Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lucas Darkweel to uosobienie zła, najgroźniejszy człowiek, jakiego można sobie wyobrazić. Okala go mrok a makabryczna przeszłość sprawia, że zostaje zabójcą. Poluje na tych, którzy odebrali mu wszystko, co kochał, i nie liczy na rozgrzeszenie. Po latach służby wojskowej stał się obiektem tajnego eksperymentu, który obdarzył go nadzwyczajnymi zdolnościami, ale równocześnie obudził w nim potwora.
Selena Brown nienawidzi siebie i swojego życia. Jest samotną matką zdaną na łaskę bezwzględnych ludzi, którzy nie cofną się przed niczym, żeby zmusić ją do współpracy. Jest też naukowcem – wybitną specjalistką w dziedzinie badań nad DNA. To ona jest odpowiedzialna za to, co stało się z Lucasem. Za to, że przeistoczył się w monstrum.
Co się stanie, kiedy po latach ich drogi znowu się przetną? Co powstanie z połączenia strachu, nienawiści i fascynacji? Czy możliwe, żeby tragiczna, skomplikowana przeszłość skrywała jeszcze więcej ponurych tajemnic?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Barbara Milanowska (Lingventa)
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna i skład werji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Kamila Recław, GraMar
Fotografia wykorzystana na okładce
© sam/AdobeStock
Elementy graficzne w tekście
Designed by macrovector/Freepik
© by I.M. Darkss
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
ISBN 978-83-287-3004-5
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Lucas
Gdzie ja jestem?
Okręcam się wokół, ale niczego nie widzę. Niekończąca się spirala nocy.
Mam nieodparte wrażenie, że coś mnie obserwuje. Coś. Bezkształtna istota, byt podobny do potwora. Obłęd.
To obłęd.
– Obudź się – słyszę jej głos. Odległy, cichy i dziwnie chropowaty, ale wciąż piękny.
Najpiękniejszy. Niczym melodia wzywająca moje serce.
Błądzę w ciemności. Niczego nie widzę, nie wiem, dokąd idę. Pochłania mnie korytarz mroku, a później słyszę krzyk. Jej krzyk.
Nie, nie, nie.
– Leah! – wołam moją narzeczoną.
– Lucas, pomóż mi.
Gdzie jesteś? Gdzie jesteś, kochanie?
Rozglądam się na boki z dziko bijącym sercem. Nie mogę złapać tchu, niewidzialne szpony wrzynają się w moje wnętrzności i rozszarpują z coraz większą siłą. Mocniej i mocniej z każdą sekundą.
– Leah? Gdzie jesteś? – charczę, prąc naprzód mimo bólu. – Słyszysz mnie? Gdzie jesteś?
– Pomóż mi, proszę – odpowiada, a jej głos rozbrzmiewa wokół jak echo. Odbija się od mojej skóry i z jakiegoś powodu sprawia, że nie mogę się ruszyć. Coś obezwładnia moje ręce i nogi.
Łańcuchy. To łańcuchy. Ciężkie, grube. Złote…
Złoto pali niczym żywy ogień, jakby zmieniało płynącą w moich żyłach krew w żrący kwas. Krzyk powoli wzbiera się w mojej krtani.
– Nie, nie, nie – powtarzam.
Ciemność się rozwiewa. Wciąż wiszę na łańcuchach, wciąż nie mogę drgnąć. Zwisam na nich jak pierdolona bezwolna pacynka, ale dostrzegam ją. Leah. Jest tam. Kilka metrów ode mnie. A oni wokół niej. Zapędzona w róg pokoju, który znam aż za dobrze.
W róg mojej celi.
Nie, kurwa, nie.
Mężczyzna w białym kitlu coś jej wstrzykuje, a ona próbuje się wyrwać, ale nie daje rady. Jest zbyt słaba. Taka blada i krucha.
Kobieta w czarnej garsonce i maseczce ochronnej zerka na mnie i uśmiecha się złowieszczo, później sięga po skalpel.
Krzyk Leah przecina ciszę, gdy ostrze zatapia się w jej skórze.
Szarpię za metalowe obręcze, próbując je zerwać, ale nie mogę. Nie mogę.
