Belgarath Czarodziej - David Eddings - ebook

Belgarath Czarodziej ebook

David Eddings

5,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Większość ludzi spokojnie wędruje przez życie. To świadkowie historii. Są jednak tacy, którzy ją tworzą. Ale nawet w tym wyjątkowym gronie Belgarath jest kimś szczególnym. Najstarszy człowiek na świecie, najpotężniejszy z czarodziejów mimo przeżytych tysięcy lat nadal pozostał ludzki, zachowując swe wszystkie wady i doprowadzając je do perfekcji. Widzieliśmy już jak potrafi działać. Oto jego historia.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




David

David Eddings

W serii ukazały się:

Orson Scott Card

„Gra Endera”, „Mówca umarłych”, „Ksenocyd”, „Siódmy syn”, „Czerwony prorok”, „Uczeń Alvin”, „Glizdawce”

William Goldman Terry Pratchett

„Narzeczona księcia”

„Kolor magii”, „Blask fantastyczny”,

„Równoumagicznienie”, „Mort”, „Dobry Omen”, „Czarodzicielstwo”, „Eryk”

Philip K. Dick Stephen King Robert Silverberg Ursula K. Le Guin

„Blade Runner”

„Dance Macabre”

„Zamek lorda Valentine’a”, „Kroniki Majipooru”

„Lewa ręka ciemności”, „Wszystkie strony świata”, „Czarnoksiężnik z Archipelagu”, „Grobowce Atuanu”, „Najdalszy brzeg”, „Tehanu”, „Wracać wciąż do domu”, „Cztery drogi ku przebaczeniu”

Douglas Adams

„Holistyczna Agencja Detektywistyczna Dirka Gently”, „Długi mroczny podwieczorek dusz”

Gene Wolfe John Varley John Morresey

„Śmierć doktora Wyspy”

„Gorąca linia z Wężownika”

„Głos dla księżniczki”, „Wyprawa Kedrigerna”, „Kedrigern w krainie koszmarów”

Lois McMaster Bujold David Eddings Ian McDonald

Mike Resnick

Nancy Kress Connie Willis

Daniel Keyes

Rand i Robyn Miller, David Wingrove

Robin Hobb

„Nowe legendy”

Ray Bradbury

„Strzępy honoru”, „Barrayar”

„Kopuły ognia”

„Serca, dłonie, glosy”

„Wróżbiarka”, „Wyrok na Wyrocznię”

„Hiszpańscy żebracy”, „Żebracy nie mają wyboru”

„Księga Sądu Ostatecznego”, „Zaćmienie”

„Kwiaty dla Algernona”

„Myst”

„Uczeń skrytobójcy”

„Kroniki Marsjańskie”

David Eddings

Belgarath Czarodzien

przełożyła

Maria Duch

WARSZAWA 1997

Tytuł oryginału:

Belgarath The Sorcerer

Copyright © 1992 by David Eddings

Projekt okładki:

Zombie Sputnik Corporation

Ilustracja na okładce: Jacek Kopacki

Redaktor prowadzący serię:

, Dorota Malinowska

Opracowanie merytoryczne:

Jolanta Kaszkur

Korekta:

Teresa Pajdzińska

Opracowanie techniczne: Elżbieta Babińska

, Łamanie:

Dorota Krall

ISBN 83-7180-195-5

Wydawca:

Prószyński i S-ka, 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa: Wojskowa Drukarnia w Łodzi 90-520 Łódź, ul. Gdańska 130

Owenowi

Byliśmy przy tym razem od kwietnia 1982. Twoja przyjaźń, porady i wiara bardzo nas podnosiły na duchu. Jeszcze ten jeden raz!

Leigh i David

PROLOG

Było dobrze po północy. Księżyc już wzeszedl. W jego bladym świetle kryształki lodu na śniegu iskrzyły się niczym rozsypane diamenty. Garionowi zdawało się, że to gwiaździste niebo odbija się w pokrytej śniegiem ziemi.

- Myślę, że już odeszli - powiedział Durnik, wpatrując się w niebo. Jego oddech parował w lodowatym, nieruchomym powietrzu. - Nie widzę już tęczy.

- Tęczy? - zapytał nieco zaskoczony Belgarath.

- Wiesz, co mam na myśli. Każdy z nich ma światło innej barwy. Aldur błękitne, Issa zielone, Chaldan czerwone i wszyscy pozostali mają inne kolory. Czy kryje się za tym jakieś znaczenie?

- Prawdopodobnie jest to odbiciem ich różnych osobowości - odparł Belgarath. - Choć nie jestem o tym do końca przekonany. Nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat z moim Mistrzem. -Czarodziej zaczął przytupywać nogami. - Może wrócimy? - zaproponował. - Zimno tu.

Zaczęli schodzić zboczem ku chatce. Zmrożony śnieg skrzypią! im pod nogami. Farma u podnóża wzgórza sprawiała wrażenie ciepłej i wygodnej. Strzechę chatki pokrywała gruba warstwa śniegu. Spod okapu zwisały błyszczące w blasku księżyca sople. W postawionych przez Durnika zabudowaniach gospodarczych było ciemno, ale okna chaty jaśniały złocistym blaskiem lamp. Ich łagodne światło zalewało zasypane śniegiem podwórko. Smuga szaroniebieskiego dymu z komina zdawała się wznosić wprost do gwiazd.

Zapewne nie musieli odprowadzać gości na szczyt wzgórza. To był jednak dom Durnika, a Durnik był Sendarem. Sendaro-wie zaś przywiązują dużą wagę do przestrzegania zasad dobrego wychowania i uprzejmości.

- Eriond zmienił się - zauważył Garion, gdy byli już prawie na dole. - Wydaje się teraz bardziej pewny siebie.

Belgarath wzruszył ramionami.

- Dorasta. Każdy przez to przechodzi - być może z wyjątkiem Belara. Nie sądzę, aby Belar kiedykolwiek dorósł.

- Belgaracie! - zawołał wstrząśnięty Durnik. - Człowiek nie powinien tak wyrażać się o swym Bogu!

- O czym ty mówisz?

- O tym, co powiedziałeś o Belarze. On jest Bogiem Alor-nów, a ty przecież jesteś Alornem, prawda?

- Skąd ci to przyszło do głowy? Taki ze mnie Alorn, jak i z ciebie.

- Zawsze myślałem, że jesteś Alornem. Spędzałeś z nimi tak wiele czasu.

- To nie był mój pomysł. Mistrz powierzył mi ten lud pięć tysięcy lat temu. Wielokrotnie próbowałem pozbyć się opieki nad nimi, ale Mistrz nawet nie chciał o tym słyszeć.

- Skoro nie jesteś Alornem, to kim?

- Nie mam pewności. Za młodu nie przywiązywałem do tego wagi. Wiem, że nie jestem Alornem. Wydaję się na to niewystarczająco pomylony.

- Dziadku! - zaprotestował Garion.

- Ciebie to nie dotyczy, Garionie. Jedynie w połowie jesteś Alornem.

Doszli do drzwi chatki. Przed wejściem starannie otrzepali nogi ze śniegu. W środku było królestwo cioci Pol, a ona bardzo nie lubiła, gdy kto nanosił śniegu na jej nieskazitelnie czyste podłogi.

W chatce było ciepło. Złociste światło lamp odbijało się w wypolerowanych miedzianych garnkach, patelniach i rondlach, wiszących na hakach po obu stronach sklepionego łukowo paleniska. Na środku izby stały stół i krzesła. Durnik zrobił je z dębu. Światło lamp podkreślało jeszcze złocisty kolor drewna.

Wszyscy trzej natychmiast podeszli? do paleniska ogrzać ręce i nogi.

Drzwi od sypialni otworzyły się i weszła Poledra.

- Widzieliście, jak odchodzili? - zapytała.

- Tak, moja droga - odparł Belgarath. - Oddalili się na północny wschód.

-Jak się ma Pol? - zapytał Durnik.

-Jest szczęśliwa - odrzekła brązowowłosa babcia Gariona.

- Nie to miałem na myśli. Czy nadal nie śpi?

Poledra kiwnęła głową.

- Leży w łóżku i podziwia swe dzieło.

- Mógłbym do niej zajrzeć?

- Oczywiście. Tylko nie obudź dzieci.

- Zapamiętaj to sobie, Durniku - poradził mu Belgarath. -Niebudzenie tych dzieci stanie się głównym celem twego życia przez następne kilka miesięcy.

Durnik uśmiechnął się i wszedł do sypialni wraz z Poledrą.

- Nie powinieneś tak mu dokuczać, dziadku - powiedział z wyrzutem Garion.

- Nie dokuczałem mu, Garionie. Sen rzadko gości w domu bliźniąt. Wydaje się, że zawsze jedno z nich nie śpi. Chcesz się czegoś napić? Chyba potrafię znaleźć beczułkę z piwem Pol.

- Wyskubie ci brodę, jeśli przyłapie cię na myszkowaniu po spiżarni.

- Nie złapie mnie, Garionie. Jest teraz zbyt zajęta byciem matką.

Starzec wszedł do spiżarni i z hałasem zaczął po niej buszować.

Garion zdjął płaszcz, powiesił go na kołku i wrócił do kominka. Nogi nadal miał przemarznięte. Spojrzał na krokwie nad głową. Bez trudu rozpoznał zręczną robotę Durnika. Skrupulatność kowala znać było we wszystkim, co robił. Nad centralnym pomieszczeniem krokwie były odsłonięte, ale nad sypialnią znajdował się stryszek, na który wiodły schody biegnące pod ścianą.

- Znalazłem - zawołał triumfalnie Belgarath ze spiżarni. -Próbowała ją schować za beczką z mąką.

Garion uśmiechnął się. Jego dziadek zapewne odnalazłby beczułkę piwa nawet na dnie kopalni.

Starzec wyszedł ze spiżarni z trzema pełnymi po brzegi kuflami piwa. Postawił je na stole i przysunął sobie krzesło do kominka. Potem wziął jeden z kufli, usiadł i wyciągnął nogi w stronę ognia.

- Przysuń sobie krzesło, Garionie - zaprosił. - Czemu nie ma być nam wygodnie?

Garion przestawił krzesło i usiadł.

- To była noc! - rzekł.

- O tak, chłopcze - odparł starzec. - W rzeczy samej.

- Czy nie powinniśmy powiedzieć dobranoc cioci Pol?

- Durnik jest u niej. Nie przeszkadzajmy im. To szczególny czas dla małżonków.

- Tak - przyznał Garion, wspominając noc sprzed dwóch tygodni, gdy jego córka przyszła na świat.

- Wrócisz wkrótce do Rivy?

- Chyba powinienem - odparł Garion. - Zaczekam jednak jeszcze kilka dni - dopóki ciocia Pol znowu nie stanie na nogi.

- Nie zwlekaj zbyt długo - poradził mu Belgarath z uśmieszkiem na ustach. - Ce’Nedra sama siedzi teraz na tronie.

- Poradzi sobie. Wie, co robić.

- Tak, ale czy chcesz, aby robiła to po swojemu?

- Nie sądzę, aby wydała komuś wojnę podczas mojej nieobecności.

- Może nie, ale z Ce’Nedrą nigdy nic nie wiadomo. Chcia-łem tylko powiedzieć, że jest trochę nieprzewidywalna - dodał sędziwy czarodziej i westchnął.

- Co cię niepokoi, dziadku?

- Stare żale ożyły. Chyba nie zdajecie sobie sprawy, jacy z was szczęśliwcy. Mnie nie było przy narodzinach moich bliźniaczek. Byłem w podróży służbowej.

Garion oczywiście znał tę historię.

- Nie miałeś wyboru, dziadku - powiedział. - Aldur polecił ci ruszyć do Malłorei. Czas było odzyskać Glob. Musiałeś pomóc Cherekowi i jego synom.

- Nie próbuj tego racjonalnie usprawiedliwiać, Garionie. Prawda jest taka, że porzuciłem swą żonę, kiedy potrzebowała mnie najbardziej. Sprawy mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej, gdybym tego nie uczynił.

- Nadal czujesz się winny?

- Oczywiście. Przez trzy tysiące lat dźwigałem poczucie winy. Najlepsze usprawiedliwienia tego nie zmienią.

- Babcia ci przebaczyła.

- Oczywiście. Twoja babcia jest wilczycą, a wilki nie chowają urazy. Rzecz w tym, że ona może mi przebaczyć, ty możesz mi przebaczyć i nawet zdobyć akt przebaczenia podpisany przez wszystkich ludzi, aleja nadal czuję się winny. Może porozmawialibyśmy o czymś innym?

Z sypialni wyszedł Durnik.

- Zasnęła - powiedział cicho. Potem podszedł do kominka i dołożył drewna. - Zimna dziś noc - zauważył. - Lepiej, żeby ogień nie zgasł.

- Powinienem o tym pomyśleć - przeprosił Garion.

- Dzieci śpią? - zapytał Belgarath kowala.

Durnik kiwnął głową.

- Ciesz się tym, póki możesz. One odpoczywają.

Durnik uśmiechnął się. Potem przysunął sobie krzesło bliżej ognia.

- Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy? - zapytał, sięgając po ostatni kufel piwa.

- Rozmawialiśmy o wielu rzeczach - odparł Belgarath.

- Chodzi mi o cykliczność pewnych wydarzeń. To, co zdarzyło się dzisiejszej nocy, jest jednym z nich, prawda?

- Durniku, Pol nie jest pierwszą kobietą, która urodziła bliźnięta.

- Wiem, Belgaracie, ale tym razem jest inaczej. Mam wrażenie, że coś takiego jeszcze się nie wydarzyło. Wydaje mi się, że to coś zupełnie nowego. To była bardzo szczególna noc. Sam Ul dał swoje błogosławieństwo. Czy coś takiego miało już kiedyś miejsce?

- Chyba nie - przyznał stary czarodziej. - Być może rzeczywiście to coś nowego, jeśli tak na to spojrzeć. Jeżeli tak, to sprawy mogą przybrać dla nas trochę zaskakujący obrót.

- Dlaczego? - zapytał Garion.

- W powtórzeniach miłe jest to, że wiesz, czego się spodziewać. Jeśli wszystko zatrzymało się, gdy zdarzył się „wypadek”, a teraz ponownie ruszyło, to znajdziemy się na nowym terytorium.

- Nie odnajdziemy wskazówek w przepowiedniach?

Belgarath pokręcił głową.

- Nie. Ostatni ustęp w Kodeksie Mrińskiego mówi: ,A potem pojawi się wielka jasność i w tej jasności uleczone zostanie to, co było rozbite, a przerwany Cel będzie kontynuowany, tak jak to było zamierzone od początku”. Wszystkie inne proroctwa kończą się mniej więcej tak samo. Wyrocznie Ashabine używają nawet niemal dokładnie tych samych słów. Z chwilą, gdy światło dotarło do Korimu, jesteśmy zdani tylko na siebie.

- Czy teraz pojawią się nowe przepowiednie? - zaciekawił się Durnik.

- Zapytaj o to Erionda przy następnym spotkaniu. On teraz jest odpowiedzialny. - Belgarath westchnął. - Nie sądzę jednak, byśmy byli zamieszani w jakieś nowe proroctwa. Zrobiliśmy, co do nas należało - uśmiechnął się nieco krzywo. - Jeśli mam być szczery, to cieszę się, że już to mamy za sobą. Robię się za stary na ratowanie świata. Początkowo było to całkiem interesujące zajęcie, ale po kilku razach zrobiło się wyczerpujące.

- To byłaby opowieść - odezwał się Durnik.

-Jaka opowieść?

- O wszystkim, co przeżyłeś - ratując świat, walcząc z demonami, zachęcając do działania Bogów i tym podobnych rzeczach.

- To byłaby nudna opowieść, Durniku. Bardzo, bardzo nudna - sprzeciwił się Belgarath. - Przez długie okresy nic się nie działo. Historia o wyczekujących ludziach nikogo by nie zaciekawiła.

-Jestem pewny, że było wystarczająco dużo zajmujących spraw, aby uczynić ją interesującą. Któregoś dnia chciałbym naprawdę usłyszeć całą tę historię - no wiesz, jak spotkałeś Aldura, jak wyglądał świat, nim Torak go rozłupał, jak ty i Cherek wykra-dliście Glob - o wszystkim.

Belgarath roześmiał się.

- Rok mógłbym opowiadać, a jeszcze nie doszedłbym do połowy. Mamy chyba lepsze rzeczy do robienia.

- Czyżby, dziadku? - zapytał Garion. - Powiedziałeś, że nasz udział dobiegł końca. Może to dobry czas na podsumowanie?

- A co by komu z tego przyszło? Ty władasz królestwem, a Durnik dogląda swej farmy. Macie ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż wysłuchiwanie moich opowieści.

- A zatem je spisz. - Garion nagle zapalił się do tej myśli. -

Wiesz, dziadku, im więcej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że powinieneś to zrobić. Byłeś tu od samego początku. Tylko ty znasz całą historię. Naprawdę powinieneś ją spisać. Opowiedz światu, co naprawdę się wydarzyło.

Twarz Belgaratha wyraźnie posmutniała.

- Świata to nie obchodzi, Garionie. Uraziłbym jedynie wielu ludzi. Mają własną wizję wydarzeń i są z tego powodu szczęśliwi. Nie zamierzam przez następne pięćdziesiąt lat zapisywać skrawków papieru tylko po to, aby ludzie przybywali do Doliny kłócić się ze mną. Poza tym nie jestem historykiem. Nie mam nic przeciwko snuciu opowieści, ale nie jestem przekonany do ich spisywania. Gdybym podjął się takiego zadania, po kilku latach odpa-dłaby mi ręka.

- Nie bądź taki skromny, dziadku. Obaj z Durnikiem wiemy, że nie musisz robić tego ręką. Potrafisz myśli przelać na papier nawet nie dotykając pióra.

- Zapomnij o tym - powiedział krótko Belgarath. - Nie mam zamiaru tracić czasu na coś tak niedorzecznego.

- Leń z ciebie, Belgaracie - oskarżył go Durnik.

- Dopiero teraz to zauważyłeś? Myślałem, że jesteś bardziej spostrzegawczy.

- Nie zrobisz więc tego? - zapytał Garion.

- Nie, chyba że ktoś poda mi lepszy powód od waszego.

Drzwi sypialni otworzyły się i do kuchni weszła Poledra.

- Macie zamiar rozmawiać całą noc? - powiedziała po cichu. -Jeśli tak, to idźcie gdzie indziej. Jeżeli obudzicie dzieci... - Poledra zawiesiła złowieszczo głos.

- Właśnie mówiliśmy o pójściu do łóżka, skarbie - skłamał gładko Belgarath.

- To idźcie, zamiast siedzieć i gadać o tym.

Belgarath wstał i przeciągnął się, być może odrobinę zbyt teatralnie.

- Ona ma rację - zwrócił się do przyjaciół. - Niedługo będzie świtać, a bliźnięta odpoczywały całą noc. Jeśli chcemy się przespać, to lepiej zróbmy to teraz.

Wdrapali się na stryszek i zawinęli w koce na siennikach, które Durnik tam trzymał. Garion leżał później wpatrując się w powoli blednący blask ognia i migotliwe cienie zalegające pokój na dole. Rozmyślał o Ce’Nedrze i swych dzieciach, ale potem pozwolił myślom poszybować ku wydarzeniom tej szczególnej nocy. Ciocia Pol zawsze była ośrodkiem życia Gariona. Urodzenie bliźniąt nadało pełni jej życiu.

Tuż przed zaśnięciem rivański król wrócił myślami do rozmowy, którą właśnie odbyli z Durnikiem i dziadkiem. Musiał przyznać, że miał niekłamaną chęć przeczytać opowieść Belgara-tha. Stary czarodziej był bardzo dziwnym i skomplikowanym człowiekiem. Jego wspomnienia pozwoliłyby Garionowi spojrzeć na dziadka pod innym kątem. Oczywiście należało go do tego zmusić. Belgarath był specjalistą w wymigiwaniu się od pracy. Garion pomyślał, że zna jednak sposób na wyciągnięcie od dziadka tej opowieści. Uśmiechnął się do siebie. Ogień na kominku przygasał. Garion wiedział już, jak się do tego zabrać. Pozna początek tej historii.

A potem, ponieważ naprawdę było późno, Garion zasnął. Być może dzięki znajomemu wnętrzu kuchni cioci Pol, śnił o farmie Faldorna, gdzie jego historia się zaczęła.

TOM PIERWSZY

DOLINA

Christine Levis

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Im dłużej zastanawiać się nad jakimś pomysłem, tym bardziej możliwe wydaje się jego urzeczywistnienie. Myśl rzucona dla zabicia czasu potrafi przerodzić się w zobowiązanie, gdy podchwycą ją inni. Dlaczego ludzie nie mogą zrozumieć, że jeśli o czymś mówię, nie oznacza wcale, iż czynię to z ochotą?

Wszystko zapoczątkowała całkiem niewinna uwaga Durnika. Kowal powiedział, że chciałby usłyszeć, jak się zaczęła ta cała historia. Wiecie, jaki dociekliwy jest Durnik. Potrafi wszystko rozebrać na części, aby dowiedzieć się, dlaczego to działa. Tym razem mogę mu jednakże wybaczyć. Pol właśnie obdarzyła go bliźniętami, a młodzi ojcowie mają skłonność do niezbyt mądrego zachowania. Natomiast Garion powinien mieć na tyle oleju w głowie, aby się nie wtrącać. Przeklinam dzień, w którym obudziłem w tym chłopcu ciekawość poznania początków. W pewnych sprawach potrafi być okropnie marudny. Gdyby po prostu dał temu spokój, nie mozoliłbym się teraz nad tym paskudnym zadaniem.

Ale gdzież tam. Obaj wracali do sprawy dzień po dniu, jakby los świata od tego zależał. Próbowałem zbyć ich mglistymi obietnicami - niczym konkretnym - i miałem słabą nadzieję, że zapomną o tej całej głupiej sprawie.

Po^ern Garion zachował się tak bezwzględnie, tak podstępnie, że wstrząsnęło to mną do żywego. Wspomniał Polgarze o tym głupim pomyśle, a gdy wrócił do Rivy, powiedział również Ce’Nedrze. Mało tego, czy dacie wiarę, że namówił je, aby wmieszały w całą tę sprawę Poledrę?

Muszę przyznać, że sam sobie byłem winny. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że owego wieczoru byłem nieco zmęczony. Mimowolnie pozwoliłem wymknąć się czemuś, co przez trzy eony skrywałem głęboko w swym sercu. Poledra spodziewała się dziecka, a ja zostawiłem żonę samą. Przez pół życia nosiłem poczucie winy za ten czyn. To było niczym nóż wbijany we wnętrzności. Garion o tym wiedział i z zimną krwią, z rozmysłem, wykorzystał to, by nakłonić mnie do owego absurdalnego przedsięwzięcia. Był świadom, że w tych okolicznościach po prostu nie potrafię niczego odmówić swej żonie.

Poledra oczywiście nie wywierała na mnie żadnego nacisku. Nie musiala. Wystarczyło jedynie, by wspomniała, iż podoba jej się ten pomysł. W tej sytuacji nie miałem żadnego wyboru. Mam nadzieję, że król Rivy jest szczęśliwy z powodu tego, co mi uczynił.

To z całą pewnością błąd. Rozsądek mi mówi, że o wiele lepiej pozostawić rzeczy takimi, jakie są; przyczyny i skutki przysypane pyłem zapomnianych lat. Zostawiłbym je tak, gdyby to ode mnie zależało. Prawda zdenerwuje wielu ludzi.

Zrozumieją nieliczni, a jeszcze mniej zaakceptuje to, co mam zamiar przedstawić, ale, jak ze złośliwym uporem powtarzali mój wnuk i zięć, jeśli ja nie opowiem tej historii, uczyni to ktoś inny. Skoro jednak tylko ja znam jej początek, środek i koniec, więc to mnie przypadło spisanie na zniszczonym pergaminie atramentem, który już zaczyna blaknąć, nim wyschnie, dość niecodziennej relacji z tego, co naprawdę się wydarzyło - i dlaczego.

A zatem pozwólcie, że zacznę tę opowieść tak, jak zaczyna się wszystkie opowieści, od początku.

* * *

Urodziłem się w Garze, wiosce, której już dawno nie ma. O ile pamiętam, leżała ona na przyjemnie zielonym brzegu rzeczki połyskującej w letnim słońcu, jakby była posypana drogimi kamieniami. Oddałbym wszystkie klejnoty, jakie kiedykolwiek posiadałem lub widziałem, by znowu usiąść nad brzegiem tej bezimiennej rzeki.

Nasza wioska nie była bogata, ale w tamtych czasach żadna taka nie była. Na świecie panował pokój. Bogowie przechadzali się pomiędzy nami z uśmiechem. Nie pamiętam, kto był naszym Bogiem ani jakie miał atrybuty czy totem. Byłem wówczas bardzo młody, to przecież odlegle czasy.

Bawiłem się z innymi dziećmi na gorących, zakurzonych ulicach, biegałem po łąkach, pośród wysokiej trawy i polnych kwiatów, wiosłowałem po migotliwej rzece, którą zatopiło Morze Wschodnie niezliczone lata temu.

Moja matka umarła, gdy byłem jeszcze całkiem mały. Pamiętam, że długo płakałem z tego powodu, choć muszę szczerze przyznać, iż nie potrafię sobie już przypomnieć jej twarzy. Zachowałem w pamięci delikatność rąk matki i zapach świeżo upieczonego chleba, który rozchodził się z kuchni, ale nie pamiętam jej twarzy. Czyż to nie dziwne?

Potem mieszkańcy Gary zajęli się moim wychowaniem. Nigdy nie znalem swego ojca i nie przypominam sobie, abym miał jakichś źyjących krewnych. Ludzie z wioski dbali, abym miał co jeść, dawali mi stare ubrania i pozwalali sypiać w swoich oborach. Nazywali mnie Garath, co w naszym osobliwym dialekcie oznaczało „z miasta Gary”. Możliwe, że było to moje prawdziwe imię. Nie pamiętam już, jak wołała na mnie matka, nie myślę jednak by miało to jakieś znaczenie. Garath było wystarczająco wygodnym imieniem dla sieroty, nie wprowadzało zbytniego zamętu w społecznej strukturze wioski.

Nasza wioska leżała gdzieś w pobliżu zbiegu granic starożytnych ojczyzn Tolnedran, Nyissan i Maragów. Myślę, że wszyscy byliśmy tej samej rasy, ale nie jestem tego zupełnie pewny. Przypominam sobie tylko jedną świątynię - jeśli można ją tak nazwać -co przemawiałoby za tym, iż oddawaliśmy cześć wspólnemu Bogu, a tym samym byliśmy jednej rasy. W owym czasie religia była mi rzeczą obojętną, nie pamiętam więc, czy świątynię wzniesiono ku czci Nedry, Mary czy Issy. Ziemie Arendów leżały nieco na północ, zatem całkiem możliwe, że nasza koślawa świątynka została wzniesiona ku czci Chaldana. Jestem jednak pewny, iż nie czciliśmy Toraka ani Belara. Pamiętam, iż nie był to żaden z nich.

Już w dzieciństwie oczekiwano, że zapracuję na swoje utrzymanie. Wieśniacy nie byli skorzy do zapewniania mi luksusu błogiego nieróbstwa. Dali mi pracę pastucha krów, ale nie byłem w tym zbyt dobry, jeśli chcecie znać prawdę. Nasze krowy były karłowate i łagodne, więc niezbyt wiele z nich odłączało się od stada, gdy znajdowały się pod moją opieką, a te, które chodziły samopas, zwykle wracały na wieczorne dojenie. W sumie więc pasienie krów było dobrym zajęciem dla chłopaka, który nie bardzo garnął się do uczciwej pracy.

W owym czasie mój stan posiadania ograniczał się jedynie do tego, co miałem na grzbiecie, ale szybko nauczyłem się sobie radzić. Zamków jeszcze nie wynaleziono, nie miałem więc większych trudności z przetrząsaniem chat sąsiadów, gdy ci pracowali na polach. Kradłem głównie jedzenie, choć od czasu do czasu do mych kieszeni trafiały i inne drobiazgi. Niestety, gdy ginęły jakieś rzeczy, podejrzanym z reguły byłem właśnie ja. Sieroty nie cieszyły się w owym czasie zbytnimi względami. Z biegiem lat moja reputacja pogarszała się i innym dzieciom przykazano mnie unikać. Wieśniacy uważali, że jestem leniwy i niegodny zaufania, nazywali mnie również kłamcą i złodziejem - często prosto w twarz! Nie zaprzeczam zarzutom, ale niezbyt przyjemnie usłyszeć coś takiego prosto w twarz. Mieli mnie ciągle na oku. Jasno też dali mi do zrozumienia, abym za dnia trzymał się z dala od wioski. Najczęściej jednak ignorowałem te drobne ograniczenia. Zacząłem znajdować przyjemność w zakradaniu się po jedzenie i różne przydatne rzeczy. Uważałem siebie za bardzo przebiegłego gościa.

Miałem chyba ze trzynaście lat, gdy zacząłem zwracać uwagę na dziewczęta. To dopiero zdenerwowało moich sąsiadów. Cieszyłem się w wiosce sławą rozpustnika, co dla młodzieży było czymś nieodparcie atrakcyjnym. A zatem zwracałem uwagę na dziewczęta, a dziewczęta interesowały się mną. I tak oto pewnego pochmurnego wiosennego ranka jeden z członków wioskowej starszyzny przyłapał mnie w stodole ze swą najmłodszą córką. Zapewniam, że do niczego nie doszło. No, może do kilku niewinnych pocałunków, ale do niczego poważniejszego. Jednakże ojciec dziewczyny natychmiast pomyślał o najgorszym i spuścił mi tęgie lanie.

Ostatecznie udało mi się wyrwać i biegiem opuściłem wioskę. Przeszedłem w bród rzekę i w ponurym nastroju wspiąłem się na wzgórze po przeciwnej stronie. Powietrze było zimne i suche. Nad głową gnały chmury pędzone rześkim wiatrem. Siedziałem tam bardzo długo, zastanawiając się nad swym położeniem. Doszedłem do wniosku, że nie mam już czego szukać w Garze. Moi sąsiedzi, muszę przyznać nie bez racji, spoglądali na mnie podejrzliwie, a incydent w stodole pewnie przepełnił miarę. Chłodna kalkulacja pozwalała podejrzewać, że w krótkim czasie zostanę poproszony stanowczo o opuszczenie wioski.

Z całą pewnością nie miałem zamiaru dać im tej satysfakcji. Obrzuciłem wzrokiem skupisko mrocznych chat przycupniętych nad rzeczką, pociemniałą pod pędzonymi przez wiatr wiosennymi chmurami. Potem odwróciłem się i spojrzałem na zachód, na rozległe łąki, ośnieżone szczyty za nimi, chmury gnające po szarym niebie i poczułem raptowną, nieprzepartą chęć wędrówki.

Świat nie kończy! się na wiosce Gara; i nagle bardzo zapragnąłem wyruszyć, by go poznać. Nic właściwie mnie nie trzymało. Ojciec mej małej towarzyszki igraszek pewnie będzie czatował na mnie -z pałką - gdy tylko pojawię się w okolicy. W tym momencie podjąłem decyzję.

Krótko po północy złożyłem ostatnią wizytę w wiosce. Nie miałem zamiaru odchodzić z pustymi rękoma. Szopa na zapasy dostarczyła mi tyle jedzenia, ile mogłem wygodnie unieść. Ponieważ zaś nie jest rozważnie podróżować bez broni, zabrałem również słusznych rozmiarów nóż. Rok wcześniej zrobiłem sobie procę. Nudne godziny spędzone na doglądaniu krów innych ludzi dawały mi pod dostatkiem czasu na ćwiczenia. Ciekaw jestem, co stało się z tą procą.

Rozejrzałem się po szopie i uznałem, że mam już wszystko, czego mi naprawdę potrzeba. Przekradłem się więc cicho zakurzoną ulicą, ponownie przeszedłem w bród rzekę i oddaliłem się z tego miejsca na zawsze.

Teraz, gdy wracam do tamtych dni myślami, uświadamiam sobie, że mam wobec owego wieśniaka o ciężkiej ręce ogromny dług wdzięczności. Gdyby nie wszedł wtedy do tej stodoły, to mógłbym nigdy nie wspiąć się na tamto wzgórze i nie spojrzeć na zachód. Równie dobrze mógłbym przeżyć swe życie w Garze i tam umrzeć. Czyż to nie dziwne, jak drobnostki mogą zmienić los człowieka?

Na zachodzie rozciągały się ziemie Tolnedran i o poranku byłem już na ich terytorium. Nie miałem żadnego konkretnego celu, popychał mnie jedynie ów osobliwy przymus wędrówki na zachód. Minąłem kilka wiosek, ale nie widziałem żadnego powodu, by się w którejś z nich zatrzymać.

W dwa, a może trzy dni po opuszczeniu Gary spotkałem zabawnego, dobrodusznego staruszka, jadącego na rozklekotanym wozie.

- Dokądże to podążasz, chłopcze? - zapytał mnie, jak sądziłem wówczas, w jakimś obcym dialekcie.

- W tamtą stronę, zdaje mi się - odparłem machnąwszy ręką niedbale ku zachodowi.

- Nie wydajesz mi się zbytnio tego pewnym.

- Bo nie jestem - przyznałem z uśmiechem. - Po prostu czu-ję nieodpartą chęć zobaczenia, co jest za następnym wzgórzem.

Najwyraźniej potraktował moją odpowiedź dosłownie. Sądziłem wówczas, że jest Tolnedraninem, a zauważyłem, że to bardzo prozaiczni ludzie.

- Za tym wzgórzem niewiele jest, ot, Tol Malin - powiedział.

- Tol Malin?

- Całkiem spore miasteczko. Jego mieszkańcy jednakowoż przesadne mniemanie o sobie mają. Któż wszak kłopotałby się owym „Tol”, ale oni zdają się sądzić, iż przydaje to ważności temu miejscu. Podążam w tamtą stronę i jeśli zechcesz jechać ze mną, możesz. Wskakuj, chłopcze. Wszak daleka to droga na piechotę.

Wówczas myślałem, że wszyscy Tolnedranie mówią w ten sposób, ale wkrótce odkryłem, iż byłem w błędzie. W Tol Malin zabawiłem kilka tygodni. To tam po raz pierwszy spotkałem się z pieniędzmi. Bankierzy tolnedrańscy wynaleźli pieniądze. Pomysł ten wydał mi się fascynujący. Oto było coś wystarczająco małego, aby schować to w kieszeni, a jednak o ogromnej wartości. Ktoś, kto ukradł fotel, stół lub konia, rzuca się w oczy. Pieniądze zaś, gdy już znajdą się w twej kieszeni, trudno rozpoznać jako cudzą własność.

Niestety, Tolnedranie w bardzo zaborczy sposób podchodzili do swych pieniędzy. W Tol Malin po raz pierwszy usłyszałem, jak krzyczano: „Zatrzymać złodzieja!”. Wtedy dość pospiesznie opuściłem miasto.

Zdajecie chyba sobie sprawę, że nie wyciągałbym na światło dzienne swych chłopięcych grzeszków, gdyby nie moja córka. Potrafi być bardzo nieznośna, gdy czasami coś mi się przytrafi.

Chciałbym jedynie, aby ludzie dla odmiany spojrzeli na to z mojej strony. Czy w danych okolicznościach miałem jakiś wybór?

Rzecz zastanawiająca, spotkałem ponownie tego samego zabawnego staruszka około pięciu mil za Tol Malin.

- No cóż, chłopcze - powitał mnie. - Widzę, że nadal podążasz na zachód.

- W Tol Malin doszło do drobnego nieporozumienia - odparłem wymijająco. - Pomyślałem, że lepiej dla mnie będzie opuścić to miejsce.

Staruszek roześmiał się ze zrozumieniem. Jego śmiech zaś sprawił, że dzień wydał mi się pogodniejszy. Starzec wyglądał zwyczajnie. Miał białe włosy i brodę, ale jego intensywnie niebieskie oczy dziwnie nie pasowały do pomarszczonej twarzy. Biła z nich mądrość, choć nie wyglądały na oczy starego człowieka. Zdawały się przenikać na wylot wszystkie moje mętne wyjaśnienia.

- Wskakuj zatem, chłopcze - powiedział. - Tuszę, iż nadal w tym samym kierunku zdążamy.

Przez następne kilka tygodni podróżowaliśmy przez ziemie Tolnedran, kierując się ciągle na zachód. A było to w czasach, gdy ludzi nie ogarnęła jeszcze mania budowy prostych, dobrze utrzymanych traktów. Szlak, którym podążaliśmy, był zaledwie śladem kół, który wijąc się przez łąki, znaczył drogę najłatwiejszego przejazdu.

Tolnedranie byli rolnikami, jak niemal wszyscy w tamtych czasach. Po drodze było jednak bardzo niewiele samotnych farm, ponieważ większość ludzi mieszkała w wioskach. Codziennie skoro świt wyruszali do pracy na swych polach i wracali wieczorem.

Pewnego ranka, w środku lata, przejeżdżaliśmy przez jedną z tych wiosek. Zobaczyłem wówczas wieśniaków mozolnie wędrujących do pracy.

- Czyż nie byłoby łatwiej, gdyby po prostu zbudowali swoje domy tam, gdzie są ich pola? - zapytałem staruszka.

- Prawdopodobnie tak - przyznał - ale wówczas byliby wieśniakami, a nie mieszczanami. Tolnedranin wołałby umrzeć, niż być uznanym za wieśniaka.

- To śmieszne - zaprotestowałem. - Całymi dniami grzebią w ziemi, a to chyba znaczy, że są wieśniakami, prawda?

- Tak - odparł spokojnie staruszek. - Im się chyba jednakże zdaje, że mieszkanie w wiosce czyni z nich mieszczan.

- Czy to dla nich takie ważne?

- Bardzo ważne, chłopcze. Tolnedranin nade wszystko pragnie zachować dobre mniemanie o sobie.

- Myślę, że to głupie.

- Ludzie wiele rzeczy głupich czynią. Przeto bacznie patrz i słuchaj, gdy następnym razem mijać będziemy jedną z wiosek. Jeśli będziesz uważny, pojmiesz, co miałem na myśli.

Zapewne nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie ów staruszek. W ciągu następnych kilku tygodni przejeżdżaliśmy przez kilka wiosek i miałem okazję poznać Tolnedran. Nie obchodzili mnie zbytnio, ale przyjrzałem się im. Tolnedranie niemal każdą minutę dnia poświęcają na dokładne określenie swej pozycji w miejscowej społeczności. Im zaś wyższa wedle ich mniemania ma być, tym stają się agresywniejsi. Tolnedranin źle traktuje swoich służących nie z okrucieństwa, ale z głęboko zakorzenionej potrzeby udowodnienia swej wyższości. Spędza całe godziny przed lustrem, ćwicząc hardy, wyniosły wyraz twarzy. Być może to właśnie drażniło mnie w nich szczególnie. Nie lubię, gdy ludzie traktują mnie z góry, mój status włóczęgi zaś stawiał mnie na samym dole drabiny społecznej, więc każdy patrzył na mnie z wyższością.

- Następny nadęty dupek, który mnie wyszydzi, dostanie po gębie - mruknąłem posępnie, gdy minęliśmy kolejną wioskę.

- A po cóż się tym kłopotać? - zapytał staruszek, wzruszając ramionami.

- Nie dbam o ludzi, którzy traktują mnie jak śmieć.

- Azali doprawdy obchodzi cię to, co oni sobie myślą?

- Ani trochę.

- Po cóż zatem tracić nań siły? Musisz nauczyć śmiać się z tego, chłopcze. Azali nie są głupcami owi przekonani o swej ważności wieśniacy?

- Oczywiście.

- A czyż uderzenie jednego z nich nie czyni cię równie głupim - a nawet głupszym? Azali jakiekolwiek znaczenie ma to, co myślą o tobie inni, dopóki ty wiesz kim jesteś?

- No cóż, nie, ale... - szukałem niezdarnie jakiegoś wytłumaczenia, lecz żadnego nie znalazłem. W końcu roześmiałem się nieco zakłopotany.

Staruszek poklepał mnie czule po plecach.

- Miałem nadzieję, że tak właśnie do tego w końcu podejdziesz.

To było chyba najważniejsze, czego nauczyłem się przez lata. Na dłuższą metę większą satysfakcję daje wyśmiewanie w duchu głupców, niż szamotanie się z nimi w ulicznym pyle. Poza tym jest to o wiele korzystniejsze dla ubrania.

Wydawało się, że staruszek podróżował bez celu. Miał wóz, ale nie wiózł na nim niczego ważnego - jedynie kilka niepełnych worków ziarna dla swego niedużego konika, beczułkę wody, trochę jedzenia i parę postrzępionych starych koców, którymi z ochotą się ze mną dzielił. Im lepiej się poznawaliśmy, tym bardziej zaczynałem go lubić. Zdawało się, że dostrzegał istotę wszechrzeczy i we wszystkim znajdował coś do śmiechu. Z czasem i ja również zacząłem się śmiać. Zdałem sobie sprawę, że ze wszystkich znajomych, jego pierwszego byłbym skłonny nazwać przyjacielem.

Staruszek opowiadał o ludziach, którzy mieszkali na tej rozległej równinie. Odniosłem wrażenie, że znaczną część swego życia spędził na podróżowaniu. Pomimo zabawnego sposobu mówienia - a może właśnie dlatego - jego spostrzeżenia na temat różnych ras okazały się bardzo trafne. Spędziłem tysiące lat z tymi ludźmi i ani razu nie stwierdziłem, aby okazały się mylne. Powiedział mi, że Alornowie są awanturnikami, Tolnedranie materialistami, a Arendowie niezbyt bystrzy. Maragowie byli uczuciowi i kapryśni, ale wielkoduszni wobec tych, którzy się znaleźli w kłopotach. Nyis-sanie byli leniwi i nieszczerzy, a Angarakowie obsesyjnie religijni. Dla Morindimów i Karandów żywił jedynie litość, dla Dalów zaś szczególny rodzaj szacunku. Poczułem osobliwy ból i doświadczyłem uczucia głębokiej straty, gdy któregoś z tych chłodnych, pochmurnych dni staruszek ściągnął lejce swego konia i powiedział:

- Tu nasze drogi się rozchodzą, chłopcze. Zeskakuj. Zdenerwowała mnie lakoniczność jego oświadczenia.

- W którą stronę się udajesz? - zapytałem go.

- A jakaż to różnica, chłopcze? Ty zdążasz na zachód, a ja nie. Spotkamy się jeszcze, ale na razie nasze drogi się rozchodzą. Musisz jeszcze wiele zobaczyć, a ja już to wszystko widziałem. Może pogawędzimy o tym przy następnym spotkaniu. Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz, lecz tymczasem zeskakuj.

Urażony tym dość nonszalanckim odprawieniem, nie siliłem się na zbytnie uprzejmości. Zebrałem swe rzeczy, zeskoczyłem z wozu i ruszyłem na zachód. Nie oglądałem się, więc nie potrafię powiedzieć, w którym kierunku odjechał. Gdy się obejrzałem, nie było go już widać.

Staruszek dał mi ogólne pojęcie o geografii ziem leżących przede mną. Wiedziałem, że było zbyt późno na wyprawę w góry oraz że przed sobą miałem rozległy las po drugiej stronie rzeki, która w odróżnieniu od innych rzek, płynęła z południa na północ. Z jego opisów wiedziałem, że te ziemie były słabo zaludnione, więc będę zmuszony sam o siebie zadbać, nie mogąc liczyć na utrzymanie się z drobnych kradzieży. Ale byłem młody, pewny swej biegłości w strzelaniu z procy i przekonany, iż sobie poradzę.

Okazało się jednak, że nie musiałem sam zdobywać pożywienia tej zimy. Na skraju lasu natknąłem się na duże obozowisko dziwnych starych ludzi. Mieszkali w namiotach. Mówili językiem, którego nie rozumiałem. Na mój widok oczy zaszły im łzami, ale z uśmiechem zaprosili mnie do siebie.

Byli najbardziej osobliwą społecznością, jaką spotkałem, a wierzcie mi, że widziałem ich wiele. Mieli dziwnie bladą skórę, co uznałem za charakterystyczne dla ich rasy, ale najbardziej niezwykle wydało mi się to, że nie było wśród nich nikogo poniżej siedemdziesiątki.

Traktowali mnie z wielkim uważaniem. Wciąż jednak większość z nich szlochała na mój widok. Całymi godzinami potrafili siedzieć i wpatrywać się we mnie, co, delikatnie mówiąc, wprawiało mnie w zakłopotanie. Żywili mnie, rozpieszczali i zapewnili całkiem luksusową kwaterę, jeśli można tak nazwać namiot. Nikt w nim nie mieszkał i odkryłem, że w ich obozowisku było wiele pustych namiotów. Po miesiącu wiedziałem już dlaczego. Nie było tygodnia, aby któryś z nich nie umarł. Jak mówiłem, wszyscy byli bardzo starzy. Macie pojęcie, jak przygnębiające było życie w miejscu, gdzie wiecznie odbywały się pogrzeby?

Nadciągała jednak zima, a ja miałem miejsce do spania, ogień, przy którym mogłem się ogrzać, a starzy ludzie dobrze mnie karmili, więc uznałem, że zniosę tę odrobinę przygnębienia. Postanowiłem jednak, iż z pierwszym powiewem wiosny odej-dę.

Nie trudziłem się zbytnio, by nauczyć się ich języka. Potrafiłem rozróżnić jedynie kilka słów. Najczęściej powtarzały się „Go-rim” i „Ul”, brzmiące jak imiona i prawie zawsze wymawiane tonem głębokiego żalu.

Oprócz pożywienia, starzy ludzie zaopatrzyli mnie również w ubranie; moje nie było najlepsze i bardzo się zniszczyło w czasie podróży. Nie wymagało to szczególnego wyrzeczenia z ich

strony, albowiem tam, gdzie co rusz odbywają się pogrzeby, nie brak zbędnego odzienia.

Gdy śnieg stopniał, a mróz zaczął wysączać się z ziemi, po cichu zacząłem czynić przygotowania do odejścia. Kradłem jedzenie - po trochu za każdym razem, aby nie wzbudzić podejrzeń -i ukrywałem w swym namiocie. Z namiotu ostatniego ze zmarłych zwędziłem całkiem porządny wełniany płaszcz. Tu i ówdzie pozbierałem inne użyteczne rzeczy. Dokładnie zbadałem otaczający teren i tuż na zachód od obozu znalazłem miejsce, w którym mogłem przejść rzekę w bród. Wówczas, ze szczegółowym planem ucieczki w głowie, spokojnie czekałem, aż zima odejdzie na dobre.

Jak to zwykle wczesną wiosną bywa, mieliśmy kilka tygodni ciągłego deszczu, więc nadal czekałem, choć moja niecierpliwość stawała się trudna do zniesienia. W ciągu zimy ów osobliwy przymus, który dokuczał mi, odkąd opuściłem Garę, uległ subtelnej zmianie. Teraz miałem wrażenie, że ciągnie mnie na południe zamiast na zachód.

W końcu deszcze ustały, a wiosenne słońce wydawało się wystarczająco ciepłe, aby uczynić wędrówkę przyjemną. Pewnego wieczoru zebrałem swoje łupy, upchałem je do tobołka, który zrobiłem w czasie długich zimowych wieczorów, i usiadłem w namiocie, nasłuchując cichnących odgłosów krzątaniny starych ludzi. Potem, gdy wokół zapanowała cisza, wykradłem się ze swego tymczasowego domu i ruszyłem na skraj lasu.

Tej nocy księżyc był w pełni, a gwiazdy świeciły szczególnie jasno. Przekradłem się przez cienisty las, przeszedłem w bród rzekę i wspiąłem się na drugi brzeg z uczuciem ogromnej radości. Byłem wolny!

Przez większą część nocy szedłem wzdłuż rzeki na południe, oddalając się możliwie jak najbardziej od starych ludzi - na odległość, której nie mogłyby przebyć ich sędziwe nogi.

Las wydawał się niewiarygodnie stary. Drzewa były ogromne, a podłoże, przesłonięte liściastym baldachimem, pozbawione typowego krzaczastego poszycia. Zamiast tego zaścielał je bujny zielony mech. Las robił na mnie wrażenie zaczarowanego i gdy tylko upewniłem się, że nie będzie pogoni, uznałem, iż w rzeczywistości nie spieszy mi się tak bardzo. Pomaszerowałem więc wolno, czy też, jak kto woli, ruszyłem spacerkiem, na południe. Nic mnie nie goniło, nie licząc owej niezbyt teraz naglącej potrzeby, by dokądś iść, choć nie miałem najmniejszego pojęcia dokąd.

A potem drzewa rozstąpiły się, robiąc miejsce trawiastej dolinie, poznaczonej tu i tam rozkosznymi kępami kniei. Bujne zarośla krzewów jagodowych porastały brzegi głębokich, zimnych strumieni o wodzie tak czystej, że bez trudu dojrzałem pstrąga, który z głębokości dziesięciu stóp spoglądał na mnie ciekawie, gdy przyklęknąłem, aby się napić.

Jeleń, spokojny i łagodny niczym baranek, pasł się na soczystej zielonej łące, przyglądając mi się wielkimi, pokornymi oczyma.

Włóczyłem się zupełnie otumaniony, szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem. Stłumiony głos rozwagi mówił mi, że moje zapasy jedzenia nie są wieczne, ale wydawało się, iż rzeczywiście się nie zmniejszają - być może dlatego, że objadałem się jagodami i innymi dziwnymi owocami.

Długo zamarudziłem w tej zaczarowanej dolinie. Po jakimś czasie doszedłem do samego jej środka. Rosło tam drzewo tak rozłożyste, że jego ogrom przyprawił mnie o zawrót głowy.

Nie uważam się za szczególnego znawcę roślin, ale dziewięć razy obszedłem świat dookoła i jak dotąd nie widziałem nigdzie takiego drzewa. I, co było zapewne błędem, podszedłem do niego. Położyłem dłonie na chropowatej korze. Nieraz zastanawiałem się, co by było, gdybym tego nie uczynił.

Spłynął na mnie wprost niewiarygodny spokój. Polgara przypisałaby to pewnie memu wrodzonemu lenistwu, ale byłaby

w błędzie. Nie mam pojęcia, jak długo siedziałem pogrążony w duchowej wspólnocie z tym prastarym drzewem. Wiem, że mu-siałem być jakimś sposobem żywiony i podtrzymywany przy życiu, gdy godziny, dni, a nawet miesiące przepływały niezauważenie, ale nie pamiętam, abym jadł lub spał.

A potem, nagle, zrobiło się zimno i zaczął padać śnieg. Cały czas zima niczym śmierć skradała się za mną.

Postanowiłem wrócić do obozu starych ludzi na następną zimę, chyba że trafi mi się coś lepszego, ale było jasne, iż zbyt długo zmitrężyłem w hipnotycznym cieniu tego głupiego drzewa.

Śnieg napadał tak głęboki, że z ledwością przez niego brnąłem. Jedzenie skończyło się, buty miałem znoszone, zgubiłem swój nóż i nagle zrobiło się bardzo, bardzo zimno. Nie chcę nikogo oskarżać, ale wydaje mi się, że to była lekka przesada.

W końcu, przemoczony do suchej nitki, z oblodzonymi włosami, skuliłem się za stertą kamieni, która zdawała się wznosić w samo serce śnieżnej burzy szalejącej wokół mnie. Próbowałem przygotować się na śmierć. Pomyślałem o wiosce Gara i trawiastych polach wokół niej, o migotliwej rzece i mojej mamie, i - ponieważ nadal byłem jeszcze bardzo młody - rozpłakałem się.

- Czemuż to plączesz, chłopcze? - usłyszałem niezwykle łagodny glos. Śnieg padał tak gęsty, że nie mogłem dojrzeć, kto mówił, ale ton tego głosu z jakiegoś powodu mnie rozgniewał. Czyżbym nie miał powodu do płaczu?

- Ponieważ jestem zziębnięty i głodny - odparłem - i ponieważ umieram, a tego nie chcę.

- A czemuż to umierasz? Czyżbyś był ranion?

- Zgubiłem się - powiedziałem nieco opryskliwie. - Sypie śnieg, a ja nie mam gdzie się schronić.

Ślepy był, czy co?

- Azali byłby to dla twego rodzaju wystarczający powód, by zemrzeć?

33

3. BEI.GARATH...

- A nie jest wystarczający?

- A jakże długo to twoje umieranie potrwa? - głos zdradzał jedynie niewielką ciekawość.

- Nie wiem - odparłem w nagłym przypływie rozczulenia nad samym sobą. - Nigdy tego dotąd nie robiłem.

Wicher zawył i zawirował wokół mnie gęstszy śnieg.

- Chłopcze - powiedział w końcu głos - chodź tu do mnie.

- Gdzie jesteś? Nie widzę cię.

- Obejdź wieżę w lewo. Azali odróżniasz rękę lewą od prawej?

Nie musial zachowywać się tak obraźliwie! Rozgniewany wstałem na swoje wpół zamarznięte nogi. Śnieg oślepiał mnie.

- No, chłopcze? Idziesz to?

Ruszyłem wokół tego, co uważałem jedynie za stertę kamieni.

- Powinieneś dojść do gładkiego, szarego kamienia - odezwał się głos. - Jest nieco wyższy niż twa głowa i szeroki na wyciągnięcie ramion.

- No dobrze - wycedziłem przez szczękające zęby, gdy dotarłem do opisanego przez niego kamienia. - Co teraz?

- Powiedz, aby się otworzył.

- Co takiego?

- Przemów do kamienia - powiedział cierpliwie głos, ignorując fakt, że zamarzałem na śnieżycy. - Rozkaż mu, by się otworzył.

- Rozkazać? Ja?

- Tyś jest człowiek. To jest tylko kamień.

- Co mówiłeś?

- Powiedz, aby się otworzył.

- Myślę, że to głupie, ale spróbuję - rzekłem. Odwróciłem się do kamienia. - Otwórz się - rozkazałem bez przekonania.

- Z pewnością potrafisz uczynić to lepiej.

- Otwórz się! - huknąłem.

Kamień odsunął się.

- Wejdź, chłopcze - powiedział głos. - Nie stercz tak na niepogodzie jak cielę. Jest całkiem chłodno.

Czyżby dopiero teraz to zauważył?

Wszedłem do przedsionka, w którym znajdowały się jedynie kamienne schody, wijące się ku górze. Dziwne, nie było ciemno, choć nie widziałem, skąd płynie światło.

- Zamknij drzwi, chłopcze.

-Jak?

- A jakże je otworzyłeś?

Odwróciłem się ku wejściu i z pewną dumą rozkazałem:

- Zamknij się!

Na dźwięk mego głosu kamień przesunął się ze zgrzytem, który zmroził mnie bardziej niż sroga śnieżyca na dworze. Byłem w pułapce! Chwilowa panika minęła, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu dni byłem suchy. Nie powstała nawet kałuża wokół moich stóp! Działo się tu coś dziwnego.

- Wejdź na górę, chłopcze - polecił głos.

Jaki miałem wybór? Wszedłem na kamienne stopnie, wytarte przez niezliczone stulecia stąpania i nieco zalękniony począłem wspinać się krętymi schodami. Wieża była bardzo wysoka i wspinaczka zajęła mi wiele czasu.

Na szczycie znajdowała się komnata pełna cudów. Spoglądałem na rzeczy, jakich nigdy dotąd nie widziałem. Byłem młody i, podówczas, nie całkiem wolny od myśli o kradzieży. Złodziejstwo zagnieździło się w mojej robaczywej małej duszy. Jestem pewny, że to wyznanie Polgara uzna za szczególnie zabawne.

W pobliżu ognia - płonącego, jak zauważyłem, bez żadnego podsycania - siedział człowiek, który wydawał się wprost niewiarygodnie stary, lecz dziwnie znajomy, choć nie potrafiłem powiedzieć, skąd go znałem. Miał brodę długą, gęstą i białą jak śnieg, który niemal mnie zabił, ale oczy osobliwie młode. Myślę, że to właśnie oczy wydawały mi się znajome.

- A zatem, chłopcze - powiedział - czyżeś postanowił nie umierać?

- Tak, jeśli to nie jest konieczne - odrzekłem odważnie, nadal katalogując w myślach cuda komnaty.

- Azali czegoś ci potrzeba? - zapytał. - Słabo znam twój rodzaj.

- Trochę jedzenia, być może - odparłem. - Nie jadłem od dwóch dni. I ciepły kąt do spania, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Pomyślałem, że może dobrym pomysłem byłoby pozostanie u tego dziwnego starca, więc pospiesznie dodałem: - Nie sprawię wiele kłopotu, Mistrzu, i mogę być w zamian użyteczny. -To była zręczna mała przemowa. W czasie miesięcy spędzonych z Tolnedranami nauczyłem się, jak być miłym dla ludzi, którzy mogli mi wyświadczyć przysługę.

- Mistrzu? - powiedział i roześmiał się tak radośnie, że niemal porwał mnie do tańca. Gdzie słyszałem już ten śmiech? - Jam nie jest twym Mistrzem, chłopcze - rzekł. Po czym ponownie się roześmiał, a moje serce rozśpiewało się wspaniałością jego wesołości. -Zajmijmy się teraz sprawą jadła. Czego ci potrzeba?

- Trochę chleba, niezbyt czerstwego, jeśli można.

- Chleba? Tylko chleba? Z pewnością, chłopcze, twój żołądek jest gotów na więcej niż chleb. Skoro masz być użytecznym -jak obiecałeś - musimy odżywiać cię właściwie. Zastanów się, chłopcze. Pomyśl o wszystkich rzeczach, które jadłeś w swym życiu. Co najpewniej zaspokoiłoby twój potężny głód?

Nie potrafiłem nawet tego wymówić. Przed mymi oczyma przepłynęły wizje parujących pieczeni, tłustej gęsi pływającej we własnym sosie, bochenki świeżo upieczonego chleba i tłustego, złocistego masła, klusek w gęstej śmietanie, sera i ciemnego ale, owoców i orzechów, i soli do doprawienia tego wszystkiego. Wizja była tak realna, iż wydawało mi się, że czuję zapach.

A on, siedząc przy jasnym ogniu, który zdawał się płonąć z samego powietrza, roześmiał się i me serce znowu zatańczyło z radości.

- Odwróć się, chłopcze - powiedział - i jedz do syta.

Odwróciłem się i oto na stole, którego poprzednio nie widziałem, stało wszystko, co sobie wyobraziłem. Nic dziwnego, że czułem zapach! Głodny chłopak nie pyta, skąd wzięło się jedzenie - po prostuje. Tak więc jadłem. Jadłem, dopóki mój żołądek nie zaczął trzeszczeć w szwach. Cały czas towarzyszył mi śmiech starca, siedzącego przy ogniu, a moje serce podskakiwało przy każdym dziwnie znajomym chichocie.

A gdy skończyłem i siedziałem senny nad swym talerzem, starzec znowu się odezwał.

- Chcesz spać, chłopcze?

- Wystarczy mi byle kąt, Mistrzu - powiedziałem. - Kawałek miejsca przy ogniu, jeśli to nie sprawi zbytniego kłopotu.

- Śpij tam, chłopcze - rzeki, wskazując ręką i w tej samej chwili zobaczyłem łóżko, którego nie widziałem poprzednio -ogromne łoże z wielkimi poduchami i pierzynami z najmiększego puchu. Uśmiechnąłem się w podzięce, wpełzłem do łóżka i, ponieważ byłem młody i bardzo zmęczony, zasnąłem niemal natychmiast, nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, jakie to wszystko było dziwne.

Ale we śnie wiedziałem, że ten, kto wyprowadził mnie ze śnieżycy, nakarmił i dał schronienie, czuwał nade mną przez długą, śnieżną noc, i spałem jeszcze spokojniej w przytulnym cieple jego opieki.

ROZDZIAŁ DRUGI

I tak zaczęła się moja służba. Zadania, które początkowo zlecał mi Mistrz, były proste - „Zamieć podłogę”, „Przynieś trochę drewna na opał”, „Umyj okna” - tego rodzaju rzeczy. Przypuszczam, że wiele z nich powinno wzbudzić moje podejrzenia. Mógłbym przysiąc, że nigdzie nie było ani pyłku kurzu, gdy po raz pierwszy wspiąłem się do tej komnaty w wieży i, zdaje się, iż wspominałem o tym wcześniej, ogień płonący na kominku nie potrzebował podsycania. Wyglądało na to, że on w jakiś sposób wyszukiwał dla mnie zajęcia.

Jednakże był dobrym Mistrzem. Choćby z tego względu, że nie rozkazywał jak Tolnedranie swej służbie, lecz tylko czynił sugestie.

- Azali nie sądzisz, że podłoga na powrót brudna się stała, chłopcze?

Lub:

- Czyż nie byłoby rozważnym zgromadzić trochę drewna na opał?

Te posługi w żadnym razie nie były ponad moje siły czy możliwości, a pogoda na zewnątrz wydawała się wystarczająco nieprzyjemna, aby przekonać mnie, że to niewielka cena za jedzenie i schronienie. Postanowiłem jednak, iż gdy nadejdzie wiosna, a on zacznie mi wyszukiwać zajęcia na dworze, to postaram się zrewidować nasz układ. Nie ma zbyt wiele do robienia, gdy zima trzyma nas w domu, ale cieplejsza pogoda niesie ze sobą możliwości cięższych i bardziej nużących prac. Jeśli sprawy przybiorą zbyt nieprzyjemny obrót, zawsze mogę się zebrać i odejść.

Jednakże w tej myśli było coś osobliwego. Przymus, który owładnął mną w Garze, teraz zniknął. Specjalnie się jednak nad tym nie zastanawiałem. Po prostu uznałem, że opuścił mnie, i nie rozmyślałem o tym więcej, a może wyrosłem z tego. Zdaje mi się, że wieloma sprawami nie zaprzątałem sobie głowy tej pierwszej zimy.

Na przykład, bardzo niewielką uwagę zwróciłem na fakt, że mój Mistrz zdawał się nie mieć żadnych widocznych środków do życia. Nie hodował bydła, owiec czy choćby kur i nie było szop ani innych zabudowań w otoczeniu jego wieży. Nie potrafiłem nawet znaleźć spiżarni. Wiedziałem, że gdzieś musi jakaś być, ponieważ posiłki, które przygotowywał, pojawiały się zawsze na stole, gdy stawałem się głodny. Niezwykłe, fakt, że nigdy nie widziałem go gotującego, nie wydawał mi się szczególnie dziwny. Nawet fakt, że ani razu nie widziałem Mistrza jedzącego czegokolwiek, nie wydał mi się zastanawiający. To było tak, jakby moja wrodzona ciekawość - a wierzcie mi, że potrafię być bardzo ciekawski -w jakiś sposób została uśpiona.

Nie miałem najmniejszego pojęcia, czym zajmował się owej długiej zimy. Zdawało mi się, że bardzo wiele czasu spędzał na wpatrywaniu się w krągły kamień. Nie odzywał się zbyt często, ale ja mówiłem za nas dwóch. Zawsze lubiłem brzmienie swego głosu - zauważyliście to?

Moja nieustanna paplanina musiała rozpraszać uwagę Mistrza, ponieważ pewnego wieczoru z niejakim naciskiem zapytał, czy nie poczytałbym sobie czegoś.

Oczywiście wiedziałem, co to jest czytanie. Nikt w Garze nie miał pojęcia na czym to polega, aleja widziałem, jak Tolnedranie czytali - lub udawali, że to robią. Wówczas wydawało mi się to nieco głupie. Po co trudzić się pisaniem listu do kogoś, kto mieszka dwa domy dalej? Jeśli ma się ważną sprawę, to po prostu wystarczy zajść i powiedzieć o tym.

- Nie wiem, jak się czyta, Mistrzu - przyznałem się.

Wydał się tym naprawdę zaskoczony.

- Azali w istocie sprawy tak się mają, chłopcze? - zapytał. -Sądziłem, że umiejętność owa wrodzona jest waszemu rodzajowi.

Pragnąłem, aby przestał mówić o „moim rodzaju”, tak jakbym należał do jakiegoś nieokreślonego gatunku gryzoni czy owadów.

- Zdejmij tę książkę, chłopcze - polecił, wskazując na górną półkę.

Podniosłem wzrok z pewnym zdumieniem. Na półce znajdowało się kilkanaście opasłych tomisk. Sprzątałem, odkurzałem i pucowałem ten pokój od podłogi po sufit kilkanaście razy, a może więcej, i przysiągłbym, że tej półki tam nie było. Swoje zakłopotanie skryłem za pytaniem:

- Którą, Mistrzu?

Zważcie, że zacząłem nabierać dobrych manier.

- Którąkolwiek - odparł obojętnie.

Wybrałem przypadkowo jedną z książek i zdjąłem ją z półki.

- Usiądź, chłopcze - powiedział. - Udzielę ci pouczenia.

Niczego nie wiedziałem na temat czytania, więc zdziwiło mnie, że pod delikatną opieką Mistrza nabrałem wprawy w czytaniu w przeciągu godziny. Albo więc byłem szczególnie uzdolnionym uczniem - co wydawało się wysoce nieprawdopodobne - albo on był najwspanialszym z nauczycieli, jacy kiedykolwiek żyli.

Od tej chwili stałem się żarłocznym czytelnikiem. Pożarłem zawartość jego półki na książki od początku do końca. Wówczas, z pewnym żalem, wróciłem do pierwszej książki, by odkryć, że nigdy jej nie widziałem. Czytałem, czytałem i czytałem, i każda strona była dla mnie nowa. Kilkanaście razy sięgałem od początku do książek z póiki i za każdym razem znajdowałem tam nowe. Czytanie otworzyło przede mną świat umysłu i stwierdziłem, że bardzo mi się to podoba.

Moja nowo odkryta pasja zapewniła Mistrzowi trochę spokoju. Zdawało się, że z aprobatą spoglądał, jak przesiaduję do późna w te długie śnieżne zimowe wieczory, czytając teksty w językach, w których nie potrafiłem mówić, ale pomimo to doskonale rozumiałem słowa zdające się wyskakiwać do mnie ze stronic książki. Mgliście - chyba już wspominałem, iż moja ciekawość była jakby przytępiona - zdawałem sobie również sprawę z tego, że gdy czytałem, Mistrz nie miewał dla mnie zajęć, przynajmniej początkowo. Konflikt pomiędzy czytaniem i codziennymi pracami pojawił się później. I tak minęła nam zima. Ogólnie rzecz biorąc, pewnie nigdy nie byłem tak szczęśliwy.

Jestem przekonany, że to książki zatrzymały mnie tam przez wiosnę i lato. Tak jak podejrzewałem, nastanie ciepłych dni i nocy rozbudziło pomysłowość mojego Mistrza. Wynajdywał mi najprzeróżniejsze zajęcia na zewnątrz - głównie nieprzyjemne, wymagające sporego wysiłku i wyciskające pot. Nie sprawiało mi na przykład przyjemności ścinanie drzew, szczególnie siekierą. Wielokrotnie łamałem trzonek siekiery tej zimy - całkiem umyślnie, muszę przyznać, a on w cudowny sposób naprawiał się w ciągu nocy. Nienawidziłem tej przeklętej niezniszczalnej siekiery!

Rzecz dziwna, ale to nie harówkę miałem mu za złe, ale czas, który traciłem na walenie w te nieustępliwe drzewa. Mogłem go spędzić z większym pożytkiem, usiłując przekopać się przez tę wiecznie pełną nowych książek półkę. Każda strona otwierała przede mną nowe cuda i jęczałem głośno, gdy Mistrz sugerował, że już czas, byśmy, ja i moja siekiera, poszli się znowu nieco zabawić.

Nim się obejrzałem, ponownie nadeszła zima. Z miotłą wiodło mi się lepiej niż z siekierą. Kurz po kątach długo potrafił się nie rzucać w oczy. Kontynuowałem swoje czytanie, przekopując się przez tę półkę z książkami tam i z powrotem, i pewnie przeczytałbym jeszcze więcej, jednakże mój Mistrz, wiedziony jakimś niezrozumiałym sadystycznym instynktem, zawsze doskonale wiedział, kiedy z najmniejszą ochotą robiłem sobie przerwę w czytaniu. Nieuchronnie wybierał ten właśnie moment, by zaproponować mi zamiatanie, mycie naczyń czy przyniesienie drew na opał.

Czasami przerywał swoje zajęcia i przyglądał się mej pracy z wyrazem oszołomienia. Potem wzdychał i wracał do tego, co robił, a czego ja nie rozumiałem.

Pory roku mijały, maszerując w majestatycznym, uporządkowanym pochodzie, a ja ślęczałem nad książkami i wykonywałem nie kończące się, coraz trudniejsze zadania stawiane mi przez Mistrza. Zrobiłem się wybuchowy i ponury, ale nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, by uciec.

Pewnego dnia, na początku zimy po trzech, a może, co bardziej prawdopodobne, po pięciu latach służby w wieży, mocowałem się z dużym głazem. Mistrz obchodził go przez wszystkie spędzone wspólnie lata, a teraz z jakiegoś powodu zaczął mu przeszkadzać. Kamień, jak już mówiłem, był całkiem spory, biały i bardzo, bardzo ciężki. Nie chciał się poruszyć, choć dźwigałem go, pchałem i wytężałem wszystkie siły. W końcu, rozwścieczony, skoncentrowałem siły i całą wolę na tym głazie. Potem wymruczałem jedno, jedyne polecenie.

- Rusz się!

I ruszył się! Ogromna bezwładna masa wcale nie opierała się mej sile. Zdawało się, że jednym palcem można było go pchnąć przez dolinę.

- No, no, chłopcze - odezwał się Mistrz, zaskakując mnie swą obecnością - zastanawiałem się, kiedy nadejdzie ten dzień.

- Mistrzu - powiedziałem, bardzo zmieszany - co się stało? Jakim sposobem ten wielki głaz poruszył się tak łatwo?

- Poruszył się na twój rozkaz, chłopcze. Tyś jest człowiek, a to tylko kamień.

Gdzie ja to już słyszałem?

- Czy co innego też można tak zrobić, Mistrzu? - zapytałem, myśląc o wszystkich godzinach straconych na zajęcia bez sensu.

-Wszystko można tak zrobić, chłopcze. Wystarczy jedynie wolę swoją włożyć w to, czego chcesz dokonać, i wymówić słowo. A stanie się dokładnie, jak zażyczysz sobie. Po wielokroć podziwiałem, chłopcze, uporczywość twoją w czynieniu różnych rzeczy rękoma, miast wolą swą. Zaczynałem lękać się o ciebie, myśląc, iż może ułomnym jesteś.

Nagle wszystko, co ignorowałem, odsuwałem od siebie, nie byłem na tyle ciekaw, aby wzbudziło moje zaniepokojenie, dotarło do mej świadomości. W rzeczywistości Mistrz wynajdywał mi te zajęcia w nadziei, że w końcu poznam ów sekret. Podszedłem do kamienia i położyłem na nim dłonie.

- Rusz się - poleciłem, kierując nań nacisk swej woli, i głaz poruszył się równie łatwo jak poprzednio.

- Azali pokrzepiony się czujesz dotykając kamienia, gdy poruszyć go pragniesz, chłopcze? - zapytał Mistrz z nutką ciekawości w głosie.

Pytanie zaskoczyło mnie. Nie zastanawiałem się nawet nad tym. Spojrzałem na kamień.

- Rusz się - powiedziałem tytułem próby.

- Musisz rozkazywać, chłopcze, nie błagać.

- Rusz się! - ryknąłem i głaz uniósł się i potoczył za sprawą Woli i Słowa.

- O wiele lepiej, chłopcze. Być może jest jeszcze dla ciebie nadzieja.

Wtem coś mi się przypomniało. Przecież pięć lat temu poruszałem już kamień zamykający wejście do wieży jedynie swym głosem.

- Cały czas wiedziałeś, że potrafię to robić, prawda, Mistrzu? Wszak ten kamień niewiele różni się od głazu, który zamyka wejście do wieży.

Mistrz uśmiechnął się łagodnie.

- Bardzo słusznie to spostrzegłeś, chłopcze - pochwalił mnie. Zaczynało mnie męczyć owe „chłopcze”.

- Czemu po prostu nie powiedziałeś mi o tym, Mistrzu? - zapytałem z wyrzutem.

- Wiedzieć musialem, azali sam to odkryjesz, chłopcze.

- I wszystkie te prace i zadania, które mi dotychczas zlecałeś, miały mnie zmusić do odkrycia tego, tak, Mistrzu?

- Oczywiście - odparł niedbałym tonem. - Jak ci na imię, chłopcze?

- Garath - odrzekłem i nagle uprzytomniłem sobie, że nigdy przedtem o to nie pytał.

- Niestosowne imię, chłopcze. Zbyt lapidarne i powszednie dla kogoś o twym talencie. Zwał cię będę Belgarathem.

-Jeśli tak ci się podoba, Mistrzu - powiedziałem. Nigdy przedtem nie zwracałem się do niego w tak bezpośredni sposób i wstrzymałem oddech w obawie przed niezadowoleniem starca, ale ten nie dał niczego po sobie poznać. Wówczas, ośmielony sukcesem, posunąłem się dalej. - A jak mam ciebie zwać, Mistrzu? - zapytałem.

- Zwę się Aldur - odparł, uśmiechając się.

Oczywiście, słyszałem już poprzednio to imię, więc natychmiast padłem przed swym nauczycielem na ziemię.

- Czyżeś chory, Belgaracie?

- O wielki i najpotężniejszy Boże - powiedziałem, drżąc -wybacz moją ignorancję. Powinienem poznać cię od razu.

- Nie czyń tego! - rzekł poirytowany. - Nie wymagam składania hołdów. Nie jestem mym bratem Torakiem. Powstań, Belgaracie. Podnieś się, chłopcze. Zachowanie twe niestosownym jest.

Wstałem zalękniony i skulony, wstrząśnięty nagłym olśnieniem. Bogowie, jak wszyscy wiedzieli, potrafili zniszczyć wedle swego kaprysu tych, którzy im się narazili. Spostrzeżenie jak najbardziej na czasie. Od tamtej pory spotkałem ich paru i dobrze to wiem. Pod wieloma względami są nawet bardziej ograniczeni od nas.

- A co ze swym życiem teraz zamierzasz, Belgaracie? - zapytał. Oto cały mój Mistrz. Zawsze zadawał pytania wybiegające daleko w przyszłość.

- Chciałbym zostać i służyć ci, Mistrzu - powiedziałem jak mogłem najpokorniej.

- Nie potrzebuję służby - odparł. - Owe kilka minionych lat dla twej korzyści były. Po prawdzie, Belgaracie, co mógłbyś dla mnie uczynić?

To było bezlitosne stwierdzenie - pewnie zgodne z prawdą, ale mimo wszystko bezlitosne.

- A czy nie mógłbym zostać i czcić cię, Mistrzu? - zapytałem błagalnym tonem. Podówczas nigdy jeszcze nie spotkałem Boga, więc nie byłem pewny, jak należy się zachować. Wiedziałem jedynie, że umrę, jeśli mnie oddali.

Aldur wzruszył ramionami. Czy wiecie, że można człowiekowi złamać serce wzruszeniem ramion?

- Twych hołdów też mi nie potrzeba, Belgaracie - powiedział obojętnie.

- Czy mogę zostać, Mistrzu? - błagałem ze łzami w oczach. Łamał mi serce! Całkiem rozmyślnie, oczywiście. - Będę twym pilnym uczniem.

- Pragnienie nauki chlubę ci przynosi - rzekł - ale to łatwym nie będzie, Belgaracie.

- Szybko się uczę, Mistrzu - pochwaliłem się, zaniedbując fakt, że pięć lat trwało, nim przyswoiłem sobie jego pierwszą lekcję. - Postaram się, abyś był ze mnie dumny.

Naprawdę tak myślałem.

- Bardzo dobrze zatem, Belgaracie - ustąpił. - Przyjmę cię na wychowanka.

- I swego ucznia również, Mistrzu?

- To się okaźe w godzinie przeznaczenia, Belgaracie.

Wówczas, ponieważ byłem jeszcze bardzo młody i pod silnym wrażeniem swych ostatnich dokonań, odwróciłem się ku nagiemu krzewowi i przemówiłem do niego żarliwie.

- Zakwitnij - powiedziałem i krzak nagle wypuścił pojedynczy kwiat. Nie był to wspaniały kwiat, muszę przyznać, ale najlepszy, jaki wówczas potrafiłem zrobić. Byłem jeszcze nowicjuszem w tych sprawach. Zerwałem go i podałem Mistrzowi.

- Dla ciebie, Mistrzu - rzekłem - ponieważ cię kocham.

Nigdy bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek użyję słowa „kochać”, które teraz stało się ośrodkiem mego całego życia. Czyż nie jest dziwne, w jaki sposób dochodzimy do tak oczywistych małych odkryć?

Aldur wziął mój lichy kwiatek.

- Dziękuję ci, mój synu - odparł. Po raz pierwszy mnie tak nazwał. - Ten kwiatuszek twą pierwszą lekcją będzie. Pragnę, abyś jak najdokładniej go przebadał i powiedział mi o wszystkim, co potrafisz w nim dojrzeć. Odłóż siekierę i miotłę, Belgaracie. Ten kwiat jest teraz twym zadaniem.

To zadanie zajęło mi, o ile pamiętam, dwadzieścia lat. Co pewien czas przychodziłem do Mistrza z tym nigdy nie więdnącym kwiatem - jakże go nienawidziłem! - i opowiadałem, czego się dowiedziałem. On zaś na to mówił nieodmiennie:

- Czy to wszystko, mój synu?

A ja załamany wracałem do swych studiów nad tym głupim kwiatuszkiem.

Z czasem moja niechęć do niego zmalała. Im dłużej go badałem, tym lepiej poznawałem i w końcu polubiłem.

Pewnego dnia Mistrz zaproponował, abym spalił kwiatek i zbadał jego popiół, to może dowiem się o nim więcej. Odmówiłem oburzony.

- A czemuż to nie, mój synu? - zapytał.

- Ponieważ jest mi drogi, Mistrzu - powiedziałem tonem bardziej stanowczym, niż zamierzałem.

- Drogi? - zdziwił się.

- Kocham ten kwiat, Mistrzu! Nie chcę go zniszczyć!

- Uparciuch z ciebie, Belgaracie - zauważył. - Czyż doprawdy aż dwadzieścia lat trzeba było, byś przyznał się do afektu dla tej delikatnej kruszyny?

I to był prawdziwy sens mojej pierwszej lekcji. Nadal gdzieś mam ten kwiatuszek i choć nie zawsze mogę wziąć go do rąk, myślę o nim często i z wielkim uczuciem.

Wkrótce potem Mistrz zaproponował, abyśmy wyruszyli w podróż do miejsca zwanego Prolgu, ponieważ pragnął zasięgnąć tam czyjejś rady. Oczywiście zgodziłem się mu towarzyszyć, ale szczerze mówiąc wołałem nie porzucać na zbyt długo swych studiów. Była wiosna, a to zawsze dobra pora na podróżowanie. Prolgu leży w górach i przynajmniej krajobraz był wspaniały.

Dotarcie do tego miejsca zajęło nam nieco czasu - mój Mistrz nigdy się nie spieszył - i widziałem po drodze stworzenia, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Mistrz wskazywał na jednorożce, hrulginy, algrothy, eldraki i z osobliwą nutą bólu w głosie wymawiał ich nazwy.

- Co cię martwi, Mistrzu? - zapytałem pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy ognisku. - Czy te stworzenia są ci przykre?

- Są wiecznym wyrzutem sumienia dla mnie i mych braci, Belgaracie - odparł ze smutkiem. - Gdy ziemia była zupełnie nowa, zamieszkiwaliśmy wespół w jaskini głęboko pod tymi górami, trudząc się nad stworzeniem zwierząt na polach, powietrznego ptactwa i morskich ryb. Chyba opowiadałem ci o tych czasach, prawda?

Kiwnąłem głową.

- Tak, Mistrzu - odrzekłem. - To było w czasach przed pojawieniem się człowieka.

- Tak - powiedział. - Człowiek był ostatnim dziełem naszego stworzenia. W każdym razie, niektóre z istot wydanych na świat były nieudane i po naradzie postanowiliśmy je zniweczyć, ale Ul zabronił.

- Ul? - To imię zaskoczyło mnie. Słyszałem je często w obozowisku starych ludzi tej zimy przed przybyciem na służbę do swego Mistrza.

- Słyszałeś o nim, jak widzę.

Nie było sensu ukrywać czegokolwiek przed mym Mistrzem.

- Ul, jak mówiłem - ciągnął dalej - zabronił niweczenia tych stworzeń, co ogromnie obraziło kilku z nas. Torak w szczególności był mocno nierad. Zakazy lub ograniczenia jakiegokolwiek rodzaju nie są po myśli mego brata Toraka. To za jego sprawą, zda-je mi się, odesłaliśmy te nieudane stworzenia do Ula, mówiąc im, że on będzie ich Bogiem. Gorzko żałuję naszej złośliwości, albowiem to, co uczynił Ul, zrobił z Konieczności, której w owym czasie sobie nie uświadomiliśmy.

- To z Ulem chcesz się naradzić w Prolgu, prawda, Mistrzu? - zapytałem przebiegle. Widzicie? Nie jestem całkowicie pozbawiony spostrzegawczości.

Mistrz skinął głową.

- Pewna rzecz ma się zakończyć - powiedział mi ze smutkiem. - Mieliśmy nadzieję, że może nie, ale to kolejna z owych Konieczności, przed którą ludzie i Bogowie jednako muszą się pokłonić - westchnął. - Uszykuj sobie posłanie, Belgaracie -rzeki potem. - Daleka droga przed nami, nim dotrzemy do Prolgu, a spostrzegłem, iż bez snu gburowaty z ciebie kompan.

- To moja słabość, Mistrzu - przyznałem, rozkładając koc na ziemi. Oczywiście Mistrz nie potrzebował snu, podobnie jak jedzenia.

Po pewnym czasie dotarliśmy do Prolgu. Było to niezwykłe miejsce na szczycie góry, która sprawiała wrażenie sztucznej. Na jej zboczu powitał nas bardzo stary człowiek stojący w towarzystwie kogoś, kto najwyraźniej nie był istotą ludzką. Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Ulem. Przytłaczająca świadomość jego obecności niemal mnie powaliła na ziemię.

- Aldurze - powiedział do mego Mistrza - dobrze cię widzieć.

- W rzeczy samej dobrze - odparł mój Mistrz, uprzejmie skłaniając głowę. Bogowie, jak zauważyłem, mają ogromne wyczucie stosowności zachowania. Potem mój Mistrz sięgnął pod szatę i wyciągnął ów zwyczajny krągły, szary kamień, któremu tak uważnie przyglądał się przez ostatnie kilkadziesiąt lat. - Nie zważając na nasze nadzieje - oznajmił, wyciągając kamień ku Ulowi -przybył.

Ul skinął z zakłopotaniem głową.

- Zdało mi się, iż wyczułem jego obecność. Azali przyjmiesz brzemię jego?

Mój Mistrz westchnął.

-Jeśli muszę - powiedział.

- Dzielnyś, Aldurze - rzekł Ul - i daleko mądrzejszy niż bracia twoi. Ten, który włada nami wszystkimi, celowo włożył go w twe dłonie. Oddalmy się i zastanówmy nad sposobem naszego postępowania.

Tego dnia dowiedziałem się, że ten zwyczajnie wyglądający kamień był bardzo szczególny.

Starzec, który towarzyszył Ulowi, nazywał się Gorim i bez trudu nawiązaliśmy rozmowę. Był łagodnym, życzliwym staruszkiem, z rysów przypominającym ludzi, których spotkałem przed

49

4. Belgarath...

laty. Potem udaliśmy się do miasta i sędziwy mężczyzna zaprowadził nas do swego domu. Czekaliśmy tam, podczas gdy nasi Mistrzowie długo rozmawiali. Dla zabicia czasu starzec opowiedział mi o tym, jak dostał się na służbę do Ula. Pochodził z Dalów, ludu, który jakimś sposobem pominięto, gdy Bogowie wybierali sobie podopiecznych. Pomimo mej osobliwej sytuacji, nigdy nie byłem szczególnie religijnym człowiekiem, więc nieco trudno było mi zrozumieć duchową boleść Dalów, którzy uważali się za wyrzutków. Dalowie tradycyjnie zamieszkujący tereny na południe od pasma gór zwani byli również Korimami. Zdaje się jednak, że dość wcześnie podzielili się na wiele grup, które wyruszyły na poszukiwanie Boga. Niektórzy udali się na północ, by stać się Morindimami i Karandami; inni ruszyli na wschód i zostali Melcenami; jeszcze inni osiadli na południu Korimu i nadal byli Dalami; ale lud Gorima, Ulgosi, jak ich nazywał, udał się na zachód.

Ostatecznie, po tułaczce trwającej cale pokolenia, narodził się Gorim, a gdy osiągnął wiek męski, postanowił na ochotnika udać się samotnie na poszukiwanie Ula. Oczywiście wszystko to działo się na długo przed mym przyjściem na świat. W każdym razie, po wielu latach Gorim w końcu odnalazł Ula. Zaniósł te dobre wieści swemu ludowi, ale niewielu Ulgosów mu uwierzyło. Ludzie czasami już tacy są. W końcu Gorim nabrał do nich odrazy. Oznajmił, że nie dba o to, czy pójdą za nim, czy zostaną. Niektórzy ruszyli wraz z nim, inni nie. Gorim po tych słowach po-padł w zadumę.

- Często zastanawiałem się, co stało się z tymi, którzy zostali - powiedział ze smutkiem.

- Mogę ci to wyjaśnić, przyjacielu - zapewniłem go. - Zdarzyło mi się natknąć na nich jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Mieli duże obozowisko daleko na północ od Doliny mego Mistrza. Spędziłem z nimi zimę, po czym ruszyłem dalej. Wątpię jednakże, abyś nadal znalazł któregoś z tych ludzi przy życiu. Gdy ich spotkałem, wszyscy byli bardzo starzy.

Gorim spojrzał na mnie ze smutkiem, po czym pochylił głowę i zapłakał.

- Co się stało, Gorimie? - krzyknąłem zaniepokojony.

- Miałem nadzieję, że Ul ustąpi i zdejmie z nich mą klątwę -odparł złamanym głosem.

- Klątwę?

- Ze uschną, wyginą i nie będzie ich więcej. Kobiety tego ludu ma klątwa uczyniła bezpłodnymi.

- Klątwa nadal działała, gdy z nimi mieszkałem - powiedziałem. - W całym obozie nie było nawet jednego dziecka. Zastanawiałem się, czemu tak mnie hołubili. Zdaje się, że od bardzo, bardzo dawna nie widzieli dziecka. Niczego się od nich nie dowiedziałem, ponieważ nie rozumiałem języka tych ludzi.

- Oni używają starej mowy - oznajmił smutno - podobnie jak mój lud tutaj, w Prolgu.

- Jakże więc to się stało, że ty mówisz naszym językiem? - zapytałem.

- Moim zadaniem, jako przywódcy, jest przemawianie w imieniu mego ludu, gdy spotykamy innych - wyjaśnił.

- No tak - rzekłem. - Rzecz jasna.

Niedługo potem wróciliśmy z Mistrzem do Doliny i podjąłem inne studia. Zdawało się, że w Dolinie czas nie płynął. Całe lata poświęcałem na dogłębne poznawanie nawet najbardziej zwyczajnych rzeczy. Badałem drzewa, ptaki, ryby i zwierzęta, owady i robaki. Spędziłem czterdzieści pięć lat na studiowaniu samej trawy. Po jakimś czasie uprzytomniłem sobie, że nie starzeję się jak inni ludzie. Z jakiegoś powodu nie obowiązywały mnie dotyczące ich prawa.