Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwunastoletni Łukasz wyjeżdża z mamą samochodem na wymarzone wakacje. Mają wypadek, po którym chłopiec trafia do szpitala, a stamtąd do pensjonatu swojej ciotki w niewielkim nadmorskim miasteczku. Nie potrafi przystosować się do nowego życia – nie dogaduje się ani z ciotką, ani z innymi dziećmi. Czuje się samotny i marzy, by wyrwać się z obcego mu miejsca. Przypadkowo odkrywa, że niebieskie drzwi w starym pensjonacie można otworzyć tak, by zaprowadziły go do innego świata. Baśniowego, tajemniczego i na pozór przyjaznego, choć Łukasz szybko się przekona, że tylko do czasu...
„Za niebieskimi drzwiami” Marcina Szczygielskiego to – podobnie jak „Omega” i „Czarny Młyn” (ukaże się w marcu 2011 r.) tego samego autora – książka dla młodzieży. Można ją nazwać powieścią przygodową czy obyczajową, choć znajdziemy w niej też liczne motywy znane z literatury science fiction i horrorów. Niezwykle precyzyjnie jest w niej budowane napięcie – prosta na początku fabuła obfituje w nieoczekiwane zwroty, nic też nie zapowiada zaskakującego finału…
Równie ważne jak pochłaniająca czytelnika akcja jest jednak to, że książka tak wyraziście mówi o emocjach współczesnych nastolatków – ich samotności, marzeniach, wyborach – oraz nieumiejętności budowania relacji zarówno z rówieśnikami, jak i z najbliższą rodziną. To także historia poszukiwania ojca, którego Łukasz nigdy nie poznał, a za którym tęsknił przez całe swoje dwunastoletnie życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Projekt okładki, stron tytułowych i ilustracje
Marcin Szczygielski
Redakcja
Anna Nastulanka
© Copyright by Marcin Szczygielski, 2010
© Copyright by Oficyna Wydawnicza AS, 2010
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2010
Zdjęcie autora © Oficyna Wydawnicza AS
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Oficyna Wydawnicza AS
ISBN 978-83-63841-05-8
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
tel./fax 22 614 28 34
e-mail: latarnik@latarnik.com.pl
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
Warszawa 2010
Wydanie I
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Marcin Szczygielski
Pisarz, dziennikarz i grafik. Jest autorem książek (PL-BOY2, Les Farfocles, Berek, Bierki) i sztuk teatralnych (Berek, czyli upiór w moherze, Wydmuszka, Furie) skierowanych do dorosłych odbiorców, ale pisze także powieści dla młodszych czytelników.
Jesienią 2009 r. ukazała się Omega - powieść o przygodach dwunastoletniej fanki gier komputerowych, dla której rzeczywistość w niebezpieczny sposób zaczyna mieszać się ze światem wirtualnym. Książka, zilustrowana przez Bartka Arobala, została wyróżniona w Konkursie im. Hanny Skrobiszewskiej i w 2010 r. trafiła na Listę Skarbów Muzeum Literatury Dziecięcej. Została także wyróżniona w konkursie Najpiękniejsze Książki Roku 2009 organizowanym przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek.
Kolejną powieść dla młodzieży, Czarny Młyn, opowiadającą o dzieciach z popegeerowskiej wioski, które muszą zmierzyć się z bezosobowym złem, które opanowało ruiny pobliskiego kombinatu, Marcin Szczygielski napisał na Konkurs Literacki im. Astrid Lindgren organizowany w ramach akcji Cała Polska Czyta Dzieciom. Jury uznało Czarny Młyn za najlepszą spośród wszystkich 580 nadesłanych książek, przyznając mu Grand Prix i statuetkę Pippi Langstrump, a także I nagrodę w kategorii powieści dla dzieci w wieku od dziesięciu do czternastu lat.
Czarny Młyn ukaże się wiosną 2011 roku nakładem wydawnictwa Stentor.
ardzo często myślę o tamtym dniu, chociaż minął już ponad rok. Ale trudno pewnie byłoby nie myśleć – przecież tak naprawdę właśnie tamtego dnia całe moje życie stanęło na głowie. Miałem dopiero jedenaście lat i dużo mniej rozumiałem. To był bardzo ważny dzień i czekałem na niego długo – ładnych kilka miesięcy. Pierwszy dzień moich wakacji z mamą, która obiecała mi je już na Gwiazdkę. Pewnie wydaje się wam, że nie ma w tym nic dziwnego i że jest to zupełnie normalne – jechać na wakacje z mamą, szczególnie kiedy jest się małym. Dla mnie jednak było to bardzo ważne wydarzenie. Mama nigdy wcześniej nie miała czasu na nasze wspólne wakacje, bo pracowała bardzo dużo, właściwie ciągle. Nawet kiedy była w domu, siedziała bez przerwy przed komputerem. Czasami byłem na nią zły za to, ale tylko czasami, bo rozumiałem, że pracuje tak dużo dlatego, żeby żyło nam się dobrze, i że robi to też i dla mnie – żebym miał różne rzeczy, mógł chodzić do dobrej szkoły. Żebyśmy mieli duże mieszkanie i porządny samochód. Wszystko zależało tylko od niej, bo byliśmy tylko we dwoje. Nigdy nie poznałem mojego taty, nawet nie widziałem żadnego jego zdjęcia, a mama niechętnie o nim opowiadała, chociaż próbowałem ją podpytywać wiele razy. Moi koledzy z warszawskiej podstawówki mieli ojców – co prawda rzadko w domu, bo najczęściej ich rodzice byli po rozwodzie. Niemniej znali tych swoich ojców i cokolwiek o nich wiedzieli – na przykład ile mają wzrostu albo jak im na imię. Ja nie wiedziałem zupełnie nic, a przecież skoro jestem, to muszę mieć jakiegoś ojca. Mama denerwowała się, kiedy zaczynałem pytać, więc w końcu przestałem. Powiedziała tylko, że tata miał ciemne włosy, takie jak moje, i że jestem do niego podobny, bo on też, gdy się już do czegoś przyczepił, to nie mógł się odczepić. Najpierw, kiedy mi o tym powiedziała, wydawało mi się, że mój tata jest kimś w rodzaju Spidermana, który potrafi przyczepić się do ściany albo do sufitu – byłem wtedy bardzo mały – ale potem zrozumiałem, że chodziło o coś innego… Ale chyba odbiegam od tematu – to jest mój problem, że gdy zaczynam o czymś opowiadać, zaraz przychodzą mi do głowy kolejne sprawy i zamiast mówić o jednym, mówię o milionie różnych rzeczy.
Tamten dzień zaczął się dokładnie tak, jak powinien się zacząć. Mama obudziła mnie już o siódmej rano, słońce świeciło i na niebie nie było ani jednej chmurki. W przedpokoju stały już nasze bagaże – szara walizka na kółkach mamy, moja niebieska, wiklinowy koszyk z klapą zamykaną na małą skórzaną skuwkę, dwie reklamówki z butami na zmianę, pokrowiec z playstation, plecak z laptopem i jeszcze jakieś inne pakunki. Nie będę o nich dokładnie opowiadał, bo to przecież bez znaczenia – ot, kupa gratów, którą zabiera się ze sobą, kiedy jedzie się na dwa tygodnie wakacji do domku nad jeziorem. Pamiętam jednak tę stertę bagaży, zupełnie jakbym miał w głowie jej zdjęcie, i gdybym umiał rysować, narysowałbym ją w pięć minut, no, może w siedem. Zjedliśmy śniadanie, mama wypiła kawę z mlekiem i zapytała:
– Gotowy?
A ja byłem gotowy jak nigdy wcześniej w życiu. Wynieśliśmy bagaże do windy, mama przekręciła klucz w zamku i dwa razy szarpnęła klamkę, żeby się upewnić, że drzwi naprawdę są zamknięte. Zawsze tak robiła. Potem zjechaliśmy windą do garażu i upakowaliśmy bagaże w srebrnym audi mamy. Wszystko się zmieściło.
Była niedziela i w Warszawie prawie nikogo nie było na ulicach, bo ludzie albo jeszcze spali, albo wyjechali na wakacje. Pani z GPS-u przyczepionego pod przednią szybą auta odzywała się co jakiś czas łagodnym, sztucznym głosem: „sto metrów prosto, skręć w lewo, skręć w prawo, trzysta metrów prosto”. Mama odpowiadała jej, bo moja mama zawsze rozmawia z GPS-em, i w ogóle kiedy prowadzi samochód, ciągle coś mówi – jeśli nie do GPS-u, to do innych kierowców albo przechodniów, chociaż przecież nie mogą jej usłyszeć. Bardzo to lubię, bo mama na ogół mówi śmieszne rzeczy, chyba że jest zdenerwowana albo zła – wtedy się nie odzywa lub przeklina pod nosem, niezbyt głośno, żebym nie słyszał, ale przecież ja…
No, tak, chyba znowu odbiegam od tematu. A więc – tamten dzień.
Siedziałem sobie z tyłu przypięty pasem. Miałem opakowanie chipsów orzechowych, dwie nowe gry na iPhonie, ciemne okulary na nosie i było mi strasznie dobrze. Za oknami przesuwały się drzewa, pani z GPS-u mówiła, mama odpowiadała jej zabawnie. Audi było nowe i ładnie pachniało – mama kupiła je na kredyt. Miało niebieskoturkusowe siedzenia i srebrną deskę rozdzielczą z okrągłymi wskaźnikami i błękitnymi diodami. Wyjechaliśmy z Warszawy na drogę gdańską – pamiętam to dobrze, bo mama powiedziała: „Jesteśmy na gdańskiej drodze”. Na jezdni było nadal prawie pusto, więc mama jechała szybko. Otworzyłem chipsy i myślałem sobie o tych grach na iPhonie, ale jeszcze w nie nie grałem, bo mi było trochę szkoda rozgryźć je za szybko. Myślałem też o moich ciemnych okularach, bo to były moje pierwsze dorosłe ciemne okulary, no i myślałem też o tych dwóch rozpoczynających się tygodniach w domku nad jeziorem z mamą. Nie zobaczyłem, co się stało, bo akurat kilka sekund wcześniej postanowiłem jednak trochę, troszeczkę pograć, żeby zorientować się, o co chodzi w tych nowych grach. Nie patrzyłem na drogę, tylko na ekranik iPhone’a. Mama zapytała:
– Nie gulgota ci?
Kiedy byłem bardzo mały, często chorowałem w samochodzie i kiedy robiło mi się niedobrze, wołałem do niej, że mi gulgota. Ale to było strasznie dawno temu, ze cztery lata jak nic. Już wcale nie choruję w aucie.
– Nie, no coś ty? – odpowiedziałem, nie odrywając nosa od iPhone’a.
– Pamiętaj, jak ci będzie źle, to mi powiedz – mama dodała gazu i wgniotło mnie trochę mocniej w kanapę.
– Dobra – mruknąłem.
A zaraz potem świat przewrócił się do góry nogami w potwornie głośnym trzasku. Trwał nie dłużej niż mrugnięcie – najpierw siedziałem sobie z tyłu i ustawiałem wieżowiec w Tower Bloxxie, a potem – w ułamku sekundy – wisiałem w pasach bezpieczeństwa, przechylony na bok, a moja głowa opierała się na trawie. Pod czaszką brzęczało mi dziwnie i miałem wrażenie, jakby mi ktoś powpychał do uszu pierogi. To głupio brzmi, ale dokładnie pamiętam tę myśl – „czuję, jakbym miał pierogi w uszach”. Coś było nie w porządku z fotelem pasażera przede mną – stał krzywo, w dodaku skórzana tapicerka pękła, a z oparcia wyłaziła gąbka i kłęby poszarpanych nitek. Kątem oka zauważyłem, że coś rusza się w trawie obok mojego czoła. Obróciłem lekko głowę i zobaczyłem tuż obok siebie dużą, niebieskawą ważkę. Miała połamane skrzydełka, ale chyba jeszcze się nie zorientowała, bo próbowała latać. To ona tak bzyczała, a nie moja głowa… Wcale nie rozumiałem, co się stało, i nawet nie popatrzyłem w stronę mamy, tylko na tę trawę przy mojej głowie, bo wydawało mi się strasznie dziwne, że trawa nagle znalazła się za oknem samochodu i w jego środku. Szczególnie że przecież okno jeszcze przed chwilą było zamknięte. Dopiero potem domyśliłem się, że nasz samochód wypadł z drogi i przewrócił się na bok. Zupełnie nic mnie nie bolało – nic a nic. Oczywiście wtedy, bo zaczęło później, w szpitalu. Usiłowałem przyjrzeć się ważce przy moim uchu, była ogromna. Odgiąłem głowę, która wydawała mi się niezwykle ciężka, i spróbowałem ją mocniej obrócić.
– Pięćset metrów prosto – powiedziała pani z GPS-u.
I wszystko zgasło.
Nazywam się Łukasz Borski, mam dwanaście lat. Urodziłem się w Warszawie, a teraz mieszkam w Brzegu – niewielkiej miejscowości nad morzem, blisko Kamienia. Mam jednak nadzieję, że nie potrwa to już długo i albo wrócę do mojego warszawskiego domu, albo nic już nie będzie miało znaczenia. Wszystko zależy od tego, czy uda nam się znaleźć sposób na Krwawca zaczajonego w jego srebrnym świecie za niebieskimi drzwiami pokoju nr 18 na pierwszym piętrze pensjonatu „Wysoki Klif” przy ulicy Piaskowej 3 w Brzegu i uwolnić ciotkę Agatę. A nawet nie tyle nam – choć Pchełka, Monika i Zgryz mi pomagają – ile mnie samemu. Bo to ja umożliwiłem Krwawcowi przedostanie się do naszego świata i to przede wszystkim ja muszę się z nim zmierzyć. A czasu zostało już bardzo mało…
Jeśli jednak nie uda się nam, może uda się komuś z was, komuś, kto przeczyta tę historię opowiadającą o kilku tygodniach dziwnej, szarej jesieni i wydarzeniach, które miały miejsce w niewielkim, sennym nadmorskim miasteczku tuż po sezonie. A przede wszystkim – pamiętajcie! – nigdy nie pukajcie do drzwi zbyt długo! Bo nawet jeśli okaże się, że nie ma za nimi nikogo, to jednak ktoś może wam otworzyć. A wtedy to, co za tymi zwykłymi drzwiami znajdziecie, na pewno zwykłe nie będzie i może wcale nie przypaść wam do gustu.
Ale może lepiej opowiem wszystko po kolei…
Mieliśmy wypadek. Drugi samochód wyjechał nieoczekiwanie na drogę, mama próbowała go ominąć, ale jej się nie udało. Zawadziła o to drugie auto, tak ciut, ciut, ale to wystarczyło, bo jechała bardzo szybko, chociaż zgodnie z przepisami. Nasze audi obróciło się na drodze, przekoziołkowało i spadło z drogi. Może nic by się nie stało, gdyby obok niej było pole, ale akurat tam nie było pola, tylko łączka z drzewem, w które uderzyliśmy. Próbowałem to sobie potem rysować, tę sytuację na drodze – skąd wyjechał drugi samochód, gdzie stało drzewo i tak dalej. Pewnie zupełnie bez sensu o tym tyle rozmyślać, ale to silniejsze ode mnie. Bo wystarczyłaby jedna, jedyna sekunda, żeby to się nie stało. Gdyby drugie auto nie wyjechało na drogę. Gdyby moja mama jechała trochę wolniej. Gdyby nie rosło tam drzewo. Gdybyśmy wyjechali sekundę później lub wcześniej. Gdybyśmy mieli jechać na wakacje nie do domku nad jeziorem, tylko w góry albo nad morze. Gdyby mama nie dostała urlopu. Gdyby, gdyby, gdyby… Rozumiecie? To była piramida elementów, zupełnie jak wieża z klocków lego – wystarczyłoby, żeby zabrakło jednego w podstawie, a całość by się rozsypała. W sumie, kiedy o tym rozmyślam, tak naprawdę na to, żeby nic się nie stało, była dużo większa szansa niż na to, że wypadek się wydarzy. Nie da się o tym nie myśleć.
Ale sam wypadek nie był wcale taki straszny. Najgorsze było to, co działo się później.
Pierwszych kilka tygodni spędziłem w jednym szpitalu, kolejne pół roku w drugim. Nikt mi nie mówił, co się dzieje z mamą – dowiedziałem się tylko, że jest w innym szpitalu niż ja i że jej stan jest bardzo zły. Co to znaczyło? Nie mogłem się dowiedzieć. Leżałem unieruchomiony w dużym, metalowym łóżku z różnymi linkami i ciężarkami, do których były przywiązane moje nogi. Nie mogłem chodzić i miałem operację. Tej pierwszej nie pamiętam, bo kiedy obudziłem się w szpitalu, było już po niej. Ale potem były następne dwie. Lekarze wypytywali mnie o ojca, o dziadków, o jakąś rodzinę, ale my nie mieliśmy żadnych krewnych. Wiedziałem tylko, że mama mojej mamy, czyli moja babcia, umarła zaraz po tym, gdy się urodziłem, a dziadek jeszcze wcześniej. Na początku w szpitalu odwiedzali mnie moi kumple ze szkoły. Piotrek, Krzysiek i Przemek. Raz przyszła też Dagmara, z którą siedziałem na angielskim. Później przychodził już tylko Krzysiek, ale po kilku miesiącach i on przestał mnie odwiedzać. Raz w tygodniu przychodziła regularnie tylko nasza sąsiadka z piętra, pani Cybulska, na którą mama mówiła Cebulka – oczywiście tylko wtedy, gdy tamta nie słyszała – i która czasami opiekowała się mną wieczorami, kiedy mama musiała wyjść na jakieś zawodowe spotkanie. Pani Cybulska popłakiwała przy moim łóżku i przynosiła mi kompoty, chociaż akurat kompoty w szpitalu dawali, i to całkiem niezłe. Wolałbym marsa albo snickersa, ale na to nie wpadła, a mnie głupio było poprosić. Dopiero podczas trzeciej wizyty powiedziała mi, że mama przez ten nasz wypadek zasnęła i nie może się obudzić. Zupełnie nie mieściło mi się to w głowie, bo jak można spać tak mocno, żeby się nie budzić, kiedy ktoś potrząsa cię za ramię i krzyczy nad uchem? Wydawało mi się, że po prostu lekarze nie potrafią potrząsnąć nią odpowiednio mocno. Bardzo się denerwowałem tym wszystkim, a w dodatku ciągle bolały mnie nogi i plecy i bardzo dużo płakałem. Wiem, że jestem już za duży na takie mazgajstwo, ale nie mogłem nic na to poradzić, bo ciągle chciało mi się płakać.
Trwało to bardzo długo, tak przynajmniej mi się wydawało. Po prostu dni się ciągnęły jak guma do żucia. Po paru miesiącach dostałem wózek inwalidzki, którym mogłem jeździć po korytarzu szpitala, a potem zaczęły się zajęcia fizjoterapeutyczne. Moje nogi zrobiły się strasznie cienkie od tego ciągłego leżenia i musiałem od nowa nauczyć się na nich chodzić. Nie było to wcale proste i bardzo bolało – okazało się, że po operacji moja lewa noga jest krótsza niż prawa, a w dodatku lewe kolano prawie przestało mi się zginać – moje obie nogi zostały połamane podczas wypadku przez fotel pasażera, który siła uderzenia oderwała od podłogi audi, i trudno było je poskładać. Sztywne kolano nie przeszkadzało mi jednak aż tak bardzo jak prąd w środku. Pewnie nie wiecie, o co chodzi z tym prądem. Kolano ciągle mnie bolało, zupełnie jakby w środku iskrzył prąd – raz mocniej, raz słabiej. Nie znikał ani na chwilę. Tak więc to sobie zacząłem wyobrażać – jakby moje kolano było pełne pozrywanych kabli pozbawionych izolacji. Przeskakują między nimi iskry, robią się spięcia, a kiedy nierozważnie nimi poruszę – wyzwala się piorun. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, ale tak odczuwałem ból już w szpitalu. Nawet opowiadałem o tym mojemu lekarzowi. Mówił mi, że pacjenci często wyobrażają sobie podobne rzeczy. Dzięki temu łatwiej im uporać się z bólem, łatwiej nad nim zapanować, bo zaczyna rządzić nim logika. Nie wiem, jak wygląda moje kolano w środku, jak wyglądają połączenia nerwowe i tak dalej. Nie wiem więc, dlaczego mnie boli i co mnie boli dokładnie. Ale jeśli wyobrażam sobie ból jak prąd elektryczny, a nerwy jak wiązki kabli, mniej się boję, bo wiem przecież, jak działa prąd i co powoduje spięcia, wiem mniej więcej, jak długo mogą trwać i jakie przynoszą skutki. Zresztą lekarz powiedział, że w pewnym sensie takie porównanie jest słuszne, bo za przekazywanie bólu do mózgu też odpowiadają impulsy elektryczne. Podobna dziewczynka, którą leczył jakiś czas temu, wyobrażała sobie ból jak wiatr – kiedy bardzo ją bolało, to była wichura, a kiedy mniej, tylko lekki wietrzyk. Zupełnie to do mnie nie przemówiło – w końcu kolano jest za małe, żeby mógł w nim wiać wiatr.
No więc, bolało. Ale ćwiczyłem tak, jak mi kazali, i przestałem tyle płakać, bo wiedziałem, że im szybciej znowu nauczę się chodzić, tym szybciej będę mógł pójść zobaczyć mamę i wreszcie ją obudzić.
Dziwiłem się tylko, że lekarze nie chcą wyhodować mi nowej nogi, wiecie, przez klonowanie. Bardzo lubię filmy i książki, w których pokazuje się, jak działa inżynieria genetyczna. W ogóle postanowiłem, że kiedy dorosnę, zostanę genetykiem i będę tworzył różne niesamowite istoty, na przykład latające żyrafy albo żółwie biegające szybciej od geparda. No i oczywiście będę pracował nad tym, żeby ludzie nie chorowali i nie robili się coraz starsi, bo to wszystko zależy od genów. Więc skoro w telewizji pokazują tyle filmów i programów o genetycznie zmodyfikowanych ludziach, zwierzętach i roślinach, dlaczego lekarze nie zrobią mi nowej nogi? To wydaje się proste, na pewno prostsze od sklonowania dinozaurów w „Parku Jurajskim” – noga jest przecież znacznie mniejsza od takiego tyranozaura na przykład. Oczywiście proponowałem coś takiego w szpitalu, ale nikt mnie nie słuchał.
Minęły święta Bożego Narodzenia, potem sylwester. Zaczęły się ferie zimowe, ale pierwszy raz w życiu nie miały dla mnie żadnego znaczenia, bo przecież i tak nie chodziłem do szkoły. Uczyłem się w łóżku, a pani, która przychodziła do mnie prawie codziennie na kilka godzin, odpytywała mnie i zadawała lekcje. Kiedy śnieg stopniał, a na gałęziach drzew za oknami szpitalnego pokoju pojawiły się pierwsze liście, potrafiłem już przejść o kulach niewielki kawałek korytarza i zaczęło mi się poprawiać – tak przynajmniej mówili lekarze, chociaż ja wcale tego nie czułem, bo nogi i plecy bolały mnie prawie tak samo jak wcześniej. Mama cały czas spała.
W końcu czerwca zostałem wypisany ze szpitala. Odebrała mnie Cebulka, która przyszła po mnie i przyniosła mi ubranie z naszego mieszkania, do którego miała zapasowy klucz. Tyle tylko, że przez te dziesięć miesięcy wyrosłem ze swoich starych ubrań, bo chociaż przez większość tego czasu leżałem, to jednak okazało się, że i tak rosłem. Spodnie były przykrótkie, rękawy bluzy też. Udało mi się jednak jakoś je założyć, wziąłem kule i wyszedłem razem z Cebulką na ulicę przed szpital. Czekała na nas taksówka, a Cebulka cały czas popłakiwała, co mnie denerwowało, bo sam bardzo starałem się nie rozpłakać, a to o wiele trudniejsze, kiedy ktoś akurat w takim momencie płacze przy tobie. Jednak oczywiście nie dawałem poznać po sobie, że jestem trochę zły na Cebulkę – w końcu tylko ona jedna przychodziła do szpitala, zechciała się mną zaopiekować i naprawdę bardzo się martwiła o mamę i o mnie. Próbowałem więc się do niej uśmiechać, żeby ją pocieszyć i uspokoić, ale Cebulka płakała przez to jeszcze mocniej, więc przestałem. Otworzyła przede mną tylne drzwi taksówki, żebym wsiadł. Stałem przez chwilę jak kołek i gapiłem się na auto, a żołądek zwinął mi się w lodowatą kulkę. Wcześniej zupełnie się nie zastanawiałem nad tym, jak to będzie wsiąść znowu do samochodu, a wtedy, na chodniku przed szpitalem przez moment pomyślałem, że nie dam rady. Że to strasznie niebezpieczne. Na samą myśl, że mam znowu dać się zamknąć w takiej rozpędzonej, metalowej puszce, oblał mnie zimny pot. Ale uświadomiłem sobie też, że nie mam innej możliwości, że nie mogę przecież do końca życia chodzić wszędzie na piechotę, szczególnie teraz, gdy po wypadku chodzenie nie bardzo mi idzie. Czy można powiedzieć, że chodzenie mi nie idzie? Nie jestem pewny, ale co tam – na pewno wiecie, o co mi chodzi.
No więc, pomyślałem sobie, że niech się dzieje, co chce, i wsiadłem do taksówki, chociaż serce mi się tłukło i miałem zupełnie sucho w ustach ze zdenerwowania. Cebulka też wsiadła. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, powiedziała kierowcy, żeby zawiózł nas do domu, ale zaparłem się jak osioł, że nie ma mowy, bo koniecznie muszę najpierw pojechać do szpitala mamy i ją zobaczyć. No i obudzić oczywiście, ale tego nie powiedziałem głośno. Cebulka mamrotała pod nosem: „ojejku, ojejkujejku”, ale w końcu się zgodziła, bo wiedziała, że gdyby się nie zgodziła, wysiadłbym z tej taksówki i pokuśtykał do mamy na piechotę. Pojechaliśmy.
Moja mama nie obudziła się, chociaż mówiłem do niej bardzo długo i trzymałem ją za rękę. Leżała na poduszkach szpitalnego łóżka, a jej twarz była niemal równie biała jak pościel. Odrosły jej włosy, które wcześniej farbowała na jasny blond, i dopiero teraz przekonałem się, ile z nich jest siwych. Nie miała makijażu, do nosa podłączono jej jakieś rurki. Wydała mi się znacznie mniejsza i chudsza. I chociaż obiecywałem sobie, że nie będę płakał, to jednak nie dałem rady. Cebulka też płakała przez cały czas i przytuliła mnie mocno, ale już nie czułem złości z tego powodu. Przyszedł lekarz, który miał bardzo strapioną minę, i powiedział, że nie wiadomo, jak długo mama będzie spała, że nie wiadomo, czy kiedyś się obudzi, a przede wszystkim – że nie wiadomo, dlaczego w ogóle śpi. To zupełnie nie mieściło mi się w głowie, bo przecież był lekarzem ze szpitala – kto inny może wiedzieć lepiej, jak naprawić człowieka, kiedy się zepsuje i nie działa?
Wróciliśmy do domu. Cebulka powiedziała mi, że będę mieszkał u niej, dopóki mama się nie obudzi. Mówiła też o pieniądzach mamy, o tym, że za nasze mieszkanie trzeba płacić raty kredytu do banku, ale niewiele z tego rozumiałem, bo mama nigdy nie wspominała o takich rzeczach. Zrozumiałem tylko, że jeśli mama nie obudzi się szybko, bank zabierze nasze mieszkanie i meble pewnie też, a już duży, płaski telewizor z salonu to na sto procent, bo za niego też trzeba płacić raty. Zamieszkałem więc u Cebulki, która w sumie jest w porządku, tyle tylko, że w jej mieszkaniu ciągle pachnie gotowaną kapustą, bo Cebulka ją uwielbia. Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo, kto by tak kochał gotowaną kapustę jak ona. Na mój rozum powinna być w jakiejś księdze światowych rekordów jako osoba, która zjadła w ciągu życia najwięcej gotowanej kapusty, mówię całkiem serio. Poza tym na wszystkich meblach w jej mieszkaniu leżą koronkowe serwetki i stoją wazoniki z plastikowymi kwiatkami.
Zupełnie nie wiedziałem, co będzie dalej. Gdybym miał jakąś rodzinę – mówiła Cebulka – to może ta rodzina mogłaby spłacać raty do banku za nasze mieszkanie, wziąć mnie do siebie, kupić mi książki do szkoły i nowe ubrania. Cebulka bardzo się martwiła tym wszystkim, bo jest na emeryturze i nie ma nawet tyle pieniędzy, żeby wystarczyło dla niej samej – pewnie dlatego je tyle gotowanej kapusty, bo kapusta jest strasznie tania. Ale ja nie miałem żadnej rodziny, więc też się martwiłem i postanowiłem polubić gotowaną kapustę.
Minął lipiec, mama nadal się nie budziła. Odwiedzałem ją tak często, jak to tylko było możliwe, bo lekarz powiedział, że bardzo możliwe, że osoby w śpiączce – takie jak mama – wcale nie śpią tak całkiem i mogą słyszeć, jeśli się do nich mówi. Więc mówiłem i mówiłem. Opowiadałem jej o Cebulce, o tym, jaka jest pogoda, co jadłem na obiad i kolację, nawet jeśli znowu była to tylko gotowana kapusta. Gadałem o wszystkim, co przyszło mi do głowy, ale mama nawet nie ruszyła brwią. Oddychała przez te wszystkie rurki, które z niej sterczały, monitor za łóżkiem popiskiwał i pokazywał różne wykresy, a z przezroczystego woreczka, podwieszonego na stojaku obok łóżka, prosto do ręki mamy płynęło przez kroplówkę jedzenie, picie i lekarstwa.
Zaraz po pierwszym sierpnia Cebulka przy kolacji, na którą dla odmiany zrobiła fasolkę szparagową z masłem i tartą bułką, całkiem niezłą, powiedziała mi, że jeśli mama nie obudzi się do końca miesiąca, to od września będę musiał iść do specjalnej szkoły, w której zamieszkam. Chociaż mówiła, że to tylko taka szkoła, łatwo domyśliłem się, że chodzi o dom dziecka. Nie byłem na nią zły, bo widziałem, że naprawdę ma za mało pieniędzy, żebym mógł z nią zostać. Więc nie płakałem przy niej ani nie prosiłem, żeby mnie tam nie oddawała, tylko jadłem tę fasolkę szparagową z masłem i myślałem sobie, że chociaż jest całkiem smaczna, to już nigdy w życiu nie będę mógł przełknąć fasolki szparagowej z masłem. A potem poszedłem się położyć.
I wtedy, kiedy myślałem, że nie może już być gorzej, wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Okazało się, że jednak mam jakąś rodzinę…
Była sobota, właśnie wróciłem ze szpitala od mamy, a Cebulka gotowała w kuchni kapustę na obiad. Po południu mieliśmy iść do naszego mieszkania, żeby przejrzeć moje ubrania i wybrać te, które zabiorę ze sobą do tej nowej „szkoły”. Siedziałem na fotelu w pokoju i oglądałem jakiś głupawy film w telewizji, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
a otworzę! – wołam do Cebulki, bo staram się bardzo wykorzystywać każdą okazję, żeby ćwiczyć te moje chude nogi, nawet gdy bardzo mi się nie chce.
Biorę kule, wstaję z fotela i kuśtykam do przedpokoju. Kiedy kładę rękę na klamce drzwi wejściowych, dzwonek rozlega się ponownie – tak wyjątkowo natarczywy i głośny, że aż podskakuję w miejscu, przez co prąd iskrzy mocniej w tym moim lewym, sztywnym kolanie.
– Pali się czy co? – woła Cebulka z kuchni, a ja naciskam klamkę i otwieram drzwi.
Za nimi, na korytarzu stoi wysoka, szczupła kobieta. Ma gładko zaczesane do tyłu, nieco posiwiałe włosy, brązowy żakiet i letnią spódnicę z wielkimi kieszeniami, a na nogach jakieś przedpotopowe sznurowane półbuty. Przez chwilę przygląda mi się znad niewielkich, okrągłych okularków w drucianych oprawkach.
– Słucham? – pytam.
– Ty jesteś Łukasz? – odpowiada pytaniem.
– Tak.
– Łukasz Borski?
– Tak, ale nie rozumiem.
– Nazywam się Agata Borska – przerywa mi. – Spakuj się i ubierz. Pojedziesz ze mną.
– Ale… Ale… – zaczynam się jąkać. – Dokąd mam pojechać? Dlaczego?
– Jestem twoją ciotką. Pojedziesz ze mną do mnie. Do Brzegu.
– Ciotką? Ja nie mam żadnej ciotki – mamroczę, wciąż stojąc w uchylonych drzwiach.
Kobieta pociąga nosem, odpycha mnie lekko i wchodzi do mieszkania Cebulki.
– A jednak masz – odzywa się. – Pospiesz się, mamy powrotny pociąg o osiemnastej trzydzieści.
Cebulka staje na progu kuchni, wycierając ręce w ścierkę, i okrągłymi jak spodki oczami patrzy na nieznajomą kobietę.
– Przepraszam – mówi do niej – czy mogłaby pani wyjaśnić, o co…
– Mogłabym – wzdycha kobieta w brązowej marynarce i spoglądając na mnie, dodaje niecierpliwym tonem:
– Mówiłam, żebyś się pospieszył!
A potem razem z Cebulką zamykają się w kuchni i długo o czymś rozmawiają przyciszonymi głosami. Zaczynam się pakować. Potem ciotka razem z Cebulką idą do naszego mieszkania.
– Przyślę firmę po rzeczy i skontaktuję się z bankiem – słyszę, jak ciotka mówi do Cebulki, gdy wychodzą na korytarz. – To nie powinno zająć więcej niż dwa tygodnie, myślę, że od września będzie wolne.
– Ale ona…
– Rozmawiałam z lekarzami, niczego nie potrafią powiedzieć na pewno. Równie dobrze może obudzić się jutro, jak i za rok. A równie dobrze nigdy.
Zamykają drzwi za sobą, a ja zakładam bluzę, zanoszę swoją torbę i plecak do przedpokoju, a potem siadam na krześle obok wieszaka. Serce bije mi bardzo mocno i mam spocone dłonie.
Godzinę później siedzę z tą obcą, dziwną kobietą w pociągu jadącym na drugi koniec kraju. Nawet nie zdążyłem pożegnać się z mamą.
– Mentosa? – pyta kobieta, wyjmując z ogromnej torby cukierki i wyciągając je w moją stronę.
Torba jest okropnie brzydka, moim zdaniem, i niewiele różni się od torby, w której przynosi listy nasz listonosz – tyle tylko, że jest brązowa, a nie czarna.
– Nie, dziękuję – odpowiadam, zerkając w jej stronę.
– To nie – kobieta wzrusza ramionami, wkłada sobie pastylkę do ust i chowa cukierki do torby.
Wyjmuje z niej jakąś książkę, której okładka jest obłożona w szary papier do pakowania paczek, otwiera ją i zaczyna czytać. Przyglądam jej się nadal ukradkiem. Nagle patrzy na mnie znad okularów i łapie moje spojrzenie.
– Mama nigdy mi nie mówiła, że mam ciotkę – odzywam się do niej.
– Wyobrażam sobie – odpowiada kobieta.
– To znaczy, że jest pani jej siostrą?
– Nie da się ukryć.
– Dlaczego nigdy nie mówiła, że ma siostrę? – pytam.
– Najwidoczniej nie miała ochoty.
– Ale przecież jeśli się ma rodzeństwo, to się o tym mówi! – prawie wykrzykuję. – To jakby ważna rzecz!
– Jakby tak. Nie krzycz.
– Więc dlaczego mi nie powiedziała?!
– Powiedziałam ci, żebyś nie podnosił głosu – kobieta spokojnie odkłada książkę na składany stoliczek pod oknem i splata ręce na torebce. – Teraz już wiesz.
– Wiem, ale nie od niej. Jak mam do pani mówić?
– Jak chcesz. Wszyscy mówią do mnie Agata. Możesz więc mówić Agata albo, nie wiem. Ciociu?
– A jak mama do pani mówiła? – pytam chytrze, licząc, że zacznie się plątać i kłamstwo wyjdzie na jaw.
Nie wierzę w to, że jest siostrą mamy! Gdyby moja mama miała siostrę, na pewno by mi powiedziała, na pewno. Ta kobieta dowiedziała się o tym, co się stało, i porwała mnie, żeby. Żeby co? Nie wiem, ale na pewno ma swój cel! Nasze mieszkanie. Nie, mieszkanie właściwie nie jest nasze. Należy do banku. Pieniądze? Okazało się, że prawie ich nie mamy. Moje playstation i laptop, nawet iPhone przepadły w wypadku. Czego może więc chcieć?
– Mówiła do mnie Agata – odpowiada z westchnieniem kobieta. – A jak miała mówić? Tak mam na imię.
– Ale. Nie wierzę w to! Nie wierzę, żeby moja mama nie wspomniała mi nigdy choćby słowem o tym, że mam ciotkę! Mówiła mi o wszystkim.
– Och, zaręczam ci… – zaczyna kobieta z uśmiechem, ale przerywa nagle, wzdycha znowu i otwiera torebkę.
Szuka w niej czegoś przez długą chwilę, wreszcie wyjmuje żółtawą, postrzępioną na rogach kopertę i wyciąga ją w moją stronę.
– Co to jest?
– Zdjęcia – odpowiada kobieta.
– Jakie zdjęcia? – pytam złym głosem.
– Sam zobacz.
Po krótkiej chwili sięgam po kopertę. W środku jest kilkanaście czarno-białych fotografii. Na pewno nie zrobiono ich cyfrówką, bo są kiepskie – nieostre i ziarniste. Prawie na wszystkich jest moja mama, tyle tylko, że inna niż mama, którą znam. Znacznie młodsza i trochę smutniejsza. Prawie na żadnym zdjęciu się nie uśmiecha. Na kilku fotografiach jest razem z tą całą Agatą, która wygląda prawie identycznie jak teraz, tylko nie ma siwych włosów. Stoją na wydmie, za nimi widać morze. Na innym zdjęciu są w ogrodzie, mama siedzi na drewnianej huśtawce, Agata stoi obok. Na kolejnym zdjęciu jest z nimi jakaś starsza pani.
– A to? – pytam, pokazując zdjęcie.
– To twoja babcia.
Babcia? Przyglądam się starszej, obcej kobiecie. Więc to jest moja babcia. Ma surowe spojrzenie, zaciśnięte usta i niezbyt zadowolony wyraz twarzy.
– Nigdy nie lubiła się fotografować – wyjaśnia ciotka Agata, zupełnie jakby czytała w moich myślach. – Uważała, że jest niefotogeniczna.
– A dziadek?
– Co dziadek?
– No, czy jest jakieś zdjęcie dziadka?
– Gdzieś powinno. Daj.
Agata zabiera mi zdjęcia i przegląda je szybko. Wreszcie wyjmuje jedno i pokazuje.
– Tutaj masz. To chyba były jakieś święta.
Zdjęcie zrobiono w jakimś bardzo dużym pokoju. Za długim, ciemnym stołem siedzą dwie poważne dziewczynki w białych sukienkach i białych kokardach na warkoczach. Między nimi siedzi szczupły mężczyzna, ma gęste, ciemne włosy. Nie widać wyraźnie jego twarzy, bo musiał pochylić głowę akurat w momencie, gdy było robione zdjęcie.
– To ja – ciotka pokazuje palcem jedną z dziewczynek, potem wskazuje na drugą i mówi: – A to twoja mama.
– Mama miała warkocze?!
– Obie miałyśmy. Taka była moda.
– A kiedy to było?
– Nie mam pojęcia, pewnie w siedemdziesiątym piątym albo szóstym.
– Nie widać go za dobrze, ruszył głową. A kto robił zdjęcie?
– Mama. To znaczy twoja babcia.
– Bardzo duży pokój – mówię, przyglądając się z uwagą zdjęciu.
– Nadal taki jest. Prawie nic się nie zmieniło.
– To u was w domu?
– Tak. W „Wysokim Klifie”.
– Jak to w klifie?
– Tak się nazywa nasz pensjonat. „Wysoki Klif”.
– To pani… ciocia… masz pensjonat? Znaczy się, hotel? Prawdziwy?
– My mamy – odpowiada ciotka. – Połowa należy do twojej mamy. Więc też i trochę do ciebie.
– Mama nigdy mi nie mówiła… – zaczynam, ale urywam, bo dociera do mnie, że mama nie mówiła mi o bardzo wielu rzeczach.
Mamy pensjonat nad morzem? Dlaczego więc tam nie mieszkamy? Przecież to o całe niebo fajniejsze od mieszkania w kamienicy, a prowadzenie takiego pensjonatu na pewno jest przyjemniejsze niż praca w wydawnictwie, w którym mama spędzała czasami po dziesięć albo dwanaście godzin dziennie! Nic nie rozumiem.
– Duży? – pytam. – Ten cały „Klif”?
– Dość duży. Mamy trzydzieści osiem pokoi w głównym budynku i jeszcze cztery w pawilonie z tyłu.
– I sama go prowadzisz… ciociu?
– W sezonie są pracownicy. Do Brzegu prawie nikt nie przyjeżdża poza sezonem, więc zatrudniam ich tylko na trzy miesiące – od czerwca do końca sierpnia.
– A potem, zimą? Mieszkasz sama w takim wielgaśkim domu?
– Do tej pory mieszkałam sama. Ale teraz już nie. – po raz pierwszy ciotka uśmiecha się lekko.
I wtedy, kiedy na jej twarzy pojawia się uśmiech, nagle widzę podobieństwo. Widzę, jak bardzo jest podobna do mojej mamy. Uśmiech mają niemal identyczny. Robi mi się nieswojo i podejrzanie zaczynają piec mnie oczy. Szybko odwracam wzrok i spoglądam na fotografie.
– Na razie – zaznaczam. – Dopóki mama się nie obudzi, bo wtedy mnie zabierze.
– Dopóki mama się nie obudzi – kiwa głową ciotka, a uśmiech znika z jej twarzy.
Zamyka oczy i odchyla głowę, opierając ją o wezgłówek fotela. Za oknem szybko przesuwają się drogi, łąki, drzewa i słupy wysokiego napięcia. Czerwone słońce wisi nisko nad horyzontem, czuję na twarzy jego ciepło. Dotykam czołem szyby, przytrzymując na kolanach plik fotografii, i staram się nie przesuwać wzroku – umykające łąki zmieniają się w zieloną smugę, od której zaczyna mi się kręcić w głowie.
Gdy wysiadamy na stacji kolejowej, jest już zupełnie ciemno. Przechodzimy przez wąski peron, potem przez maleńki budyneczek dworca, w którym jest tylko jedno okienko kasowe i kiosk – zamknięty teraz szarą, metalową roletą. Przed dworcem jest nieduży placyk z klombem. Rosną jakieś kwiaty, a na środku stoi metalowa rzeźba, z której płatami obłazi farba.
– Chodź – ponagla mnie ciotka.
Poprawiam plecak, chwytam mocniej kulę i kuśtykam za nią. Przechodzimy przez placyk, ciotka otwiera drzwi zaparkowanej przy krawężniku beżowej furgonetki, która na pewno jest starsza ode mnie. Karoserię ma upstrzoną plamami rdzy i pogięte zderzaki. Z boku naklejono napis z ciemnej folii: „NIEZAPOMNIANE AKACJE NA WYSOKIM KLIFIE”, a pod spodem adres, mniejszymi literami.
– Nie ma wu w wakacjach – mówię do ciotki.
– Wiem, odkleiło się. Dasz radę wsiąść? – pyta. – Jest dosyć wysoko.
– Poradzę sobie – odpowiadam i wchodzę do środka.
W furgonetce pachnie proszkiem do prania i środkami odkażającymi. Właściwie nie jest to brzydki zapach, tylko trochę kojarzy mi się ze szpitalem. Siedzenia pokryte czarnym skajem są popękane, ale czyste. Tak samo jak wytarte, gumowe wycieraczki pod nogami. Nagle przychodzi mi do głowy, że pensjonat ciotki wcale może nie być taką żyłą złota, jak mi się wydawało. Drzwi z mojej strony nie chcą się domknąć, ciotka przechyla się przez siedzenie i przyciąga je mocnym szarpnięciem, a potem przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik niechętnie zaskakuje po chwili. Furgonetka, trzęsąc się i klekocząc, toczy się pustą ulicą.
– Daleko? – pytam.
– Kawałek. W Brzegu nie ma dworca. To znaczy dworzec jest, ale pociągi już do nas nie dojeżdżają. W starym budynku dworca zrobili smażalnię, oczywiście działa w sezonie, przez resztę roku jest zamknięta. Teraz można dojechać do nas tylko autobusem. Albo samochodem – wyjaśnia ciotka.
Wysoko na niebie migoczą gwiazdy i świeci niemal idealnie okrągły księżyc. Niebo jest bezchmurne. Przejeżdżamy przez puste, ciemne miasteczko. Mijamy ostatnie domy, a po chwili księżyc znika w koronach drzew rosnących po obu stronach drogi. W świetle reflektorów furgonetki wygląda to tak, jakbyśmy jechali długim tunelem z kolumnami po bokach. Gałęzie drzew stykają się nad drogą, niemal dotykając dachu wozu. Droga wspina się lekko w górę, dojeżdżamy do zakrętu. Nagle drzewa rozstępują się i wjeżdżamy na odsłonięte wzniesienie. Przyciskam twarz do szyby, bo z mojej strony, w dole pod nami widzę bezkresną powierzchnię wody. Księżyc odbija się w falach, zupełnie jakby ktoś rozsypał na nich kawałki fosforyzującej folii albo brokatu.
– Morze – mówię.
Silnik furgonetki terkocze miarowo, ciemne fale przesuwają się w dole. Kładę głowę na oparciu i przymykam na chwilę oczy.
Otwieram je, gdy nagle samochód staje. Przez krótką chwilę nie wiem, gdzie jestem. Zasnąłem.
– Dojechaliśmy – mówi ciotka, wyjmując kluczyk ze stacyjki, i wskazuje ręką przednią szybę auta. – Witaj na wysokim klifie.
Pochylam się i wyglądam na zewnątrz, szeroko otwierając usta ze zdumienia. „Wysoki Klif” nie tylko jest wysoki. Jest ogromny, a w dodatku wygląda zupełnie inaczej, niż go sobie wyobrażałem.
Wysiadam z furgonetki i opierając się na kuli, przystaję przed budynkiem. Chociaż jest środek nocy, księżyc oświetla go dokładnie. Wydawało mi się, że „Wysoki Klif” będzie zwyczajny domem, ewentualnie podobnym może do ośrodka, w którym byłem na koloniach dwa lata temu. To były okropne kolonie, ciągle padało. Spaliśmy w małych domkach na tyłach głównego budynku, a oprócz nas mieszkały w nich wielkie stonogi. Było ich zatrzęsienie. Pensjonat ciotki w niczym nie przypomina tamtego ośrodka. Właściwie jest to pałacyk, częściowo zbudowany z czerwonej cegły, a częściowo z potężnych kamieni. Mury pocięte ciemnymi belkami, miejscami porośnięte przez jakieś pnące rośliny, wznoszą się na wysokość drugiego piętra, a nad nimi zaczynają się połamane, spadziste dachy. Z jednej strony pensjonat ma nawet coś w rodzaju całkiem sporej wieżyczki. Przyglądam się pogrążonemu w ciemnościach domowi przez długą chwilę.
– Chodź – mówi ciotka. – Jeszcze się napatrzysz.
– Przecież to zamek! – udaje mi się wykrztusić.
– E tam, zamek. Zwyczajny poniemiecki dom. Pełno tu takich – ciotka wzrusza ramionami.
– Ale jest ogromny!
– Dość duży. Ale w środku nie taki wielki, jak wydaje się z zewnątrz.
– A dlaczego nazywa się „Wysoki Klif”? – pytam.
– Jeśli się odwrócisz, to będziesz wiedział.
Obracam się na pięcie i głośno wciągam powietrze z zaskoczenia. Mały parking przed pensjonatem przylega do ulicy, a po jej drugiej stronie, za metalową barierką otwiera się pustka. Dopiero po chwili dostrzegam słabe migotanie księżyca odbijającego się w morskich falach gdzieś daleko.
– Idziemy – ponagla mnie ciotka. – Zrobię ci kolację.
– Nie jestem głodny. Rzeczywiście tu jest wysoko.
– Owszem.
– Super to wygląda.
– Tak, przyjezdnym może się podobać. Ale ten klif to przekleństwo.
– Dlaczego?
– Dlatego, że co roku morze zabiera kawałek lądu. Fale podmywają urwisko i żadne umocnienia nie pomagają, bo to nie jest lita skała. Kiedy byłam mała, po drugiej stronie drogi rosły drzewa, a do brzegu klifu było kilkadziesiąt metrów. Teraz jest ich zaledwie kilka. W końcu i droga, i pensjonat znikną w falach.
– Kiedy? – pytam zafascynowany. – Jeszcze w tym miesiącu? Będę mógł to zobaczyć?
– Nie bądź głupi – prycha ciotka. – To się nie dzieje aż tak szybko. Za mojego życia do tego nie dojdzie, ale może za twojego. Kto wie.
Milczę przez chwilę, wysuwając dolną wargę. Naburmuszam się, tak mówiła mama, kiedy robiłem taką minę. Ale oczywiście nie chodzi mi o to, że pensjonat nie wpadnie do morza w tym miesiącu, tylko o uwagę ciotki, że mam „nie być głupi”. Nie jestem głupi, a ona nie ma prawa mówić do mnie w ten sposób! Po chwili wzruszam ramionami. W końcu przyjechałem tu tylko na trochę, co mnie to obchodzi, co ona mówi? Będę tu tylko tak długo, jak długo będzie spała mama. Równie dobrze mogę wyjechać już pojutrze. Rano zadzwonię do szpitala.
– Nie ma plaży? – pytam po chwili.
– Nie, dlaczego? Jest na dole. Kawałek dalej są schody.
– Och, schody… – mówię zawiedziony, bo bardzo chętnie wybrałbym się na plażę.
Do tej pory byłem nad morzem tylko raz. Miałem wtedy siedem lat. Pojechaliśmy z mamą na długi weekend majowy do Sopotu i było wspaniale, chociaż trochę padało. Ale za to mama cały czas spędzała ze mną i ani razu nie zadzwoniła do swoich szefów z wydawnictwa. Długo chodziliśmy po plaży w kurtkach przeciwdeszczowych, zbieraliśmy kamyki i muszle, a wieczorem mama czytała mi książkę i grała ze mną w statki.
– Długie te schody?
– Raczej długie. I dość strome. Ale dlaczego. A, no tak – ciotka poklepuje mnie po ramieniu.
Dociera do niej, że na razie dla mnie zbyt długie i zbyt strome schody są nie do przebycia. Na razie. Ale to tylko kwestia czasu. Zaciskam mocniej zęby, odwracam się i kuśtykam w stronę wejścia do „Wysokiego Klifu”.
– I nie jestem głupi – rzucam przez ramię w stronę ciotki, ale nic na to nie mówi.
Mija mnie, niosąc moją torbę, wchodzi po kilku schodkach na kamienny ganek pod stromym daszkiem i wyjmuje z torebki klucze.
– Frontowych drzwi używam tylko w sezonie – wyjaśnia, kiedy powoli pokonuję stopnie. – Potem będziemy wchodzili i wychodzili przez ogród.
– Okej – staję obok niej i staram się nie oddychać zbyt głośno, bo ganek jest wysoki i trochę się zmęczyłem.
– Tam też są schody, ale mniej – ciotka wybiera z pęku kluczy jeden.
Przez ułamek sekundy widzę go dokładnie w świetle księżyca. Jest duży i staroświecki, z uchwytem w kształcie wachlarza. Ciotka wkłada go do zamka pod ogromną, mosiężną klamką, obraca dwukrotnie. Prawe skrzydło drzwi otwiera się cicho do środka. A pewny byłem, że te drzwi będą skrzypiały – wyglądają na skrzypiące.
– Chodź – ciotka znika w mrocznym wnętrzu.
Po kilku sekundach w przedpokoju rozbłyska światło lampy. Nabieram tchu, mocniej chwytam kulę i przechodzę przez próg „Wysokiego Klifu”.