– Przestańcie – szepcze moja narzeczona drżącym głosem. – Przestańcie, to boli.
Sukinsyny. Skurwiele.
– Dlaczego to robicie?! – drę się. – Zostawcie ją!
Krew wsiąka w jej podartą nocną koszulę i nagle jest jej tak dużo.
Za dużo.
Nie pochodzi z jednego nacięcia, a z wielu. Tylu, że nie potrafię ich zliczyć.
Nie, błagam. Nie.
Lekarz spogląda na mnie zza okularów i gładzi splątane jasne włosy Leah.
Nie dotykaj jej, śmieciu. Ani się waż jej dotykać.
– Bądź grzeczny i zostań na miejscu, Lucas. Tylko patrz – odzywa się.
– Wypuśćcie ją, skurwiele, nie róbcie jej krzywdy. Weźcie mnie – warczę, a moje słowa stają się zniekształcone przez targającą mną wściekłość. – Słyszycie? Weźcie mnie.
– Bądź posłuszny. Możesz zakończyć jej cierpienie – dodaje ta suka ze skalpelem. – Wykonaj polecenie.
– Nie.
Nigdy tego nie zrobię. Prędzej rozerwę własne gardło swoimi rękami.
Brązowe oczy Leah spotykają się z moimi.
– Lucas, proszę.
Panika dławi mnie tak bardzo, że cały się trzęsę. Łańcuchy grzechoczą kpiąco, przypominając mi o mojej bezradności, kiedy moja ukochana jest torturowana.
– Nie, Leah, nie zrobię tego, nie mogę tego zrobić – charczę.
Jej spojrzenie staje się puste. Przeraźliwie martwe.
– To wszystko twoja wina – mówi i nagle jej słowa atakują mnie z każdej strony. Majaczą w moim umyśle. Głośne, oskarżycielskie.
Prawdziwe. Bo to wszystko moja wina. Każda jej rana. Każda jej łza. To ja jej to zrobiłem.
Mrugam i nagle Leah tonie we krwi. Dosłownie w niej tonie. Metaliczny zapach wypełnia powietrze i drażni moje nozdrza. Jej krew i lęk to wszystko, co potrafię wyczuć.
– Nie. Nie. Nie.
– Twoja wina…
Upiorny śmiech uderza o moje uszy, a wraz z nim te dwa słowa. Twoja wina, twoja wina, twoja wina.
Zabiłem ją.
A teraz zabiję ich wszystkich.
– Obudź się. – Obcy głos wyrywa mnie z mroku, ktoś szarpie za ramię. – Co z tobą? Darłeś się przez sen.
Darłem się przez sen? Fanta-kurwa-stycznie. Tylko tego brakowało, żeby ten dupek nakrył mnie, gdy wrzeszczę i śnię koszmary.
Nie jestem w celi. Światło dnia kłuje, tak jakby ktoś wbijał mi igły w oczodoły, więc zasłaniam oczy ręką.
– Nic mi nie jest. Co tutaj robisz? – mruczę.
Gabriel krzywi się i siorbie kawę z plastikowego kubka. Kopie mój but.
– Właściwe pytanie brzmi: co ty tutaj robisz?
Tutaj, czyli gdzie?
Rozglądam się wokół i… Co jest, kurwa? Czy ja śpię na cholernej trawie? Orientuję się, że jestem w lesie. W podartej, zakrwawionej koszuli i spodniach.
Ja pierdolę.
– Co jest, kurwa? – chrypię.
Gabriel uśmiecha się w ten dziwaczny, nawiedzony sposób. Jego uśmiech zawsze jest tak samo szalony i martwy. Jakby uśmiechał się do mnie pieprzony zombie.
– Mam nadzieję, że zlikwidowałeś właściwy obiekt, a nie jakąś przypadkową, niewinną osobę – rzuca.
– Ja…
Ja też mam taką nadzieję. Chociaż jeśli miałbym być ze sobą brutalnie szczery, to jakaś część mnie ma totalnie w dupie, z kogo spuściłem tę krew.
– Znowu nic nie pamiętasz – odgaduje dupek.
W mojej głowie przemykają obrazy. Nieskładne, chaotyczne. Niekompletne.
– Zabiłem go – odpowiadam.
