Za niebieskimi drzwiami - Marcin Szczygielski - ebook + książka

Za niebieskimi drzwiami ebook

Marcin Szczygielski

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwunastoletni Łukasz wyjeżdża z mamą samochodem na wymarzone wakacje. Mają wypadek, po którym chłopiec trafia do szpitala, a stamtąd do pensjonatu swojej ciotki w niewielkim nadmorskim miasteczku. Nie potrafi przystosować się do nowego życia – nie dogaduje się ani z ciotką, ani z innymi dziećmi. Czuje się samotny i marzy, by wyrwać się z obcego mu miejsca. Przypadkowo odkrywa, że niebieskie drzwi w starym pensjonacie można otworzyć tak, by zaprowadziły go do innego świata. Baśniowego, tajemniczego i na pozór przyjaznego, choć Łukasz szybko się przekona, że tylko do czasu...

„Za niebieskimi drzwiami” Marcina Szczygielskiego to – podobnie jak „Omega” i „Czarny Młyn” (ukaże się w marcu 2011 r.) tego samego autora – książka dla młodzieży. Można ją nazwać powieścią przygodową czy obyczajową, choć znajdziemy w niej też liczne motywy znane z literatury science fiction i horrorów. Niezwykle precyzyjnie jest w niej budowane napięcie – prosta na początku fabuła obfituje w nieoczekiwane zwroty, nic też nie zapowiada zaskakującego finału…

Równie ważne jak pochłaniająca czytelnika akcja jest jednak to, że książka tak wyraziście mówi o emocjach współczesnych nastolatków – ich samotności, marzeniach, wyborach – oraz nieumiejętności budowania relacji zarówno z rówieśnikami, jak i z najbliższą rodziną. To także historia poszukiwania ojca, którego Łukasz nigdy nie poznał, a za którym tęsknił przez całe swoje dwunastoletnie życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 245

Oceny
4,2 (9 ocen)
5
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Taki horror dla dzieci. Całkiem niezły.
10
ELMFS3F42MRK8LRZ

Nie oderwiesz się od lektury

Książka dla wszystkich, nie tylko dla dzieci. Brawo za pomysł i styl. Zaczniesz czytać i po tobie. Otworzą się niebieskie drzwi....
10
HaniaMarciniak

Całkiem niezła

dostałam tą książkę jako lekturę wolę innego rodzajunksiążki ale było okej
00
sweetbasia

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
oliWilk

Całkiem niezła

Podobała mi się ta książka nie spodziewałam się takiego zakończenia.
00

Popularność




Pro­jekt okład­ki, stron ty­tu­ło­wych i ilu­stra­cje

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Anna Na­stu­lan­ka

© Co­py­ri­ght by Mar­cin Szczy­giel­ski, 2010

© Co­py­ri­ght by Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS, 2010

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2010

Zdję­cie au­to­ra © Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN 978-83-63841-05-8

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KA­ŁU­ŻYŃ­SKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

tel./fax 22 614 28 34

e-mail: la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księ­gar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

War­sza­wa 2010

Wy­da­nie I

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mar­cin Szczy­giel­ski

Pi­sarz, dzien­ni­karz i gra­fik. Jest au­to­rem ksią­żek (PL-BOY2, Les Far­foc­les, Be­rek, Bier­ki) i sztuk te­atral­nych (Be­rek, czy­li upiór w mo­he­rze, Wy­dmusz­ka, Fu­rie) skie­ro­wa­nych do do­ro­słych od­bior­ców, ale pi­sze tak­że po­wie­ści dla młod­szych czy­tel­ni­ków.

Je­sie­nią 2009 r. uka­za­ła się Ome­ga - po­wieść o przy­go­dach dwu­na­sto­let­niej fan­ki gier kom­pu­te­ro­wych, dla któ­rej rze­czy­wi­stość w nie­bez­piecz­ny spo­sób za­czy­na mie­szać się ze świa­tem wir­tu­al­nym. Książ­ka, zi­lu­stro­wa­na przez Bart­ka Aro­ba­la, zo­sta­ła wy­róż­nio­na w Kon­kur­sie im. Han­ny Skro­bi­szew­skiej i w 2010 r. tra­fi­ła na Li­stę Skar­bów Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry Dzie­cię­cej. Zo­sta­ła tak­że wy­róż­nio­na w kon­kur­sie Naj­pięk­niej­sze Książ­ki Roku 2009 or­ga­ni­zo­wa­nym przez Pol­skie To­wa­rzy­stwo Wy­daw­ców Ksią­żek.

Ko­lej­ną po­wieść dla mło­dzie­ży, Czar­ny Młyn, opo­wia­da­ją­cą o dzie­ciach z po­pe­ge­erow­skiej wio­ski, któ­re mu­szą zmie­rzyć się z bez­oso­bo­wym złem, któ­re opa­no­wa­ło ru­iny po­bli­skie­go kom­bi­na­tu, Mar­cin Szczy­giel­ski na­pi­sał na Kon­kurs Li­te­rac­ki im. Astrid Lind­gren or­ga­ni­zo­wa­ny w ra­mach ak­cji Cała Pol­ska Czy­ta Dzie­ciom. Jury uzna­ło Czar­ny Młyn za naj­lep­szą spo­śród wszyst­kich 580 na­de­sła­nych ksią­żek, przy­zna­jąc mu Grand Prix i sta­tu­et­kę Pip­pi Lang­strump, a tak­że I na­gro­dę w ka­te­go­rii po­wie­ści dla dzie­ci w wie­ku od dzie­się­ciu do czter­na­stu lat.

Czar­ny Młyn uka­że się wio­sną 2011 roku na­kła­dem wy­daw­nic­twa Sten­tor.

ar­dzo czę­sto my­ślę o tam­tym dniu, cho­ciaż mi­nął już po­nad rok. Ale trud­no pew­nie by­ło­by nie my­śleć – prze­cież tak na­praw­dę wła­śnie tam­te­go dnia całe moje ży­cie sta­nę­ło na gło­wie. Mia­łem do­pie­ro je­de­na­ście lat i dużo mniej ro­zu­mia­łem. To był bar­dzo waż­ny dzień i cze­ka­łem na nie­go dłu­go – ład­nych kil­ka mie­się­cy. Pierw­szy dzień mo­ich wa­ka­cji z mamą, któ­ra obie­ca­ła mi je już na Gwiazd­kę. Pew­nie wy­da­je się wam, że nie ma w tym nic dziw­ne­go i że jest to zu­peł­nie nor­mal­ne – je­chać na wa­ka­cje z mamą, szcze­gól­nie kie­dy jest się ma­łym. Dla mnie jed­nak było to bar­dzo waż­ne wy­da­rze­nie. Mama nig­dy wcze­śniej nie mia­ła cza­su na na­sze wspól­ne wa­ka­cje, bo pra­co­wa­ła bar­dzo dużo, wła­ści­wie cią­gle. Na­wet kie­dy była w domu, sie­dzia­ła bez prze­rwy przed kom­pu­te­rem. Cza­sa­mi by­łem na nią zły za to, ale tyl­ko cza­sa­mi, bo ro­zu­mia­łem, że pra­cu­je tak dużo dla­te­go, żeby żyło nam się do­brze, i że robi to też i dla mnie – że­bym miał róż­ne rze­czy, mógł cho­dzić do do­brej szko­ły. Że­by­śmy mie­li duże miesz­ka­nie i po­rząd­ny sa­mo­chód. Wszyst­ko za­le­ża­ło tyl­ko od niej, bo by­li­śmy tyl­ko we dwo­je. Nig­dy nie po­zna­łem mo­je­go taty, na­wet nie wi­dzia­łem żad­ne­go jego zdję­cia, a mama nie­chęt­nie o nim opo­wia­da­ła, cho­ciaż pró­bo­wa­łem ją pod­py­ty­wać wie­le razy. Moi ko­le­dzy z war­szaw­skiej pod­sta­wów­ki mie­li oj­ców – co praw­da rzad­ko w domu, bo naj­czę­ściej ich ro­dzi­ce byli po roz­wo­dzie. Nie­mniej zna­li tych swo­ich oj­ców i co­kol­wiek o nich wie­dzie­li – na przy­kład ile mają wzro­stu albo jak im na imię. Ja nie wie­dzia­łem zu­peł­nie nic, a prze­cież sko­ro je­stem, to mu­szę mieć ja­kie­goś ojca. Mama de­ner­wo­wa­ła się, kie­dy za­czy­na­łem py­tać, więc w koń­cu prze­sta­łem. Po­wie­dzia­ła tyl­ko, że tata miał ciem­ne wło­sy, ta­kie jak moje, i że je­stem do nie­go po­dob­ny, bo on też, gdy się już do cze­goś przy­cze­pił, to nie mógł się od­cze­pić. Naj­pierw, kie­dy mi o tym po­wie­dzia­ła, wy­da­wa­ło mi się, że mój tata jest kimś w ro­dza­ju Spi­der­ma­na, któ­ry po­tra­fi przy­cze­pić się do ścia­ny albo do su­fi­tu – by­łem wte­dy bar­dzo mały – ale po­tem zro­zu­mia­łem, że cho­dzi­ło o coś in­ne­go… Ale chy­ba od­bie­gam od te­ma­tu – to jest mój pro­blem, że gdy za­czy­nam o czymś opo­wia­dać, za­raz przy­cho­dzą mi do gło­wy ko­lej­ne spra­wy i za­miast mó­wić o jed­nym, mó­wię o mi­lio­nie róż­nych rze­czy.

Tam­ten dzień za­czął się do­kład­nie tak, jak po­wi­nien się za­cząć. Mama obu­dzi­ła mnie już o siód­mej rano, słoń­ce świe­ci­ło i na nie­bie nie było ani jed­nej chmur­ki. W przed­po­ko­ju sta­ły już na­sze ba­ga­że – sza­ra wa­liz­ka na kół­kach mamy, moja nie­bie­ska, wi­kli­no­wy ko­szyk z kla­pą za­my­ka­ną na małą skó­rza­ną skuw­kę, dwie re­kla­mów­ki z bu­ta­mi na zmia­nę, po­kro­wiec z play­sta­tion, ple­cak z lap­to­pem i jesz­cze ja­kieś inne pa­kun­ki. Nie będę o nich do­kład­nie opo­wia­dał, bo to prze­cież bez zna­cze­nia – ot, kupa gra­tów, któ­rą za­bie­ra się ze sobą, kie­dy je­dzie się na dwa ty­go­dnie wa­ka­cji do dom­ku nad je­zio­rem. Pa­mię­tam jed­nak tę ster­tę ba­ga­ży, zu­peł­nie jak­bym miał w gło­wie jej zdję­cie, i gdy­bym umiał ry­so­wać, na­ry­so­wał­bym ją w pięć mi­nut, no, może w sie­dem. Zje­dli­śmy śnia­da­nie, mama wy­pi­ła kawę z mle­kiem i za­py­ta­ła:

– Go­to­wy?

A ja by­łem go­to­wy jak nig­dy wcze­śniej w ży­ciu. Wy­nie­śli­śmy ba­ga­że do win­dy, mama prze­krę­ci­ła klucz w zam­ku i dwa razy szarp­nę­ła klam­kę, żeby się upew­nić, że drzwi na­praw­dę są za­mknię­te. Za­wsze tak ro­bi­ła. Po­tem zje­cha­li­śmy win­dą do ga­ra­żu i upa­ko­wa­li­śmy ba­ga­że w srebr­nym audi mamy. Wszyst­ko się zmie­ści­ło.

Była nie­dzie­la i w War­sza­wie pra­wie ni­ko­go nie było na uli­cach, bo lu­dzie albo jesz­cze spa­li, albo wy­je­cha­li na wa­ka­cje. Pani z GPS-u przy­cze­pio­ne­go pod przed­nią szy­bą auta od­zy­wa­ła się co ja­kiś czas ła­god­nym, sztucz­nym gło­sem: „sto me­trów pro­sto, skręć w lewo, skręć w pra­wo, trzy­sta me­trów pro­sto”. Mama od­po­wia­da­ła jej, bo moja mama za­wsze roz­ma­wia z GPS-em, i w ogó­le kie­dy pro­wa­dzi sa­mo­chód, cią­gle coś mówi – je­śli nie do GPS-u, to do in­nych kie­row­ców albo prze­chod­niów, cho­ciaż prze­cież nie mogą jej usły­szeć. Bar­dzo to lu­bię, bo mama na ogół mówi śmiesz­ne rze­czy, chy­ba że jest zde­ner­wo­wa­na albo zła – wte­dy się nie od­zy­wa lub prze­kli­na pod no­sem, nie­zbyt gło­śno, że­bym nie sły­szał, ale prze­cież ja…

No, tak, chy­ba zno­wu od­bie­gam od te­ma­tu. A więc – tam­ten dzień.

Sie­dzia­łem so­bie z tyłu przy­pię­ty pa­sem. Mia­łem opa­ko­wa­nie chip­sów orze­cho­wych, dwie nowe gry na iPho­nie, ciem­ne oku­la­ry na no­sie i było mi strasz­nie do­brze. Za okna­mi prze­su­wa­ły się drze­wa, pani z GPS-u mó­wi­ła, mama od­po­wia­da­ła jej za­baw­nie. Audi było nowe i ład­nie pach­nia­ło – mama ku­pi­ła je na kre­dyt. Mia­ło nie­bie­sko­tur­ku­so­we sie­dze­nia i srebr­ną de­skę roz­dziel­czą z okrą­gły­mi wskaź­ni­ka­mi i błę­kit­ny­mi dio­da­mi. Wy­je­cha­li­śmy z War­sza­wy na dro­gę gdań­ską – pa­mię­tam to do­brze, bo mama po­wie­dzia­ła: „Je­ste­śmy na gdań­skiej dro­dze”. Na jezd­ni było nadal pra­wie pu­sto, więc mama je­cha­ła szyb­ko. Otwo­rzy­łem chip­sy i my­śla­łem so­bie o tych grach na iPho­nie, ale jesz­cze w nie nie gra­łem, bo mi było tro­chę szko­da roz­gryźć je za szyb­ko. My­śla­łem też o mo­ich ciem­nych oku­la­rach, bo to były moje pierw­sze do­ro­słe ciem­ne oku­la­ry, no i my­śla­łem też o tych dwóch roz­po­czy­na­ją­cych się ty­go­dniach w dom­ku nad je­zio­rem z mamą. Nie zo­ba­czy­łem, co się sta­ło, bo aku­rat kil­ka se­kund wcze­śniej po­sta­no­wi­łem jed­nak tro­chę, tro­szecz­kę po­grać, żeby zo­rien­to­wać się, o co cho­dzi w tych no­wych grach. Nie pa­trzy­łem na dro­gę, tyl­ko na ekra­nik iPho­ne’a. Mama za­py­ta­ła:

– Nie gul­go­ta ci?

Kie­dy by­łem bar­dzo mały, czę­sto cho­ro­wa­łem w sa­mo­cho­dzie i kie­dy ro­bi­ło mi się nie­do­brze, wo­ła­łem do niej, że mi gul­go­ta. Ale to było strasz­nie daw­no temu, ze czte­ry lata jak nic. Już wca­le nie cho­ru­ję w au­cie.

– Nie, no coś ty? – od­po­wie­dzia­łem, nie od­ry­wa­jąc nosa od iPho­ne’a.

– Pa­mię­taj, jak ci bę­dzie źle, to mi po­wiedz – mama do­da­ła gazu i wgnio­tło mnie tro­chę moc­niej w ka­na­pę.

– Do­bra – mruk­ną­łem.

A za­raz po­tem świat prze­wró­cił się do góry no­ga­mi w po­twor­nie gło­śnym trza­sku. Trwał nie dłu­żej niż mru­gnię­cie – naj­pierw sie­dzia­łem so­bie z tyłu i usta­wia­łem wie­żo­wiec w To­wer Blo­xxie, a po­tem – w ułam­ku se­kun­dy – wi­sia­łem w pa­sach bez­pie­czeń­stwa, prze­chy­lo­ny na bok, a moja gło­wa opie­ra­ła się na tra­wie. Pod czasz­ką brzę­cza­ło mi dziw­nie i mia­łem wra­że­nie, jak­by mi ktoś po­wpy­chał do uszu pie­ro­gi. To głu­pio brzmi, ale do­kład­nie pa­mię­tam tę myśl – „czu­ję, jak­bym miał pie­ro­gi w uszach”. Coś było nie w po­rząd­ku z fo­te­lem pa­sa­że­ra przede mną – stał krzy­wo, w do­da­ku skó­rza­na ta­pi­cer­ka pę­kła, a z opar­cia wy­ła­zi­ła gąb­ka i kłę­by po­szar­pa­nych ni­tek. Ką­tem oka za­uwa­ży­łem, że coś ru­sza się w tra­wie obok mo­je­go czo­ła. Ob­ró­ci­łem lek­ko gło­wę i zo­ba­czy­łem tuż obok sie­bie dużą, nie­bie­ska­wą waż­kę. Mia­ła po­ła­ma­ne skrzy­deł­ka, ale chy­ba jesz­cze się nie zo­rien­to­wa­ła, bo pró­bo­wa­ła la­tać. To ona tak bzy­cza­ła, a nie moja gło­wa… Wca­le nie ro­zu­mia­łem, co się sta­ło, i na­wet nie po­pa­trzy­łem w stro­nę mamy, tyl­ko na tę tra­wę przy mo­jej gło­wie, bo wy­da­wa­ło mi się strasz­nie dziw­ne, że tra­wa na­gle zna­la­zła się za oknem sa­mo­cho­du i w jego środ­ku. Szcze­gól­nie że prze­cież okno jesz­cze przed chwi­lą było za­mknię­te. Do­pie­ro po­tem do­my­śli­łem się, że nasz sa­mo­chód wy­padł z dro­gi i prze­wró­cił się na bok. Zu­peł­nie nic mnie nie bo­la­ło – nic a nic. Oczy­wi­ście wte­dy, bo za­czę­ło póź­niej, w szpi­ta­lu. Usi­ło­wa­łem przyj­rzeć się waż­ce przy moim uchu, była ogrom­na. Od­gią­łem gło­wę, któ­ra wy­da­wa­ła mi się nie­zwy­kle cięż­ka, i spró­bo­wa­łem ją moc­niej ob­ró­cić.

– Pięć­set me­trów pro­sto – po­wie­dzia­ła pani z GPS-u.

I wszyst­ko zga­sło.

Na­zy­wam się Łu­kasz Bor­ski, mam dwa­na­ście lat. Uro­dzi­łem się w War­sza­wie, a te­raz miesz­kam w Brze­gu – nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści nad mo­rzem, bli­sko Ka­mie­nia. Mam jed­nak na­dzie­ję, że nie po­trwa to już dłu­go i albo wró­cę do mo­je­go war­szaw­skie­go domu, albo nic już nie bę­dzie mia­ło zna­cze­nia. Wszyst­ko za­le­ży od tego, czy uda nam się zna­leźć spo­sób na Krwaw­ca za­cza­jo­ne­go w jego srebr­nym świe­cie za nie­bie­ski­mi drzwia­mi po­ko­ju nr 18 na pierw­szym pię­trze pen­sjo­na­tu „Wy­so­ki Klif” przy uli­cy Pia­sko­wej 3 w Brze­gu i uwol­nić ciot­kę Aga­tę. A na­wet nie tyle nam – choć Pcheł­ka, Mo­ni­ka i Zgryz mi po­ma­ga­ją – ile mnie sa­me­mu. Bo to ja umoż­li­wi­łem Krwaw­co­wi prze­do­sta­nie się do na­sze­go świa­ta i to przede wszyst­kim ja mu­szę się z nim zmie­rzyć. A cza­su zo­sta­ło już bar­dzo mało…

Je­śli jed­nak nie uda się nam, może uda się ko­muś z was, ko­muś, kto prze­czy­ta tę hi­sto­rię opo­wia­da­ją­cą o kil­ku ty­go­dniach dziw­nej, sza­rej je­sie­ni i wy­da­rze­niach, któ­re mia­ły miej­sce w nie­wiel­kim, sen­nym nad­mor­skim mia­stecz­ku tuż po se­zo­nie. A przede wszyst­kim – pa­mię­taj­cie! – nig­dy nie pu­kaj­cie do drzwi zbyt dłu­go! Bo na­wet je­śli oka­że się, że nie ma za nimi ni­ko­go, to jed­nak ktoś może wam otwo­rzyć. A wte­dy to, co za tymi zwy­kły­mi drzwia­mi znaj­dzie­cie, na pew­no zwy­kłe nie bę­dzie i może wca­le nie przy­paść wam do gu­stu.

Ale może le­piej opo­wiem wszyst­ko po ko­lei…

Mie­li­śmy wy­pa­dek. Dru­gi sa­mo­chód wy­je­chał nie­ocze­ki­wa­nie na dro­gę, mama pró­bo­wa­ła go omi­nąć, ale jej się nie uda­ło. Za­wa­dzi­ła o to dru­gie auto, tak ciut, ciut, ale to wy­star­czy­ło, bo je­cha­ła bar­dzo szyb­ko, cho­ciaż zgod­nie z prze­pi­sa­mi. Na­sze audi ob­ró­ci­ło się na dro­dze, prze­ko­zioł­ko­wa­ło i spa­dło z dro­gi. Może nic by się nie sta­ło, gdy­by obok niej było pole, ale aku­rat tam nie było pola, tyl­ko łącz­ka z drze­wem, w któ­re ude­rzy­li­śmy. Pró­bo­wa­łem to so­bie po­tem ry­so­wać, tę sy­tu­ację na dro­dze – skąd wy­je­chał dru­gi sa­mo­chód, gdzie sta­ło drze­wo i tak da­lej. Pew­nie zu­peł­nie bez sen­su o tym tyle roz­my­ślać, ale to sil­niej­sze ode mnie. Bo wy­star­czy­ła­by jed­na, je­dy­na se­kun­da, żeby to się nie sta­ło. Gdy­by dru­gie auto nie wy­je­cha­ło na dro­gę. Gdy­by moja mama je­cha­ła tro­chę wol­niej. Gdy­by nie ro­sło tam drze­wo. Gdy­by­śmy wy­je­cha­li se­kun­dę póź­niej lub wcze­śniej. Gdy­by­śmy mie­li je­chać na wa­ka­cje nie do dom­ku nad je­zio­rem, tyl­ko w góry albo nad mo­rze. Gdy­by mama nie do­sta­ła urlo­pu. Gdy­by, gdy­by, gdy­by… Ro­zu­mie­cie? To była pi­ra­mi­da ele­men­tów, zu­peł­nie jak wie­ża z kloc­ków lego – wy­star­czy­ło­by, żeby za­bra­kło jed­ne­go w pod­sta­wie, a ca­łość by się roz­sy­pa­ła. W su­mie, kie­dy o tym roz­my­ślam, tak na­praw­dę na to, żeby nic się nie sta­ło, była dużo więk­sza szan­sa niż na to, że wy­pa­dek się wy­da­rzy. Nie da się o tym nie my­śleć.

Ale sam wy­pa­dek nie był wca­le taki strasz­ny. Naj­gor­sze było to, co dzia­ło się póź­niej.

Pierw­szych kil­ka ty­go­dni spę­dzi­łem w jed­nym szpi­ta­lu, ko­lej­ne pół roku w dru­gim. Nikt mi nie mó­wił, co się dzie­je z mamą – do­wie­dzia­łem się tyl­ko, że jest w in­nym szpi­ta­lu niż ja i że jej stan jest bar­dzo zły. Co to zna­czy­ło? Nie mo­głem się do­wie­dzieć. Le­ża­łem unie­ru­cho­mio­ny w du­żym, me­ta­lo­wym łóż­ku z róż­ny­mi lin­ka­mi i cię­żar­ka­mi, do któ­rych były przy­wią­za­ne moje nogi. Nie mo­głem cho­dzić i mia­łem ope­ra­cję. Tej pierw­szej nie pa­mię­tam, bo kie­dy obu­dzi­łem się w szpi­ta­lu, było już po niej. Ale po­tem były na­stęp­ne dwie. Le­ka­rze wy­py­ty­wa­li mnie o ojca, o dziad­ków, o ja­kąś ro­dzi­nę, ale my nie mie­li­śmy żad­nych krew­nych. Wie­dzia­łem tyl­ko, że mama mo­jej mamy, czy­li moja bab­cia, umar­ła za­raz po tym, gdy się uro­dzi­łem, a dzia­dek jesz­cze wcze­śniej. Na po­cząt­ku w szpi­ta­lu od­wie­dza­li mnie moi kum­ple ze szko­ły. Pio­trek, Krzy­siek i Prze­mek. Raz przy­szła też Dag­ma­ra, z któ­rą sie­dzia­łem na an­giel­skim. Póź­niej przy­cho­dził już tyl­ko Krzy­siek, ale po kil­ku mie­sią­cach i on prze­stał mnie od­wie­dzać. Raz w ty­go­dniu przy­cho­dzi­ła re­gu­lar­nie tyl­ko na­sza są­siad­ka z pię­tra, pani Cy­bul­ska, na któ­rą mama mó­wi­ła Ce­bul­ka – oczy­wi­ście tyl­ko wte­dy, gdy tam­ta nie sły­sza­ła – i któ­ra cza­sa­mi opie­ko­wa­ła się mną wie­czo­ra­mi, kie­dy mama mu­sia­ła wyjść na ja­kieś za­wo­do­we spo­tka­nie. Pani Cy­bul­ska po­pła­ki­wa­ła przy moim łóż­ku i przy­no­si­ła mi kom­po­ty, cho­ciaż aku­rat kom­po­ty w szpi­ta­lu da­wa­li, i to cał­kiem nie­złe. Wo­lał­bym mar­sa albo snic­ker­sa, ale na to nie wpa­dła, a mnie głu­pio było po­pro­sić. Do­pie­ro pod­czas trze­ciej wi­zy­ty po­wie­dzia­ła mi, że mama przez ten nasz wy­pa­dek za­snę­ła i nie może się obu­dzić. Zu­peł­nie nie mie­ści­ło mi się to w gło­wie, bo jak moż­na spać tak moc­no, żeby się nie bu­dzić, kie­dy ktoś po­trzą­sa cię za ra­mię i krzy­czy nad uchem? Wy­da­wa­ło mi się, że po pro­stu le­ka­rze nie po­tra­fią po­trzą­snąć nią od­po­wied­nio moc­no. Bar­dzo się de­ner­wo­wa­łem tym wszyst­kim, a w do­dat­ku cią­gle bo­la­ły mnie nogi i ple­cy i bar­dzo dużo pła­ka­łem. Wiem, że je­stem już za duży na ta­kie ma­zgaj­stwo, ale nie mo­głem nic na to po­ra­dzić, bo cią­gle chcia­ło mi się pła­kać.

Trwa­ło to bar­dzo dłu­go, tak przy­najm­niej mi się wy­da­wa­ło. Po pro­stu dni się cią­gnę­ły jak guma do żu­cia. Po paru mie­sią­cach do­sta­łem wó­zek in­wa­lidz­ki, któ­rym mo­głem jeź­dzić po ko­ry­ta­rzu szpi­ta­la, a po­tem za­czę­ły się za­ję­cia fi­zjo­te­ra­peu­tycz­ne. Moje nogi zro­bi­ły się strasz­nie cien­kie od tego cią­głe­go le­że­nia i mu­sia­łem od nowa na­uczyć się na nich cho­dzić. Nie było to wca­le pro­ste i bar­dzo bo­la­ło – oka­za­ło się, że po ope­ra­cji moja lewa noga jest krót­sza niż pra­wa, a w do­dat­ku lewe ko­la­no pra­wie prze­sta­ło mi się zgi­nać – moje obie nogi zo­sta­ły po­ła­ma­ne pod­czas wy­pad­ku przez fo­tel pa­sa­że­ra, któ­ry siła ude­rze­nia ode­rwa­ła od pod­ło­gi audi, i trud­no było je po­skła­dać. Sztyw­ne ko­la­no nie prze­szka­dza­ło mi jed­nak aż tak bar­dzo jak prąd w środ­ku. Pew­nie nie wie­cie, o co cho­dzi z tym prą­dem. Ko­la­no cią­gle mnie bo­la­ło, zu­peł­nie jak­by w środ­ku iskrzył prąd – raz moc­niej, raz sła­biej. Nie zni­kał ani na chwi­lę. Tak więc to so­bie za­czą­łem wy­obra­żać – jak­by moje ko­la­no było peł­ne po­zry­wa­nych ka­bli po­zba­wio­nych izo­la­cji. Prze­ska­ku­ją mię­dzy nimi iskry, ro­bią się spię­cia, a kie­dy nie­roz­waż­nie nimi po­ru­szę – wy­zwa­la się pio­run. Nie wiem, skąd mi to przy­szło do gło­wy, ale tak od­czu­wa­łem ból już w szpi­ta­lu. Na­wet opo­wia­da­łem o tym mo­je­mu le­ka­rzo­wi. Mó­wił mi, że pa­cjen­ci czę­sto wy­obra­ża­ją so­bie po­dob­ne rze­czy. Dzię­ki temu ła­twiej im upo­rać się z bó­lem, ła­twiej nad nim za­pa­no­wać, bo za­czy­na rzą­dzić nim lo­gi­ka. Nie wiem, jak wy­glą­da moje ko­la­no w środ­ku, jak wy­glą­da­ją po­łą­cze­nia ner­wo­we i tak da­lej. Nie wiem więc, dla­cze­go mnie boli i co mnie boli do­kład­nie. Ale je­śli wy­obra­żam so­bie ból jak prąd elek­trycz­ny, a ner­wy jak wiąz­ki ka­bli, mniej się boję, bo wiem prze­cież, jak dzia­ła prąd i co po­wo­du­je spię­cia, wiem mniej wię­cej, jak dłu­go mogą trwać i ja­kie przy­no­szą skut­ki. Zresz­tą le­karz po­wie­dział, że w pew­nym sen­sie ta­kie po­rów­na­nie jest słusz­ne, bo za prze­ka­zy­wa­nie bólu do mó­zgu też od­po­wia­da­ją im­pul­sy elek­trycz­ne. Po­dob­na dziew­czyn­ka, któ­rą le­czył ja­kiś czas temu, wy­obra­ża­ła so­bie ból jak wiatr – kie­dy bar­dzo ją bo­la­ło, to była wi­chu­ra, a kie­dy mniej, tyl­ko lek­ki wie­trzyk. Zu­peł­nie to do mnie nie prze­mó­wi­ło – w koń­cu ko­la­no jest za małe, żeby mógł w nim wiać wiatr.

No więc, bo­la­ło. Ale ćwi­czy­łem tak, jak mi ka­za­li, i prze­sta­łem tyle pła­kać, bo wie­dzia­łem, że im szyb­ciej zno­wu na­uczę się cho­dzić, tym szyb­ciej będę mógł pójść zo­ba­czyć mamę i wresz­cie ją obu­dzić.

Dzi­wi­łem się tyl­ko, że le­ka­rze nie chcą wy­ho­do­wać mi no­wej nogi, wie­cie, przez klo­no­wa­nie. Bar­dzo lu­bię fil­my i książ­ki, w któ­rych po­ka­zu­je się, jak dzia­ła in­ży­nie­ria ge­ne­tycz­na. W ogó­le po­sta­no­wi­łem, że kie­dy do­ro­snę, zo­sta­nę ge­ne­ty­kiem i będę two­rzył róż­ne nie­sa­mo­wi­te isto­ty, na przy­kład la­ta­ją­ce ży­ra­fy albo żół­wie bie­ga­ją­ce szyb­ciej od ge­par­da. No i oczy­wi­ście będę pra­co­wał nad tym, żeby lu­dzie nie cho­ro­wa­li i nie ro­bi­li się co­raz star­si, bo to wszyst­ko za­le­ży od ge­nów. Więc sko­ro w te­le­wi­zji po­ka­zu­ją tyle fil­mów i pro­gra­mów o ge­ne­tycz­nie zmo­dy­fi­ko­wa­nych lu­dziach, zwie­rzę­tach i ro­śli­nach, dla­cze­go le­ka­rze nie zro­bią mi no­wej nogi? To wy­da­je się pro­ste, na pew­no prost­sze od sklo­no­wa­nia di­no­zau­rów w „Par­ku Ju­raj­skim” – noga jest prze­cież znacz­nie mniej­sza od ta­kie­go ty­ra­no­zau­ra na przy­kład. Oczy­wi­ście pro­po­no­wa­łem coś ta­kie­go w szpi­ta­lu, ale nikt mnie nie słu­chał.

Mi­nę­ły świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia, po­tem syl­we­ster. Za­czę­ły się fe­rie zi­mo­we, ale pierw­szy raz w ży­ciu nie mia­ły dla mnie żad­ne­go zna­cze­nia, bo prze­cież i tak nie cho­dzi­łem do szko­ły. Uczy­łem się w łóż­ku, a pani, któ­ra przy­cho­dzi­ła do mnie pra­wie co­dzien­nie na kil­ka go­dzin, od­py­ty­wa­ła mnie i za­da­wa­ła lek­cje. Kie­dy śnieg stop­niał, a na ga­łę­ziach drzew za okna­mi szpi­tal­ne­go po­ko­ju po­ja­wi­ły się pierw­sze li­ście, po­tra­fi­łem już przejść o ku­lach nie­wiel­ki ka­wa­łek ko­ry­ta­rza i za­czę­ło mi się po­pra­wiać – tak przy­najm­niej mó­wi­li le­ka­rze, cho­ciaż ja wca­le tego nie czu­łem, bo nogi i ple­cy bo­la­ły mnie pra­wie tak samo jak wcze­śniej. Mama cały czas spa­ła.

W koń­cu czerw­ca zo­sta­łem wy­pi­sa­ny ze szpi­ta­la. Ode­bra­ła mnie Ce­bul­ka, któ­ra przy­szła po mnie i przy­nio­sła mi ubra­nie z na­sze­go miesz­ka­nia, do któ­re­go mia­ła za­pa­so­wy klucz. Tyle tyl­ko, że przez te dzie­sięć mie­się­cy wy­ro­słem ze swo­ich sta­rych ubrań, bo cho­ciaż przez więk­szość tego cza­su le­ża­łem, to jed­nak oka­za­ło się, że i tak ro­słem. Spodnie były przy­krót­kie, rę­ka­wy blu­zy też. Uda­ło mi się jed­nak ja­koś je za­ło­żyć, wzią­łem kule i wy­sze­dłem ra­zem z Ce­bul­ką na uli­cę przed szpi­tal. Cze­ka­ła na nas tak­sów­ka, a Ce­bul­ka cały czas po­pła­ki­wa­ła, co mnie de­ner­wo­wa­ło, bo sam bar­dzo sta­ra­łem się nie roz­pła­kać, a to o wie­le trud­niej­sze, kie­dy ktoś aku­rat w ta­kim mo­men­cie pła­cze przy to­bie. Jed­nak oczy­wi­ście nie da­wa­łem po­znać po so­bie, że je­stem tro­chę zły na Ce­bul­kę – w koń­cu tyl­ko ona jed­na przy­cho­dzi­ła do szpi­ta­la, ze­chcia­ła się mną za­opie­ko­wać i na­praw­dę bar­dzo się mar­twi­ła o mamę i o mnie. Pró­bo­wa­łem więc się do niej uśmie­chać, żeby ją po­cie­szyć i uspo­ko­ić, ale Ce­bul­ka pła­ka­ła przez to jesz­cze moc­niej, więc prze­sta­łem. Otwo­rzy­ła przede mną tyl­ne drzwi tak­sów­ki, że­bym wsiadł. Sta­łem przez chwi­lę jak ko­łek i ga­pi­łem się na auto, a żo­łą­dek zwi­nął mi się w lo­do­wa­tą kul­kę. Wcze­śniej zu­peł­nie się nie za­sta­na­wia­łem nad tym, jak to bę­dzie wsiąść zno­wu do sa­mo­cho­du, a wte­dy, na chod­ni­ku przed szpi­ta­lem przez mo­ment po­my­śla­łem, że nie dam rady. Że to strasz­nie nie­bez­piecz­ne. Na samą myśl, że mam zno­wu dać się za­mknąć w ta­kiej roz­pę­dzo­nej, me­ta­lo­wej pusz­ce, ob­lał mnie zim­ny pot. Ale uświa­do­mi­łem so­bie też, że nie mam in­nej moż­li­wo­ści, że nie mogę prze­cież do koń­ca ży­cia cho­dzić wszę­dzie na pie­cho­tę, szcze­gól­nie te­raz, gdy po wy­pad­ku cho­dze­nie nie bar­dzo mi idzie. Czy moż­na po­wie­dzieć, że cho­dze­nie mi nie idzie? Nie je­stem pew­ny, ale co tam – na pew­no wie­cie, o co mi cho­dzi.

No więc, po­my­śla­łem so­bie, że niech się dzie­je, co chce, i wsia­dłem do tak­sów­ki, cho­ciaż ser­ce mi się tłu­kło i mia­łem zu­peł­nie su­cho w ustach ze zde­ner­wo­wa­nia. Ce­bul­ka też wsia­dła. Kie­dy za­mknę­ła za sobą drzwi, po­wie­dzia­ła kie­row­cy, żeby za­wiózł nas do domu, ale za­par­łem się jak osioł, że nie ma mowy, bo ko­niecz­nie mu­szę naj­pierw po­je­chać do szpi­ta­la mamy i ją zo­ba­czyć. No i obu­dzić oczy­wi­ście, ale tego nie po­wie­dzia­łem gło­śno. Ce­bul­ka mam­ro­ta­ła pod no­sem: „ojej­ku, ojej­ku­jej­ku”, ale w koń­cu się zgo­dzi­ła, bo wie­dzia­ła, że gdy­by się nie zgo­dzi­ła, wy­siadł­bym z tej tak­sów­ki i po­kuś­ty­kał do mamy na pie­cho­tę. Po­je­cha­li­śmy.

Moja mama nie obu­dzi­ła się, cho­ciaż mó­wi­łem do niej bar­dzo dłu­go i trzy­ma­łem ją za rękę. Le­ża­ła na po­dusz­kach szpi­tal­ne­go łóż­ka, a jej twarz była nie­mal rów­nie bia­ła jak po­ściel. Od­ro­sły jej wło­sy, któ­re wcze­śniej far­bo­wa­ła na ja­sny blond, i do­pie­ro te­raz prze­ko­na­łem się, ile z nich jest si­wych. Nie mia­ła ma­ki­ja­żu, do nosa pod­łą­czo­no jej ja­kieś rur­ki. Wy­da­ła mi się znacz­nie mniej­sza i chud­sza. I cho­ciaż obie­cy­wa­łem so­bie, że nie będę pła­kał, to jed­nak nie da­łem rady. Ce­bul­ka też pła­ka­ła przez cały czas i przy­tu­li­ła mnie moc­no, ale już nie czu­łem zło­ści z tego po­wo­du. Przy­szedł le­karz, któ­ry miał bar­dzo stra­pio­ną minę, i po­wie­dział, że nie wia­do­mo, jak dłu­go mama bę­dzie spa­ła, że nie wia­do­mo, czy kie­dyś się obu­dzi, a przede wszyst­kim – że nie wia­do­mo, dla­cze­go w ogó­le śpi. To zu­peł­nie nie mie­ści­ło mi się w gło­wie, bo prze­cież był le­ka­rzem ze szpi­ta­la – kto inny może wie­dzieć le­piej, jak na­pra­wić czło­wie­ka, kie­dy się ze­psu­je i nie dzia­ła?

Wró­ci­li­śmy do domu. Ce­bul­ka po­wie­dzia­ła mi, że będę miesz­kał u niej, do­pó­ki mama się nie obu­dzi. Mó­wi­ła też o pie­nią­dzach mamy, o tym, że za na­sze miesz­ka­nie trze­ba pła­cić raty kre­dy­tu do ban­ku, ale nie­wie­le z tego ro­zu­mia­łem, bo mama nig­dy nie wspo­mi­na­ła o ta­kich rze­czach. Zro­zu­mia­łem tyl­ko, że je­śli mama nie obu­dzi się szyb­ko, bank za­bie­rze na­sze miesz­ka­nie i me­ble pew­nie też, a już duży, pła­ski te­le­wi­zor z sa­lo­nu to na sto pro­cent, bo za nie­go też trze­ba pła­cić raty. Za­miesz­ka­łem więc u Ce­bul­ki, któ­ra w su­mie jest w po­rząd­ku, tyle tyl­ko, że w jej miesz­ka­niu cią­gle pach­nie go­to­wa­ną ka­pu­stą, bo Ce­bul­ka ją uwiel­bia. Jesz­cze nig­dy nie spo­tka­łem ni­ko­go, kto by tak ko­chał go­to­wa­ną ka­pu­stę jak ona. Na mój ro­zum po­win­na być w ja­kiejś księ­dze świa­to­wych re­kor­dów jako oso­ba, któ­ra zja­dła w cią­gu ży­cia naj­wię­cej go­to­wa­nej ka­pu­sty, mó­wię cał­kiem se­rio. Poza tym na wszyst­kich me­blach w jej miesz­ka­niu leżą ko­ron­ko­we ser­wet­ki i sto­ją wa­zo­ni­ki z pla­sti­ko­wy­mi kwiat­ka­mi.

Zu­peł­nie nie wie­dzia­łem, co bę­dzie da­lej. Gdy­bym miał ja­kąś ro­dzi­nę – mó­wi­ła Ce­bul­ka – to może ta ro­dzi­na mo­gła­by spła­cać raty do ban­ku za na­sze miesz­ka­nie, wziąć mnie do sie­bie, ku­pić mi książ­ki do szko­ły i nowe ubra­nia. Ce­bul­ka bar­dzo się mar­twi­ła tym wszyst­kim, bo jest na eme­ry­tu­rze i nie ma na­wet tyle pie­nię­dzy, żeby wy­star­czy­ło dla niej sa­mej – pew­nie dla­te­go je tyle go­to­wa­nej ka­pu­sty, bo ka­pu­sta jest strasz­nie ta­nia. Ale ja nie mia­łem żad­nej ro­dzi­ny, więc też się mar­twi­łem i po­sta­no­wi­łem po­lu­bić go­to­wa­ną ka­pu­stę.

Mi­nął li­piec, mama nadal się nie bu­dzi­ła. Od­wie­dza­łem ją tak czę­sto, jak to tyl­ko było moż­li­we, bo le­karz po­wie­dział, że bar­dzo moż­li­we, że oso­by w śpiącz­ce – ta­kie jak mama – wca­le nie śpią tak cał­kiem i mogą sły­szeć, je­śli się do nich mówi. Więc mó­wi­łem i mó­wi­łem. Opo­wia­da­łem jej o Ce­bul­ce, o tym, jaka jest po­go­da, co ja­dłem na obiad i ko­la­cję, na­wet je­śli zno­wu była to tyl­ko go­to­wa­na ka­pu­sta. Ga­da­łem o wszyst­kim, co przy­szło mi do gło­wy, ale mama na­wet nie ru­szy­ła brwią. Od­dy­cha­ła przez te wszyst­kie rur­ki, któ­re z niej ster­cza­ły, mo­ni­tor za łóż­kiem po­pi­ski­wał i po­ka­zy­wał róż­ne wy­kre­sy, a z prze­zro­czy­ste­go wo­recz­ka, pod­wie­szo­ne­go na sto­ja­ku obok łóż­ka, pro­sto do ręki mamy pły­nę­ło przez kro­plów­kę je­dze­nie, pi­cie i le­kar­stwa.

Za­raz po pierw­szym sierp­nia Ce­bul­ka przy ko­la­cji, na któ­rą dla od­mia­ny zro­bi­ła fa­sol­kę szpa­ra­go­wą z ma­słem i tar­tą buł­ką, cał­kiem nie­złą, po­wie­dzia­ła mi, że je­śli mama nie obu­dzi się do koń­ca mie­sią­ca, to od wrze­śnia będę mu­siał iść do spe­cjal­nej szko­ły, w któ­rej za­miesz­kam. Cho­ciaż mó­wi­ła, że to tyl­ko taka szko­ła, ła­two do­my­śli­łem się, że cho­dzi o dom dziec­ka. Nie by­łem na nią zły, bo wi­dzia­łem, że na­praw­dę ma za mało pie­nię­dzy, że­bym mógł z nią zo­stać. Więc nie pła­ka­łem przy niej ani nie pro­si­łem, żeby mnie tam nie od­da­wa­ła, tyl­ko ja­dłem tę fa­sol­kę szpa­ra­go­wą z ma­słem i my­śla­łem so­bie, że cho­ciaż jest cał­kiem smacz­na, to już nig­dy w ży­ciu nie będę mógł prze­łknąć fa­sol­ki szpa­ra­go­wej z ma­słem. A po­tem po­sze­dłem się po­ło­żyć.

I wte­dy, kie­dy my­śla­łem, że nie może już być go­rzej, wy­da­rzy­ło się coś zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­ne­go. Oka­za­ło się, że jed­nak mam ja­kąś ro­dzi­nę…

Była so­bo­ta, wła­śnie wró­ci­łem ze szpi­ta­la od mamy, a Ce­bul­ka go­to­wa­ła w kuch­ni ka­pu­stę na obiad. Po po­łu­dniu mie­li­śmy iść do na­sze­go miesz­ka­nia, żeby przej­rzeć moje ubra­nia i wy­brać te, któ­re za­bio­rę ze sobą do tej no­wej „szko­ły”. Sie­dzia­łem na fo­te­lu w po­ko­ju i oglą­da­łem ja­kiś głu­pa­wy film w te­le­wi­zji, gdy ktoś za­dzwo­nił do drzwi.

a otwo­rzę! – wo­łam do Ce­bul­ki, bo sta­ram się bar­dzo wy­ko­rzy­sty­wać każ­dą oka­zję, żeby ćwi­czyć te moje chu­de nogi, na­wet gdy bar­dzo mi się nie chce.

Bio­rę kule, wsta­ję z fo­te­la i kuś­ty­kam do przed­po­ko­ju. Kie­dy kła­dę rękę na klam­ce drzwi wej­ścio­wych, dzwo­nek roz­le­ga się po­now­nie – tak wy­jąt­ko­wo na­tar­czy­wy i gło­śny, że aż pod­ska­ku­ję w miej­scu, przez co prąd iskrzy moc­niej w tym moim le­wym, sztyw­nym ko­la­nie.

– Pali się czy co? – woła Ce­bul­ka z kuch­ni, a ja na­ci­skam klam­kę i otwie­ram drzwi.

Za nimi, na ko­ry­ta­rzu stoi wy­so­ka, szczu­pła ko­bie­ta. Ma gład­ko za­cze­sa­ne do tyłu, nie­co po­si­wia­łe wło­sy, brą­zo­wy ża­kiet i let­nią spód­ni­cę z wiel­ki­mi kie­sze­nia­mi, a na no­gach ja­kieś przed­po­to­po­we sznu­ro­wa­ne pół­bu­ty. Przez chwi­lę przy­glą­da mi się znad nie­wiel­kich, okrą­głych oku­lar­ków w dru­cia­nych opraw­kach.

– Słu­cham? – py­tam.

– Ty je­steś Łu­kasz? – od­po­wia­da py­ta­niem.

– Tak.

– Łu­kasz Bor­ski?

– Tak, ale nie ro­zu­miem.

– Na­zy­wam się Aga­ta Bor­ska – prze­ry­wa mi. – Spa­kuj się i ubierz. Po­je­dziesz ze mną.

– Ale… Ale… – za­czy­nam się ją­kać. – Do­kąd mam po­je­chać? Dla­cze­go?

– Je­stem two­ją ciot­ką. Po­je­dziesz ze mną do mnie. Do Brze­gu.

– Ciot­ką? Ja nie mam żad­nej ciot­ki – mam­ro­czę, wciąż sto­jąc w uchy­lo­nych drzwiach.

Ko­bie­ta po­cią­ga no­sem, od­py­cha mnie lek­ko i wcho­dzi do miesz­ka­nia Ce­bul­ki.

– A jed­nak masz – od­zy­wa się. – Po­spiesz się, mamy po­wrot­ny po­ciąg o osiem­na­stej trzy­dzie­ści.

Ce­bul­ka sta­je na pro­gu kuch­ni, wy­cie­ra­jąc ręce w ścier­kę, i okrą­gły­mi jak spodki ocza­mi pa­trzy na nie­zna­jo­mą ko­bie­tę.

– Prze­pra­szam – mówi do niej – czy mo­gła­by pani wy­ja­śnić, o co…

– Mo­gła­bym – wzdy­cha ko­bie­ta w brą­zo­wej ma­ry­nar­ce i spo­glą­da­jąc na mnie, do­da­je nie­cier­pli­wym to­nem:

– Mó­wi­łam, że­byś się po­spie­szył!

A po­tem ra­zem z Ce­bul­ką za­my­ka­ją się w kuch­ni i dłu­go o czymś roz­ma­wia­ją przy­ci­szo­ny­mi gło­sa­mi. Za­czy­nam się pa­ko­wać. Po­tem ciot­ka ra­zem z Ce­bul­ką idą do na­sze­go miesz­ka­nia.

– Przy­ślę fir­mę po rze­czy i skon­tak­tu­ję się z ban­kiem – sły­szę, jak ciot­ka mówi do Ce­bul­ki, gdy wy­cho­dzą na ko­ry­tarz. – To nie po­win­no za­jąć wię­cej niż dwa ty­go­dnie, my­ślę, że od wrze­śnia bę­dzie wol­ne.

– Ale ona…

– Roz­ma­wia­łam z le­ka­rza­mi, ni­cze­go nie po­tra­fią po­wie­dzieć na pew­no. Rów­nie do­brze może obu­dzić się ju­tro, jak i za rok. A rów­nie do­brze nig­dy.

Za­my­ka­ją drzwi za sobą, a ja za­kła­dam blu­zę, za­no­szę swo­ją tor­bę i ple­cak do przed­po­ko­ju, a po­tem sia­dam na krze­śle obok wie­sza­ka. Ser­ce bije mi bar­dzo moc­no i mam spo­co­ne dło­nie.

Go­dzi­nę póź­niej sie­dzę z tą obcą, dziw­ną ko­bie­tą w po­cią­gu ja­dą­cym na dru­gi ko­niec kra­ju. Na­wet nie zdą­ży­łem po­że­gnać się z mamą.

– Men­to­sa? – pyta ko­bie­ta, wyj­mu­jąc z ogrom­nej tor­by cu­kier­ki i wy­cią­ga­jąc je w moją stro­nę.

Tor­ba jest okrop­nie brzyd­ka, moim zda­niem, i nie­wie­le róż­ni się od tor­by, w któ­rej przy­no­si li­sty nasz li­sto­nosz – tyle tyl­ko, że jest brą­zo­wa, a nie czar­na.

– Nie, dzię­ku­ję – od­po­wia­dam, zer­ka­jąc w jej stro­nę.

– To nie – ko­bie­ta wzru­sza ra­mio­na­mi, wkła­da so­bie pa­styl­kę do ust i cho­wa cu­kier­ki do tor­by.

Wyj­mu­je z niej ja­kąś książ­kę, któ­rej okład­ka jest ob­ło­żo­na w sza­ry pa­pier do pa­ko­wa­nia pa­czek, otwie­ra ją i za­czy­na czy­tać. Przy­glą­dam jej się nadal ukrad­kiem. Na­gle pa­trzy na mnie znad oku­la­rów i ła­pie moje spoj­rze­nie.

– Mama nig­dy mi nie mó­wi­ła, że mam ciot­kę – od­zy­wam się do niej.

– Wy­obra­żam so­bie – od­po­wia­da ko­bie­ta.

– To zna­czy, że jest pani jej sio­strą?

– Nie da się ukryć.

– Dla­cze­go nig­dy nie mó­wi­ła, że ma sio­strę? – py­tam.

– Naj­wi­docz­niej nie mia­ła ocho­ty.

– Ale prze­cież je­śli się ma ro­dzeń­stwo, to się o tym mówi! – pra­wie wy­krzy­ku­ję. – To jak­by waż­na rzecz!

– Jak­by tak. Nie krzycz.

– Więc dla­cze­go mi nie po­wie­dzia­ła?!

– Po­wie­dzia­łam ci, że­byś nie pod­no­sił gło­su – ko­bie­ta spo­koj­nie od­kła­da książ­kę na skła­da­ny sto­li­czek pod oknem i spla­ta ręce na to­reb­ce. – Te­raz już wiesz.

– Wiem, ale nie od niej. Jak mam do pani mó­wić?

– Jak chcesz. Wszy­scy mó­wią do mnie Aga­ta. Mo­żesz więc mó­wić Aga­ta albo, nie wiem. Cio­ciu?

– A jak mama do pani mó­wi­ła? – py­tam chy­trze, li­cząc, że za­cznie się plą­tać i kłam­stwo wyj­dzie na jaw.

Nie wie­rzę w to, że jest sio­strą mamy! Gdy­by moja mama mia­ła sio­strę, na pew­no by mi po­wie­dzia­ła, na pew­no. Ta ko­bie­ta do­wie­dzia­ła się o tym, co się sta­ło, i po­rwa­ła mnie, żeby. Żeby co? Nie wiem, ale na pew­no ma swój cel! Na­sze miesz­ka­nie. Nie, miesz­ka­nie wła­ści­wie nie jest na­sze. Na­le­ży do ban­ku. Pie­nią­dze? Oka­za­ło się, że pra­wie ich nie mamy. Moje play­sta­tion i lap­top, na­wet iPho­ne prze­pa­dły w wy­pad­ku. Cze­go może więc chcieć?

– Mó­wi­ła do mnie Aga­ta – od­po­wia­da z wes­tchnie­niem ko­bie­ta. – A jak mia­ła mó­wić? Tak mam na imię.

– Ale. Nie wie­rzę w to! Nie wie­rzę, żeby moja mama nie wspo­mnia­ła mi nig­dy choć­by sło­wem o tym, że mam ciot­kę! Mó­wi­ła mi o wszyst­kim.

– Och, za­rę­czam ci… – za­czy­na ko­bie­ta z uśmie­chem, ale prze­ry­wa na­gle, wzdy­cha zno­wu i otwie­ra to­reb­kę.

Szu­ka w niej cze­goś przez dłu­gą chwi­lę, wresz­cie wyj­mu­je żół­ta­wą, po­strzę­pio­ną na ro­gach ko­per­tę i wy­cią­ga ją w moją stro­nę.

– Co to jest?

– Zdję­cia – od­po­wia­da ko­bie­ta.

– Ja­kie zdję­cia? – py­tam złym gło­sem.

– Sam zo­bacz.

Po krót­kiej chwi­li się­gam po ko­per­tę. W środ­ku jest kil­ka­na­ście czar­no-bia­łych fo­to­gra­fii. Na pew­no nie zro­bio­no ich cy­frów­ką, bo są kiep­skie – nie­ostre i ziar­ni­ste. Pra­wie na wszyst­kich jest moja mama, tyle tyl­ko, że inna niż mama, któ­rą znam. Znacz­nie młod­sza i tro­chę smut­niej­sza. Pra­wie na żad­nym zdję­ciu się nie uśmie­cha. Na kil­ku fo­to­gra­fiach jest ra­zem z tą całą Aga­tą, któ­ra wy­glą­da pra­wie iden­tycz­nie jak te­raz, tyl­ko nie ma si­wych wło­sów. Sto­ją na wy­dmie, za nimi wi­dać mo­rze. Na in­nym zdję­ciu są w ogro­dzie, mama sie­dzi na drew­nia­nej huś­taw­ce, Aga­ta stoi obok. Na ko­lej­nym zdję­ciu jest z nimi ja­kaś star­sza pani.

– A to? – py­tam, po­ka­zu­jąc zdję­cie.

– To two­ja bab­cia.

Bab­cia? Przy­glą­dam się star­szej, ob­cej ko­bie­cie. Więc to jest moja bab­cia. Ma su­ro­we spoj­rze­nie, za­ci­śnię­te usta i nie­zbyt za­do­wo­lo­ny wy­raz twa­rzy.

– Nig­dy nie lu­bi­ła się fo­to­gra­fo­wać – wy­ja­śnia ciot­ka Aga­ta, zu­peł­nie jak­by czy­ta­ła w mo­ich my­ślach. – Uwa­ża­ła, że jest nie­fo­to­ge­nicz­na.

– A dzia­dek?

– Co dzia­dek?

– No, czy jest ja­kieś zdję­cie dziad­ka?

– Gdzieś po­win­no. Daj.

Aga­ta za­bie­ra mi zdję­cia i prze­glą­da je szyb­ko. Wresz­cie wyj­mu­je jed­no i po­ka­zu­je.

– Tu­taj masz. To chy­ba były ja­kieś świę­ta.

Zdję­cie zro­bio­no w ja­kimś bar­dzo du­żym po­ko­ju. Za dłu­gim, ciem­nym sto­łem sie­dzą dwie po­waż­ne dziew­czyn­ki w bia­łych su­kien­kach i bia­łych ko­kar­dach na war­ko­czach. Mię­dzy nimi sie­dzi szczu­pły męż­czy­zna, ma gę­ste, ciem­ne wło­sy. Nie wi­dać wy­raź­nie jego twa­rzy, bo mu­siał po­chy­lić gło­wę aku­rat w mo­men­cie, gdy było ro­bio­ne zdję­cie.

– To ja – ciot­ka po­ka­zu­je pal­cem jed­ną z dziew­czy­nek, po­tem wska­zu­je na dru­gą i mówi: – A to two­ja mama.

– Mama mia­ła war­ko­cze?!

– Obie mia­ły­śmy. Taka była moda.

– A kie­dy to było?

– Nie mam po­ję­cia, pew­nie w sie­dem­dzie­sią­tym pią­tym albo szó­stym.

– Nie wi­dać go za do­brze, ru­szył gło­wą. A kto ro­bił zdję­cie?

– Mama. To zna­czy two­ja bab­cia.

– Bar­dzo duży po­kój – mó­wię, przy­glą­da­jąc się z uwa­gą zdję­ciu.

– Nadal taki jest. Pra­wie nic się nie zmie­ni­ło.

– To u was w domu?

– Tak. W „Wy­so­kim Kli­fie”.

– Jak to w kli­fie?

– Tak się na­zy­wa nasz pen­sjo­nat. „Wy­so­ki Klif”.

– To pani… cio­cia… masz pen­sjo­nat? Zna­czy się, ho­tel? Praw­dzi­wy?

– My mamy – od­po­wia­da ciot­ka. – Po­ło­wa na­le­ży do two­jej mamy. Więc też i tro­chę do cie­bie.

– Mama nig­dy mi nie mó­wi­ła… – za­czy­nam, ale ury­wam, bo do­cie­ra do mnie, że mama nie mó­wi­ła mi o bar­dzo wie­lu rze­czach.

Mamy pen­sjo­nat nad mo­rzem? Dla­cze­go więc tam nie miesz­ka­my? Prze­cież to o całe nie­bo faj­niej­sze od miesz­ka­nia w ka­mie­ni­cy, a pro­wa­dze­nie ta­kie­go pen­sjo­na­tu na pew­no jest przy­jem­niej­sze niż pra­ca w wy­daw­nic­twie, w któ­rym mama spę­dza­ła cza­sa­mi po dzie­sięć albo dwa­na­ście go­dzin dzien­nie! Nic nie ro­zu­miem.

– Duży? – py­tam. – Ten cały „Klif”?

– Dość duży. Mamy trzy­dzie­ści osiem po­koi w głów­nym bu­dyn­ku i jesz­cze czte­ry w pa­wi­lo­nie z tyłu.

– I sama go pro­wa­dzisz… cio­ciu?

– W se­zo­nie są pra­cow­ni­cy. Do Brze­gu pra­wie nikt nie przy­jeż­dża poza se­zo­nem, więc za­trud­niam ich tyl­ko na trzy mie­sią­ce – od czerw­ca do koń­ca sierp­nia.

– A po­tem, zimą? Miesz­kasz sama w ta­kim wiel­gaś­kim domu?

– Do tej pory miesz­ka­łam sama. Ale te­raz już nie. – po raz pierw­szy ciot­ka uśmie­cha się lek­ko.

I wte­dy, kie­dy na jej twa­rzy po­ja­wia się uśmiech, na­gle wi­dzę po­do­bień­stwo. Wi­dzę, jak bar­dzo jest po­dob­na do mo­jej mamy. Uśmiech mają nie­mal iden­tycz­ny. Robi mi się nie­swo­jo i po­dej­rza­nie za­czy­na­ją piec mnie oczy. Szyb­ko od­wra­cam wzrok i spo­glą­dam na fo­to­gra­fie.

– Na ra­zie – za­zna­czam. – Do­pó­ki mama się nie obu­dzi, bo wte­dy mnie za­bie­rze.

– Do­pó­ki mama się nie obu­dzi – kiwa gło­wą ciot­ka, a uśmiech zni­ka z jej twa­rzy.

Za­my­ka oczy i od­chy­la gło­wę, opie­ra­jąc ją o wez­głó­wek fo­te­la. Za oknem szyb­ko prze­su­wa­ją się dro­gi, łąki, drze­wa i słu­py wy­so­kie­go na­pię­cia. Czer­wo­ne słoń­ce wisi ni­sko nad ho­ry­zon­tem, czu­ję na twa­rzy jego cie­pło. Do­ty­kam czo­łem szy­by, przy­trzy­mu­jąc na ko­la­nach plik fo­to­gra­fii, i sta­ram się nie prze­su­wać wzro­ku – umy­ka­ją­ce łąki zmie­nia­ją się w zie­lo­ną smu­gę, od któ­rej za­czy­na mi się krę­cić w gło­wie.

Gdy wy­sia­da­my na sta­cji ko­le­jo­wej, jest już zu­peł­nie ciem­no. Prze­cho­dzi­my przez wą­ski pe­ron, po­tem przez ma­leń­ki bu­dy­ne­czek dwor­ca, w któ­rym jest tyl­ko jed­no okien­ko ka­so­we i kiosk – za­mknię­ty te­raz sza­rą, me­ta­lo­wą ro­le­tą. Przed dwor­cem jest nie­du­ży pla­cyk z klom­bem. Ro­sną ja­kieś kwia­ty, a na środ­ku stoi me­ta­lo­wa rzeź­ba, z któ­rej pła­ta­mi ob­ła­zi far­ba.

– Chodź – po­na­gla mnie ciot­ka.

Po­pra­wiam ple­cak, chwy­tam moc­niej kulę i kuś­ty­kam za nią. Prze­cho­dzi­my przez pla­cyk, ciot­ka otwie­ra drzwi za­par­ko­wa­nej przy kra­węż­ni­ku be­żo­wej fur­go­net­ki, któ­ra na pew­no jest star­sza ode mnie. Ka­ro­se­rię ma upstrzo­ną pla­ma­mi rdzy i po­gię­te zde­rza­ki. Z boku na­kle­jo­no na­pis z ciem­nej fo­lii: „NIE­ZA­PO­MNIA­NE AKA­CJE NA WY­SO­KIM KLI­FIE”, a pod spodem ad­res, mniej­szy­mi li­te­ra­mi.

– Nie ma wu w wa­ka­cjach – mó­wię do ciot­ki.

– Wiem, od­kle­iło się. Dasz radę wsiąść? – pyta. – Jest do­syć wy­so­ko.

– Po­ra­dzę so­bie – od­po­wia­dam i wcho­dzę do środ­ka.

W fur­go­net­ce pach­nie prosz­kiem do pra­nia i środ­ka­mi od­ka­ża­ją­cy­mi. Wła­ści­wie nie jest to brzyd­ki za­pach, tyl­ko tro­chę ko­ja­rzy mi się ze szpi­ta­lem. Sie­dze­nia po­kry­te czar­nym ska­jem są po­pę­ka­ne, ale czy­ste. Tak samo jak wy­tar­te, gu­mo­we wy­cie­racz­ki pod no­ga­mi. Na­gle przy­cho­dzi mi do gło­wy, że pen­sjo­nat ciot­ki wca­le może nie być taką żyłą zło­ta, jak mi się wy­da­wa­ło. Drzwi z mo­jej stro­ny nie chcą się do­mknąć, ciot­ka prze­chy­la się przez sie­dze­nie i przy­cią­ga je moc­nym szarp­nię­ciem, a po­tem prze­krę­ca klu­czyk w sta­cyj­ce. Sil­nik nie­chęt­nie za­ska­ku­je po chwi­li. Fur­go­net­ka, trzę­sąc się i kle­ko­cząc, to­czy się pu­stą uli­cą.

– Da­le­ko? – py­tam.

– Ka­wa­łek. W Brze­gu nie ma dwor­ca. To zna­czy dwo­rzec jest, ale po­cią­gi już do nas nie do­jeż­dża­ją. W sta­rym bu­dyn­ku dwor­ca zro­bi­li sma­żal­nię, oczy­wi­ście dzia­ła w se­zo­nie, przez resz­tę roku jest za­mknię­ta. Te­raz moż­na do­je­chać do nas tyl­ko au­to­bu­sem. Albo sa­mo­cho­dem – wy­ja­śnia ciot­ka.

Wy­so­ko na nie­bie mi­go­czą gwiaz­dy i świe­ci nie­mal ide­al­nie okrą­gły księ­życ. Nie­bo jest bez­chmur­ne. Prze­jeż­dża­my przez pu­ste, ciem­ne mia­stecz­ko. Mi­ja­my ostat­nie domy, a po chwi­li księ­życ zni­ka w ko­ro­nach drzew ro­sną­cych po obu stro­nach dro­gi. W świe­tle re­flek­to­rów fur­go­net­ki wy­glą­da to tak, jak­by­śmy je­cha­li dłu­gim tu­ne­lem z ko­lum­na­mi po bo­kach. Ga­łę­zie drzew sty­ka­ją się nad dro­gą, nie­mal do­ty­ka­jąc da­chu wozu. Dro­ga wspi­na się lek­ko w górę, do­jeż­dża­my do za­krę­tu. Na­gle drze­wa roz­stę­pu­ją się i wjeż­dża­my na od­sło­nię­te wznie­sie­nie. Przy­ci­skam twarz do szy­by, bo z mo­jej stro­ny, w dole pod nami wi­dzę bez­kre­sną po­wierzch­nię wody. Księ­życ od­bi­ja się w fa­lach, zu­peł­nie jak­by ktoś roz­sy­pał na nich ka­wał­ki fos­fo­ry­zu­ją­cej fo­lii albo bro­ka­tu.

– Mo­rze – mó­wię.

Sil­nik fur­go­net­ki ter­ko­cze mia­ro­wo, ciem­ne fale prze­su­wa­ją się w dole. Kła­dę gło­wę na opar­ciu i przy­my­kam na chwi­lę oczy.

Otwie­ram je, gdy na­gle sa­mo­chód sta­je. Przez krót­ką chwi­lę nie wiem, gdzie je­stem. Za­sną­łem.

– Do­je­cha­li­śmy – mówi ciot­ka, wyj­mu­jąc klu­czyk ze sta­cyj­ki, i wska­zu­je ręką przed­nią szy­bę auta. – Wi­taj na wy­so­kim kli­fie.

Po­chy­lam się i wy­glą­dam na ze­wnątrz, sze­ro­ko otwie­ra­jąc usta ze zdu­mie­nia. „Wy­so­ki Klif” nie tyl­ko jest wy­so­ki. Jest ogrom­ny, a w do­dat­ku wy­glą­da zu­peł­nie in­a­czej, niż go so­bie wy­obra­ża­łem.

Wy­sia­dam z fur­go­net­ki i opie­ra­jąc się na kuli, przy­sta­ję przed bu­dyn­kiem. Cho­ciaż jest śro­dek nocy, księ­życ oświe­tla go do­kład­nie. Wy­da­wa­ło mi się, że „Wy­so­ki Klif” bę­dzie zwy­czaj­ny do­mem, ewen­tu­al­nie po­dob­nym może do ośrod­ka, w któ­rym by­łem na ko­lo­niach dwa lata temu. To były okrop­ne ko­lo­nie, cią­gle pa­da­ło. Spa­li­śmy w ma­łych dom­kach na ty­łach głów­ne­go bu­dyn­ku, a oprócz nas miesz­ka­ły w nich wiel­kie sto­no­gi. Było ich za­trzę­sie­nie. Pen­sjo­nat ciot­ki w ni­czym nie przy­po­mi­na tam­te­go ośrod­ka. Wła­ści­wie jest to pa­ła­cyk, czę­ścio­wo zbu­do­wa­ny z czer­wo­nej ce­gły, a czę­ścio­wo z po­tęż­nych ka­mie­ni. Mury po­cię­te ciem­ny­mi bel­ka­mi, miej­sca­mi po­ro­śnię­te przez ja­kieś pną­ce ro­śli­ny, wzno­szą się na wy­so­kość dru­gie­go pię­tra, a nad nimi za­czy­na­ją się po­ła­ma­ne, spa­dzi­ste da­chy. Z jed­nej stro­ny pen­sjo­nat ma na­wet coś w ro­dza­ju cał­kiem spo­rej wie­życz­ki. Przy­glą­dam się po­grą­żo­ne­mu w ciem­no­ściach do­mo­wi przez dłu­gą chwi­lę.

– Chodź – mówi ciot­ka. – Jesz­cze się na­pa­trzysz.

– Prze­cież to za­mek! – uda­je mi się wy­krztu­sić.

– E tam, za­mek. Zwy­czaj­ny po­nie­miec­ki dom. Peł­no tu ta­kich – ciot­ka wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Ale jest ogrom­ny!

– Dość duży. Ale w środ­ku nie taki wiel­ki, jak wy­da­je się z ze­wnątrz.

– A dla­cze­go na­zy­wa się „Wy­so­ki Klif”? – py­tam.

– Je­śli się od­wró­cisz, to bę­dziesz wie­dział.

Ob­ra­cam się na pię­cie i gło­śno wcią­gam po­wie­trze z za­sko­cze­nia. Mały par­king przed pen­sjo­na­tem przy­le­ga do uli­cy, a po jej dru­giej stro­nie, za me­ta­lo­wą ba­rier­ką otwie­ra się pust­ka. Do­pie­ro po chwi­li do­strze­gam sła­be mi­go­ta­nie księ­ży­ca od­bi­ja­ją­ce­go się w mor­skich fa­lach gdzieś da­le­ko.

– Idzie­my – po­na­gla mnie ciot­ka. – Zro­bię ci ko­la­cję.

– Nie je­stem głod­ny. Rze­czy­wi­ście tu jest wy­so­ko.

– Owszem.

– Su­per to wy­glą­da.

– Tak, przy­jezd­nym może się po­do­bać. Ale ten klif to prze­kleń­stwo.

– Dla­cze­go?

– Dla­te­go, że co roku mo­rze za­bie­ra ka­wa­łek lądu. Fale pod­my­wa­ją urwi­sko i żad­ne umoc­nie­nia nie po­ma­ga­ją, bo to nie jest lita ska­ła. Kie­dy by­łam mała, po dru­giej stro­nie dro­gi ro­sły drze­wa, a do brze­gu kli­fu było kil­ka­dzie­siąt me­trów. Te­raz jest ich za­le­d­wie kil­ka. W koń­cu i dro­ga, i pen­sjo­nat znik­ną w fa­lach.

– Kie­dy? – py­tam za­fa­scy­no­wa­ny. – Jesz­cze w tym mie­sią­cu? Będę mógł to zo­ba­czyć?

– Nie bądź głu­pi – pry­cha ciot­ka. – To się nie dzie­je aż tak szyb­ko. Za mo­je­go ży­cia do tego nie doj­dzie, ale może za two­je­go. Kto wie.

Mil­czę przez chwi­lę, wy­su­wa­jąc dol­ną war­gę. Na­bur­mu­szam się, tak mó­wi­ła mama, kie­dy ro­bi­łem taką minę. Ale oczy­wi­ście nie cho­dzi mi o to, że pen­sjo­nat nie wpad­nie do mo­rza w tym mie­sią­cu, tyl­ko o uwa­gę ciot­ki, że mam „nie być głu­pi”. Nie je­stem głu­pi, a ona nie ma pra­wa mó­wić do mnie w ten spo­sób! Po chwi­li wzru­szam ra­mio­na­mi. W koń­cu przy­je­cha­łem tu tyl­ko na tro­chę, co mnie to ob­cho­dzi, co ona mówi? Będę tu tyl­ko tak dłu­go, jak dłu­go bę­dzie spa­ła mama. Rów­nie do­brze mogę wy­je­chać już po­ju­trze. Rano za­dzwo­nię do szpi­ta­la.

– Nie ma pla­ży? – py­tam po chwi­li.

– Nie, dla­cze­go? Jest na dole. Ka­wa­łek da­lej są scho­dy.

– Och, scho­dy… – mó­wię za­wie­dzio­ny, bo bar­dzo chęt­nie wy­brał­bym się na pla­żę.

Do tej pory by­łem nad mo­rzem tyl­ko raz. Mia­łem wte­dy sie­dem lat. Po­je­cha­li­śmy z mamą na dłu­gi week­end ma­jo­wy do So­po­tu i było wspa­nia­le, cho­ciaż tro­chę pa­da­ło. Ale za to mama cały czas spę­dza­ła ze mną i ani razu nie za­dzwo­ni­ła do swo­ich sze­fów z wy­daw­nic­twa. Dłu­go cho­dzi­li­śmy po pla­ży w kurt­kach prze­ciw­desz­czo­wych, zbie­ra­li­śmy ka­my­ki i musz­le, a wie­czo­rem mama czy­ta­ła mi książ­kę i gra­ła ze mną w stat­ki.

– Dłu­gie te scho­dy?

– Ra­czej dłu­gie. I dość stro­me. Ale dla­cze­go. A, no tak – ciot­ka po­kle­pu­je mnie po ra­mie­niu.

Do­cie­ra do niej, że na ra­zie dla mnie zbyt dłu­gie i zbyt stro­me scho­dy są nie do prze­by­cia. Na ra­zie. Ale to tyl­ko kwe­stia cza­su. Za­ci­skam moc­niej zęby, od­wra­cam się i kuś­ty­kam w stro­nę wej­ścia do „Wy­so­kie­go Kli­fu”.

– I nie je­stem głu­pi – rzu­cam przez ra­mię w stro­nę ciot­ki, ale nic na to nie mówi.

Mija mnie, nio­sąc moją tor­bę, wcho­dzi po kil­ku schod­kach na ka­mien­ny ga­nek pod stro­mym dasz­kiem i wyj­mu­je z to­reb­ki klu­cze.

– Fron­to­wych drzwi uży­wam tyl­ko w se­zo­nie – wy­ja­śnia, kie­dy po­wo­li po­ko­nu­ję stop­nie. – Po­tem bę­dzie­my wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li przez ogród.

– Okej – sta­ję obok niej i sta­ram się nie od­dy­chać zbyt gło­śno, bo ga­nek jest wy­so­ki i tro­chę się zmę­czy­łem.

– Tam też są scho­dy, ale mniej – ciot­ka wy­bie­ra z pęku klu­czy je­den.

Przez uła­mek se­kun­dy wi­dzę go do­kład­nie w świe­tle księ­ży­ca. Jest duży i sta­ro­świec­ki, z uchwy­tem w kształ­cie wa­chla­rza. Ciot­ka wkła­da go do zam­ka pod ogrom­ną, mo­sięż­ną klam­ką, ob­ra­ca dwu­krot­nie. Pra­we skrzy­dło drzwi otwie­ra się ci­cho do środ­ka. A pew­ny by­łem, że te drzwi będą skrzy­pia­ły – wy­glą­da­ją na skrzy­pią­ce.

– Chodź – ciot­ka zni­ka w mrocz­nym wnę­trzu.

Po kil­ku se­kun­dach w przed­po­ko­ju roz­bły­ska świa­tło lam­py. Na­bie­ram tchu, moc­niej chwy­tam kulę i prze­cho­dzę przez próg „Wy­so­kie­go Kli­fu”.