Berek - Marcin Szczygielski - ebook + książka

Berek ebook

Marcin Szczygielski

2,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Brawurowo opowiedziana historia dwojga ludzi, których pozornie nie łączy nic poza wzajemną nienawiścią. Paweł, typowy wielkomiejski gej, i Anna, przedstawicielka moherowych beretów, choć mieszkają w jednej kamienicy, tkwią w swoich własnych światach. Żadne z nich nie jest zdolne do zaakceptowania stylu życia drugiej strony. Eskalacja ich konfliktu nieuchronnie musi doprowadzić do dramatycznej konfrontacji...

Dosadne opisy, bezkompromisowa satyra i niespodziewana delikatność sprawiają, że "Berek" to lektura, od której nie sposób się oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 347

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gard_leg

Dobrze spędzony czas

czyta się szybko, myśli nad przeczytanym i wyciąga wnioski
00
Gracjanar

Nie oderwiesz się od lektury

Dwa główne wątki i nikt nie próbował mnie przekonywać. Po przeczytaniu zrozumiałam i dziękuję za doskonałą lekturę. P.S. czyta się świetnie, a potem jeszcze tyle jest do przemyślenia.
00
Betisz

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca,niebanalna,życiowa.
00
Henry_Rackham

Nie oderwiesz się od lektury

👍👍👍👍👍
00
tomaszp84

Dobrze spędzony czas

Szybki się czyta. Jest ok.
00

Popularność




Pro­jekt okład­ki, stron ty­tu­ło­wych i ilu­stra­cje

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Anna Na­stu­lan­ka

© Co­py­ri­ght by Mar­cin Szczy­giel­ski, 2007

© Co­py­ri­ght by Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS, 20111

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2011

Zdję­cie au­to­ra © Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

Dys­try­bu­cja

Fir­ma Księ­gar­ska Ole­sie­juk Sp. z o.o. S.K.A.

ul. Po­znań­ska 91, 05-850 Oża­rów Ma­zo­wiec­ki

tel. 22 721 30 00/11, fax 22 721 30 01

za­mó­wie­nia in­ter­ne­to­we: 22 721 70 07 lub 09

www.ole­sie­juk.pl

www.ora­mus.pl

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN 978-83-60000-74-8

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KA­ŁU­ŻYŃ­SKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

tel./fax 22 614 28 34

e-mail: la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

sklep@la­tar­nik.com.pl

Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Bar­tosz Dwo­rzyń­ski

e-mail: dwo­rzyn­ski@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księ­gar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

oraz na nasz pro­fil na por­ta­lu Fa­ce­bo­ok

www.fa­ce­bo­ok.com/iw­la­tar­nik

War­sza­wa 2011

Wy­da­nie V po­pra­wio­ne

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mar­cin Szczy­giel­ski

Pi­sarz, dzien­ni­karz i gra­fik. De­biu­to­wał be­st­sel­le­ro­wą po­wie­ścią PL-BOY, po­tem uka­za­ły się: Wio­sna PL-BOYa, Na­stur­cje i ćwo­ki, Far­fo­de na­mięt­no­ści.

2007 r. otwo­rzył nowy roz­dział w twór­czo­ści Szczy­giel­skie­go – uka­zał się Be­rek, hi­sto­ria geja i przed­sta­wi­ciel­ki mo­he­ro­wych be­re­tów, któ­rych po­zor­nie nie łą­czy nic poza wza­jem­ną nie­na­wi­ścią. Książ­ka szyb­ko sta­ła się be­st­sel­le­rem, a au­tor­ska ad­ap­ta­cja te­atral­na wy­re­ży­se­ro­wa­na przez An­drze­ja Roz­hi­na z Ewą Ka­sprzyk i Paw­łem Ma­ła­szyń­skim w ro­lach głów­nych od kil­ku lat przy­cią­ga tłu­my wi­dzów do war­szaw­skie­go te­atru Kwa­drat. W lu­tym 2010 r. w war­szaw­skim te­atrze Ko­me­dia To­masz Dut­kie­wicz wy­re­ży­se­ro­wał ko­lej­ną sztu­kę pi­sa­rza – Wy­dmusz­kę - z Anną Gu­zik i Jo­an­ną Li­szow­ską w ob­sa­dzie. Je­sie­nią 2011 r. w tym sa­mym te­atrze od­bę­dzie się pre­mie­ra sztu­ki Szczy­giel­skie­go „Fu­rie” z Te­re­są Li­pow­ską w roli głów­nej.

Wio­sną 2010 r. uka­za­ły się Bier­ki, ko­lej­na część cy­klu Kro­ni­ki nie­rów­no­ści, za­po­cząt­ko­wa­ne­go przez Ber­ka. Rów­nież ta po­wieść tra­fi­ła na li­sty be­st­sel­le­rów, a w ran­kin­gach por­ta­li ge­jow­skich zo­sta­ła uzna­na za książ­kę roku.

Od­ręb­nym roz­dzia­łem li­te­rac­kiej ak­tyw­no­ści Szczy­giel­skie­go są książ­ki dla dzie­ci i mło­dzie­ży. Pierw­szą z nich była Ome­ga - po­wieść o przy­go­dach dwu­na­sto­let­niej fan­ki gier kom­pu­te­ro­wych, dla któ­rej rze­czy­wi­stość w nie­bez­piecz­ny spo­sób za­czy­na mie­szać się ze świa­tem wir­tu­al­nym. Książ­ka, zi­lu­stro­wa­na przez Bart­ka Aro­ba­la, w 2010 r. tra­fi­ła na Li­stę Skar­bów Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry Dzie­cię­cej i zo­sta­ła wy­róż­nio­na w kon­kur­sie im. Han­ny Skro­bi­szew­skiej oraz w kon­kur­sie Naj­pięk­niej­sze Książ­ki Roku or­ga­ni­zo­wa­nym przez Pol­skie To­wa­rzy­stwo Wy­daw­ców Ksią­żek. Rok póź­niej otrzy­ma­ła na­gro­dę „Książ­ka Roku 2010” Pol­skiej Sek­cji IBBY.

Ko­lej­ną po­wieść dla mło­dzie­ży, Czar­ny Młyn, opo­wia­da­ją­cą o dzie­ciach z po­pe­ege­row­skiej wio­ski, któ­re mu­szą zmie­rzyć się z bez­oso­bo­wym złem czy­ha­ją­cym w ru­inach po­bli­skie­go kom­bi­na­tu, Mar­cin Szczy­giel­ski na­pi­sał na Kon­kurs Li­te­rac­ki im. Astrid Lind­gren or­ga­ni­zo­wa­ny w ra­mach ak­cji Cała Pol­ska Czy­ta Dzie­ciom. Jury uzna­ło Czar­ny Młyn za naj­lep­szą spo­śród wszyst­kich 580 na­de­sła­nych prac, przy­zna­jąc mu Grand Prix i sta­tu­et­kę Pip­pi Lång­strump, a tak­że I na­gro­dę w ka­te­go­rii po­wie­ści dla dzie­ci w wie­ku od dzie­się­ciu do czter­na­stu lat.

Trze­cią książ­ką au­to­ra skie­ro­wa­ną do młod­szych na­sto­lat­ków jest po­wieść „Za nie­bie­ski­mi drzwia­mi”, któ­ra wio­sną 2011 roku zo­sta­ła no­mi­no­wa­na – za­rów­no przez jury dzie­cię­ce, jak i pro­fe­sjo­nal­ne – do Na­gro­dy DON­GA, kon­ty­nu­ator­ki wie­lo­let­niej tra­dy­cji kon­kur­su „Dzie­cię­cy Be­st­sel­ler Roku”.

Przed­mo­wa

Ile­kroć pada sło­wo gej, pod­świa­do­mość prze­łą­cza ro­zu­mo­wa­nie na ta­ry­fę spe­cjal­ną. Przed oczy na­tych­miast pcha­ją się ob­ra­zy prze­bie­rań­ców z ge­jow­skich pa­rad: prze­ry­so­wa­ne, gro­te­sko­we po­sta­cie u jed­nych bu­dzą­ce śmiech, u in­nych obrzy­dze­nie; zwy­kle jed­nak trud­ne do wy­obra­że­nia w zwy­czaj­nym ży­ciu.

Utrwa­lił się więc sche­mat: geje są inni, czy­li obcy, nie­zro­zu­mia­li, nie­prze­wi­dy­wal­ni, mogą za­gro­zić po­ukła­da­ne­mu w gło­wach świa­tu. Przez nich po­dział na do­bro i zło tra­ci bi­blij­ny kon­trast, a po­li­ty­cy mają nie­ustan­ny kło­pot. Jed­ni naj­chęt­niej po­zby­li­by się tego bólu gło­wy i ze­sła­li wszyst­kich ge­jów gdzieś da­le­ko – naj­le­piej na Ma­da­ga­skar, by­le­by tyl­ko nie mu­sieć ich oglą­dać i nie mieć z nimi do czy­nie­nia. Inni na od­wrót – ofe­ru­ją ge­jom wy­cią­gnię­tą rękę i swo­ją to­le­ran­cję. Owszem je­ste­ście inni – mó­wią – ale my je­ste­śmy to­le­ran­cyj­ni i po­zwa­la­my wam być ta­ki­mi, ja­ki­mi je­ste­ście, mimo że od­bie­ga­cie od nor­my.

Za­pa­mię­taj­cie te dwa groź­ne dla pol­skie­go geja sło­wa: Ma­da­ga­skar i to­le­ran­cja. Od­rzu­ce­nie i fał­szy­wa życz­li­wość. Z jed­nej stro­ny prze­ko­na­nie, że tyl­ko je­den mo­del ży­cia jest pra­wi­dło­wy, pro­wa­dzą­ce do sta­wia­nia się w po­zy­cji sę­dzie­go, z dru­giej – pro­tek­cjo­nal­ne po­kle­py­wa­nie spro­wa­dza­ją­ce ge­jów do roli an­tro­po­lo­gicz­nej cie­ka­wost­ki. W obu wy­pad­kach trak­tu­je się ich jako dzi­wacz­ną gru­pę od­mień­ców na­ru­sza­ją­cych ogól­nie przy­ję­te stan­dar­dy, tyle że pierw­si na to się nie zga­dza­ją, a ci dru­dzy dają przy­zwo­le­nie.

Ale jest jesz­cze trze­ci, znacz­nie uczciw­szy spo­sób od­no­sze­nia się do ge­jów: trak­to­wa­nie ich jako oczy­wi­sto­ści – bio­lo­gicz­nej, spo­łecz­nej i kul­tu­ro­wej, ma­ją­cej na­tu­ral­ne pra­wo do ist­nie­nia.

Pra­gnie­nie by­cia sobą jest wśród ge­jów co­raz więk­sze. Pro­ce­su ich spo­łecz­nej eman­cy­pa­cji już nic nie po­wstrzy­ma. Co­raz rza­dziej będą się wśród nich zda­rza­ły mał­żeń­stwa za­wie­ra­ne pod na­ci­skiem ro­dzi­ny, ży­ją­ce po­tem w nie­szczę­ściu, a cza­sem w praw­dzi­wych tor­tu­rach. Zyg­munt Ka­łu­żyń­ski po­wie­dział kie­dyś: Uwa­żam, że przy­zna­nie się do fak­tu by­cia ho­mo­sek­su­ali­stą, nie tyl­ko wo­bec sa­me­go sie­bie, ale tak­że wo­bec oto­cze­nia, daje wol­ność. Wte­dy nie trze­ba uda­wać, bla­go­wać, wy­krę­cać się i kła­mać.

Wol­ność to po­ję­cie dla geja naj­waż­niej­sze, bę­dą­ce kwin­te­sen­cją isto­ty jego losu. Wol­ność bywa jed­nak i pięk­na, i nie­bez­piecz­na; nie­sie ze sobą wie­le za­gro­żeń, któ­re – bywa – do­pro­wa­dza­ją do jej utra­ty. Nie­ste­ty, ro­zu­mie­ją to tyl­ko nie­licz­ni.

Gdy w 1975 roku na pla­ży w Ostii zna­le­zio­no cia­ło za­mor­do­wa­ne­go re­ży­se­ra-geja Pie­ra Pa­ola Pa­so­li­nie­go, Oria­na Fal­la­ci opu­bli­ko­wa­ła gło­śny List do nie­go: Mia­łeś po­trze­bę ab­so­lu­tu, ty, któ­ry opę­ta­łeś nas sło­wem hu­ma­nizm. Mo­głeś uga­sić swą udrę­kę i za­spo­ko­ić swe pra­gnie­nie wol­no­ści, tyl­ko znaj­du­jąc taki ko­niec: z roz­trza­ska­ną gło­wą i roz­szar­pa­nym cia­łem. To nie­praw­da, że nie­na­wi­dzi­łeś prze­mo­cy. Po­tę­pia­łeś ją przez ro­zum, lecz du­szą ją wzy­wa­łeś, bo to był je­dy­ny spo­sób, żeby tego spa­la­ją­ce­go cię de­mo­na ob­ła­ska­wić i uka­rać. To nie­praw­da, że prze­kli­na­łeś ból. Prze­ciw­nie, słu­żył ci on jako lan­cet do usu­wa­nia anio­ła, któ­ry był w to­bie. Pi­sząc, znie­wa­ża­łeś, ra­ni­łeś tak głę­bo­ko, aż pę­ka­ło ser­ce.

Żeby zro­zu­mieć ge­jów – i tych zwy­czaj­nych, co­dzien­nych, i tych, któ­rzy sta­ją się wiel­ki­mi pi­sa­rza­mi, re­ży­se­ra­mi, ak­to­ra­mi, po­eta­mi – trze­ba przy­jąć, że mają oni swój wła­sny świat: ani gor­szy, ani lep­szy od świa­ta więk­szo­ści, ale – rzekł­bym – rów­no­le­gły. Jego po­tocz­ność róż­ni się od do­świad­cze­nia tych, któ­rzy go nie zna­ją, ale prze­cież jest tak samo waż­na jak świat każ­de­go in­ne­go czło­wie­ka. Nie­wy­ma­ga­ją­ca ni­czy­jej zgo­dy ani przy­zwo­le­nia na swo­je ist­nie­nie.

Po­wieść Mar­ci­na Szczy­giel­skie­go Be­rek re­pre­zen­tu­je taki wła­śnie spo­sób my­śle­nia: nie epa­tu­je śro­do­wi­sko­wą od­mien­no­ścią ani nie pró­bu­je na siłę szu­kać dla niej uspra­wie­dli­wie­nia. Pi­sa­na jest z po­zy­cji czło­wie­ka pew­ne­go swo­jej toż­sa­mo­ści i umie­ją­ce­go wal­czyć o sie­bie. Ton ła­god­nej obiet­ni­cy szczę­ścia, jaki się w niej po­ja­wia, jest dla mnie po­wo­dem do oso­bi­stej ra­do­ści. Wszak od pięt­na­stu pra­wie lat je­stem ży­cio­wym part­ne­rem Au­to­ra.

To­masz Ra­czek

Tom­ko­wi

Mar­chew­ko­we pole ro­śnie wo­kół mnie

W mar­chew­ko­wym polu jak wa­rzy­wo tkwię

Gło­wą na dół za­ko­pa­ny ni­czym struś

Chcesz mnie spo­tkać – gło­wę obok w zie­mię wpuść

Mar­chew­ko­we o ogro­dzie mie­wam sny

W mar­chew­ko­wym sta­nie jest naj­le­piej mi

Ro­snę so­bie – do­łem gło­wa, górą nać

– Kto mi po­wie: co się jesz­cze może stać?

Lady Pank,

pio­sen­ka do fil­mu ani­mo­wa­ne­go

O dwóch ta­kich, co ukra­dli księ­życ

Mia­sto za­my­ka się nad moją gło­wą

Czy je­stem Nim? Czy je­stem sobą?

Ko­niec kwiet­nia

I

– Patrz! – Mi­chał prze­krzy­ku­je mu­zy­kę i sztur­cha mnie w bok, wska­zu­jąc jed­ne­go z czte­rech gost­ków, któ­rzy mi­ja­ją nas w ko­ry­ta­rzu. Chło­pak ma na oko dzie­więt­na­ście, może dwa­dzie­ścia lat. Do­kład­nie mój typ. Krót­ko ob­cię­te, czar­ne wło­sy, nie­ogo­lo­ny, lek­ko na­pa­ko­wa­ny, z za­mglo­nym, cie­lę­cym spoj­rze­niem. Sek­sow­ny i nie­groź­ny. Czu­ję mro­wie­nie w pod­brzu­szu.

– Mój! – od­krzy­ku­ję.

Mi­chał po­wąt­pie­wa­ją­co pod­no­si brew:

– Zo­ba­czy­my, Pa­weł­ku… Kto pierw­szy, ten lep­szy. Wy­cią­gam szy­ję, żeby zo­ba­czyć, do­kąd pój­dzie chło­pak.

Zmie­rza w kie­run­ku wu­ce­tów i dar­kro­omu.

– Chodź – po­cią­gam Mi­cha­ła za ra­mię.

Od­kle­ja­my się od ścia­ny i idzie­my w kie­run­ku to­a­let.

Prze­py­cha­my się przez stad­ko ma­ło­la­tów rzu­ca­ją­cych tę­sk­ne spoj­rze­nia w stro­nę wej­ścia do dar­kro­omu i wcho­dzi­my do ki­bla. Za­my­ka­my się w jed­nej z ka­bin i wcią­ga­my po kre­sce. Jezu słod­ki, jest po pro­stu za­je­bi­ście! Czu­ję się zwin­ny i szyb­ki jak Aeon Flux; nie­omyl­ny i cel­ny jak Vio­let; mę­ski jak Bla­de Run­ner i nie­po­wstrzy­ma­ny jak Hulk – za­bój­cza mie­szan­ka.

Zo­sta­wiam Mi­cha­ła w ka­bi­nie, wy­cho­dzę z ki­bla i za­nu­rzam się w wil­got­ny, pach­ną­cy mę­ski­mi cia­ła­mi mrok. Wnie­bo­wstą­pie­nie. Cze­kam przez chwi­lę, żeby mój wzrok przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści, od­trą­cam czy­jąś dłoń, któ­ra za­czy­na gme­rać mi przy roz­por­ku. Wcho­dzę głę­biej, prze­ci­skam się przez gąszcz na­gich tor­sów i rąk. W sła­bym świe­tle czer­wo­nej ża­rów­ki wy­pa­tru­ję mo­je­go ob­ja­wie­nia. Ro­bię jed­no, po­tem dwa kół­ka i wresz­cie go do­strze­gam. Za­jął miej­sców­kę w ką­cie po­miesz­cze­nia, tuż obok wej­ścia – mu­sia­łem go mi­nąć. Zdjął T-shirt, spodnie ma lek­ko roz­pię­te i opusz­czo­ne, wi­dać slip­ki i ciem­ną li­nię gę­stych wło­sów ło­no­wych. Stoi sam, ma unie­sio­ną twarz, pół­przy­mknię­te oczy i bier­nie opusz­czo­ne, luź­ne ręce. Sta­ję przed nim, bli­sko. Spo­glą­da na mnie przez chwi­lę, po­tem za­my­ka oczy i od­chy­la się do tyłu. Wzdy­cha, gdy jego na­gie ple­cy do­ty­ka­ją zim­ne­go tyn­ku. Uśmie­cham się i klę­kam przed nim. Lek­ko ca­łu­ję nagi frag­ment skó­ry pod pęp­kiem, dło­nią le­ciut­ko za­czy­nam ma­so­wać jego kro­cze. Wol­no roz­pi­nam su­wak roz­por­ka i od­chy­lam gum­kę sli­pek. Przy­my­kam oczy, przy­tu­lam twarz do jego pod­brzu­sza i wcią­gam za­pach. Nie­biań­ski za­pach. Za­pach mło­de­go, go­rą­ce­go, spo­co­ne­go fa­ce­ta. Fa­ce­ta, któ­ry praw­do­po­dob­nie ostat­ni prysz­nic brał ran­kiem. Prze­szy­wa mnie dreszcz roz­ko­szy, po­ję­ku­ję ci­chut­ko i za­bie­ram się do ro­bo­ty. Twar­de ka­fle gre­su bo­le­śnie uci­ska­ją moje ko­la­na, za­sta­na­wiam się, czy nie kuc­nąć, ale mimo wszyst­ko tak jest le­piej. Lep­szy do­stęp. Lewą ręką trzy­mam od­cią­gnię­te slip­ki, pra­wą le­ciut­ko ści­skam jego jaj­ka i ob­cią­gam na ca­łe­go. Aż do koń­ca. Za każ­dym po­wro­tem nos za­głe­bia mi się ciem­nych, po­skrę­ca­nych, błysz­czą­cych wło­sach. Czu­ję go da­le­ko za mig­dał­ka­mi. Po dwóch czy trzech mi­nu­tach ją­dra chło­pa­ka ści­ska­ją się, mosz­na tward­nie­je. Ła­pie mnie za gło­wę i usi­łu­je ode­pchnąć. O nie, ko­cha­ny – uśmie­cham się w du­chu. Nie po­zwa­lam się od­su­nąć. Lek­ko przy­trzy­mu­ję zę­ba­mi jego ku­ta­sa tuż za żo­łę­dzią, a po­tem wcią­gam głę­bo­ko. Chło­pak wy­pi­na bio­dra do przo­du, po­tem je cofa i try­ska przy wtó­rze gło­śne­go jęku. Trzy wiel­kie por­cje sper­my lą­du­ją mi w sa­mym gar­dle. Krę­ci mi się w gło­wie, fala szczę­ścia za­le­wa mnie jak przy­pływ. Po­ły­kam go i set­ki ty­się­cy po­ten­cjal­nych ludz­kich ist­nień. Wy­sy­sam ostat­nią kro­plę. Eu­fo­ria. Dla ta­kich chwil jak ta war­to żyć.

II

– Ania, patrz! – Jan­ka szep­cze mi do ucha. – Ta spod pięt­nast­ki zno­wu była w lum­pek­sie.

Spo­glą­dam na utle­nio­ną ko­bie­tę sto­ją­cą dwa rzę­dy przed nami. Wred­ne bab­sko ma na so­bie tur­ku­so­wą je­sion­kę. Cał­kiem ład­ny płaszcz, cho­ciaż ja nig­dy nie za­ło­ży­ła­bym cze­goś w ta­kim ko­lo­rze. Sta­ra robi się na li­ceum.

– Rę­ka­wy za krót­kie – od­szep­tu­ję.

– Chodź, idzie­my – mówi Jan­ka pół­gło­sem, sztur­cha­jąc mnie w bok.

Źle sta­nę­łam, ma bli­żej do przej­ścia. Zno­wu bę­dzie pierw­sza, prze­cież nie będę się z nią ści­ga­ła. Jan­ka wty­ka to­reb­kę pod pa­chę i ru­sza w kie­run­ku oł­ta­rza. Na pew­no zja­dłam całą szmin­kę, cho­le­ra. Nie zdą­ży­łam spraw­dzić w lu­ster­ku, ka­za­nie było ta­kie zaj­mu­ją­ce. Jan­ka prze­py­cha się mię­dzy ław­ka­mi, roz­trą­ca inne ko­bie­ty. Kro­wa. I jak gru­bo wy­glą­da z tyłu. Ksiądz Ma­rek spo­glą­da pro­sto na mnie i uśmie­cha się, ki­wa­jąc gło­wą. Boże, jaki to pięk­ny męż­czy­zna. Krót­ko ob­cię­te, czar­ne wło­sy, śnia­dy, bia­łe zęby. Że też tacy pięk­ni męż­czyź­ni cho­dzą po tej zie­mi. Uśmie­cham się sze­ro­ko do nie­go i klę­kam na twar­dej, zim­nej po­sadz­ce. Wcią­gam za­pach ka­dzi­dła i kwia­tów, przy­tłu­mio­ny nie­co przez za­pach per­fum i wil­got­nych płasz­czy. Majt­ki wpi­ja­ją mi się w pupę, ale nie mogę ich po­pra­wić – czu­ję dzie­siąt­ki oczu na swo­ich ple­cach. Jan­ka klę­czy obok. Je­że­li wsta­nie sama, to bę­dzie cud bo­ski, moim zda­niem. Jest tłu­sta jak wie­lo­ryb. Boże je­dy­ny, jak pięk­nie to wszyst­ko wy­glą­da. Oł­tarz uma­jo­ny kwia­ta­mi, bia­ła ko­ron­ko­wa ser­we­ta. Mat­ka Bo­ska spo­glą­da na mnie z ob­ra­zu swo­imi mą­dry­mi ocza­mi. Czu­ję lek­ki dreszcz szczę­ścia, zu­peł­nie jak­bym już pra­wie w nie­bie była. Ksiądz Ma­rek zbli­ża się do mnie. Spo­glą­dam w górę, na jego sil­ną szczę­kę, śnia­de po­licz­ki. Po­tem mój wzrok scho­dzi w dół, prze­su­wa się po czar­nej su­tan­nie i za­trzy­mu­je na czar­nych pan­to­flach. Duże sto­py. Wzdy­cham, pod­no­szę twarz i spo­glą­dam mu pro­sto w oczy. Uśmie­cha się do­bro­tli­wie, a ja sze­ro­ko otwie­ram usta. Kie­dy kła­dzie bia­łą ho­stię na moim ję­zy­ku, jego kciuk przez uła­mek se­kun­dy do­ty­ka mo­jej war­gi. Czu­ję cie­pło, a żo­łą­dek kur­czy się i na mo­ment zwi­ja w kul­kę. Nad pra­wym ra­mie­niem księ­dza Mar­ka wisi nagi, cier­pią­cy Je­zus na krzy­żu. Wi­dzę jego sze­ro­ko roz­po­star­te ra­mio­na, bia­łą sza­tę na bio­drach, ja­sną skó­rę pod­brzu­sza, kro­ple krwi. Pod be­re­tem robi mi się cho­ler­nie go­rą­co, gło­wa mnie swę­dzi. Za­my­kam oczy i po­ły­kam Go. Zba­wie­nie. Za­le­wa mnie fala szczę­ścia, uda drżą lek­ko. Do­bry Boże, dzię­ku­ję Ci. Dzię­ki ta­kim chwi­lom wiem, po co żyję.

III

Chło­pak ma na imię Łu­kasz. Fry­zjer. No, nie po­wiem, żeby to był szczyt szczę­ścia – nie wiem, czy chciał­bym mieć fa­ce­ta fry­zje­ra. Ale ge­ne­ral­nie robi wra­że­nie cał­kiem faj­ne­go go­ścia i jest taki słod­ki. Czę­stu­ję go traw­ką w ki­blu, za­cią­ga się nie­po­rad­nie. Mi­chał zmył się do domu z ja­kimś szczy­lem po­nad go­dzi­nę temu.

– Słu­chaj, już po ósmej! – wy­krzy­ku­ję, ze zdu­mie­niem spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. – Chy­ba bę­dzie­my się zbie­ra­li, nie?

– No – mówi.

– Chcesz iść do mnie?

– A gdzie miesz­kasz?

– Na Ra­ko­wiec­kiej, rzut be­re­tem.

– Sam?

– Sam.

– Do­bra – wzru­sza ra­mio­na­mi.

Wy­cho­dzi­my z Toro. Jest ja­sny dzień, cał­kiem dużo lu­dzi na uli­cy, choć to nie­dzie­la. Nie lu­bię wra­cać z im­pre­zy o tej po­rze, dla mnie wciąż jest wczo­raj. Po­chmur­ne, sta­lo­we nie­bo, ale jak na kwie­cień jest dość cie­pło. Mi­ja­my plac Unii Lu­bel­skiej i Si­lver Scre­en. Łu­kasz nic nie mówi. Przy­glą­dam mu się ką­tem oka. W peł­nym świe­tle wy­glą­da rów­nie do­brze jak w pół­mro­ku klu­bu. Po­wie­dział, że ma dwa­dzie­ścia pięć lat, rap­tem czte­ry lata mniej ode mnie, ale czu­ję się przy nim sta­ro. Je­stem pew­ny, że mam czar­ne wory pod ocza­mi. Po­trze­bu­ję prysz­ni­ca. I snu, cho­ciaż nie wiem, czy uda mi się usnąć po tylu kre­skach. Na­cią­gam głę­biej czap­kę z dasz­kiem. Do­cie­ra­my na moje po­dwór­ko. Spo­glą­dam w górę na swo­je okno, wszyst­ko w po­rząd­ku. Okno po dru­giej stro­nie klat­ki scho­do­wej od­sło­nię­te. Pew­nie ten kur­wi­szon już po­le­ciał do ko­ścio­ła. Pie­przo­na ka­to­ho­licz­ka. W ca­łej ka­mie­ni­cy nie­mal wszyst­kie miesz­ka­nia są po­wy­naj­mo­wa­ne na biu­ra, w jed­nym ma ga­bi­net den­ty­sta. Dru­gie za­ję­te miesz­ka­nie jest na moim pię­trze i pech nad pe­cha­mi, że za­miast ja­kie­goś mi­łe­go chło­pa­czy­ny miesz­ka tam ten roz­wrzesz­cza­ny mo­her.

– Uwa­żaj! Gów­no – ostrze­ga mnie Łu­kasz, prze­ska­ku­jąc przez kupę le­żą­cą na chod­ni­ku.

Daję duży krok i za­trzy­mu­ję się przed drzwia­mi klat­ki scho­do­wej.

– Po­cze­kaj, mam po­mysł! – mó­wię, chi­cho­cząc.

Prze­szu­ku­ję kie­sze­nie, szu­ka­jąc ja­kie­goś ka­wał­ka pa­pie­ru.

Mam! Ulot­ka re­kla­mo­wa. Trzy­ma­łem ją w kie­sze­ni spodni na tył­ku, jest nie­co wil­got­na, ale bę­dzie OK. Przy­klę­kam na chod­ni­ku i sta­ran­nie zbie­ram psią kupę. Sta­ram się jej nie roz­ma­zać, żeby za­cho­wa­ła kształt.

– Po­je­ba­ło cię? – pyta Łu­kasz.

– Ale jaja! Zo­ba­czysz! – obie­cu­ję, za­śmie­wa­jąc się pra­wie do łez.

Otwie­ram drzwi na klat­kę jed­ną ręką, w dru­giej, wy­cią­gnię­tej da­le­ko przed sie­bie, trzy­mam le­żą­ce na kar­to­ni­ku gów­no. Pro­wa­dzę chło­pa­ka na moje pierw­sze pię­tro i przy­sta­ję przed wej­ściem do miesz­ka­nia tej suki. Kła­dę pa­lec na ustach i ci­chut­ko przy­kła­dam ucho do drzwi. Ci­sza. Na pew­no jej nie ma. Za­ło­żę się, że wła­śnie się czoł­ga przez nawę ko­ścio­ła na ko­la­nach albo leży gdzieś tam krzy­żem z wy­pię­tym dup­skiem. Po­chy­lam się i de­li­kat­nie strzą­sam psią kupę na tan­det­ną, wście­kle ko­lo­ro­wą wy­cie­racz­kę mo­he­ró­wy. Wy­da­je mi się to nie­sły­cha­nie za­baw­ne. Łu­kasz przy­glą­da mi się dziw­nie.

– Tu strasz­na kur­wa miesz­ka, na­le­ży jej się – tłu­ma­czę.

– Że­byś ty wie­dział…

W tym mo­men­cie pa­trzę na moje drzwi i sło­wa za­mie­ra­ją mi na ustach. Przez pra­wie całą ich sze­ro­kość bie­gną wy­pi­sa­ne czar­nym gru­bym mar­ke­rem sło­wa PE­DAŁ ŻYD. Sta­ję jak wry­ty. Łu­kasz za­czy­na chi­cho­tać – Lu­bią cię tu – mówi i do­da­je, śmie­jąc się: – Zo­sta­łeś zde­ma­sko­wa­ny.

Mam ocho­tę mu po­wie­dzieć, żeby się za­mknął. To są nowe drzwi ger­dy, la­mi­nat w ko­lo­rze buku. W ży­ciu nie zdo­łam do­czy­ścić tego na­pi­su! Będę je chy­ba mu­siał po­ma­lo­wać. Cho­le­ra, zu­peł­nie nowe drzwi, pra­wie dwa i pół ty­sią­ca zło­tych.

– Że­byś ty zde­chła – ce­dzę przez zęby.

IV

– Pięk­na msza – wzdy­cha Jan­ka, kie­dy wy­cho­dzi­my z ko­ścio­ła. – Prze­pięk­na. Dzię­ki ci, Pa­nie Boże, że nam da­łeś ta­kie­go księ­dza.

– Oj, tak, tak. Cu­dow­ny czło­wiek – od­po­wia­dam sła­bym gło­sem.

Ko­la­na jesz­cze lek­ko mi drżą. Za­pi­nam płaszcz i po­pra­wiam be­ret.

– Co ty taka czer­wo­na je­steś? – pyta Jan­ka. – Sła­bo ci?

– Czer­wo­na? Ja? Coś ci się zda­je – wzru­szam ra­mio­na­mi i py­tam szyb­ko: – Dzie­cia­ki przy­cho­dzą dziś na obiad?

Jak­by mnie to co­kol­wiek ob­cho­dzi­ło. Ona i jej dzie­cia­ki. Ban­da wy­ko­le­jeń­ców, moim zda­niem. Ten jej An­tek to wy­jąt­ko­wa dupa wo­ło­wa. Mar­nie skoń­czy. A ta mała bździą­gwa, któ­rą so­bie wziął! Chry­ste Pa­nie, miej li­tość. Raz ją wi­dzia­łam i w zu­peł­no­ści wy­star­czy. Na­dę­ta, wy­ma­lo­wa­na cwa­nia­ra. Kol­czy­ki mia­ła do łok­ci, zu­peł­nie jak dwie spłucz­ki do se­de­su. Zła­pa­ła go na cią­żę, już ja znam ta­kie jak ona. To coś, co na­zy­wa­ła spód­ni­cą, le­d­wie jej cipę za­sła­nia­ło. Nie to co moja Mał­go­sia. Mał­go­sia nig­dy by w czymś ta­kim nie wy­szła z domu.

– Nie – wzdy­cha Jan­ka. – An­toś pra­cu­je, mają te­raz ja­kiś bi­lans czy coś. W fir­mie. Zna­czy się, pod­li­cza­ją cały rok. Wiesz, bez nie­go to nic tam nie zro­bią. Jest star­szym ko­or­dy­na­to­rem pro­duk­tu w Oran­ge.

Wie­dzia­łam! Wie­dzia­łam, że to po­wie. Sły­sza­łam już pięć mi­lio­nów razy, czym jest ten jej gar­ba­ty owsik. Ko­or­dy­na­tor pro­duk­tu! I co to niby zna­czy? Za­wra­ca­nie dupy ki­jem, jak­by mnie kto py­tał.

– A Jo­asia? – py­tam.

– Jo­asia – Jan­ce z miej­sca rzed­nie mina. – Jo­asia wy­je­cha­ła. Z Ja­siem.

– Wy­je­cha­ła? Do­kąd?

– Na wcza­sy.

– Na wcza­sy? W kwiet­niu? Wiesz, no, dzi­wię się… Nie­źle im się po­wo­dzi, sko­ro ona na wcza­sy w kwiet­niu wy­jeż­dża. La­tem pew­nie też po­je­dzie?

– Nie wiem.

– A kie­dy wra­ca?

– Eee… Nie­dłu­go.

– Nie­dłu­go? Jak to? Nie wiesz, kie­dy wra­ca? – py­tam z za­par­tym tchem.

Ha! Pu­ści­ła go w trą­bę! Jak nic! Dzię­ki ci, Pa­nie Boże, jest ja­kaś spra­wie­dli­wość na świe­cie. Mu­szę za­dzwo­nić do Nin­ki, jak tyl­ko wró­cę.

– Nie wiem do­kład­nie. Nie py­ta­łam.

Aku­rat! Nie py­ta­ła! I już w to wie­rzę. Mała, cwa­na bździą­gwa wy­cyc­ka­ła, co było do wy­cyc­ka­nia, i zwi­nę­ła ża­gle. Wie­dzia­łam, że tak bę­dzie! Zresz­tą co jej się dzi­wić. Ten An­tek to cie­lę, a nie chłop.

– Ojej… – mó­wię, ro­biąc na po­kaz zmar­twio­ną minę.

– Coś mi się zda­je.

– Niech ci się nie zda­je! – bły­ska­wicz­nie prze­ry­wa Jan­ka. – Wszyst­ko do­brze. Jo­asia była zmę­czo­na i mu­sia­ła po­je­chać od­po­cząć, do mamy.

– Do mat­ki? Wy­je­cha­ła do mat­ki? A mó­wi­łaś chy­ba, że na wcza­sy.

– Wcza­sy-sra­sy! Ona jest ze Świ­no­uj­ścia! Tam cały czas są wcza­sy. To nad mo­rzem.

– Przy­najm­niej ta­nio ją to wy­nie­sie, jak do mat­ki po­je­cha­ła – mó­wię po­jed­naw­czo.

Jan­ka za­ci­ska usta w wą­ską kre­skę. Nin­ka tru­pem pad­nie, jak jej wszyst­ko opo­wiem.

– A jak Mał­go­sia? – pyta, kie­dy skrę­ca­my w Ra­ko­wiec­ką.

– Świet­nie – mó­wię z sa­tys­fak­cją.

– W pra­cy do­brze?

– Do­brze.

– Klien­ci są?

– Są.

– Bo, wiesz, te­raz lu­dzie to ubra­nia głów­nie w lum­pek­sach ku­pu­ją. Jak kto ma wy­dać sto zło­tych na kurt­kę w nor­mal­nym skle­pie albo dzie­sięć zło­tych w lum­pek­sie, ra­czej pój­dzie do lum­pek­su. Lu­dzie się te­raz tacy chy­trzy zro­bi­li.

– U Mał­go­si do­brze.

– Ach tak – mówi Jan­ka. I do­da­je po na­my­śle: – Ale w koń­cu, jak prze­sta­ną ku­po­wać, to stra­ci pra­cę. I nie wia­do­mo, co bę­dzie.

Już ja wiem, co bę­dzie. Jej An­tek weź­mie roz­wód, tyle bę­dzie. Ale wstyd!

– A za mąż się nie wy­bie­ra?

– Kto?

– Mał­go­sia.

Żeby cię po­krę­ci­ło, wścib­ska kro­wo.

– Na ra­zie nic nie mówi.

– No bo to wiesz, jak­by póź­no się robi. Trzy­dziest­kę już ma.

– Ma. No i co?

– Szan­se małe.

– Na co małe?

– Na ślub. I dzie­ci.

– Te­raz wszyst­kie póź­niej wy­cho­dzą za mąż. I dzie­ci póź­niej ro­dzą. Me­dy­cy­na idzie do przo­du.

To jej sku­tecz­nie za­my­ka gębę. Do­cie­ra­my na na­sze po­dwór­ko.

– Wej­dziesz na kaw­kę? – py­tam dla przy­zwo­ito­ści. Naj­chęt­niej już bym za­dzwo­ni­ła do Nin­ki. Po­skrę­ca ją, jak się o wszyst­kim do­wie. Nie mogę się do­cze­kać.

– A wiesz, że chęt­nie.

– Tak?

Czy ona swo­jej kawy w domu nie ma, czy co? Za­wsze taka była – wszyst­ko na krzy­wy ryj. Wy­cią­gam klu­cze z to­reb­ki i mó­wię:

– Jak miło.

Spo­glą­dam w górę na swo­je okno. Wszyst­ko w po­rząd­ku. Zer­kam na okno po dru­giej stro­nie klat­ki scho­do­wej. Ża­lu­zje oczy­wi­ście za­cią­gnię­te. Zbo­cze­niec już wró­cił. Całą noc pew­nie się gdzieś gził z ta­ki­mi sa­my­mi jak on. No bo co in­ne­go tacy ro­bią? Wą­cha­ją so­bie tył­ki albo coś w tym sty­lu. Że też nikt z tym nie zro­bi po­rząd­ku. Dla­cze­go, py­tam ja się kogo, je­dy­ny są­siad, jaki mi zo­stał w tej ka­mie­ni­cy, to zbo­czo­ny pe­dał? I żyd, jak nic. Otwie­ram drzwi na klat­kę scho­do­wą i pro­wa­dzę Jan­kę na moje pierw­sze pię­tro.

– No a jak z tym de­wian­tem? – pyta, gdy do­cie­ra­my do po­de­stu.

– Szko­da słów – od­po­wia­dam.

– Oj, masz z tym krzyż pań­ski, masz. Nie wiem, co ja bym zro­bi­ła, gdy­by mi coś ta­kie­go za ścia­ną miesz­ka­ło.

– Co byś zro­bi­ła? Nic byś nie zro­bi­ła! – ścią­gam usta.

– Z do­zor­cą roz­ma­wia­łam. I w ad­mi­ni­stra­cji. A po­li­cję dwa razy już wzy­wa­łam. I nic. A ja wszyst­ko sły­szę!

– Co sły­szysz?

– Co on tam robi. Z in­ny­mi.

– O Je­zu­sie! Co robi?

– Świń­stwa. Mor­dy drą tak, że aż się nie­do­brze robi.

– O mat­ko prze­naj­święt­sza! Ale co do­kład­niej?

– Le­piej nie wie­dzieć – mó­wię ści­szo­nym gło­sem. – Ale te od­gło­sy.

– Tfu! Świę­ci pań­scy! – Jan­ka przy­sta­je w po­ło­wie scho­dów. Jest cał­kiem pur­pu­ro­wa. Jak nie schud­nie, mar­nie to wi­dzę. – A ja­kie te od­gło­sy?

– Ta­kie, mó­wię ci, za… – prze­ry­wam, bo do­cie­ra­my już pod moje drzwi. Coś jest na wy­cie­racz­ce. – A co to mi tu leży? Co to jest? Ka­my­ki ja­kieś, czy co? Skąd to się tu­taj.

Po­chy­lam się nad wy­cie­racz­ką. Jest prze­ślicz­na. Wi­dać na niej mały do­mek za zie­lo­nym płot­kiem. Na gó­rze świe­ci słon­ko, a na dole jest duży na­pis „We­lco­me”. Ku­pi­łam ją w Te­sco dwa ty­go­dnie temu. Za dzie­więt­na­ście dzie­więć­dzie­siąt. A to, co na niej leży, to nie są ka­my­ki.

– O Boże! – wy­krzy­ku­je Jan­ka. – To gów­no! Ktoś ci na­ro­bił na wy­cie­racz­kę! Ani chy­bi pies.

– Rany bo­skie! Ale skąd to? Prze­cież w tym domu żad­nych zwie­rząt nie ma.

– Kot ja­kiś pew­nie wlazł. Przez piw­ni­cę. Nie­do­brze mi! – oznaj­mia Jan­ka.

– Nowa wy­cie­racz­ka! I co ja zro­bię? Ale jak kot… – od­wra­cam się na pię­cie i spo­glą­dam na drzwi do miesz­ka­nia tego pe­da­ła. – Ża­den kot! To jego spraw­ka!

– Jego? O Boże! Na­srał ci na wy­cie­racz­kę! Na­srał! Do cze­go to do­cho­dzi! Zwy­mio­tu­ję chy­ba.

– Ja z tym zro­bię po­rzą­dek – sy­czę przez za­ci­śnię­te zęby.

– Żeby czło­wie­ka we wła­snej ka­mie­ni­cy ta­kie coś spo­ty­ka­ło. Gów­no na pro­gu mi zro­bił! Ale smród!

– Och, och… – wy­krzy­ku­je Jan­ka, przy­ci­ska­jąc dłoń do tych swo­ich ol­brzy­mich cyc­ków. – Sła­bo mi.

– Prze­stań – mó­wię twar­do. – Co ty, gów­na nie wi­dzia­łaś?

– No. No wiesz! – Jan­ka przy­glą­da mi się sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Przy­najm­niej prze­sta­je ję­czeć. – To ja tu z do­bro­ci ser­ca tak, a ty.

– Bierz z tam­tej stro­ny – po­chy­lam się nad wy­cie­racz­ką i ła­pię ją za dwa rogi.

– Co chcesz zro­bić? – Jan­ka po­chy­la się z nie­ma­łym tru­dem. – Trze­ba by od­mo­czyć chy­ba.

– Do­bra, trzy­maj. I chodź – ki­wam gło­wą w stro­nę drzwi po dru­giej stro­nie po­de­stu. Sta­je­my po­środ­ku ko­ry­ta­rza. Za­czy­nam ko­ły­sać wy­cie­racz­ką. – I raz! I dwa! I trzy!

Na trzy zrzu­ca­my gów­no. Leci ma­łym łucz­kiem, ude­rza w drzwi i z pac­nię­ciem spa­da na wy­cie­racz­kę Sie­niaw­skie­go. Jan­ka za­czy­na chi­cho­tać.

– Ty to je­steś! – mówi z uzna­niem. – Ale się zdzi­wi.

– Mam na­dzie­ję, że w to wdep­nie – mó­wię mści­wie. – Za moją krzyw­dę.

– Ha – Jan­ka klasz­cze w tłu­ste dło­nie. – A co to tu na­ma­za­ne?

– Nie wiem. Chodź, idzie­my na tę kawę.

– Ale ktoś mu coś na­ma­zał.

– Róż­ni tu tacy przy­cho­dzą, pew­nie któ­ry na­ma­zał. Nic mi do tego. Chodź.

Ja­sne, że na­ma­za­ne. Sama na­ma­za­łam. Zresz­tą jego wła­snym pi­sa­kiem, któ­ry zna­la­złam na scho­dach. Pew­nie go zgu­bił. Bar­dzo po­rząd­ny pi­sak, gru­by. Wy­glą­da na za­gra­nicz­ny. Pół nocy przez tego śmie­cia nie mo­głam za­snąć. Mu­zy­ka wa­li­ła tak, że aż mi szklan­ki na pół­kach dzwo­ni­ły. Wy­lazł gru­bo po pół­no­cy i jak tyl­ko usły­sza­łam, że drzwi trza­snę­ły, wy­szłam w po­dom­ce i na­pi­sa­łam, co na­pi­sa­łam. Rano na­wet ża­ło­wa­łam tro­chę, ale już nie ża­łu­ję. Chce woj­ny, bę­dzie woj­na.

V

Krzy­ki na klat­ce scho­do­wej sły­szę do­kład­nie w chwi­li, kie­dy wy­cho­dzę z ła­zien­ki po prysz­ni­cu. Oglą­dam się w du­żym lu­strze wi­szą­cym w przed­po­ko­ju i na­słu­chu­ję przez chwi­lę z bło­gim uśmie­chem. Joj­cze­nie i ochy tej sta­rej kro­wy brzmią jak naj­pięk­niej­sza mu­zy­ka. Nie­biań­ski chór. Od­wi­jam ręcz­nik i rzu­cam go na pod­ło­gę. Nie jest źle, cho­ciaż przy­da­ło­by się tro­chę si­łow­ni. Na­pi­nam mu­sku­ły.

– No idziesz? – woła Łu­kasz z sy­pial­ni.

Uśmie­cham się do sie­bie w lu­strze. Pew­nie, że idę.

Łu­kasz leży nagi na koł­drze, od­wró­co­ny na brzuch, z no­ga­mi na po­dusz­ce. Przy­glą­da mi się z lek­kim uśmie­chem.

– Faj­ny je­steś – mówi.

Od razu za­czy­na mi sta­wać. Kom­ple­men­ty za­wsze tak na mnie dzia­ła­ją. Le­piej niż via­gra. Wy­star­czy, że fa­cet po­wie mi coś mi­łe­go, i od razu mam peł­ne spodnie. Moja psy­cho­ana­li­tycz­ka twier­dzi, że to za­bu­rze­nie po­czu­cia wła­snej war­to­ści. Po­trze­bu­ję apro­ba­ty. Mój oj­ciec mi jej nie oka­zy­wał, kie­dy by­łem mały, i te­raz to nad­ra­biam – tak mówi, mniej wię­cej. Ale ja my­ślę, że to po pro­stu cho­ler­nie miłe, kie­dy fa­cet mi sło­dzi. Sko­ro mi mówi coś ta­kie­go, zna­czy, że mu się po­do­bam, że mnie lubi. Że mnie chce.

Po­wo­li pod­cho­dzę do Łu­ka­sza. Od­wra­ca się na ple­cy i wy­cią­ga do mnie ręce. Po­chy­lam się nad nim, ca­łu­ję. Po­cią­ga mnie na sie­bie. Ko­tłu­je­my się przez kil­ka mi­nut. W pew­nej chwi­li prze­wra­cam się na ple­cy i opie­ram mu sto­py na ra­mio­nach.

– Chodź – mó­wię.

– Masz gum­ki? – pyta szep­tem.

Się­gam do szu­fla­dy noc­nej szaf­ki i wyj­mu­ję tub­kę lu­bry­kan­tu. Się­gam głę­biej po pre­zer­wa­ty­wy, ale w opa­ko­wa­niu nie ma już ani jed­nej.

– Nie mam – od­szep­tu­ję. – A ty?

– Nie mam. No, nie wiem…

– Bę­dzie do­brze. Pro­szę.

Łu­kasz pro­stu­je się, opie­ra so­bie moje sto­py na ra­mio­nach i wy­ci­ska żel na dłoń. Pusz­cza do mnie oko i mówi:

– OK. Sko­ro tak ład­nie pro­sisz.

Wcią­gam po­wie­trze, kie­dy za­czy­na na­pie­rać, roz­luź­niam się i wpusz­czam go w sie­bie. Do­brze, że zro­bi­łem so­bie le­wa­ty­wę przed prysz­ni­cem. Boli przez chwi­lę, ma spo­re­go ku­ta­sa. Kie­dy wcho­dzi do koń­ca, przy­trzy­mu­ję go przez mo­ment i sta­ram się opa­no­wać skurcz zwie­ra­cza. Po pierw­szych kil­ku ru­chach ból mija i zmie­nia się w przy­jem­ność.

– Ooooooch… – wzdy­cham. Uj­mu­ję jego twarz w ręce i pa­trzę pro­sto w oczy, kie­dy za­głę­bia się we mnie raz za ra­zem. Przy któ­rymś pchnię­ciu szep­czę: – Chy­ba… My­ślę… Czu­ję, że cię ko­cham…

– Nie w tej sce­nie – mówi Łu­kasz. – Sze­rzej nogi.

VI

– Po pro­stu ko­cham cze­ko­la­dę – wzdy­cha Jan­ka, ob­li­zu­jąc upać­ka­ne pal­ce.

Jak­bym się nie zdą­ży­ła zo­rien­to­wać – ze­żar­ła już trzy ka­wał­ki mu­rzyn­ka, któ­re­go wczo­raj upie­kłam dla Mał­go­si. Ale Mał­go­sia i tak pew­nie nie przyj­dzie.

– Czę­stuj się – pod­su­wam ta­lerz w jej stro­nę.

– Och, nie, nie. Nie mogę już, na­praw­dę – bro­ni się Jan­ka, ła­ko­mie pa­trząc na cia­sto. – No, może jesz­cze tyl­ko je­den. Ostat­ni.

Na­kła­da ka­wa­łek mu­rzyn­ka na ta­le­rzyk i pod­no­si łap­czy­wie do ust. Przy­glą­dam się jej chłod­no, kie­dy wtła­cza cia­sto w usta wy­sma­ro­wa­ne cze­ko­la­do­wą po­le­wą. Po­licz­ki jej się trzę­są. Ma rap­tem dwa lata wię­cej ode mnie, a wy­glą­da na star­szą o co naj­mniej dzie­sięć. Ucho­waj do­bry Boże, abym mia­ła być kie­dyś taka tłu­sta.

– O, mat­ko, ja­kie to przy­jem­ne – sa­pie Jan­ka przed ostat­nim kę­sem. – To ta­kie przy­jem­ne. Nie umiem się oprzeć. Będę ża­ło­wa­ła póź­niej.

– Bę­dziesz – mó­wię. – Ale może dasz się sku­sić na jesz­cze je­den ka­wa­łek? Albo dwa? Nie po­zwól, abym mu­sia­ła cię na­ma­wiać.

VII

Śpi­my przez resz­tę nie­dzie­li – z ma­ły­mi prze­rwa­mi na seks. Łu­kasz re­we­la­cyj­nie się bzy­ka. Wspa­nia­le jest bu­dzić się i czuć jego cia­ło przy swo­im boku. Opo­wia­dam mu o so­bie, o pra­cy w agen­cji, o miesz­ka­niu i tej trza­śnię­tej są­siad­ce. Słu­cha, ale nie­wie­le mówi o so­bie. Opo­wia­dam o mo­ich ulu­bio­nych fil­mach i książ­kach scien­ce fic­tion – uwiel­biam scien­ce fic­tion! Słu­cha po­błaż­li­wie i mówi, że po­do­bał mu się Ra­port mniej­szo­ści, ale kie­dy za­czy­nam opo­wia­dać o Phi­li­pie K. Dic­ku, któ­ry na­pi­sał opo­wia­da­nie, na któ­rym opar­to sce­na­riusz fil­mu, za­czy­na zie­wać. Pod wie­czór wsta­ję na chwi­lę, bio­rę prysz­nic i ro­bię nam ka­nap­ki. Jemy w łóż­ku, a po­tem zno­wu się bzy­ka­my. Może to wła­śnie on? Może to na nie­go cze­ka­łem, może jego szu­ka­łem? By­ło­by faj­nie. Opie­ram się na łok­ciu i przy­glą­dam mu, kie­dy za­sy­pia w kil­ka mi­nut po wy­try­sku. Ma bar­dzo gę­sty za­rost, de­li­kat­ną li­nię ko­ści po­licz­ko­wych, duże, ład­ne usta. Te­raz są czer­wo­ne i na­brzmia­łe – po­draż­nio­ne mo­imi nie­ogo­lo­ny­mi po­ca­łun­ka­mi. Do­ty­kam swo­ich warg, pew­nie wy­glą­da­ją po­dob­nie. Ju­tro będą mnie pie­kły, a na bro­dzie i w ką­ci­kach ust za­cznie łusz­czyć się skó­ra. Ju­tro. Może ju­tro, kie­dy wró­cę po pra­cy do domu, nie bę­dzie tu tak pu­sto. Może bę­dzie on.

Łu­kasz uchy­la po­wie­ki i spo­glą­da na mnie, nie zmie­nia­jąc po­zy­cji.

– Co? – pyta.

– Nic – uśmie­cham się. – Do­brze mi z tobą.

– Mhm – mru­czy. – Któ­ra go­dzi­na?

– Do­cho­dzi dzie­sią­ta.

– Mu­szę już iść.

– Nie zo­sta­niesz na noc?

– In­nym ra­zem – mówi.

Bę­dzie inny raz. Wtu­lam twarz w jego pa­chę, wcią­gam za­pach. Lek­ko ca­łu­ję skó­rę. Nic o nim nie wiem. Wszyst­ko, co po­my­ślę, może być praw­dą.

Chło­pak sia­da na brze­gu łóż­ka, pod­no­si z pod­ło­gi skar­pet­ki i swo­je slip­ki. Ubie­ra się.

– Uma­wia­my się ja­koś? – py­tam.

– Zo­ba­czy­my – mówi. – Za­dzwo­nię.

– Do­brze. Cie­szę się, że cię po­zna­łem.

Cze­kam.

– Ja też.

Wsta­ję i nagi od­pro­wa­dzam go do drzwi. Ca­łu­je­my się, Łu­kasz ła­pie mnie za czło­nek i po­trzą­sa nim, jak­by po­trzą­sał rękę na po­że­gna­nie.

– Faj­nie było, wiesz? – mówi z lek­kim uśmie­chem. – No, trzy­maj się.

– Do zo­ba­cze­nia, Słon­ko – od­po­wia­dam ci­cho.

Chło­pak wy­cho­dzi z miesz­ka­nia i zbie­ga po scho­dach.

Pa­trzę w dół na swo­ją wy­cie­racz­kę. Ta cho­ler­na mo­he­rzy­ca pod­rzu­ci­ła mi psią kupę, któ­rą dla niej zo­sta­wi­łem, a Łu­kasz oczy­wi­ście w nią wszedł. Roz­sma­ro­wał wszyst­ko i zo­sta­wił śla­dy. Sły­szę trza­śnię­cie drzwi na dole. Nig­dy wię­cej go nie zo­ba­czę. Ale będę go pa­mię­tał – już na za­wsze. Każ­de­go dnia, w każ­dej go­dzi­nie świa­do­mość jego ist­nie­nia i wspo­mnie­nie na­sze­go spo­tka­nia będą we mnie obec­ne. Na ra­zie jesz­cze tego nie wiem.

VIII

Jan­ka na­resz­cie po­szła. Boże je­dy­ny, my­śla­łam, że bę­dzie u mnie sie­dzia­ła do wie­czo­ra. Zja­dła czte­ry ka­wał­ki mu­rzyn­ka. Czte­ry ka­wał­ki! Mnie to by chy­ba ro­ze­rwa­ło, gdy­bym tyle zja­dła. Na­stęp­nym ra­zem ku­pię ja­kieś cia­sto z bitą śmie­ta­ną, coś wy­jąt­ko­wo tu­czą­ce­go, bę­dzie mia­ła na­ucz­kę. Pró­bu­ję za­dzwo­nić do Nin­ki, ale nie od­bie­ra. Nie zdą­ży­łam, po­je­cha­ła już do cór­ki i zię­cia, w każ­de nie­dziel­ne po­po­łu­dnie do nich jeź­dzi. Do­cho­dzi czter­na­sta. Włą­czam te­le­wi­zor w po­ko­ju i ra­dio w kuch­ni, lu­bię jak coś gada. Dziś bę­dzie Ple­ba­nia. Idę do ła­zien­ki i pio­rę wy­cie­racz­kę w wan­nie. Pięt­na­sta – pra­wie, jest za dwa­dzie­ścia. Myję wan­nę i wy­no­szę wy­cie­racz­kę na bal­kon, żeby wy­schła. Po­tem go­tu­ję ma­ka­ron. Od­ce­dzam go, wy­rzu­cam na ta­lerz. Po­sy­pu­ję kru­szo­nym twa­ro­giem i cu­krem. Jem. Do­cho­dzi wpół do czwar­tej. Zmy­wam, wy­cie­ram na­czy­nia, cho­wam do sza­fek. Mał­go­sia na­wet nie za­dzwo­ni­ła, a obie­cy­wa­ła, że wpad­nie dziś na obiad. Pod­le­wam kwia­ty. Ro­śli­ny za­wsze mi się uda­wa­ły. Mam bar­dzo dużo kwia­tów, więk­szość jest żywa, tyl­ko w du­żym po­ko­ju trzy­mam sztucz­ny bluszcz. Świet­nie zro­bio­ny, wy­glą­da le­piej niż praw­dzi­wy. Może po­win­nam do niej za­dzwo­nić? Ale już dwa razy dzwo­ni­łam w tym ty­go­dniu pierw­sza. Szes­na­sta. Nie­dłu­go Ple­ba­nia. Bio­rę krzy­żów­kę z „Tiny”, dłu­go­pis i sia­dam przy sto­le. Po­chwa na pi­sto­let – co to jest? Sześć li­ter, hm… Na­gle coś wali w ścia­nę. Raz, dru­gi, trze­ci. Co ten cho­ler­ny pe­dał tam wy­pra­wia? Za­le­wa mnie wście­kłość. Na­wet w nie­dzie­lę czło­wiek nie może mieć chwi­li spo­ko­ju! Ci­skam krzy­żów­kę na ka­na­pę. Jak so­bie po­my­ślę, co on tam może wy­pra­wiać, sła­bo mi się robi. Dla­cze­go są tacy jak on? Po co? Dla­cze­go wszy­scy nie mogą być do­brzy i nor­mal­ni? Nie ro­zu­miem, po pro­stu nie mie­ści mi się to w gło­wie, dla­cze­go się na coś ta­kie­go po­zwa­la. Uwa­żam, że ktoś po­wi­nien coś zro­bić. Na mój ro­zum po­win­no się ich ka­stro­wać – wszyst­kich tych pe­do­fi­lów i in­nych. Wy­ka­stro­wać, a po­tem za­mknąć. To w koń­cu też lu­dzie, nie mó­wię, żeby ich usy­piać, czy coś. Ale za­mknąć w ja­kimś miej­scu, le­czyć. Naj­le­piej pra­cą. Cięż­ką pra­cą dla do­bra wszyst­kich. Do­sta­wa­li­by jeść, sie­dzie­li od­izo­lo­wa­ni – z da­le­ka od nor­mal­nych lu­dzi i dzie­ci. Przede wszyst­kim dzie­ci. Prze­cież jak­by nie mie­li kon­tak­tu z resz­tą, toby się to skoń­czy­ło. Nie de­pra­wo­wa­li­by na­stęp­nych. Wszyst­ko by­ło­by do­brze. A zresz­tą im sa­mym by­ło­by le­piej, by­li­by mię­dzy swo­imi, a co by tam ze sobą ro­bi­li, to już ich spra­wa. Byle tego nie wie­dzieć. Oni i resz­ta tej ca­łej ży­do­ko­mu­ny. I ci mor­der­cy od abor­cji. Cały ten brud, ta cho­ra na­rośl na spo­łe­czeń­stwie. Są jak rak – na oko nic nie wi­dać, a pod spodem zgni­li­zna. Zu­peł­nie jak cho­ro­ba mo­jej mat­ki. Wszyst­ko wy­glą­da­ło do­brze. Ru­mia­na była, za­wsze uśmiech­nię­ta. To niby miał być ja­kiś drob­ny za­bieg, a jak ją otwo­rzy­li, to tyl­ko po­ki­wa­li gło­wa­mi i za­szy­li. Bo w środ­ku była jed­na ru­ina, spróch­nia­ła jak pień. Z wierz­chu nic nie było wi­dać, nic. A prze­cież spo­łe­czeń­stwo to je­den wiel­ki or­ga­nizm, tak mó­wi­li w ra­dio, bar­dzo słusz­nie. Roz­kład za­czy­na się od spodu, jed­na spar­szy­wia­ła ko­mór­ka i bach – no­wo­twór. I dzie­ci to wi­dzą, dzie­ci wszyst­ko zo­ba­czą, wszyst­ko pod­słu­cha­ją, wszyst­ko wie­dzą. Małe garn­ki mają wiel­kie uszy, jak mó­wi­ła moja ma­mu­sia. No to cze­go się po­tem spo­dzie­wać, jak się na­oglą­da­ją po­dob­nej gan­gre­ny? Wy­ro­sną na ta­kich sa­mych, bo zło po­tra­fi sku­sić. Ruja, cią­głe tar­cie, żad­nych pro­ble­mów, żad­nych obo­wiąz­ków. No bo co taki jak on ma za obo­wiąz­ki, py­tam się ja kogo? Robi, co chce, gzi się na pra­wo i lewo i na­wet cią­ży z tego nie bę­dzie! Każ­dy by tak chciał! Same przy­jem­no­ści i żad­nych kło­po­tów. Ale nie na tym po­le­ga ży­cie, nie! I przyj­dzie dzień sądu, kie­dy za to za­pła­cisz. Ty i cała resz­ta in­nych zbo­czeń­ców. Bo Je­zus otwo­rzył bra­my nie­bios tyl­ko dla tych, któ­rzy z taką samą po­ko­rą nio­są swój krzyż przez ży­cie, jak On niósł swój na Gol­go­tę. Ale naj­gor­sze w tym, że to tak bez wsty­du, bez skru­chy, na­wet nie za­prze­czy. Jak to się tak moż­na nie wsty­dzić, że się jest in­nym od nor­mal­nych lu­dzi? Jak to się tak moż­na ob­no­sić ze zbo­cze­niem, pa­trzeć bez­czel­nie w oczy, na­wet nie za­prze­czyć? Jesz­cze, żeby to ja­koś tak po ci­chu ro­bił, ukrad­kiem. Żeby uda­wał, że jest tacy jak inni, toby było do­brze. No, przy­najm­niej le­piej. A tak, jak to wszyst­ko jest na wi­do­ku, to nie moż­na udać, że się tego nie wi­dzi. Trze­ba re­ago­wać. To chrze­ści­jań­ski obo­wią­zek. Któ­ra to? O, już sie­dem­na­sta do­cho­dzi, za­raz Ple­ba­nia. Chwa­ła Bogu, że ca­łe­go mu­rzyn­ka nie po­kro­iłam dla Jan­ki, mam jesz­cze ze dwa ka­wał­ki na se­rial.

IX

Cie­ka­we, czy za­dzwo­ni? – za­sta­na­wiam się, zno­sząc po scho­dach ro­wer. Złe my­śle­nie. Mu­szę my­śleć po­zy­tyw­nie – tak mówi Elż­bie­ta, moja psy­cho­te­ra­peut­ka. A więc – cie­ka­we, o któ­rej za­dzwo­ni? Pod­cią­gam no­gaw­kę dżin­sów i za­pi­nam ją drew­nia­ną kla­mer­ką do bie­li­zny. Su­per to wy­glą­da. Wsia­dam na ro­wer i ru­szam w kie­run­ku fir­my. Faj­nie, że tak wcze­śnie wy­sze­dłem, mogę nad­ło­żyć dro­gi i prze­je­chać jesz­cze przez Pole Mo­ko­tow­skie. Jest do­pie­ro parę mi­nut po ósmej rano, w fir­mie mu­szę być o dzie­wią­tej. Pra­cu­ję w ma­łej agen­cji re­kla­mo­wej przy Na­rbut­ta, je­stem co­pyw­ri­te­rem. To na­wet faj­na pra­ca, lu­dzie są świet­ni. A w do­dat­ku szef jest ge­jem, więc przy­najm­niej nor­mal­ne sto­sun­ki.

Wjeż­dżam na Pole. Boże, ja­kie to­wa­ry! Obok mnie prze­bie­ga dwóch na­pa­ko­wa­nych gost­ków ubra­nych w same slip­ki i adi­da­sy. Przy­glą­dam im się bez­kar­nie zza szkieł ciem­nych ray ba­nów, iden­tycz­nych jak te, któ­re no­sił Ke­anu w Ma­trik­sie. Wiem, że już są pas­sé, ale strasz­nie lu­bię ten film. No i Ke­anu, ma się ro­zu­mieć. Je­den chło­pak po­ka­zu­je mnie dru­gie­mu, oglą­da­ją się. Wyż­szy od­sła­nia w uśmie­chu bia­łe zęby. Też się uśmie­cham i jadę da­lej. Od pew­ne­go cza­su Pole Mo­ko­tow­skie zmie­ni­ło się w ge­jow­ski spa­cer­niak. Pa­ra­da atrak­cji od sa­me­go świ­tu, szcze­gól­nie w ty­go­dniu. Na ław­ce, któ­rą mi­jam, chło­pak w wie­ku góra szes­na­stu lat pa­trzy mi bez­czel­nie w twarz i jed­no­znacz­nie roz­chy­la uda. Ma na so­bie luź­ne, ró­żo­we spor­to­we szor­ty, krót­kie, bia­łe skar­pet­ki i sne­aker­sy. Zwi­nię­ty w kłę­bek T-shirt leży obok na ław­ce. Nie mogę ode­rwać od nie­go wzro­ku. Zwal­niam. Chło­pak kła­dzie so­bie dłoń na kro­czu. Szczę­ka mi opa­da, mylę kie­ru­nek i wjeż­dżam na kra­węż­nik. Cu­dem bo­skim się nie prze­wra­cam. Dzie­ciak za­czy­na się śmiać.

– Wszyst­ko OK? – pyta.

– OK – od­po­wia­dam.

Czu­ję, że za­czy­nam się ru­mie­nić, kre­tyn. Wsia­dam na ro­wer i ru­szam da­lej. Ob­jeż­dżam Pole dwa razy i jadę w kie­run­ku Na­rbut­ta. Wcią­gam ro­wer do holu i kie­dy za­pi­nam blo­ka­dę na łań­cu­chu, uświa­da­miam so­bie, że Łu­kasz do mnie nie za­dzwo­ni. Ani dziś, ani nig­dy. Nie ma mo­je­go nu­me­ru te­le­fo­nu.

Maj

I

– Oj, mamo! Daj mi wresz­cie spo­kój! – Mał­go­sia ję­czy znu­dzo­nym to­nem do słu­chaw­ki.

– Kto to był?! – py­tam pod­nie­sio­nym gło­sem.

– Nikt.

– Co to zna­czy nikt? Jaki nikt? Męż­czy­zna! Co robi u cie­bie w domu o dzie­wią­tej wie­czo­rem? Kto to jest?

– Ko­le­ga. Z pra­cy.

– Ko­le­ga! Ko­le­ga z pra­cy! A ja­kich ty mo­żesz mieć ko­le­gów z pra­cy? Nie po­wiesz mi, że pra­cu­je z tobą na sto­isku z dam­ski­mi ła­cha­mi!

– Nie pra­cu­je.

– To kto to jest?!

– Mó­wię ci prze­cież, że ko­le­ga.

– Mał­go­siu…

– Rany bo­skie, mamo – wzdy­cha. – Ja­rek pra­cu­je jako ochro­niarz w Gie­ce.

– W kiec­ce?! W ja­kiej kiec­ce?

– W GIE-CE. W Ga­le­rii Cen­trum.

– Ale dla­cze­go on two­ją ko­mór­kę od­bie­ra? Mał­go­siu, nie po­do­ba mi się to!

– Mamo, na rany Chry­stu­sa, ja mam już trzy­dzie­ści dwa lata. Może mnie mama prze­stać trak­to­wać jak dziec­ko?

– Ale ty je­steś dziec­ko! Ty ży­cia nie znasz! Żeby w domu sa­mot­na dziew­czy­na wie­czo­rem przyj­mo­wa­ła.

– Mamo, ja nie je­stem u sie­bie w domu.

– Nie w domu? A gdzie ty je­steś? Gdzie ty je­steś o dzie­wią­tej wie­czo­rem?!

– Mama da spo­kój. Mu­szę koń­czyć.

– Mał­go­siu – mó­wię bła­gal­nie. – Mał­go­siu, co się z tobą dzie­je? Prze­cież ty wiesz, że tak nie moż­na.

– Cze­go nie moż­na?

– Tak się nie robi. Dziew­czy­na.

– Mamo, bo ja ci za­raz po­wiem coś, co ci się bar­dzo nie spodo­ba. Więc może so­bie da­ru­je­my, co?

– Nie tak cię wy­cho­wa­łam!

– O Jezu.

– Nie wzy­waj imie­nia nada­rem­no!

– Mamo, do­bra­noc.

– Chcesz skoń­czyć tak jak ja? Chcesz?

– Nie, mamo. Nie chcę. To ostat­nia rzecz na świe­cie, któ­rej bym so­bie ży­czy­ła. Dla­te­go tu je­stem. U Jar­ka. I na­praw­dę bar­dzo do­brze się ba­wi­łam, jesz­cze przed chwi­lą. Do­bra­noc.

– Mał­go­siu. Mał… – prze­ry­wam, bo w słu­chaw­ce roz­le­ga się sy­gnał za­ję­to­ści.

Od­kła­dam po­wo­li te­le­fon i sie­dzę przez chwi­lę bez ru­chu. Co się z nią po­ro­bi­ło? To było ta­kie do­bre dziec­ko. Nie po­win­nam była się zgo­dzić na jej wy­pro­wadz­kę. Dla­cze­go się zgo­dzi­łam? I ta pra­ca! Zu­peł­nie nie­po­trzeb­na.

Wszyst­ko za­czę­ło się psuć, mu­sia­ła po­znać ja­kichś lu­dzi, coś jej na­ga­da­li. To przez ko­le­żan­ki, te­raz te dzie­wu­chy nie zna­ją po­czu­cia god­no­ści. Boże, co ona tam wy­pra­wia? Zo­sta­ła­by ze mną, ja­koś by­śmy so­bie po­ra­dzi­ły. To jest taka do­bra dziew­czy­na, zmar­nu­ją mi ją tam. Zmar­nu­ją. Uświa­da­miam so­bie, że wy­krę­cam pal­ce tak, że aż trzesz­czą. Roz­luź­niam je, pro­stu­ję się i wy­gła­dzam po­dom­kę na ko­la­nach. Jesz­cze nie wszyst­ko stra­co­ne, nie wol­no roz­pa­czać. Za­ła­twię to, wy­mo­dlę. Wy­bła­gam. Żeby tyl­ko do mnie przy­szła, jak przyj­dzie, na pew­no się do­ga­da­my. Wy­star­czy, że ją zo­ba­czę, że po­pa­trzy mi w oczy. Wy­star­czy, żeby przy­szła. Będę mo­gła jej do­tknąć. Wsta­ję, idę do kuch­ni i ro­bię so­bie her­ba­tę, a po­tem sia­dam przed te­le­wi­zo­rem. Na Ro­man­ti­ce za­czy­na się ko­lej­ny od­ci­nek Dla­cze­go wła­śnie ja.