44,90 zł
Byłem zainspirowany wizją zdobycia w rekordowym czasie czternastu ośmiotysięczników. Chciałem wejść na Annapurnę, Dhaulagiri, Mount Everest, Kanczendzongę, Lhotse, Makalu i Manaslu w Nepalu, a następnie wspiąć się na Nanga Parbat, Gaszerbrum I i II, K2, Broad Peak w Pakistanie, by na koniec wyruszyć do Tybetu i zdobyć wierzchołki Czo Oju i Sziszapangmy.
Ale dlaczego? To jedne z najbardziej ekstremalnych miejsc na Ziemi. Takie wyzwanie, z limitem czasowym zaledwie siedmiu miesięcy, większości może wydawać się szaleństwem. Jednak dla mnie projekt był okazją udowodnienia światu, że nie ma rzeczy niemożliwych, że wszystko jest możliwe, jeśli włożysz w to całe serce i mocno się postarasz.
Przyszedłem na świat w wiosce o nazwie Dana w zachodnim Nepalu. Byliśmy biedni. Jako dziecko chodziłem boso, bo moja rodzina nie miała pieniędzy nawet na buty. Ale dzięki temu nabyłem odporności, której potrzebowałem, aby dołączyć do Gurkhów, jednej z najbardziej nieustraszonych jednostek w armii brytyjskiej. Następnie wbrew wszelkim przeciwnościom zostałem pierwszym w ponad 200-letniej historii Gurkhów żołnierzem, który dołączył do Special Boat Service. Z tą jednostką służyłem w najniebezpieczniejszych strefach wojennych na świecie.
W Anglii ludzie ciągle zadawali mi to samo pytanie:
- To jaki jest ten Everest?
Kumple nieobeznani z geografią Nepalu wyobrażali sobie prawdopodobnie, że miałem go zaraz za płotem. Wyglądali na rozczarowanych, gdy przyznawałem, że nigdy nie widziałem nawet bazy pod Mount Everestem, nie mówiąc już o wspinaczce powyżej niej. Niektórych żołnierzy skłaniało to do kwestionowania mojej siły. Po dziesięciu latach pytań i żartów dopadła mnie pokusa zdobycia szczytu. A więc dobrze, pomyślałem. Spróbuję zdobyć Dach Świata. Gdy już stanąłem na wierzchołku Everestu z wrażenia odebrało mi mowę. Widoki były nie do opisania. Ogarnęło mnie poczucie dumy, połączone z czymś w rodzaju oczekiwania. W tamtej chwili byłem jedyną na Ziemi osobą, która stała w jej najwyższym punkcie.
Nimsdai Purja
Wyjdź poza to, co myślisz, że jest możliwe, z jedną z najbardziej niezwykłych postaci światowego himalaizmu. Nims w swojej opowieści o drodze do zdobycia - w rekordowym czasie - Korony Himalajów i Karakorum dowodzi, że przy odpowiednim nastawieniu, planowaniu i z właściwym zespołem wszystko jest możliwe. Inspiruje ludzi w każdym wieku, pokazując, że pozytywne myślenie może prowadzić do niesamowitych osiągnięć.
Nims dzieli się swoim podejściem do życia z wielkim entuzjazmem i z nadzieją, że dzięki temu zainspiruje innych do osiągnięcia niemożliwego. To człowiek pełen pasji, emanuje energią i zaraża nią każdego, kogo spotka na swojej drodze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 186
Nimsdai Purja
Beyond Possible
Wiara w siebie góry przenosi
Przekład: Piotr Wawrowski
Tytuł oryginalny:Beyond Possible: One Man, 14 Peaks, and the Mountaineering Achievement of a Lifetime: Young Reader EditionThis edition first published in the English language by National Geographic Partners, LLC in 2022.Tłumaczenie z języka angielskiego: Piotr WawrowskiOpracowanie redakcyjne: Artur FigarskiProjekt graficzny i skład: Sabina SuchyProjekt graficzny pierwszej strony okładki oparty na zdjęciu oraz zdjęcia na okładce: Sandro Gromen-Hayes, copyright Nimsdai PurjaFotografie w książce: adobestock.com (str. 66, 82, 86, 104, 118, 128, 140, 150, 162, 166, 172 oraz shutterstock.com (str. 128).Fotografie wkładka kolor: fotografie archiwalne rodziny Nimsa, szczyt nr 1; Mingma David Sherpa (oba zdjęcia), szczyt nr 2; Geljen Sherpa, szczyt nr 3; Mingma David Sherpa; szczyt nr 4; Nirmal Purja (zdjęcie główne), Lakpa Dendi Sherpa (drugie zdjęcie), szczyt nr 5; Sonam Sherpa, szczyt nr 6; Geljen Sherpa, szczyt nr 7; Nirmal Purja, szczyt nr 8 i 9; Mingma David Sherpa, szczyt nr 10; Mingma David Sherpa (po lewej), Gesman Tamang (główne zdjęcie), szczyt nr 11; Sandro Gromen-Hayes (zdjęcie główne), Nirmal Purja (drugie zdjęcie), szczyt nr 12; autor nieznany (górne zdjęcie) Gesman Tamang (dolne zdjęcie), szczyt nr 13 Sandro Gromen-Hayes (oba zdjęcia), szczyt nr 14; Mingma David Sherpa (oba zdjęcia); Gurkha Everest Expedition 2017; Kancha Lakpa Sherpa, Nimsdai Purja z mamą; Sandro Gromen-Hayes.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.Autor oraz wydawca dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawca nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Redaktor prowadzący: Jacek Włodarczyk Book Marketing Research Sp. z o.o.
Helion S.A.ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: http://bezdroza.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttp://bezdroza.pl/user/opinie/beypos_ebookMożesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Wydanie pierwsze, 2023ISBN: 978-83-8322-284-4Copyright © Nirmal Purja 2022Polish edition copyright © 2023 by Helion S.A.
Mojej mamie, Purnie Kumari Purja, za wielki trud, abym spełniał swoje marzenia, i nepalskim wspinaczom z ojczyzny ośmiotysięczników.
Wasze ekstremalne przeżycia
to moja codzienność
Był 3 lipca 2019 roku. Gdy spadałem głową w dół, w brejowatym śniegu zbocza pakistańskiej Nanga Parbat, mój szczęśliwy los się odwrócił. Wszystko stawało się w okamgnieniu jedną niewyraźną plamą.
Zaledwie sekundy wcześniej czułem się bezpiecznie, stałem stabilnie, mocno oparty o strome zbocze. A potem straciłem równowagę. Zsuwając się nie miałem szans wbić się zębami raków w podłoże. Z początku spadałem powoli, potem znacznie szybciej, nabierając z każdą sekundą coraz większej prędkości. Zacząłem już odliczać do momentu, kiedy góra stanie się moim grobem.
Gdybym zginął, mógłbym winić tylko siebie. Postanowiłem zdobyć dziewiątą co do wysokości górę świata w nieludzkich warunkach, w całkowitej zamieci śnieżnej. Zamierzałem wspiąć się w zaledwie siedem miesięcy na wszystkie czternaście szczytów ze strefy śmierci[1], wiedząc, że każdy mierzył ponad 8000 m. To wysokość, na której procentowa zawartość tlenu w powietrzu jest tak niska, że mózg i całe ciało walczą o przetrwanie. W zejściu świadomie wypiąłem się z poręczówki[2], co było grzecznością wobec innego wspinacza, by mógł mnie minąć, gdy nerwowo schodził ku niższym obozom. Teraz nie miałem nad niczym kontroli.
Czy byłem przerażony wizją własnej śmierci, od której teoretycznie dzieliły mnie sekundy? Nie. Sprawdzenie swoich fizycznych granic leżało u podstaw decyzji podjętej w 2018 roku, gdy upubliczniłem plan pobicia dotychczasowego rekordu szybkości wejścia na czternaście ośmiotysięczników. Ustanowił go w 2013 roku koreański himalaista Kim Chang-ho[3]. Skompletowanie Korony Himalajów i Karakorum zajęło mu 7 lat, 10 miesięcy i 6 dni[4].
To był – może z punktu widzenia ludzkich możliwości – szalony pomysł, by urwać ponad 7 lat z dotychczasowego rekordu. Chciałem jednak spróbować. W tym celu porzuciłem służbę w armii brytyjskiej, gdzie służyłem kilka lat jako żołnierz Gurkha, a potem w szeregach morskiej jednostki sił specjalnych (ang. Special Boat Service – SBS). Porzucenie kariery wojskowej wydawało się ryzykowne, ale wierzyłem w siebie. Wiedziałem, że plan może się powieść, nawet jeśli inni wątpili we mnie. Potraktowałem wyzwanie niczym misję wojskową. Nazwałem zresztą swoją próbę pobicia rekordu „Projekt Możliwe” (ang. Project Possible).
Chociaż zacząłem przygodę ze wspinaczką wysokogórską ledwie kilka lat wcześniej, okazało się, że jestem w tym dobry. W pewnym momencie wkroczyłem w tzw. strefę śmierci. Szybkie poruszanie się na naprawdę znacznych wysokościach przychodziło mi z dużą łatwością. Zanim zatrzymałem się, by wyrównać oddech, potrafiłem zrobić siedemdziesiąt kroków, gdy tymczasem inni byli w stanie przejść bez przerwy cztery lub pięć.
Stoczyłem się kolejne 30 m po zboczu Nanga Parbat. Spadając miałem świadomość, że muszę skoncentrować się na swoich ruchach i narastającej prędkości. Czy dam radę użyć czekana i wbić go w zbocze, by spowolnić upadek? Wydostając czekan spod siebie, złapałem mocno za jego głowicę. Próbowałem wbić go w śnieg. Ten był jednak za miękki, by go osadzić.
Moja pewność siebie słabła, gdy nagle… wybawienie! Zauważyłem linę poręczową, z której korzystaliśmy chwilę wcześniej w zejściu. Gdyby udało mi się do niej sięgnąć, może zdołałbym się jej złapać. To była ostatnia deska ratunku. Obróciłem się, wyciągnąłem rękę, by chwycić linę i… udało się!
Ściskając ją ze wszystkich sił i czując piękący ból dłoni, stopniowo wyhamowałem upadek. Czy jestem cały?
Tak, chociaż nogi trzęsły mi się od adrenaliny, a serce chciało wyskoczyć z piersi.
Potrzebowałem chwili na dojście do siebie. Podniosłem się i przełączyłem w tryb polegający na stawianiu ostrożniejszych kroków.
Dla wspinaczy nade mną mogło to wyglądać, jakbym błyskawicznie odzyskał kontrolę. Jednak w rzeczywistości upadek mną wstrząsnął. Moja pewność siebie mocno ucierpiała. Porządnie złapałem linę i dwa razy sprawdzałem każdy krok, zanim odzyskałem wiarę we własne możliwości. Stąpając w skorupach[5] w miałkim śniegu, powiedziałem sobie, że śmierć kiedyś przyjdzie po mnie – może na jednej z gór podczas Projektu Możliwe, a może za kilkadziesiąt lat, gdy będę już w podeszłym wieku – ale nie na Nanga Parbat. Nie dziś.
Niedziś. Ale czy uda mi się dokończyć to, co zacząłem?
Byłem zainspirowany wizją zdobycia w rekordowym czasie czternastu ośmiotysięczników. Chciałem wejść na Annapurnę, Dhaulagiri, Mount Everest, Kanczendzongę, Lhotse, Makalu i Manaslu w Nepalu, a następnie wspiąć się na Nanga Parbat, Gaszerbrum I i II, K2 i Broad Peak w Pakistanie, by na koniec wyruszyć do Tybetu i zdobyć wierzchołki Czo Oju i Sziszapangmy.
Ale dlaczego? To jedne z najbardziej ekstremalnych miejsc na Ziemi. Takie wyzwanie, z limitem czasowym zaledwie 7 miesięcy, dla większości może wydawać się szaleństwem. Jednak dla mnie projekt był okazją udowodnienia światu, że nie ma rzeczy niemożliwych, że wszystko jest możliwe, jeśli włożysz w to całe serce i mocno się postarasz.
Przygoda zaczęła się na położonym w Himalajach, w moim ojczystym Nepalu, Mount Evereście. Szczyt o wysokości 8849 m jest najwyższą górą świata. W dzieciństwie wydawał mi się czymś odległym i nieosiągalnym. Moja rodzina żyła ubogo, a wędrówka od naszego domu do podnóża Mount Everestu i z powrotem była nie tylko kosztowna, ale i czasochłonna. Trwała ok. 12 dni. Stąd też nigdy nie przeszedłem tej trasy.
Kiedy w 2003 roku przeprowadziłem się do Anglii, by służyć jako żołnierz Gurkha w brytyjskich siłach zbrojnych, ludzie ciągle zadawali mi to samo pytanie:
– To jaki jest ten Everest?
Kumple nieobeznani z geografią Nepalu wyobrażali sobie prawdopodobnie, że miałem go zaraz za płotem. Wyglądali na rozczarowanych, gdy przyznawałem, że nigdy nie widziałem nawet bazy pod Mount Everestem, nie mówiąc już o wspinaczce powyżej niej, co skłaniało nawet niektórych żołnierzy do kwestionowania mojej siły.
– Chłopie, masz go pod drzwiami i nie próbowałeś na niego wejść? A my myśleliśmy, że Gurkhowie to twardzi ludzie…
Po dziesięciu latach pytań i żartów i mnie dopadła pokusa zdobycia szczytu. A więc dobrze, pomyślałem. Spróbuję wejść na wierzchołek.
W grudniu 2012 roku, mając 29 lat, postawiłem pierwsze kroki w kierunku najwyższego punktu na Ziemi i rozpocząłem trekking do podnóża Mount Everestu. Dzięki kumplowi z wojska skontaktowano mnie ze słynnym nepalskim himalaistą, Dorje Khatrim, który zaoferował, że poprowadzi mnie do bazy. Dorje stał na wierzchołku Czomolungmy[6] siedmiokrotnie i był guru dla szerpów. Bronił ich praw i walczył o lepsze wynagrodzenie za ich pracę. Angażował się też w walkę na rzecz klimatu i próbował zmienić sposób postrzegania przez wszystkich wrażliwego ekosystemu Himalajów. Nie mogłem wyobrazić sobie lepszego towarzysza swojej pierwszej podróży.
Po dojściu do bazy uznałem, że trekking to za mało. Chciałem pójść wyżej.
Przekonałem Dorje, żeby nauczył mnie podstaw wspinaczki niezbędnych do zdobycia Mount Everestu. Udaliśmy się pod sąsiedni szczyt Lobuche East, gdzie mogłem zacząć naukę. Szła mi powoli, ale krok po kroku zdobywałem nowe umiejętności. Pod czujnym okiem Dorje założyłem po raz pierwszy w życiu raki i przeszedłem się w poprzek trawiastego zbocza, czując jak ich stalowe zęby zagłębiają się w darni. Było to dziwne uczucie, ale dało mi wyobrażenie tego, co może mnie czekać na zboczach Mount Everestu.
Gdy pokonywaliśmy kolejne metry w drodze na szczyt, wchodząc w strefę przeszywającego zimna i potężnych wiatrów, po raz pierwszy poczułem ekscytację wyprawą.
Na wierzchołku byłem zachwycony widokami. Poszarpane szczyty Himalajów spowiła warstwa chmur, choć gdzieniegdzie pojedyncze wierzchołki przebijały się przez szarą mgłę. Gdy Dorje wskazał na Mount Everest, Lhotse i Makalu, z wrażenia odebrało mi mowę. Ogarnęło mnie poczucie dumy, połączone z czymś w rodzaju oczekiwania. Już wtedy podjąłem decyzję o próbie zdobycia tej trójki widniejącej w oddali.
Gdy podszkoliłem swoje umiejętności, wzrosła moja ambicja. Zaletą służby w brytyjskiej armii był dostęp do różnych specjalistyczych kursów. Na jednym z nich uczono żołnierzy działania w warunkach bojowych przy ekstremalnie niskich temperaturach. Wkrótce zostałem członkiem tego wyjątkowego zespołu specjalistów do działań w terenie wysokogórskim. Następnie wspiąłem się na Denali[7], najwyższą górę Stanów Zjednoczonych. To jeden ze szczytów wchodzący w skład Korony Ziemi[8], zestawienia obejmującego najwyższy punkt na każdym kontynencie: Denali (Ameryka Północna), Mount Everest (Azja), Elbrus[9] (Europa), Kilimandżaro (Afryka), Masyw Vinsona (Antarktyda), Aconcagua (Ameryka Południowa) i Puncak Jaya[10] (Australia i Oceania).
Wejście na mierzącego 6190 m Denali to już poważne przedsięwzięcie. Szczyt leży w odosobnieniu, gdzie panuje potworny mróz, a temperatury mogą spadać do -50°C, co stanowiło poważny problem dla takiego wspinacza-nowicjusza, jakim wtedy byłem. Ale jednocześnie Denali był idealnym poligonem doświadczalnym. Nauczyłem się technik linowych i wykorzystałem trening wytrzymałościowy znany mi z sił specjalnych, ciągnąc godzinami pulkę[11] przez gęsty śnieg i uważając, by nie wpaść do którejś z licznych szczelin.
Później, w 2014 roku, wszedłem na Dhaulagiri, szczyt należący do pasma Himalajów i mój pierwszy ze strefy śmierci. Góra-bestia. Z uwagi na głęboki, puszysty śnieg zalegający na jego stromych i przerażających zboczach nazywany jest Białą Górą i uchodzi za jeden z najniebezpieczniejszych szczytów świata.
Największym zagrożeniem były na nim lawiny, które zmiatały wszystko, obojętnie kogo lub co napotkały na drodze. W 1969 roku pięciu Amerykanów i dwóch szerpów zostało porwanych na zboczu siódmej najwyższej góry świata przez masy białego puchu. Sześć lat później życie straciło sześciu członków wyprawy japońskiej. Ściana śniegu pogrzebała ich żywcem. Wspinaczki na Dhaulagiri nie można lekceważyć. Zwłaszcza nie powinien tego robić taki wspinacz jak ja wtedy, z ledwie półtorarocznym doświadczeniem w pionowym świecie i ograniczoną wiedzą o trudnych warunkach na ekstremalnych wysokościach. Chcąc jednak poprawić swoje umiejętności wspinaczkowe, zdecydowałem, że spróbuję zdobyć Białą Górę, gdy tylko dostanę przepustkę z Afganistanu, gdzie walczyłem w regimencie Gurkhów. Pod Dhaulagiri wybrał się ze mną mój przyjaciel z brytyjskich sił specjalnych. (Aby zachować jego prywatność, nazwijmy go James).
Dotarliśmy do bazy w nie najlepszym momencie. Dołączyliśmy do większej ekspedycji, która od miesiąca przyzwyczajała się (lub aklimatyzowała) do rozrzedzonego powietrza. Lawina uniemożliwiła im zorganizowanie wyprawy na Mount Everest. Jako zastępczy cel wybrali więc Dhaulagiri.
Przepustka z wojska ograniczała nasz czas. A tego przeznaczonego na aklimatyzację do dużej wysokości mieliśmy mniej niż pozostali. U Jamesa proces adaptacji przebiegł na pewno nie bezboleśnie. Na dojście do bazy pod Dhaulagiri potrzebowaliśmy trzech dni więcej niż reszta.
Później w bazie kolega wspinacz spytał nas, co tu właściwie robimy. Zauważył, że nie wyglądamy na zaprawionych w bojach alpinistów. Dobrze wiedziałem, co miał na myśli – brakowało nam doświadczenia; w jego oczach byliśmy facetami, których należy unikać, gdy nadejdą trudne chwile w drodze na szczyt. Nie było mowy o ujawnieniu przeze mnie albo Jamesa informacji, czym dokładnie zajmujemy się w szeregach brytyjskiej armii. Ponadto odpowiadała nam postawa oceniania nas raczej po umiejętnościach wspinaczkowych niż po doświadczeniu bojowym.
W końcu rzuciłem od niechcenia, że jesteśmy wojskowymi, co miało – taką miałem nadzieję – definitywnie zakończyć serię pytań.
Wspinacz podejrzliwie uniósł brwi. Koledzy z wyprawy spisali nas na straty, widząc nieświadomych zagrożeń turystów, ale nam to nie przeszkadzało. W bazie przygotowywaliśmy się z entuzjazmem do zbliżającej się wspinaczki. Celem była powolna aklimatyzacja do wysokości. Nasz plan na następny tydzień zakładał codzienne wyjścia do obozu pierwszego i drugiego, pierwszych dwóch z czterech stojących wzdłuż drogi na wierzchołek. Później mieliśmy spać w bazie do czasu, aż będziemy gotowi zaatakować szczyt.
W czasie pierwszego wyjścia aklimatyzacyjnego James wciąż zmagał się z dolegliwościami. Pierwsze poważniejsze objawy pojawiły się w trakcie trekkingu do bazy, ale kiedy zaczęliśmy poważną wspinaczkę do obozu pierwszego, nie był już w stanie utrzymać narzuconego przeze mnie tempa. Miał bardzo silne objawy choroby wysokościowej.
Gdy ruszyłem następnego dnia w górę, James znów został w tyle. Wkrótce i mnie dopadło zmęczenie. W przypływie adrenaliny chciałem pokazać swoje szybkie tempo, ale nieco przesadziłem. Gdy odpoczywałem parę godzin w obozie pierwszym, parząc herbatę i czekając na naszą grupę, naszła mnie przerażająca myśl. Czy James jeszcze żyje?
Dhaulagiri, góra słynąca z regularnie spadających z niej z hu- kiem lawin, była również znana z głębokich szczelin. Istniało duże prawdopodobieństwo, że James i towarzyszący mu szerpa wpadli do jednej z nich. Jeśli tak się stało, wątpliwe, by odnaleziono ich w najbliższych dniach, o ile w ogóle okaże się to możliwe. W lekkiej panice spakowałem garnek i kubek i wyruszyłem w dół na poszukiwanie owej dwójki.
Nie trwało to długo. Poniżej mnie podchodziły powoli dwie postacie. Szybko zorientowałem się, że to oni. James był w jeszcze gorszym stanie niż wcześniej.
Zaproponowałem, że wezmę część jego bagażu. James sprawiał wrażenie, jakby się wahał. Potem bronił się rękami i nogami, ale ja nie odpuszczałem. Na froncie, w trakcie walk ramię w ramię z żołnierzami jednostki specjalnej, uznano by jego postawę za chwalebną. Górę tak niebezpieczną jak Dhaulagiri należało ocenić jako zbyt ryzykowną dla Jamesa.
– Jeśli chcesz wejść na szczyt, daj sobie pomóc – powiedziałem.
James przestał się upierać. Powoli, ale konsekwentnie ruszyliśmy w górę ku obozowi pierwszemu. Jednak podjęty wysiłek dał się i mnie we znaki. Wziąłem na siebie za dużo, a od gór odebrałem pierwszą poważną lekcję: nigdy nie trać niepotrzebnie sił. Odtąd obiecałem sobie nie marnować energii. Będę ciężko pracował tylko wtedy, kiedy zajdzie taka konieczność. Gdy kilka dni później przyszedł czas na mój pierwszy atak szczytowy, pilnowałem się, aby trzymać się z tyłu grupy, która podążała noga za nogą ku wierzchołkowi Dhaulagiri. Po części wynikało to z szacunku do prowadzących nas na szczyt szerpów, ale również z faktu, że nigdy wcześniej nie wspinałem się na tak potężną górę i nie chciałem już doświadczać kolejnego gwałtownego spadku formy.
Wtedy zauważyłem stale zmieniającą się kolejność działania szerpów. Co jakiś czas prowadzący robił sobie przerwę w torowaniu drogi w sięgających po pas zaspach, pozwalając, by miejsce na „przodku” przejął któryś z jego towarzyszy. Ten pierwszy przesuwał się na koniec, do momentu, aż znów nadejdzie jego kolej na prowadzenie, a reszta starała się iść po jego śladach. To technika znana w krajach anglosaskich jako trailblazing[12]. Torujący szerpa pomagał członkom wyprawy podążać w górę przetartym szlakiem.
Nagle jeden ze wspinaczy przede mną wyszedł z szeregu i zaczął iść na przód grupy, by pomóc.
Krzyknąłem na niego.
– Ej, brachu! Co robisz? Szerpowie się nie wkurzą?
Odmachał mi.
– Nie, robię swoje, pomagam braciom szerpom.
Sądziłem, że prowadzenie grupy w ten sposób było obraźliwe dla szerpów-przewodników. Myliłem się jednak. Jeden z szerpów wkrótce mi to wyjaśnił.
– Nims, śnieg jest bardzo głęboki. Jeśli masz siły i możesz pomóc też z przodu, proszę, zrób to.
Tak zachęcony przejąłem po chwili prowadzenie i parłem naprzód. Podnosiłem wysoko nogi i wypychałem je do przodu, wyciągając stopy ze śniegu. Mięśnie ud i łydek bolały mnie od wysiłku, ale płuca miałem jak miechy kowalskie. Zmęczenie, które na tak dużej wysokości spowalniało innych, na mnie zdawało się nie robić wrażenia. Byłem mocny. Łup, łup, łup! Stawiałem pewnie każdy krok. Kiedy się odwróciłem, by spojrzeć, jaki dystans dzieli mnie od reszty, mocno się zdziwiłem. Byli tylko czarnymi punkcikami gdzieś w dole.
Uważając, by nie przesadzić z tempem, jak mi się zdarzało wcześniej, powoli zmierzałem do kolejnej grani, czekając godzinę aż pozostali do mnie dojdą. Kiedy później zebrali się, podekscytowany sirdar[13] krzyknął z uznaniem i poklepał mnie po plecach. Inni wspinacze, którzy parę dni wcześniej traktowali mnie z wyższością, ściskali teraz moją dłoń.
Do czasu zdobycia wierzchołka przetorowałem ponad 70% drogi. Byłem nie tylko zaskoczony tym, czego udało mi się dokonać, ale i zainspirowany swoimi zdolnościami adaptacji do dużych wysokości.
Kiedy byłem dzieckiem, nie myślałem o tym, żeby zostać himalaistą. Po głowie chodziły mi dwie rzeczy. Marzyłem, by pójść w ślady ojca i służyć jako żołnierz Gurkha. Gurkhowie darzeni są szacunkiem jako nieustraszeni żołnierze. Walczyli w wielu wojnach, z II wojną światową włącznie, a współcześnie również w Iraku i Afganistanie.
Drugą opcją kariery zawodowej było zostanie urzędnikiem państwowym. Chciałem pomagać biednym. Już jako dzieciak rozumiałem, że ludzie wokół mnie mają bardzo niewiele, a wskaźniki ubóstwa w Nepalu są niezwykle wysokie. Pragnąłem coś z tym zrobić.
Przyszedłszy na świat w wiosce o nazwie Dana w zachodnim Nepalu, byłem biedny od urodzenia. Różnica wieku między mną a starszymi braćmi o imionach Ganga, Jit i Kamal, wynosiła ok. 18 lat, a między mną a młodszą siostrą Anitą 3 lata. Byliśmy biedni jak mysz kościelna, ale stanowiliśmy kochającą się rodzinę, a ja byłem szczęśliwym dzieckiem.
Chociaż tata służył w indyjskim pułku Gurkhów, samo jego wynagrodzenie nie wystarczało na utrzymanie rodziny. Mama zaczęła więc pracę zarobkową na wiejskiej farmie. Najczęściej przynajmniej jedno z jej dzieci było przywiązane chustą do jej pleców. Ciężka praca, by zapewnić byt rodzinie, musiała być wyczerpująca, ale mama nie poddała się. Wiele z mojej etyki pracy nauczyłem się od niej. Miała na mnie olbrzymi wpływ.
Mama nie chodziła do szkoły, co musiało ją boleć. Jednak brak edukacji nie powstrzymał jej przed osiągnięciem wielkich rzeczy. Miała wizję, jak pomóc innym kobietom w okolicy i z czasem zajęła się działalnością społeczną w Nepalu. Pracowała na rzecz idei kształcenia kobiet, walcząc o to, w co wierzyła. Jej wynagrodzenie przeważnie starczało jedynie na wyżywienie naszej rodziny, ale dzięki temu przeżyliśmy. Jak tylko bracia wystarczająco podrośli, również pracowali. Ich praca wiązała się z pobudką o 5 rano i dwugodzinnym marszem, by znaleźć i skosić trawę dla naszych trzech bawołów. Potem szli do szkoły.
Ja miałem trochę łatwiej. W naszym ogrodzie rosło kilka drzew pomarańczowych i kiedy owoce w pełni dojrzewały, wdrapywałem się na górę i trząsłem gałęziami, aż stawały się nagie. Ziemia robiła się wkrótce cała pomarańczowa, a ja najadałem się do syta.
Gdy miałem 4 lata, przeprowadziliśmy się do Ramnagar, wioski w dżungli w dystrykcie[14] Chitwan, 365 km od Dany. Rodzice podjęli taką decyzję, ponieważ obawiali się grożących naszej rodzinnej miejscowości osuwisk ziemnych i kilku rwących, okresowo wylewających rzek.
Mając dżunglę niemal za drzwiami, mama mogła wejść w jej głąb, żeby zebrać trochę drewna na opał. Czas upływał mi na poznawaniu naszego nowego domu. Najczęściej chodziłem nad pobliską rzekę. Spędzałem czas nad jej brzegiem, łowiąc kraby i krewetki. W otoczeniu przyrody byłem najszczęśliwszą osobą na świecie. Przygoda wydawała się czekać za każdym rogiem.
Nasze warunki życia wkrótce się poprawiły. Kiedy bracia, którzy są dużo starsi ode mnie, wyjechali, by służyć jako żołnierze Gurkha, mieli nadzieję, iż pomogą mi zaznać lepszego życia. Co miesiąc przesyłali część swojego wynagrodzenia do domu. Dzięki tym pieniądzom mogłem uczyć się w Small Heaven Higher Secondary School, szkole z internatem[15], gdzie lekcje prowadzono w języku angielskim. To był luksus, a mama często powtarzała, że będzie tak tylko przez jakiś czas.
– Któregoś dnia się ożenią – mówiła o braciach. – Będą musieli zatroszczyć się o swoje rodziny i już nie będą mogli wspierać twojej edukacji.
Ale nawet jako młody chłopak miałem już w głowie plan wsparcia rodziny.
– W porządku, rozumiem – powiedziałem mamie. – Zostanę nauczycielem. Wtedy zatroszczę się o Ciebie.
Jednak w głębi serca chciałem zostać żołnierzem Gurkha.
Gdy miałem jakieś 10 lat, zachorowałem na gruźlicę, poważną i częstą w Nepalu chorobę. Udało mi się ją pokonać. Kilka lat później lekarz zdiagnozował u mnie astmę. Kiedy wyjaśnił, że mówimy o przewlekłym, nieuleczalnym schorzeniu, niespecjalnie się tym przejąłem. Nie mogło mnie to powstrzymać przed czerpaniem z życia pełnymi garściami. I nie powstrzymało. Nawet z astmą biegałem po lesie i startowałem dla przyjemności w szkolnych zawodach w biegach długodystansowych.
Od najmłodszych lat wierzyłem również w siłę pozytywnego myślenia. Nie pozwoliłem, aby choroby przeszkodziły mi w realizacji planów. Byłem święcie przekonany, że wyzdrowieję. Wierzyłemw to. Kto wie, czy nie to samo nastawienie pchnęło mnie w ramiona armii brytyjskiej, gdzie spełniłem marzenie o zostaniu żołnierzem Gurkha.
Selekcja do pułku Gurkhów była trudna. Każdy kandydat w wieku 17–21 lat przechodził ciężkie testy sprawnościowe i psychologiczne. Przykładowo, odrzucano każdego, komu brakowało więcej niż czterech zębów. Równie ważne były oceny w szkole.
Znalazłem się w wąskim gronie osiemnastu kandydatów, którzy zdali testy sprawnościowe, ale w klasyfikacji generalnej zająłem dwudzieste szóste miejsce. Co roku dopuszczano do ostatecznej selekcji jedynie dwadzieścia pięć osób. Zły i rozczarowany rozważałem porzucenie marzenia o wstąpieniu do armii. Ostatecznie stłumiłem tego typu uczucia. Wiedziałem, że mam to coś, by dołączyć do najodważniejszych żołnierzy świata. Powtórzyłem rygorystyczny proces szkolenia. W następnym 2002 roku udało mi się przejść selekcję. A potem zostałem przyjęty w szeregi armii brytyjskiej i stałem się członkiem pułku Korpusu Królewskich Wojsk Inżynieryjnych (ang. Queen’s Gurkha Engineers). Po dwóch tygodniach od tego wydarzenia poleciałem do Anglii, gdzie dołączyłem do centrum szkolenia Gurkhów. Nigdy wcześniej nie byłem za granicą, nie mówiąc o tak odległym kraju jak Anglia.