– Jesteś pewien?
– Zabijanie przychodzi mi łatwej niż kolejny oddech, więc nie zadawaj głupich pytań.
Gabriel bierze następny łyk kawy, a później przykuca i dotyka palcem szkarłatnych śladów na trawie.
– Jesteś cały we krwi. Wyglądasz, jakbyś zeszłej nocy odwiedził piekło, a liczyłem na dyskrecję.
– Byłem wystarczająco dyskretny. Wiem, co robię.
A piekło odwiedzam codziennie. Bo to całe moje pierdolone życie.
I także dzięki temu sztukę zabijania opanowałem do pieprzonej perfekcji. Odebrałem więcej żyć niż ten dupek, niż ktokolwiek z mojego oddziału. Kolekcjonuję życia jak trofea.
Bo tylko kiedy zabijam, jestem całkowicie znieczulony.
– Nie martwię się o twoje umiejętności wyrywania serc z piersi, a o twoją kontrolę nad…
– Nad żyjącym we mnie potworem? – wtrącam z krzywym uśmiechem.
Słusznie, bo potwór pod moją skórą od dawna nie jest już na smyczy. Planuje, jak kąpać się we krwi wrogów, ale ta strategia wymaga cierpliwego polowania, więc doskonale udaję opanowanie.
– Nad naszym wewnętrznym drapieżnikiem – poprawia Gabriel, wstając.
– Może właśnie w tym tkwi problem. Może mylicie się, myśląc, że powinniśmy trzymać je na łańcuchu i w kagańcach – mówię, też się podnosząc. – Czasami kły i pazury to najlepsza broń. – Otrzepuję ubranie z liści i trawy.
Cholera, co za gówno. Nie mam nawet pojęcia, dlaczego spałem tu, a nie w domu, w łóżku, jak normalny człowiek.
Może dlatego, że powoli zatracam człowieczeństwo na rzecz zwierzęcych instynktów.
– Chcesz kolejny numer do likwidacji? – Gabriel rusza drogą przez las.
Słowo „likwidacja” natychmiast sprawia, że się ożywiam. Ogarnia mnie mroczna potrzeba pożarcia czyjegoś życia.
– Jasne.
Gabriel ogląda się przez ramię, a jego czarne ślepia przeszywają mnie niemal na wylot.
– Na pewno? Mam wrażenie, że dziczejesz i tracisz kontrolę. – Oblizuje wargi z resztek kawy i zgniata kubek w garści. – Nie trzeba mi niepoczytalnego mordercy na ulicach.
Jakby, kurwa, mógł mnie zatrzymać, gdybym faktycznie postradał zmysły.
Zabawny skurwiel.
– A mnie nie potrzeba pierdolonej niańki, więc wsadź sobie dobre rady w dupę. – Wymijam go i ruszam przed siebie. A później zatrzymuję się, bo wychwytuję łagodny szelest papieru. – Dawaj.
Gabriel wyciąga z kieszeni złożoną kartkę i podaje mi ją.
– Potrzebujesz kotwicy.
Pieprzenie głupot. Nie jestem Wildem, który po śmierci żony dopuścił Arię do swojej morderczej strony. W moim wypadku to nie zadziała. Bo u mnie to wyglądało zupełnie inaczej.
Bo ja straciłem znacznie więcej.
– Moją kotwicą jest ta lista nazwisk i chęć zemsty – mamroczę wpatrzony w zdjęcie widniejące w liście. – To mnie trzyma przy zdrowych zmysłach i nic więcej.
Zabiję ich wszystkich. A potem…
– Lucas, musisz być ostrożniejszy.
A potem mogę nawet umrzeć. To byłoby takie łatwe.
Odpowiadam Gabrielowi beznamiętnym spojrzeniem.
– Jestem mordercą. Chcieli mnie takiego i takiego mnie dostaną.
Okrutnego zabójcę, bestię.
– Zaczekaj! – woła za mną.
Nie zatrzymuję się. Od dawna nie umiem się zatrzymać.
– Idź do domu, Gabriel, i nie wspominaj o tym Wildowi.
– Dlaczego? To twój najlepszy przyjaciel.
Parskam śmiechem.
– Ale będzie próbował mnie powstrzymać – mruczę, zapisując w pamięci dane kolejnego celu. – A wtedy stanie się moim wrogiem.
Twarz Gabriela nie zmienia się ani trochę. On też jest przerażającym skurwielem, równie wypranym z emocji co ja, ale i tak wiem, że moje słowa go zaskakują.
– Nie skrzywdziłbyś Wilda.
Kłamstwo.
Dziś, w tej właśnie chwili na świecie nie ma ani jednej osoby, której bym nie zabił.
– Muszę iść.
Mam zadanie do wykonania. A że jestem zajebiście głodny, najpierw muszę zaliczyć prysznic, a później śniadanie. Co ciekawe, otaczający mnie zapach cudzej krwi w ogóle mi nie przeszkadza. Przeciwnie, jest przyjemny.
– Zadzwoń, gdybyś potrzebował pomocy.
– Jasne.
Jeszcze jedno kłamstwo. Na pewno nie zadzwonię. Nigdy tego nie robię i obaj to wiemy.
– Co planujesz? – Maszeruje za mną.
Na moje usta wypływa brutalny uśmiech.
– Wzniosę toast za nasze zwycięstwo ostatnimi kroplami ich krwi.
A w reszcie się wytarzam.
Mam wrażenie, że już to robiłem.
Rozglądam się wokół i wychwytuję wszystko, każdy szczegół. Drgania liści na gałęzi, trzepot skrzydeł ptaków, odległe o dziesiątki kilometrów wycie wilka. Tu, w lesie, w dziczy świat wydaje się lepszy i nie muszę znosić towarzystwa ludzi, którym zwykle mam ochotę przegryźć tętnicę.
Sięgam do kieszeni po komórkę i wybieram numer, który wyrył mi się już w głowie.
– Tak, słucham?
Tak jest, znam ten głos, pamiętam go.
Podwijam rękawy zakrwawionej koszuli.
– Do zobaczenia wkrótce – szepczę.
Milczenie, posmak lęku.
– Co? Halo? Kto mówi? – chrypi moja niedoszła ofiara. – To chyba pomyłka.
Niemal czuję, jak wilk przeciąga się w moim wnętrzu.
Nie, z całą pewnością to nie pomyłka.
Czas na łowy. Śniadanie i łowy.
Idę po ciebie.
Selena
To dziwne uczucie balansować na granicy omdlenia i świadomości. Człowiek jest wtedy otępiały, ale wciąż bardziej przytomny niż lunatyk. To trochę tak, jakbym zapadała się w sobie. Kruszyła się odłamek po odłamku i nie mogła zdecydować, czy pragnę się rozpaść, czy walczyć, by się posklejać.
Czy warto? W końcu moje życie już nie jest moje. Ktoś inny dzierży nad nim władzę i wymachuje mi nad głową wielkim ostrym toporem. A przynajmniej mógłby, bo czułabym się dokładnie tak samo jak teraz.
Otaczająca mnie wszechobecna sterylna biel razi mnie w oczy. Laboratorium śmierci, a czyste niczym anielskie skrzydła.
– Myślę, że powinniśmy jeszcze zaczekać – odzywam się, a mój głos jest równie rozdygotany, jak moje ciało.
Nie chcę tego robić. Boże, proszę, nie chcę tego znowu robić.
Rodrigo, szef zespołu, spogląda na mnie zmrużonymi oczami.
– Podaj mu serum – mówi.
Strzykawka z igłą drży mi w dłoni, a wokół moich płuc owijają się macki obaw.
– Mogłabym je dopracować, gdybym miała więcej czasu.
Wiem, że mogę srogo zapłacić za sprzeciwianie się jego rozkazowi. Już wielokrotnie płaciłam, ale jeśli podam to serum temu mężczyźnie, zabiję go.
Rodrigo przesuwa mikroskop stojący na blacie i zapisuje coś w notesie, który zawsze nosi w kieszeni białego fartucha.
– Nie mamy już czasu, dość go zmarnowałaś.
Zaciskam palce na strzykawce z błękitnym płynem.
– Udało mi się wyeliminować pewne nieprawidłowości w kodzie DNA, ale…
Ale to wciąż za mało. Ryzyko zgonu jest nieproporcjonalnie wysokie do szans przeżycia.
Spoglądam na mężczyznę, ulokowanego w pomieszczeniu za szybą, czekającego na morderczy zastrzyk.
Nie mogę. Nie mogę. Nie mogę.
– Podejmij próbę z obiektem numer siedemdziesiąt osiem – domaga się mój szef, wyczuwając moje wahanie.
Wstrząsa mną dreszcz, robi mi się niedobrze.
– Ale…
W kolejnej sekundzie palce Rodrigo oplatają już moje gardło i podduszają na tyle, by mój oddech stał się płytki i zbyt świszczący.
– Nie pogrywaj sobie ze mną. – Drugą ręką odgarnia mi włosy z czoła. Ten dotyk jest prawie delikatny, niepasujący do palców odcinających dopływ tlenu.
– Nic takiego nie robię, przysięgam. Próbuję jedynie zminimalizować ryzyko…
Zgonu.
Mężczyzna z oczami w kolorze lodowatego srebra pochyla się ku mnie tak, że czuję jego oddech na wargach.
– Ryzyko jest niezbędne przy tej pracy, a niepowodzenia są pierwszym krokiem do sukcesu – stwierdza idealnie obojętnym tonem. – Podaj mu serum. – Jego dłoń rozluźnia się i uwalnia mnie.
Masuję obolałą szyję. Czuję się jak zwierzę pojmane w sidła. Bez szans na ocalenie. Świadome swojej powolnej agonii w każdej mijającej minucie.
Boję się. Tak bardzo się boję. Od dawna. Strach żyje we mnie tak długo, że powinnam już do niego przywyknąć, uodpornić się na niego. A tymczasem on zdaje się wślizgiwać we mnie coraz głębiej. Zatruwać mnie coraz bardziej.
Nie mogę walczyć. I tak przegram.
– Nie, błagam, nie proś mnie o to, daj mi kilka dni, mogę…
Cios nadchodzi szybciej, niż mogę mrugnąć. Policzek piecze mnie boleśnie, a do oczu napływają łzy.
Rodrigo szarpie mnie za kucyk, odchylając mi głowę do tyłu.
– Ostatni raz powtarzam: za nieposłuszeństwo czeka cię kara. – Muska opuszką strzykawkę, którą wciąż mam w garści.
Przełykam ślinę.
Zrób to, Seleno. To teraz twoje życie. Twoje więzienie. Po prostu to zrób.
Podchodzę do szklanych drzwi, za którymi czeka młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna.
– On prawdopodobnie umrze.
Rodrigo poprawia kołnierzyk mojego fartucha.
– Chcesz, żebyśmy przyprowadzili tu Olivię? – szepcze mi do ucha.
Na dźwięk jej imienia milion cierni przebija mi serce.
Dla niej, musisz to zrobić dla niej, Seleno.
Wchodzę do pokoju obserwacyjnego. Twarz mężczyzny pozostaje taka pogodna, że dopadają mnie coraz większe mdłości. Już nigdy nie zapomnę jego oblicza.
To byłoby łatwiejsze, gdybym ich nie widziała. Gdybym nie czytała ich akt. Obiekt 78. Tak go nazywają. Obiekt. Nie człowiek. Jednak ja wiem, że ma dziewczynę i wielkie plany na szczęśliwą przyszłość, którą zaraz mu odbiorę.
Igła zatapia się w jego skórze, a moim ciałem wstrząsa kolejny dreszcz.
– Gotowe – ogłaszam głucho, wycofując się.
Rodrigo chyba się uśmiecha. Tak mi się wydaje, ale nie jestem pewna, bo moje spojrzenie wciąż pozostaje nieostre.
– Rozpocząć obserwację obiektu – nakazuje mój szef.
Nie patrz. Nie patrz. Nie patrz.
– Obiekt numer siedemdziesiąt osiem wykazuje silne oznaki niestabilności już w kilka minut po zaaplikowaniu serum – mówi głos przez mikrofon.
Rozpad.
Wiodę wzrokiem po laboratorium. Białe ściany. Setki świateł pod sufitem. I narzędzia. Mikroskopy, probówki z kolorowymi cieczami i proszkami, szczypce, skalpele, nożyce. Wszystko mieni mi się w oczach.
Kręci mi się w głowie.
Wyjście. Tam jest wyjście. A jednak nie mogę przez nie wyjść. Nie wolno mi.
– Czy nie zawalasz celowo projektu?
Szalony śmiech wzbiera mi w gardle, ale ostatecznie się z niego nie wydobywa.
Odwracam się w stronę Rodrigo.
– Wiesz, że nie. Prawdopodobieństwo powodzenia wciąż jest bardzo niskie – szepczę.
– Może potrzebujesz motywacji, żeby bardziej się postarać. – Przysuwa do mojej szyi niewielki nóż.
Kolejna fala strachu wspina się po moim kręgosłupie, a serce obija się o żebra.
– Nie rób mi krzywdy.
– Czy na pewno wykorzystujesz swój cały potencjał?
– Proszę, nie…
Ostrze połyskuje niebezpiecznie w świetle lamp i naigrawa się ze mnie.
Wiem, do czego zdolny jest mężczyzna stojący przede mną. Gdybym nie była mu tak potrzebna w doprowadzeniu tego demonicznego eksperymentu do końca, już dawno skręciłby mi kark. Lub wybrałby inną, bardziej kreatywną metodę pozbycia się mnie. Nie ma w nim uczuć, współczucia, nie ma empatii. Czasami odnoszę wrażenie, że kiedy patrzy na kolejne zwłoki w pokoju obserwacji, nie może zdecydować, czy czuć podekscytowanie, czy gniew z powodu porażki.
Nóż dotykający mojej skóry rozcina ją boleśnie.
– Rozczarowujesz mnie, Seleno, a ja źle znoszę rozczarowanie.
Czuję ciepłą strużkę spływającą mi po obojczyku. Czubek noża obraca się w ranie, a Rodrigo obserwuje ten ruch z chorą fascynacją.
– Obiekt siedemdziesiąt osiem stabilizuje się, większość odczytów w normie. Przyspieszony puls – oznajmia ponownie głos przez mikrofon.
Rodrigo cofa ostrze i obdarza mnie uśmiechem.
– No proszę, może jednak zasłużyłaś na nagrodę zamiast kary.
– Udało się? – odzywa się inny członek zespołu.
Wpatruję się w widniejące na ekranie komputera parametry, ale nadal nie doświadczam uczucia ulgi. Za wcześnie na nią.
– Pełne wyniki i związanie DNA będą dopiero po dwudziestu czterech godzinach, ale większość obiektów…
– Zdychała zaraz po zaaplikowaniu im specyfiku, wiem – wtrąca mój szef jak gdyby nigdy nic. Jest nadzieja.
– Tętno wciąż wzrasta – zauważam.
W tym pomieszczeniu nadzieja zgasła już dawno.
Rodrigo wystukuje coś na klawiaturze, a w jego spojrzeniu zapala się złość.
– Podaj coś na spowolnienie – poleca.
Wykonuję polecenie, choć wątpię, że to zadziała. Takie symptomy pojawiają się zawsze tuż przed całkowitym rozpadem DNA.
Nie. Proszę. Nie.
– Bez zmian.
Mężczyzna za szybą zaczyna się trząść jak przy napadzie padaczki. Jego źrenice rozszerzają się nienaturalnie. Zmieniają kolor. Zwierzęce. Ludzkie. Zwierzęce. Ludzkie. I znowu.
Nie. Nie. Nie.
Widzę, jak łapie się za szyję i zaczyna charczeć.
– Czuję… – mówi.
Moje paznokcie kaleczą skórę we wnętrzu dłoni, gdy zaciskam pięści.
Zadziałaj, zadziałaj.
– Co? – docieka niewzruszony Rodrigo. Gapi się na mężczyznę w ten sam sposób, co na robaka pod mikroskopem.
Nasz pacjent łapie się za głowę.
– Ból – chrypi. Z jego nosa zaczyna lecieć krew. – Chce mi się rzygać.
– To normalne, kiedy uaktywnia się przemiana – tłumaczy mój szef.
Milczę sparaliżowana, a wyrzuty sumienia kąsają moje serce.
To nie zadziała. Wiem, co teraz będzie. Wiem.
– Nie… Nie mówiliście, że to będzie tak wyglądać – odzywa się nieznajomy.
Łzy ponownie zawisają mi na końcówkach rzęs.
– Parametry?! – krzyczę trochę nazbyt histerycznie.
Rodrigo zerka na odczyty i kręci głową.
– Pogarszają się.
Coraz więcej krwi zalewa twarz mężczyzny. Teraz wypływa z jego nosa, uszu i ust. Dygocze, a jego ciało wygina się nienaturalnie.
– Mam wrażenie, że coś rozrywa mnie od środka! – wrzeszczy, odbijając się od szyby, kiedy instynkt przetrwania przejmuje nad nim kontrolę, a on chce wydostać się z pokoju, który za chwilę stanie się jego grobem.
– Druga natura drapieżnika – uzupełnia Rodrigo i uśmiecha się na moment.
Mężczyzna… Obiekt 78 pluje szkarłatem na szkło. Wymiotuje krwią. Jego zakrwawione, powykrzywiane palce walą w okno między nami.
– Zatrzymajcie to! – błaga.
Chcę odwrócić wzrok, ale nie robię tego. To moje brzemię. Moja kara. Muszę patrzeć.
– Nie możemy – odpowiada mój szef, zapisując coś w swoim notesie.
– Zatrzymaj to. – Głos pacjenta przypomina teraz warkot wilka. Osuwa się na kolana.
Łza spływa mi po policzku. Chcę wyciągnąć rękę i dotknąć szyby, żeby dać mu wsparcie, ale po pierwsze w ten sposób okazałabym słabość, a po drugie nie mam do tego prawa. Moje wsparcie jest teraz dla niego gówno warte, skoro to ja podałam mu serum, które spala go od środka.
– Przykro mi – mówię.
Morderczyni.
Twarze pozostałych ofiar przemykają przed moimi oczami. Jedna po drugiej. Ich cierpienie, ich krzyki, prośby o ratunek.
Morderczyni.
Odczyty pacjenta pogarszają się, alarmy wyją, a ja chwieję się na skraju histerii.
Nie mogę. Nie mogę. Nie udźwignę tego znowu.
Przez chwilę moje dłonie zalewa szkarłatna czerwień. Fartuch, ręce, spodnie – wszystko można wyżymać z krwi. Ściany, szyby, narzędzia ociekają tą samą barwą, a później układają się w napis. ZABIŁAŚ.
– Nie, nie, nie. – Krzyk mojego pacjenta… mojej ofiary kaleczy mi bębenki, a potem następuje niczym niezmącona, przeszywająca cisza.
Umarł.
– Kurwa mać! – klnie Rodrigo i w przypływie wściekłości strąca z blatu rząd probówek z serum.
– Obiekt siedemdziesiąt osiem bez oznak życia – płyną słowa z głośników. – Czy podjąć reanimację?
– Nie, to na nic – odpowiada Rodrigo i wlepia we mnie spojrzenie. – Co poszło nie tak?
Opadam na fotel zrezygnowana. Przeglądam wyniki zarejestrowane podczas przemiany… podczas nieudanej przemiany.
– Nowy genotyp może być zbyt silny przez namnożenie obcego DNA – mówię.
– I?
– I dlatego wyniszcza słabsze w tym wypadku ludzkie DNA. Trochę jak wirus.
Rodrigo gapi się w testy, które dowodzą trafności mojej oceny, i znienacka rzuca mikroskopem o ścianę.
Podskakuję spłoszona i szarpię guzik fartucha.
– Jednemu udało się to przetrwać i przejść idealną przemianę – syczy.
Tak, wiem. Pamiętam.
– Gabriel już nie jest pod naszymi rozkazami – szepczę.
I tak naprawdę nie powinien przetrwać tego, co mu zrobiliśmy. Nikt poza nim nie przeżył przemiany z nowym serum. I jedyne, czym mogę wyjaśnić to, że ten facet wciąż żyje i gdzieś tam jest, to jego siła. Siła jego serca. Bo on wygrał ze śmiercią.
Ręce Rodrigo zaciskają się na moich ramionach.
– Dlatego musimy go odzyskać – oznajmia.
Opuszczam powieki.
Proszę, nie…
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz