówi donośnym głosem:

– Kozaku, dobry człowieku! Ocal mnie od śmierci.

– Jak mam cię ocalić? Naokoło płomienie, nawet podejść do ciebie nie mogę.

– Wsadź w ogień włócznię, a ja po niej przejdę.

Kozak wsadził włócznię w ogień, a sam odwrócił się od nieznośnego żaru.

W jednej chwili piękna dziewica zmieniła się w żmiję, wpełzła na włócznię i prześlizgnęła się na szyję Kozaka, owinęła się wokół niej trzykrotnie i złapała swój ogon w zęby.

Kozak przestraszył się, nie wie, co robić i co z nim dalej będzie.

Żmija tymczasem przemówiła ludzkim głosem:

– Nie bój się, dobry młodzieńcze! Noś mnie na szyi siedem lat i szukaj ołowianego carstwa, a kiedy je znajdziesz, zostań tam i żyj przez kolejne siedem lat, nigdzie nie wyjeżdżaj. Jeśli tak zrobisz, szczęście cię nie opuści!

Pojechał więc Kozak szukać ołowianego carstwa.

Wiele czasu minęło, wiele wody upłynęło, aż pod koniec siódmego roku dotarł do stromej góry. Na tej górze stał ołowiany zamek, a dookoła niego wznosił się wysoki mur z białego kamienia.

Pogalopował Kozak na górę, mur rozstąpił się przed nim i młodzieniec wjechał na szeroki dziedziniec. W tym momencie żmija spadła z jego szyi, uderzyła o szarą ziemię, zmieniła się w dziewicę i zniknęła mu z oczu, jakby jej nigdy nie było.

Kozak zostawił swojego dobrego konia w stajni, wszedł do pałacu i zaczął rozglądać się po komnatach. Wszędzie były lustra, srebro i aksamit, ale nigdzie nie widział żywego ducha.

„Ech” – myśli Kozak. – „Dokąd ja dojechałem? Kto mnie nakarmi i napoi? Pewnie przyjdzie mi tu umrzeć z głodu!”

Ledwie zdążył pomyśleć, jaki jest głupi, aż tu przed nim stół nakryty. Na stole napitku i jedzenia pod dostatkiem. Kozak pojadł, popił i postanowił pójść zobaczyć, co z koniem. Wchodzi do stajni, a koń stoi i żuje owies.

– No, nie jest tak źle, można tu jednak jakoś przeżyć.

Długo, oj, długo żył Kozak w ołowianym zamku i opanowała go w końcu śmiertelna nuda. Zawsze był sam, samiuteńki! Nie miał do kogo słowa powiedzieć. Postanowił pojechać w wielki świat, tylko dokąd by się udał, wszędzie mury wysokie, nie ma wejścia ani wyjścia. Ze złości złapał pałkę, wszedł do pałacu i zaczął tłuc lustra i szyby, rwać aksamit, łamać krzesła, rozrzucać srebra. Może gospodarz wreszcie wyjdzie i wypuści go na wolność!

Wyczerpany położył się Kozak spać.

Następnego dnia obudził się, pospacerował, pochodził i postanowił coś zjeść. Patrzy tu i tam, nic dla niego nie ma!

– Ech – mówi. – Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz! Narozrabiałem wczoraj wieczorem, to teraz będę głodował!

Minęły trzy dni. Obudził się Kozak z rana, spojrzał w okno – obok ganku stoi jego dobry koń, osiodłany. Co to oznacza? Umył się, ubrał, wziął swoją długą włócznię i wyszedł na szeroki dziedziniec. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się piękna dziewica.

– Witaj, dobry młodzieńcze! Minęło siedem lat. Ocaliłeś mnie od pewnej śmierci. Wiedz zatem, że jestem córką cara. Porwał mnie Kościej Nieśmiertelny od ojca rodzonego i od matki, chciał mnie poślubić, ale go wyśmiałam, a wtedy on się rozgniewał i zmienił mnie w groźną żmiję. Dziękuję ci za wytrwałą służbę! Teraz chodźmy do mojego ojca. Wynagrodzi cię on złotymi monetami i szlachetnymi kamieniami, ale nic nie bierz, a poproś o baryłkę, która stoi w lochu.

– A jaka z niej korzyść?

– Potoczysz baryłkę prawą ręką, a pojawi się pałac, potoczysz ją lewą ręką, a pałac zniknie.

– Zgoda – mówi Kozak.

Wsiadł na konia i posadził przed sobą przepiękną dziewicę. Wysokie mury same się przed nimi rozstąpiły i ruszyli w drogę.

Wkrótce, albo i nie tak szybko, przybył Kozak z carówną do cara.

Car na widok swojej córki ucieszył się ogromnie i zaczął dziękować Kozakowi i wręczać mu mieszki pełne złota i pereł.

A młodzieniec na to rzecze:

– Nie potrzebuję ani złota, ani pereł. W dowód wdzięczności daj mi tę baryłkę, która w lochu stoi.

– Wiele żądasz, bracie! Ale co poradzić, córka jest mi droższa ponad wszystko! Za uratowanie jej życia i baryłki mi nie szkoda. Bierz ją sobie.

Kozak wziął carski podarunek i wyruszył bladym świtem w dalszą drogę.

Jechał, jechał, aż spotkał na drodze stareńkiego dziadka.

– Nakarm mnie, dobry młodzieńcze! – prosi stary.

Kozak zeskoczył z konia, odwiązał baryłkę i potoczył ją prawą ręką. W jednej chwili zjawił się przed nimi cudowny pałac. Weszli razem do pomalowanych misternie pokoi i usiedli przy nakrytym stole.

– Halo, słudzy moi wierni! – krzyknął Kozak. – Nakarmcie i napójcie mojego gościa.

Nie zdążył do końca wypowiedzieć życzenia, a już niosą słudzy całego wołu i trzy bukłaki napojów. Zaczął staruszek jeść i wychwalać potrawy. Zjadł całego wołu, wypił trzy bukłaki, czknął sobie zdrowo i mówi:

– Trochę mało, ale nic to! Dziękuję za chleb i sól.

Wyszli z pałacu, Kozak potoczył swoją baryłkę lewą ręką i pałac zniknął, jakby go nigdy nie było.

– Zamieńmy się – mówi staruszek do Kozaka. – Oddam ci miecz, a ty mi baryłkę.

– A jaka korzyść z tego miecza?

– No przecie to miecz-samobij, wystarczy tylko machnąć i choćby nie wiem jak liczebna siła przeciwko tobie stanęła, wszystkich pobije! Patrz, tam rośnie las, jeśli chcesz, to go wypróbujemy.

Staruszek wyciągnął swój miecz, zamachnął się nim i mówi:

– Idź mieczu-samobiju, wyrąb senny las!

Miecz poleciał i dalej rąbać drzewa i w sążnie układać. Porąbał wszystkie i z powrotem do właściciela wrócił. Kozak długo się nie zastanawiał, oddał staruszkowi baryłkę, a sobie miecz-samobij wziął, wsiadł na konia i postanowił wrócić do cara.

A tam nieszczęście. Pod stolicę cara podjechał właśnie silny nieprzyjaciel. Kozak zobaczył niezliczoną armię. Machnął na nią mieczem i krzyknął:

– Mieczu-samobiju! Zrób dobry uczynek: porąb wrogie wojsko!

Poleciały głowy… I nawet godzina nie minęła, jak z wrogiej siły nic się nie ostało.

Car wyjechał na spotkanie Kozakowi, objął go serdecznie, pocałował i natychmiast postanowił oddać mu za żonę przepiękną carównę.

Wesele było, że ho, ho! I ja na nim byłem, miód i wino piłem. Po wąsach mi spływało, a w ustach nie stało.

 

 

 

 

 

 

 

 

O DZIEWCZYNIE SOPIŁCE

 

 

 

 

 

Żyli sobie dziad z babą. Życie minęło im szczęśliwie i na starość nie martwiliby się, gdyby tylko mieli dzieci. Ale nie mieli ani chłopczyka, ani dziewczynki. I nie mieli z kim porozmawiać. Któregoś dnia dziad poszedł do kaliny i wyciosał sopiłkę. Dmuchnął w nią i usłyszał dziecięcy głosik:

 

Graj, graj, dziadku, graj,

I mnie uwalniaj…

 

Dziad się przestraszył – co to za dziwo? Idzie drogą do domu i martwi się, co tu robić, bo nie wie, co to za istota ludzkim głosem mówi i prosi go z sopiłki. Spotyka jakiegoś człowieka z długą brodą, która się za nim po ziemi ciągnie.

– Czemu jesteś smutny, dziadku? – pyta wędrowiec.

Opowiada mu staruszek, co go spotkało:

– Wystrugałem sobie kalinową sopiłkę, a stamtąd coś piszczy dziecięcym głosem, chce się wyrwać na wolność. Bieda i zgryzota dla mojej posiwiałej głowy, bo nie wiem, kogo mam uwolnić…

Człowiek pogładził się po brodzie i odpowiada:

– Nie ma tu żadnej biedy. Poproś żurawia o uzdrawiającą wodę, polej całą sopiłkę i wszystko będzie dobrze.

Staruszek poszedł do domu. Nie jadł, nie spał, z babą nie rozmawiał. Całymi dniami wypatrywał żurawi, które długo nie przylatywały z ciepłych krajów. Aż pewnego ranka długi klucz ptaków przyleciał nad Czeremoszę.

Staruszek się im pokłonił i mówi:

– Piękne, kochane żurawie, przynieście mi w dziobach po kropelce uzdrawiającej wody. Jakaś dziecina prosi mnie z sopiłki, żebym ją wyzwolił. Koło wrót na słupie postawię kubeczek, żebyście miały gdzie wlewać przyniesione krople.

Żurawie wysłuchały staruszka i załopotały skrzydłami. Dziadek postawił na słupie garnuszek i czeka. Następnego ranka wziął kubeczek i ucieszył się bardzo, bo naczynko było pełne uzdrawiającej wody.

Staruszek pokropił sopiłkę i oczom swoim nie wierzy: sopiłka zmieniła się w dziewczynę, tak piękną jak róża w ogrodzie.

Dziadek i babcia nie wiedzieli, jak ubrać dziewczynę ani czym ją nakarmić. A ona posiedziała na ławie i znów stała się sopiłką.

Od tamtej pory, kiedy dziad i baba wychodzili w pole, kalinowa sopiłka zawsze stawała się dziewczyną, sprzątała w chacie i gotowała. A jak staruszkowie wracali do domu, znów zmieniała się w sopiłkę.

Babka klaszcze w dłonie z radości, że dziewczyna obiadu im nagotowała, ale dziad się nie cieszy. Pewnego dnia znów szedł wsią i ponownie spotkał człowieka z długa brodą.

– Czemu się smucisz, dziadku? – pyta człowiek.

– Jak mam się cieszyć, kiedy do mojej chaty zawitała zgryzota. Polałem sopiłkę uzdrawiającą wodą i zmieniła się w dziewczynę. Ta pobyła z nami trochę i znów zamieniła się w sopiłkę. Teraz staje się dziewczyną tylko wtedy, kiedy nas nie ma w chacie.

– Nie trap się, dziadku. Poproś żurawie, niech przyniosą ci żywej wody. A potem nią polej sopiłkę.

Podziękował staruszek i wrócił do domu. Dzień i noc wypatruje, czy nie lecą z doliny żurawie. Aż znów przyleciał cały klucz. Żurawie przysiadły nad Czeremoszą. Dziadek pokłonił się ptakom i prosi:

– Piękne, kochane żurawie, przynieście mi w dziobach po kropelce żywej wody, bo muszę ożywić dziewczynę-sopiłkę. Postawię garnuszek na słupie, tuż obok wrót.

Żurawie załopotały skrzydłami i poleciały aż hen ponad chmury. Dziadek postawił garnuszek i czeka. Na drugi dzień rano naczynko było pełne. Staruszek polał sopiłkę żywą wodą i w izbie stanęła przed nimi piękna dziewczyna.

Uradował się dziadek i cieszyła się babka. Nie mogli napatrzeć się na swoją piękną córkę. Ale radość znów była krótka, bo jak kawalerowie zobaczyli tak urodziwą dziewczynę, to już spokoju nie było, jedni wchodzili, a drudzy wychodzili z chaty. Wreszcie dziadek z babką wydali córkę za mąż do sąsiedniej wsi. I znowu zostali sami jak te sarny w lesie.

Taka to nasza bajka.

 

 

 

 

 

 

CUD KAMIENNEJ GÓRY

 

 

 

 

 

Żył kiedyś biedny człowiek, który miał trzech synów: Petra, Dmytra i głupiutkiego Fedka. Synowie wyrośli, a biedak miał ziemi na jeden zajęczy skok. Bieda tak się zasiedziała w chacie, że i mątewką nie wypędzisz. Choćbyś siedział i płakał, stał i wył.

Poszedł biedak do bogacza i mówi:

– Pożycz mi woły i pług. Odpracuję to z synami, kiedy będziesz chciał.

– Trzy dni masz pracować w polu.

– Dobrze.

Biedak podjechał wozem do wrót swojego domu i zawołał najstarszego syna:

– Tam, za wioską, jest szeroka Kamienna Góra. Idź do niej, zaoraj i posiej pszenicę.

Petro pojechał na Kamienną Górę. Zdjął z wozu pług i zaczął orać. Jak tylko przeorał pierwszą bruzdę z Kamiennej Góry, wysunęła się jakaś czarna, włochata ręka i tak uderzyła w woły, że te poleciały razem z pługiem na łeb, na szyję w przepaść.

Wrócił Petro do domu smutny i opowiedział ojcu, co się stało.

– Idź precz z mojej chaty! – krzyknął biedak. – Do końca życia nie chcę cię już widzieć!

Petro zarzucił serdak na ramiona i poszedł, gdzie oczy poniosą.

Biedak poszedł do drugiego bogacza. Pożyczył znów woły i pług. Zawołał średniego syna, Dmytra, i mówi:

– Jesteś mądrzejszy. Idź na Kamienna Górę, zaoraj ją i posiej pszenicę.

Średni syn przyjechał wozem na skałę. To, co wczoraj zaorał Petro, gdzieś zniknęło i śladu po tym nie zostało. Dmytro zakasał rękawy i wziął się do roboty. Zaorał górę dookoła i zabrał się za drugą bruzdę. Jak tylko doszedł do przepaści, jakaś czarna, włochata ręka wysunęła się z Kamiennej Góry i jak nie walnie woła między rogi, to zwierzęta tak uciekały, że tylko pług za nimi postukiwał na kamieniach.

Przestraszył się Dmytro. Co powie ojcu? Przecież ten go zatłucze!

Zarzucił torbę na ramię i pobiegł za Petrem.

Biedak czekał na Dmytra i cieszył się, że Kamienna Góra wreszcie będzie zaorana i obsiana. Ale minął dzień, a syna nie widać. Żona płacze, ale mąż ją uspokaja:

– Nie płacz, żono. Dmytro chce całą górę wyrównać, dlatego wciąż go nie ma.

Drugiego dnia głupiutki syn, Fedko, wysunął głowę znad pieca i mówi:

– Ojcze, Dmytro nie zaorał Kamiennej Góry. Woły pozdychały, pług się połamał, a Dmytro pobiegł za Petrem.

– Skąd to wiesz, durniu?

– Znikąd. Wiem wszystko…

Biedak poszedł na Kamienną Górę. Zobaczył na dnie przepaści dwie pary wołów i dwa połamane pługi. Wrócił do domu, usiadł na ławie i zapłakał nad losem starszych synów. Całą noc się trapił, jak ma bez nich odpracować należność bogaczom.

– Nie smuć się, tato – mówi Fedko znad pieca. – Jutro pójdę orać. Zasieję pszenicę, znajdę braci i przyprowadzę do domu bydło.

Biedak znów pożyczył parę wołów i pług. Fedko wsiadł na wóz i, podśpiewując, pojechał na Kamienną Górę. Kiedy spojrzał w przepaść, zobaczył, że leżą tam martwe woły i połamane pługi. Kiedy minął strach, parobek wziął się do orki. Zaorał jedną bruzdę i zaczął drugą. Nagle ze skały wysunęła się jakaś czarna włochata ręka i zamierza się na woły. Fedko puścił lejce i cap za tę rękę. Chwycił ją obcęgami i tak mocno trzyma, że żadna siła na świecie by jej nie wyrwała z tego uścisku. Potem zaczął ciągnąć. Ciągnie, ciągnie, aż sapie z wysiłku. W końcu wyciągnął z góry czarcisko. Złapał je za czuprynę, rzucił nim o ziemię i przydusił kolanem.

– Po co ludziom szkodę robisz? Teraz żywego cię nie puszczę.

– Daruj mi życie, Fedku – poprosiło czarcisko.

Fedko wyjął zza pazuchy nożyk, odciął czartowi koniuszek lewego ucha i wsunął za pas.

– Teraz, diable, masz zaprząc się w ten pług i zaorać Kamienna Górę tak, żeby na niej złota pszenica wyrosła.

– Parobku, ja nie lubię orać. Zrobię coś innego…

Ale Fedko go nie słuchał. Zdjął jarzmo z wołów i powiesił czartowi na szyi. Potem tak potraktował batem nieczystego, że ten aż podskoczył.

– Hajda, synu wyrodny!

Nie ma rady, czart ciągnie pług, aż mu oczy wyłażą, a Fedko trzyma za czepigi i sobie podśpiewuje. Orali tak jakiś czas – jak długo, tego nie wiem – ale rola na Kamiennej Górze zrobiła się miękka jak gęsie pierze. Z czarta pot lał się strumieniami.

– Fedku, biegnij po pszenicę, a ja tymczasem odpocznę – powiedział dzidko chłopcu. – Byle szybko, bo mam i inną robotę.

Przybiegł zdyszany Fedko do domu, stanął przed drzwiami i krzyknął:

– Ojcze, dawaj czym prędzej ziarno, bo czart nie ma czasu!

Biedak wyniósł worek ziarna. Więcej nie chciał dać, bał się, że Fedko wszystko zmarnuje.

Czart zasiał rolę, ogonem przyklepał, a potem ukłonił się przed parobkiem.

– Oddaj mi koniuszek lewego ucha.

– A kuksańca w bok nie chcesz? Żebyś mi tu zaraz Petra i Dmytra przyprowadził, bo zapalę ci łojową świecę!

– Nie pal świec łojowych, Fedku! Zrobię wszystko, co chcesz.

W tym momencie niespodziewanie rozpętała się straszna burza. Okrutny wicher rozszalał się jak głupiec na chrzcinach. Czart dosiadł go wierzchem i gdzieś poleciał. Wkrótce zaś wrócił z Petrem i Dmytrem.

– Masz swoich braci – powiedział kusy. – Dawaj koniuszek lewego ucha!

– A ty, durna pało, dlaczego połamałeś pługi? Żeby mi tu one z wołami stanęły jak nowe!

Czart burknął coś pod nosem i poleciał do przepaści. Po chwili wyciągnął dwa nowe pługi z żywymi wołami.

– Oddaj mi wreszcie koniuszek lewego ucha – zajęczało czarcisko.

Fedko wyjął zza pasa kawałek skórki i rzucił dzidkowi.

– Żebym tu więcej nie słyszał twojego sapania! – krzyknął Fedko. – Żeby cię nosiło tylko po jarach i bagnach, bo będziesz miał ze mną do czynienia.

Dzidko złapał koniuszek swojego ucha i tak uciekał, że tylko świecił piętami z daleka.

Bracia wsiedli na wóz i pojechali do domu. Biedak bardzo się ucieszył, kiedy ich zobaczył.

Petro i Dmytro usiedli przy stole i opowiedzieli swoje przygody, a Fedko wlazł na piec i bawił się z kotem.

Następnego dnia biedak poszedł na Kamienną Górę zobaczyć, czy praca została wykonana jak należy. Stanął jak wryty, oczom swoim nie wierzył: pszenica wyrosła i dojrzała! Łodygi były srebrne, a kłosy złote.

Pobiegł biedak do domu i woła:

– Ej, synowie, sierpy w dłonie i na Kamienną Górę! Już czas na żniwa!

Petro i Dmytro zabrali się do żęcia, a Fedko dalej siedział na piecu.

Co było dalej, nie wiemy, bo o tym już bajka nie mówi.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej