Bez przyszłości - Popiel Julia - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Bez przyszłości ebook i audiobook

Popiel Julia

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Autorka bestsellera Ryzykowny pocałunek!

Marianne Coleman, dwudziestopięcioletnia absolwentka studiów pedagogicznych, jedzie do Swansea – małej, z pozoru niczym niewyróżniającej się miejscowości w Karolinie Południowej. Dziewczyna chce wyremontować i sprzedać dom po babci, który niedawno otrzymała w spadku. 

Posiadłość jest położona na uboczu miasteczka, a w jej okolicy znajduje się tylko jeden dom, zamieszkiwany przez Ashtona Wooda. Mężczyzna, nie znając historii Marianne, z góry zakłada, że kobieta przyjechała do Swansea z niewłaściwych powodów. W końcu nigdy nie odwiedziła babci, a teraz nagle zjawia się, żeby sprzedać dorobek jej życia.

Między Marianne i Ashtonem od samego początku się nie układa. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna odkrywa, że Ashton przebywa w areszcie domowym. Za sprawą zaskakujących wydarzeń pewnego wieczoru wszystko się zmienia. Mężczyzna proponuje Marianne układ.

Czy ich relacja, która ma z góry narzucony termin ważności, znajdzie swoje szczęśliwe zakończenie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 50 min

Lektor: JULIA POPIEL
Oceny
4,5 (1614 oceny)
1078
341
138
44
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mkubik8

Z braku laku…

Potwornie przegadana lektura dla osob,ktore uwielbiaja kazdy temat rozkladac na czesci pierwsze.
146
katarzynakorczak10

Całkiem niezła

Ciekawa historia, ale zbyt rozwleczona. Gdyby nie rozbudowane na kilka stron opisy przeżyć wewnętrznych bohaterki, czytałoby się lepiej. Ogólnie może być, ale bez fajerwerków
113
Wercia1977

Nie polecam

Opisy otoczenia napisane na podstawie Google Maps, dialogi jak wycięte z innej książki (podejrzewam, że weszła za duża inspiracja Hoover), postacie też mało oryginalne i płaskie, język nijaki, bez polotu. Nie rozumiem zachwytów.
72
Poirytowaniee

Całkiem niezła

Liczyłam na co innego
84
karaz84

Z braku laku…

Po przeczytaniu pozytywnych recenzji tej książki postanowiłam i ja po nią sięgnąć. I bardzo się rozczarowałam. Zupełnie mi się nie podobała, historia sama w sobie nie była zła, ale dla mnie zbyt przewidywalna i nudna..
74

Popularność




Copyright © 2023

Julia Popiel

Wydawnictwo NieZwykłe

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja:

Anna Adamczyk

Korekta:

Agata Bogusławska

Karolina Piekarska

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-496-3

CZĘŚĆ IŻycie przed Tobą

Rozdział 1

Marianne

„Witamy w Swansea!”

Zerkam na stojący po prawej stronie drogi znak z nazwą miejscowości, w której zupełnie samotnie zamierzam spędzić najbliższe półtora miesiąca, i mimowolnie zaciskam dłonie na kierownicy.

Nie wierzę, że naprawdę tu dotarłam.

Czuję, jak w dolnej części mojego brzucha wnętrzności boleśnie się skręcają, a serce gwałtownie kołacze w piersi, pobudzając w ten sposób wszystkie zwieńczenia nerwowe do żywiołowego tańca. Za każdym razem wystarcza to jedno choleryczne uderzenie, przez które mój mózg nagle zaczyna zalewać niezliczona ilość myśli. Myśli, których wolałabym nie mieć, bo bez nich o wiele łatwiej byłoby mi przywyknąć do niecodziennej sytuacji, w której się znalazłam.

Wzdycham i zerkam kątem oka na prawie rozładowany telefon, a głos z nawigacji oznajmia, że za pięć minut znajdę się u celu swojej trzynastogodzinnej podróży, którą postaram się wymazać z pamięci, jak tylko odepnę pas bezpieczeństwa i postawię stopy na przydomowym podjeździe.

Teoretycznie trasa z Baltimore do Swansea powinna zająć mi mniej więcej osiem i pół godziny, nie wliczając w to przerw na odpoczynek i obżarstwo w przydrożnych fast foodach. Niestety nie przewidziałam dwugodzinnego korka za Richmond, w który wpieprzyłam się, zjeżdżając nieodpowiednim pasem z autostrady, oraz niespodziewanej wizyty u przydrożnego wulkanizatora, spowodowanej gwoździem wbitym w oponę.

Tak czy inaczej, sukces. Dotarłam do Karoliny Południowej. W potwornym upale, z niedziałającą klimatyzacją, kłębiącymi się w głowie wątpliwościami i bez realnej możliwości obrania drogi powrotnej do domu.

Gdy dostrzegam rozrzucone po obu stronach jezdni zabudowania, zmniejszam prędkość i oddycham z ulgą, zmęczona wymagającym ciągłego skupienia maratonem na stanowej autostradzie. Poruszam zesztywniałym karkiem i krzywię się w odpowiedzi na promieniujący aż do skroni ból.

Mijając stację benzynową, przypominam sobie strzępki informacji o Swansea, które udało mi się zdobyć zanim wyruszyłam w podróż. Wyszukanie za pomocą przeglądarki internetowej czegokolwiek interesującego o tej dziurze zabitej dechami (dosłownie, witryny co drugiego lokalu użytkowego zabezpieczają dechy oszpecone graffiti) graniczyło z cudem.

Poza zapoznaniem się z układem ulic, lokalizacją biblioteki, poczty i kościoła dowiedziałam się, że jest tutaj więcej stacji benzynowych niż sklepów spożywczych. Na początku wydawało mi się to dziwne, ale ostatecznie uznałam ten fakt za przydatny. Z pewnością będzie to plusem w chwili, w której będę chciała uciec stąd podczas niewątpliwie zbliżającego się załamania nerwowego, a bak w moim samochodzie okaże się pusty.

Przed przyjazdem pozwiedzałam trochę Swansea za pomocą zdjęć satelitarnych. Miałam nadzieję, że dzięki temu nie będę się czuła aż tak zagubiona, kiedy w końcu tutaj dotrę. Przez moje ciągłe wielbienie się w rutynie i strach przed wszystkim, co nieznane, za każdym razem, gdy docierało do mnie, że naprawdę spędzę samotnie ponad miesiąc z dala od domu, po moich plecach przechodziły ciarki.

Gdybym miała więcej czasu i pieniędzy na koncie, pewnie wybrałabym się do tego miasta już wcześniej tylko po to, żeby sprawdzić, na której półce w najbliższym sklepie spożywczym stoją moje ulubione płatki śniadaniowe. Szkoda, że się nie udało, bo teraz, zanim pierwszy raz wyjdę do ludzi, będę musiała wziąć serię uspokajających wdechów.

Przejeżdżam obok ciągnących się szeregowo garażów, apteki i dwóch kolejnych stacji benzynowych, a na horyzoncie w końcu ukazuje się jedyna w miasteczku sygnalizacja świetlna.

Jest i ono!

Ścisłe centrum, a jednocześnie serce Swansea: malutki, zdobiony czerwoną cegłą placyk z niewielką fontanną na środku i powiewającą na maszcie flagą Stanów Zjednoczonych. Pewnie bym go przeoczyła, gdybym wcześniej nie wiedziała o jego istnieniu, ale tak, to by było na tyle. Reprezentatywna część miasta zaczyna się i kończy dokładnie w tym miejscu.

Nie wiem, czy to przez dobijające mnie zmęczenie, czy może panujący na zewnątrz gorąc kompletnie przegrzał styki w moim mózgu, ale nie mogę się powstrzymać i parskam śmiechem. Jego żałosne brzmienie jeszcze przez dłuższą chwilę obija się o tandetny plastik karoserii mojego samochodu.

Kolejny raz ciężko wzdycham i zgodnie z wydawanymi przez nawigację wskazówkami skręcam na skrzyżowaniu w prawo. Z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że miasteczko to sprawia wrażenie wyludnionego. Oprócz kilku mijających mnie pick-upów nie ma tu żywej duszy. Nie dostrzegam spacerujących z wózkami mam, wracających z porannej zmiany pracowników ani nawet bawiących się na gankach domów dzieci, choć przecież słoneczna pogoda sprzyja spędzaniu czasu na zewnątrz.

Ale czego ja się tak właściwie spodziewałam? Przecież to miejsce nie ma do zaoferowania niczego ciekawego.

Żywię jednak nadzieję, że zamieszkanie w Swansea znajduje się na szczycie listy czyichś marzeń, bo muszę sprzedać dom, przez który się tutaj znalazłam. I najlepiej gdybym dostała za niego naprawdę porządną kasę, bo inaczej moja nowa rzeczywistość w Waszyngtonie legnie w gruzach, jeszcze zanim się rozpocznie.

Zjeżdżam z powrotem na drogę stanową, zostawiając za sobą płaski krajobraz miasteczka, a bujna zieleń otaczająca jezdnię z obu stron przypomina mi o znajdującym się w pobliżu jeziorze, które niewątpliwie dodaje uroku smutnej okolicy. Sam jego widok – ukazujący się po chwili moim oczom – sprawia, że natychmiast zapominam o odrapanych budynkach, zalanych asfaltem placach i grożących zawaleniem silosach. Złote promienie słoneczne odbijają się w tafli wody, która lekko faluje pod wpływem podmuchów wiatru, a na samą myśl o tym, jak przyjemnie byłoby się w niej teraz zanurzyć, zaczyna kręcić mi się w głowie.

Kiedy po kilkudziesięciu metrach skręcam w końcu w ulicę, przy której znajduje się upragniony cel mojej podróży, kalkuluję szybko w głowie, ile zajęłoby mi piesze pokonanie drogi stąd do centrum miasteczka. Z moich obliczeń wynika, że więcej niż pół godziny. Wykrzywiam się, gdy uświadamiam sobie, że dodatkowo byłabym zmuszona iść poboczem, bo nie można tutaj liczyć na luksus, do jakich najwyraźniej zalicza się chodnik, a gdybym wybrała się na spacer po zmroku, przydrożne latarnie nie uraczą mnie światłem.

Pot spływa mi strużkami wzdłuż kręgosłupa, włosy, które wydostały się z luźnego warkocza, lepią się do czoła, a w lewej nodze, napastującej przez ostatnie trzynaście godzin sprzęgło, chyba tracę już czucie, więc kiedy głos nawigacji w końcu oznajmia, że dotarłam na miejsce, zjeżdżam do prawej krawędzi jezdni, zaciągam wściekle ręczny i pozwalam sobie opaść z sił. Chcę oprzeć czoło o kierownicę, ale robię to trochę zbyt gwałtownie, przez co nagle bębenki moich uszu rozrywa wściekłe wycie klaksonu, a ja podskakuję wystraszona w fotelu, uderzając potylicą w zagłówek.

Niech to szlag!

Krzywię się i z grymasem na twarzy rozmasowuję bolące miejsce, a jęk wymykający się spomiędzy moich ust idealnie odzwierciedla stan irytacji, w którym aktualnie się znajduję. Wiem, że powinnam stąd wysiąść i się rozejrzeć, ale najchętniej zostałabym już na zawsze w aucie, bo daje mi ono złudne poczucie bezpieczeństwa. Przymykam więc oczy i biorę kilka głębokich wdechów, próbując odnaleźć w sobie odwagę do zmierzenia się ze swoją nową rzeczywistością.

Cholera, przecież nie mogę tutaj siedzieć w nieskończoność – myślę i niechętnie obracam głowę, a mój wzrok zatrzymuje się na wybudowanym w wiktoriańskim stylu domu, którego elewacja ma kolor kanarkowej zieleni. Kiedy przyglądałam mu się wcześniej na zdjęciach satelitarnych, stwierdziłam, że jest całkiem uroczy, ale teraz, widząc go na żywo, dochodzę do wniosku, że fotografie zostały wykonane najwyraźniej dobrych kilka lat temu.

Zagryzam dolną wargę, wyczuwając pod zębami jej drżenie. Nie jestem pewna, czy w związku z towarzyszącym mi poczuciem bezradności powinnam się rozpłakać, czy może raczej kolejny raz głośno roześmiać.

Pierwsze, co przykuwa moją uwagę, to przeraźliwie długa trawa, zasuszone rabaty kwiatowe i wysypany kamieniem podjazd, przegrywający walkę z obrastającymi go z każdej strony chwastami. Domyśliłabym się, że od dawna nikt tutaj nie mieszka, nawet gdybym wcześniej o tym nie wiedziała. Uśmiecham się na widok opuszczonej werandy. Z daleka dostrzegam na niej bujającą się na cienkich łańcuszkach dwuosobową huśtawkę i nieświadomie zaczynam już sobie nawet wyobrażać, jak każdego ranka, z wyciągniętymi przed siebie nogami, sączę na niej kawę, wygrzewając się w słońcu.

Pomalowane białą farbą framugi okien i drzwi wejściowe, tego samego koloru kolumny podpierające daszek oraz prowadzące na werandę drewniane schodki przypominają mi scenografię z filmów o Beethovenie, które oglądałyśmy wspólnie z siostrą, gdy byłyśmy dziećmi. I co z tego, że w niektórych miejscach farba płatami odchodzi od ścian, a deski podłogowe są pofałdowane od nadmiernej wilgoci. W tej chwili sama perspektywa spędzania czasu na świeżym powietrzu w tak pięknych okolicznościach przyrody dodaje mi otuchy.

Jestem niewdzięczna.

Wiem, że marudzę, bo jestem zmęczona, ale nawet mimo tego zaczynam czuć dyskomfort przez rodzące się we mnie wyrzuty sumienia. W końcu dostałam ten dom w prezencie od zupełnie obcej kobiety, a zamiast się nim cieszyć, zachowuję się, jak gdyby w spadku przekazano mi niespłacone raty kredytu.

Iris… Moja babcia. Przecież ona wcale nie musiała zostawiać go akurat mnie. Mogła zrobić z nim wszystko, a jednak przepisała go na mnie, nie mając pojęcia, czy w ogóle na to zasługuję.

– Weź się w garść, Coleman – mamroczę pod nosem, po czym odpinam pas i nie myśląc już o niczym więcej, wysiadam z samochodu. Kiedy staję na prostych nogach, wyciągam wysoko ręce i rozprostowuję ścierpnięte kończyny.

Na pierwszy rzut oka okolica wydaje się spokojna, co pewnie będzie miało swoje plusy i minusy, jak wszystko.

Z jednej strony wszechobecna zieleń łagodzi odrobinę prześladujący mnie stres związany z pojawieniem się w zupełnie nieznanym miejscu, a jedno domostwo w sąsiedztwie oznacza przecież, że nie będę musiała chodzić jak ostatnia kretynka od drzwi do drzwi, przedstawiając się każdemu z uśmiechem przyklejonym do twarzy.

Z drugiej jednak – dom znajduje się na totalnym zadupiu. Gdyby ktoś chciał mnie zamordować w mojej klitce w Baltimore, miałabym przynajmniej pewność, że sąsiedzi usłyszą roznoszące się po całej kamienicy wrzaski, a tutaj? Moją jedyną nadzieją będą ludzie zamieszkujący dom naprzeciwko. Na całe szczęście nie wygląda na opuszczony.

Obchodzę auto i sięgam po leżącą na miejscu pasażera torebkę, a następnie ruszam przed siebie wzdłuż wyłożonego kostką brukową chodnika. Kiedy staję przed drzwiami, uświadamiam sobie, że moje dłonie trzęsą się, jakby temperatura nagle spadła poniżej zera. Wyciągam klucz z torebki, a później nieskutecznie próbuję trafić nim w zamek. Gdy w końcu mi się udaje, a zabezpieczenia puszczają, popycham drzwi niepewnie i wstrzymując oddech, przekraczam próg. W pierwszej chwili mam wrażenie, że weszłam do domu, z którego ktoś kiedyś wyszedł i nigdy do niego nie wrócił, bo mimo iż zaniedbany ganek niemal od razu sugeruje, że nikt tutaj nie mieszka, wewnątrz w ogóle nie da się tego odczuć.

Na wieszaku, stojącym w lewym kącie przedpokoju, wisi żółta peleryna przeciwdeszczowa. O ścianę oparto czerwony parasol w białe groszki, a przy szafce z butami wciąż stoją czyjeś pluszowe kapcie. Podłogę holu zdobi długi dywan w kolorowe wzory, a nad przejściem rozdzielającym dwie części domu powieszono tablicę z napisem „Codziennie znajduj powód do uśmiechu”. Na jej widok kąciki moich ust mimowolnie się unoszą.

Ruszam przed siebie, ale po wykonaniu zaledwie kilku kroków znowu się zatrzymuję i wbijam wzrok w zamykane na zasuwkę drzwi pod schodami, które zapewne prowadzą do piwnicy. Na samą myśl, że miałabym samotnie zejść na dół, wzdłuż mojego kręgosłupa przechodzi dreszcz.

Po chwili jednak zbieram się na odwagę i maszeruję dalej, a dźwięk drewnianej podłogi, skrzypiącej pod podeszwami moich butów, sprawia, że wszystkie włoski na moim ciele stają dęba. Kiedy przystaję na środku połączonego z kuchnią salonu, zaczynam się zastanawiać, skąd tak naprawdę wzięły się wszystkie moje obawy. Wystrój wnętrza wcale nie sugeruje, że czeka na mnie w tym miejscu jakieś niebezpieczeństwo, a wręcz przeciwnie. Narzucony na kanapę koc z nadrukiem trojga uroczych kociąt zachęca, by nakryć się nim po same uszy, nie zważając nawet na panujący na zewnątrz upał.

Rozglądam się wokół, a mój wzrok przykuwają zasuszone paprotki, których chyba już nie da się odratować. Stojący pod ścianą telewizor kineskopowy wygląda jak pamiątka z ubiegłego wieku, a od liczby półek zapełnionych książkami, szafek, których zawartości nie mam odwagi sprawdzać, oraz szklanych witryn wypchanych przeróżnymi pierdołami czuję zawroty głowy. Koronkowe firanki przysłaniają zabrudzone smugami deszczu okna, a gdy przeciągam palcem po lakierowanej ławie, do opuszki przykleja się gruba warstwa kurzu.

Nawet mimo tych wyraźnych oznak zaniedbania, depcząc po pstrokatym dywanie, zastanawiam się, czy nie powinnam przypadkiem ściągnąć butów, bo wciąż czuję się trochę, jakbym przyszła do kogoś w odwiedziny. Jakby za chwilę ktoś miał wynurzyć się z kuchni i zaproponować mi herbatę.

Kręcę się po salonie, ale niczego nie dotykam. Trudno mi wbić sobie do głowy, że od teraz ten dom należy do mnie. Mam wrażenie, że naruszam czyjąś prywatności, i zupełnie nie wiem, jak sobie z tym poradzić, choć przecież zdaję sobie sprawę, że nikt tutaj nie wróci, bo poprzednia właścicielka domu nie żyje.

Kiedy na ustawionej w pobliżu okrągłego stołu komodzie dostrzegam stosik rozwiązanych krzyżówek, realność całej sytuacji uderza we mnie ze zdwojoną siłą. Przykładam dłoń do ust, ale nie udaje mi się powstrzymać wymykającego się spomiędzy nich cichego sapnięcia.

Przecież ja też uwielbiam rozwiązywać krzyżówki.

Chyba dopiero teraz dociera do mnie, że myszkuję w domu osoby, z którą łączyły mnie więzy krwi. W domu, który kiedyś prawdopodobnie zamieszkiwał mój biologiczny ojciec i który aż do śmierci był oazą spokoju babci. To niesamowite, a jednocześnie przytłaczające.

Otaczanie się tymi wszystkimi osobistymi rzeczami z zerową wiedzą o ich właścicielce sprawia, że czuję trudną do zwalczenia niemoc. A przecież przyjechałam tutaj, żeby przygotować dom do sprzedaży, więc będę musiała to wszystko dokładnie przejrzeć i posegregować, zdecydować, czego się pozbyć, a co „z sentymentu” zostawić dla siebie.

Moje tętno przyspiesza, a żyły zaczyna wypełniać panika.

Potrząsam głową i ruszam szybkim krokiem do kuchni, w której otwieram każdą z szafek, szarpiąc nerwowo za ich drzwiczki. Łapię za pierwszy lepszy kubek, który wpada mi w dłonie, a następnie napełniam go wodą, przykładam do ust i wypijam całą jego zawartość, nie dając sobie chwili na złapanie oddechu.

Rachunki. Pieprzone rachunki. To nimi powinnam się najpierw zająć – myślę, zdając sobie sprawę, że pewnie niedługo zostanę bez dostępu do wody.

Odszukuję wzrokiem najbliższy włącznik światła, a gdy nim pstrykam i nic się nie dzieje, wzdycham sfrustrowana. Jeżeli prędko nie wezmę się w garść, nie dość, że nie będę mogła naładować telefonu, to jeszcze pierwszy samotny wieczór w Swansea spędzę w zupełnej ciemności, co chyba jest najgorszym scenariuszem z możliwych.

Już prawie wychodzę z kuchni, gdy nagle kątem oka dostrzegam, że brama garażowa w sąsiednim domu zaczyna się unosić. Wytężam wzrok, opieram pośladek o blat kuchenny i garbię się nieco, tak by mieć pewność, że nie widać mnie znad haftowanej firanki, umiejscowionej w dolnej części okna.

Wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, że w domu sąsiadów są dwa garaże. Na jeden z nich w całości przerobiono parter. Część mieszkalna znajduje się wyłącznie na górze, o czym świadczą dobudowane po lewej stronie budynku schody i przeniesiona tam weranda. Równiutko przystrzyżona trawa sugeruje, że ktoś ma zdecydowanie zbyt wiele czasu na przeprowadzanie na niej zabiegów pielęgnacyjnych, zresztą tak samo jak połyskujący od wosku czarny pick-up, przy którym mój leciwy ford prezentuje się marnie.

Marszczę czoło i skubię zębami wnętrze policzka, zastanawiając się, po co komuś, do cholery, dwa ogromne garaże. Wszystko staje się jasne, gdy brama w końcu całkiem się unosi, a ja dostrzegam sportowe auto rozebrane na części.

Ktoś najwyraźniej prowadzi w swoim domu warsztat.

Mrużę oczy, wyczekując czyjeś obecności, ale – ku mojemu niezadowoleniu – nikt się nie pojawia. Podchodzę więc do zlewu i napełniam kubek kolejną porcją wody. Kiedy wracam do okna i zauważam kręcącego się po warsztacie mężczyznę, o mało się nią nie zachłystuję.

Odruchowo padam na blat, jakby ktoś właśnie celował do mnie z karabinu maszynowego. Zaciągam się gwałtownie powietrzem, a następnie układam podbródek na płasko złożonych dłoniach i odgarniam kosmyki włosów z czoła, żeby mieć lepszy widok.

Facet krząta się w pobliżu zawalonego narzędziami roboczego stołu, a moje serce, nadpobudliwie uderzające o żebra, próbuje mi chyba przekazać, że niewątpliwie spodobał mi się widok góry mięśni opiętej przez białą podkoszulkę.

Mrugam kilka razy, a gdy mężczyzna sięga po jeden z kluczy francuskich, przytwierdzony do ściany, automatycznie zawieszam wzrok na jego kształtnych ramionach i wystającym bicepsie. Dopiero po dłuższej chwili uświadamiam sobie, że wstrzymuję oddech, a moje zęby wpijają się w dolną wargę odrobinę zbyt boleśnie.

Chcę przyjrzeć się bliżej jego twarzy, ale z tej odległości widzę tylko ciemne, potargane włosy oraz ostro zarysowaną szczękę. Ponownie skupiam się więc na tych częściach ciała, które nawet z tak dużej odległości prezentują się doskonale. Szerokie jak pas startowy plecy i wyćwiczone barki, na których nawet mimo podkoszulka dostrzegam mięśnie, o których istnieniu w ludzkim ciele wcześniej nie miałam pojęcia.

Brunet nachyla się nad otwartą maską, a na jego czoło opadają kosmyki grzywki, którą zmierzwił dłonią chwilę wcześniej. Przeczesuje je palcami, ale i tak od razu wracają do tego samego, seksownie niechlujnego ułożenia. Nagle mężczyzna kieruje głowę w moją stronę, a jego wzrok zatrzymuje się w punkcie, z którego go obserwuję. Zastygam w miejscu.

Szlag!

Przestaję oddychać, a jedyne, co słyszę, to szum własnej krwi.

Dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że nie dość, że dzieli nas około trzydziestu metrów, to w dodatku przez cały czas ukrywam się za firanką. To niemożliwe, by mnie dostrzegł. Być może po prostu dopiero teraz zorientował się, że pod domem stoi zaparkowany samochód i dlatego zaczął się rozglądać. Prawdopodobnie powinnam wyjść na zewnątrz i się z nim przywitać, ale nic nie poradzę na to, że jego wciąż lustrujące dom surowe spojrzenie nieumyślnie wprowadziło mnie w stan hipnozy.

Przyglądam się swojemu sąsiadowi, z całej siły próbując sobie przypomnieć, kogo mi przypomina, aż w końcu przed moimi oczami staje kapitan Danny Walker z filmu Pearl Harbor. Sama nie wiem, czym spowodowane jest to skojarzenie, ale sądzę, że może chodzić o jego obcisły, ubrudzony smarem podkoszulek, podobny do tego z kultowej sceny, która wyryła się w mojej pamięci lata temu.

Mężczyzna błądzi wzrokiem wokół mojego samochodu jeszcze przez chwilę, a później znika w głębi garażu i wraca do pracy. Wzdycham, gdy uświadamiam sobie, że przyszła pora, bym ja również zajęła się czymś pożytecznym. Przez półtora miesiąca mam do załatwienia tyle spraw, ile normalnie nie ogarnęłabym w pół roku, a znając moje szczęście, w międzyczasie pojawi się też wiele problemów, których w tej chwili nie jestem w stanie przewidzieć.

Odklejam się więc niechętnie od blatu i kontynuuję wycieczkę po domu. Kiedy stawiam stopę na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro, do moich uszu dociera ich przeraźliwe skrzypienie, przybierające na sile przy każdym kolejnym stąpnięciu.

W korytarzu na górze znajduję trzy pary drzwi, które prowadzą do sporej łazienki i dwóch pokoi. Na swoją sypialnię wybieram ten, w którym znajduję mniej dowodów czyjejś obecności. Wcześniej musiał on chyba pełnić rolę pokoju gościnnego, bo nie ma w nim nic poza dwuosobowym łóżkiem z rzeźbionym zagłówkiem i pustą szafą. Mój pobyt w sypialni babci trwa tyle, ile zajmuje mi otworzenie drzwi i ich ponowne zamknięcie, czyli łącznie jakieś półtorej sekundy.

Po wstępnych oględzinach wracam na dół. Podchodzę do umieszczonych między holem a salonem przeszklonych drzwi prowadzących na podwórze i przyciskam do nich nos.

Kilkadziesiąt metrów za płotem, między bujnymi sosnami a gąszczem niewysokich krzewów, dostrzegam zarośnięty staw. Wpatruję się rozmarzona w poruszające się na wietrze korony drzew i myślę o tym, że właśnie w takich okolicznościach człowiek naprawdę odpoczywa. Nie miałabym nic przeciwko, żeby na starość odciąć się od reszty świata w takim domu. Wciąż niestety nie wiem, dlaczego moja babcia umarła w samotności i jak w ogóle doszło do tego, że zostałam jej jedyną spadkobierczynią.

Co się stało z moim biologicznym ojcem, a jej synem?

Czy poza nim miała inne dzieci? Męża? Przyjaciół?

Nie znam odpowiedzi na te pytania. Miesiąc temu jeszcze nawet nie miałam pojęcia, że przez całe moje życie jedna z moich najbliższych krewnych zamieszkiwała miejscowość oddaloną tylko o osiem godzin od miasta, w którym się urodziłam i wychowałam. Wiedziała o moim istnieniu, ale nic z tym nie zrobiła przez całe dwadzieścia pięć lat mojego życia. Aż do swojej śmierci.

A ja? Czy chciałabym ją poznać, jeżeli dostałabym taką możliwość?

Oszukiwałabym samą siebie, zaprzeczając. W końcu gdy przeszłość sama zaczyna się o ciebie upominać, nie można jej tak po prostu zignorować.

Thomas Samuels. Tak nazywał się mój biologiczny ojciec i jest to jedna z niewielu informacji, jakie w zasadzie posiadam o nim nie tylko ja, ale i moja mama. Zaszła z nim w ciążę podczas jednej z szalonych studenckich nocy gdzieś na zapleczu pubu, w którym pracowała, a ja stałam się dowodem na prawdziwość felernego zapisu o skuteczności prezerwatyw wynoszącej wyłącznie dziewięćdziesiąt osiem procent.

Cóż, historia mojego poczęcia do romantycznych raczej nie należy, ale i tak chichoczę za każdym razem, gdy mama zaznacza, że świadczy to tylko o mojej wyjątkowości. Nigdy nie poddawała w wątpliwość tego, że chce mnie urodzić. Nie wystraszyła jej nawet perspektywa samotnego rodzicielstwa, a ja cholernie ją za to podziwiam, bo – szczerze mówiąc – sama nie wiem, co bym zrobiła, gdybym na trzecim roku studiów zaliczyła wpadkę.

Mama nie chciała odbierać Thomasowi prawa wyboru, więc znalazła go i poinformowała, że spodziewa się dziecka. Zasłonił się tym, że jest zbyt młody, by zostać ojcem i zrezygnował z odpowiedzialności, co ona zniosła z dumą. Nie wiem, skąd moja mama znalazła w sobie tyle siły. Wsparcia udzielili jej na szczęście nie tylko moi dziadkowie, ale również mój ojczym, którego poznała dwa lata po moich narodzinach. Zakochali się w sobie i kochają się aż do dziś, a ja już zawsze będę wdzięczna Owenowi za to, że był dla mnie cudownym tatą.

Nigdy nie szukałam swojego biologicznego ojca, bo żyłam w przekonaniu, że gdyby zależało mu na kontakcie ze mną, sam by mnie odnalazł. Teraz, gdy wiem już, że to nigdy się nie wydarzy, bo zgodnie z przekazanymi przez notariusza informacjami Iris nie miała poza mną innych żyjących spadkobierców, sama nie wiem, jak się z tym czuję.

Odwracam się od przeszklonych drzwi, a przede mną wyrasta moje lustrzane odbicie, na widok którego ledwo powstrzymuję się od wrzasku.

Podkrążone oczy, przyklapnięte włosy i wygniecione po podróży ubrania.

Nagle nachodzi mnie potrzeba, by wziąć kąpiel i przebrać się w świeże ciuchy. Jednak żeby móc to zrobić, muszę najpierw przywlec tu wszystkie rzeczy, które ze sobą przywiozłam.

Wygładzam dłońmi krótki top na ramiączkach, naciągam na tyłek dresowe szorty i wychodzę na zewnątrz. Zdążyłam już zapomnieć o obecności przystojnego sąsiada, którego obserwowałam przez okno jeszcze kilka minut temu.

Przypominam sobie o niej gdzieś w połowie drogi do swojego samochodu, gdy niespodziewanie wyczuwam na swoim ciele czyjś wzrok. Mimowolnie unoszę głowę, a wtedy nasze spojrzenia się krzyżują. Przystaję, a oddech grzęźnie mi w płucach.

Wpatrujemy się sobie w oczy, a moją skórę omiata wylewający się z jego tęczówek chłód, przez który nawet mimo dzielącej nas odległości przechodzą mnie ciarki. Przełykam ślinę, bo nagle z niezrozumiałego powodu zaschło mi w ustach.

Spojrzenie mężczyzny zaczyna niespiesznie przesuwać się po moim ciele, by po chwili wrócić do wywiercania dziury w mojej twarzy.

Zaciskam usta w wąską linię i mrużę lekko powieki, starając się doszukać w jego oczach jakiejkolwiek emocji. Nie odnajduję żadnej. Dopiero po kilku kolejnych sekundach dociera do mnie, że jeżeli za chwilę nie ruszę się z miejsca, weźmie mnie za wariatkę. Potrząsam więc głową, biorę głęboki wdech i wykonuję niepewny krok w jego stronę.

W końcu to tylko mój tymczasowy sąsiad. Co złego może się wydarzyć?

Rozdział 2

Marianne

– Cześć – rzucam nieśmiało, gdy znajduję się na tyle blisko, by mieć pewność, że mój sąsiad mnie usłyszy. Nie wiem dlaczego, ale od naszej pierwszej, cholernie przenikliwej wymiany spojrzeń, nie zerknął na mnie ani razu, choć przecież na pewno zauważył, że zmierzam w jego stronę. – Jestem Marianne – przedstawiam się, przystając przed otwartą bramą garażową. – Marianne Coleman.

Nieruchomieję, czekając na jego reakcję. Jakąkolwiek.

Pewnie mogłabym podejść bliżej, wyciągnąć dłoń i zacząć tłumaczyć, kim jestem i skąd się tutaj wzięłam, ale facet nie wygląda na ani trochę zainteresowanego moją obecnością.

Mija kilka przeraźliwie długich sekund i wciąż nic. Zero odpowiedzi.

Skubię dolną wargę, obserwując, jak kształtne ramiona mężczyzny napinają się, gdy z determinacją dokręca jakąś część w okolicach zbiornika płynu hamulcowego. Błądzę spojrzeniem wszędzie, byle tylko nie zatrzymywać go zbyt długo na umięśnionym ciele sąsiada, a kiedy w końcu dochodzę do wniosku, że przyszła pora, żeby się stąd ulotnić, mężczyzna opiera dłonie o szkielet samochodu i zerka na mnie spod ciemnych rzęs. Moje spojrzenie automatycznie podąża w kierunku jego ubrudzonej smarem twarzy, którą rozświetlają wdzierające się do warsztatu promienie słońca.

Brunet przygląda się mi z zaciekawieniem, lekko mrużąc powieki. Gdy pomiędzy jego gęstymi brwiami pojawia się wyrażająca niezadowolenie bruzda, rozchylam lekko usta, chcąc się odezwać. Niestety mój język ze mną nie współpracuje. Mózg też. W tej chwili nie jestem w stanie spleść kilku słów w trzymające się kupy zdanie, rzucam więc tylko:

– Bliscy mówią do mnie Mari. – Ale to również nie robi na nim żadnego wrażenia.

Zamiast się przedstawić, sięga po znajdującą się w pobliżu ścierkę i nie spuszczając ze mnie wzroku, wyciera w nią dłonie, a ja obserwuję jego przeciągłe ruchy jak zahipnotyzowana. Przez myśl przechodzi mi nawet, że robi to specjalnie, bo chce mnie w jakiś sposób sprawdzić, ale nawet mimo tego nie odrywam oczu od palców prześlizgujących się po zabrudzonym materiale.

Dopiero teraz, gdy znajduję się naprawdę blisko niego, zdaję sobie sprawę, jakim jest wielkoludem. Ze swoim metrem siedemdziesiąt nie należę do najniższych osób, ale ten facet i tak ma nade mną jakieś dwadzieścia centymetrów przewagi. Poza tym nie chodzi tylko o jego wzrost, ale też o potężną posturę. To ona mnie tak niesamowicie onieśmiela.

Potrząsam lekko głową, zmuszając się do powrotu na ziemię.

– Zamierzasz coś powiedzieć czy będziesz się tak tylko we mnie wpatrywać? – pytam, bo coraz bardziej doskwiera mi ciężar budującego się między nami napięcia.

– Mari? – powtarza, lekko się przy tym krzywiąc, a przez dźwięk jego chrapliwego głosu robi mi się sucho w ustach. Nawet nie jestem w stanie skinąć głową, by potwierdzić jego słowa, bo prawie od razu dodaje: – Nie podoba mi się to zdrobnienie. – Następnie zrywa nasz kontakt wzrokowy i jak gdyby nigdy nic wraca do wykonywania prac przy rozłożonym na części samochodzie.

Stoję z szeroko otwartymi oczami, nie potrafiąc wydobyć z siebie ani słowa, a do głowy nie przychodzi mi żadna riposta, której mogłabym teraz użyć.

– Może być po prostu Marianne – uściślam, brzmiąc przy tym tak żałośnie, że aż samej siebie robi mi się żal.

Mężczyzna nie reaguje na moje słowa, a przynajmniej nie od razu. Zamiast tego podchodzi do stołu uginającego się pod ciężarem przeróżnych części, narzędzi i innego żelastwa, lekceważąc moją próbę nawiązania rozmowy.

Zaciskam dłonie w pięści, napierając na ich wnętrze paznokciami, a targająca mną dezorientacja powoli zaczyna przeradzać się w frustrację. Może i jestem wyrozumiała, ale jak każdy człowiek mam swoją granicę cierpliwości, a ten buc jest naprawdę bliski jej przekroczenia.

– W porządku, Marianne – odpowiada w końcu, jakby od niechcenia, a ja, słysząc swoje imię oprószone jego seksownym południowym akcentem, przełykam ślinę.

Tak, właśnie na tym się skupiam, podczas gdy on swoim chamskim zachowaniem próbuje mi dać do zrozumienia, że nie ma ochoty ze mną rozmawiać.

Nie chcę się przed nim płaszczyć, ale skoro tutaj mieszka, musiał znać Iris. Z kim miałabym o niej porozmawiać, jeżeli nie z jej najbliższym sąsiadem?

– Pozwól, że o coś cię zapytam. – Nieproszona przekraczam próg jego warsztatu. Mam dziwne przeczucie, że tylko narzucając się mu, uda mi się sprowokować go do… Właściwie to do czegokolwiek. – Jak odpowiesz, nie będę już więcej zawracać ci głowy.

Zgodnie z moimi przewidywaniami brunet unosi wzrok, kiedy dociera do niego, że właśnie naruszyłam jego przestrzeń. Przyszpila mnie chmurnym spojrzeniem, a ja przystaję w miejscu, po raz kolejny wstrzymując oddech. Nie wiem, co ze sobą zrobić, bo jak dotąd nigdy nie musiałam zmuszać nikogo do rozmowy. Krzyżuję ręce pod piersiami i niewiele myśląc, opieram się ramieniem o regał na narzędzia. Chłód stali powoduje, że całe moje ciało pokrywa gęsia skórka.

Nagle w dotychczas beznamiętnych oczach mężczyzny dostrzegam połyskujące iskierki – znikają one jednak tak szybko, jak się w nich pojawiły. Dopiero gdy powiększone źrenice wracają do swojego naturalnego rozmiaru, zdaję sobie sprawę, że jego spojrzenie na dosłownie ułamek sekundy zsunęło się z mojej twarzy na dekolt. Odruchowo zerkam w dół i orientuję się, że przez koszulkę i cienki sportowy stanik, które mam na sobie, przebijają mi sutki.

O Boże!

Niezdarnie podciągam ręce wyżej, zasłaniając nimi piersi, a później zażenowana wbijam wzrok w ziemię, starając się w przy tym ukryć wykwitające na moich policzkach rumieńce.

– Pytaj, jeżeli musisz. – Odchrząkuje i wraca do swoich zajęć, za co tym razem jestem mu wdzięczna.

– Nie przedstawisz się? – pytam zdziwiona.

– Sądziłem, że zamierzasz zapytać o coś konkretniejszego – odpowiada złośliwie, a z moich ust wymyka się ciche parsknięcie.

Mężczyzna odwraca głowę w moją stronę i robi niezadowoloną minę, jakbym to ja z naszej dwójki zachowywała się jak nawiedzona.

– Przepraszam, ale nie rozumiem, o co ci chodzi. Masz dzisiaj zły dzień? Jeżeli tak, mogę przyjść jutro.

– Po prostu zadaj mi to cholerne pytanie, Marianne – burczy pod nosem, wprawiając mnie tym w osłupienie.

– Dlaczego się tak zachowujesz? – Zamiast drążyć, powinnam go pewnie posłuchać i w końcu zapytać o Iris, żebyśmy oboje mogli mieć siebie z głowy.

– Tak? To znaczy jak?

– Jesteś nieuprzejmy.

– Jestem zajęty – oznajmia i ponownie podchodzi do stołu z narzędziami, rzucając mi spojrzenie pełne pretensji.

Sięga po jakiś sprzęt, którego zastosowania nie znam, żeby po chwili, ustawiony do mnie plecami, nachylić się nad szkieletem samochodu.

Nie ma co, kultura osobista na poziomie.

Ma szczęście, że jego jeansy w tak smakowity sposób opinają wyćwiczone pośladki, bo istnieje szansa, że w innym przypadku zasadziłabym mu w nie kopa.

– Mieszkasz tutaj od dawna? – pytam w końcu o to, o co zamierzałam go zapytać od samego początku, ale odpowiedzi oczywiście nie otrzymuję od razu.

Muszę zaczekać, aż Pan Mruk przestanie się zabawiać czymś pod maską, bo albo ma problem z podzielnością uwagi, albo po prostu specjalnie każe mi czekać, czerpiąc satysfakcję z mojego zakłopotania. Z oczywistych względów skłaniałabym się bardziej ku temu drugiemu.

– Od urodzenia – oznajmia w końcu, mocując się z czymś, co najwyraźniej nie chce poddać się jego sile, a ja skupiam wzrok na żyłach pulsujących pod opaloną skórą na rękach.

Po chwili przenoszę spojrzenie na jego twarz i dochodzę do wniosku, że jej rysy są o wiele ostrzejsze, niż wcześniej mi się wydawało. Mam wrażenie, że mężczyzna jest o kilka lat starszy ode mnie, choć przez zmarszczki w kącikach oczu i kilkudniowy zarost dałabym mu o wiele więcej.

– Więc pewnie znałeś starszą panią, która mieszkała w domu naprzeciwko? – dopytuję, starając się nie poświęcać zbyt wiele uwagi strużkom potu, które spływają z jego czoła.

– Iris Samuels?

Kiwam głową, ale uświadamiam sobie, że stojąc do mnie tyłem, nie może tego zobaczyć.

– Tak. Właśnie o nią mi chodzi – potwierdzam z entuzjazmem.

Jednak on natychmiast gasi go następnymi słowami:

– Rzadko ze sobą rozmawialiśmy.

Mężczyzna prostuje się, wbija we mnie wzrok i przeciąga ubrudzonymi dłońmi po podkoszulku, zostawiając na nim czarny ślad od brzucha po sam tors, a ja po raz kolejny podążam za nimi spojrzeniem, za co od razu rugam się w myślach.

– Nie pytałam o to, jak często rozmawialiście, tylko o to, czy ją znałeś – uściślam, nieco zaskoczona swoją bezpośredniością. – Konkretne pytanie, konkretna odpowiedź, sąsiedzie.

Brunet mruży powieki, ale choć mam wrażenie, że kąciki jego ust lekko drgnęły, nie wyginają się one w uśmiechu. Gdy wykonuje krok w kierunku szafy znajdującej się tuż za moimi plecami, przypadkowo ociera się ręką o moje ramię. To niespodziewane muśnięcie skóry o skórę powoduje, że wzdłuż mojego kręgosłupa przechodzi dreszcz.

Przez jakieś dwie sekundy stoimy naprawdę blisko siebie, a do moich nozdrzy zaczyna docierać korzenno-cytrusowy zapach, którego nie potrafię zignorować.

– Możesz się odsunąć? – pyta szorstko, marszcząc brwi. – Jeżeli nie zamierzasz stąd wychodzić, to chociaż postaraj się mi nie przeszkadzać.

Wykonuję krok w tył, o mało nie potykając się o ustawione na ziemi kanistry z benzyną.

Sąsiad wysuwa jedną z metalowych półek tuż nad moją głową, a skrzypienie zawiasów oraz słowa, które chwilę wcześniej wyszły z jego ust, sprawiają, że na moją twarz wkrada się grymas.

– Przepra… – zaczynam, ale się powstrzymuję. Przecież nie zrobiłam niczego złego. Nie mam za co go przepraszać. To on zachowuje się jak cham. – Wiesz, raczej nie mam w zwyczaju narzucać się obcym ludziom, ale tym razem nie mam innego wyboru. Jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc, więc byłabym wdzięczna, jeżeli darowałbyś sobie te uszczypliwości i ze mną porozmawiał. No chyba że mieszka tutaj jeszcze ktoś, kogo mogłabym zapytać o Iris. Jeżeli tak, nie będę dłużej marnować twojego czasu.

Mężczyzna wyciąga z szafki niewielką śrubę, okręca ją zwinnym ruchem między palcami i przechodząc obok mnie, rzuca:

– Pośpiesz się z tymi pytaniami, Marianne. W odróżnieniu do ciebie nie mam całego dnia na pogawędki o niczym.

Znowu zagląda pod maskę, a do moich uszu dociera głośne brzęczenie metalu.

– W odróżnieniu do mnie? – mamroczę pod nosem zaskoczona.

– Co cię tutaj sprowadza? – zmienia temat, jakby właśnie wcale mnie nie obraził.

– Iris Samuels była moją babcią – oznajmiam wprost, chcąc sprawdzić jego reakcję. Dłonie mężczyzny nieruchomieją, a on sam posyła mi przez ramię podejrzliwe spojrzenie. – Przekazała mi swój dom w spadku – dodaję, ciągle nie spuszczając z niego wzroku.

Sąsiad wygląda na zdumionego, co chyba oznacza, że Iris nie była mu tak obojętna, jak przed chwilą twierdził.

– To zabawne, zważając na fakt, że nigdy wcześniej cię tutaj nie widziałem.

Nagle do warsztatu wkrada się lekki podmuch wiatru, który wprawia w ruch jego włosy, a na powieki opada mu grzywka.

Obserwuję, jak potrząsa głową, by przywrócić je do wcześniejszego ułożenia, i dochodzę do wniosku, że połączenie błękitnych tęczówek z czarnymi włosami i ciemną oprawą oczu jest dość wyjątkowe.

– Nie mogłeś mnie tutaj wcześniej widzieć, bo przyjechałam do Swansea po raz pierwszy – przyznaję w końcu, na co ten głośno prycha.

– Och, no tak. – Kręci głową, a jego usta wyginają się w fałszywym uśmiechu. – W takim razie powinnaś wiedzieć, że nie znałem dobrze twojej babci. Była moją sąsiadką, której od dziecka mówiłem „dzień dobry”, bo tak kazali mi rodzice i… Właściwie to tyle. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.

Czyli jednak zamierza pozostać przy swojej wersji.

Boże, co za uparty dupek!

Nie wiem, o co mu chodzi, ale przecież nie wyciągnę z niego informacji siłą… Nie żebym w starciu siłowym z facetem, którego przedramię ma obwód mojego uda, miała jakiekolwiek szanse.

– Skoro tak… – rzucam zrezygnowana, dając mu szansę na powiedzenie czegoś jeszcze, gdyby jakimś cudem zmienił zdanie. – Nie będę dłużej zajmować twojego czasu.

Nie zmienił zdania.

Co więcej – w reakcji na moje słowa niemal odetchnął z ulgą, jeszcze bardziej mnie tym irytując.

– O co ci chodzi? – pytam sfrustrowana, nie mogąc się powstrzymać.

– Mnie? To ty przyszłaś tutaj nieproszona i zawracasz mi dupę jakimiś bzdurami. – Mrugam kilka razy, dając sobie czas na przyswojenie jego słów. – Idź już, Marianne – mówi, na co w geście obronnym prostuję się i krzyżuję ręce na klatce piersiowej. – Kto wie może gdzie indziej ci się poszczęści. Chociaż na twoim miejscu raczej bym się nie nastawiał. Miejscowi niechętnie rozmawiają z obcymi.

– To chyba tak samo jak ty – stwierdzam, a na jego usta po raz kolejny wkrada się ten durny uśmieszek, który chętnie bym zdarła.

– Chociaż w tym jednym mam z nimi coś wspólnego.

– Naprawdę powinnam już iść.

– Przecież właśnie do tego zachęcam cię od kilku minut.

– Że też chce ci się tracić na to energię… – mamroczę pod nosem i odwracam się do niego plecami z zamiarem wymaszerowania z warsztatu.

– Ty straciłaś swoją, przychodząc do mnie. O czasie nie wspominając, bo jeżeli wciąż tutaj jesteś, to najwyraźniej masz go pod dostatkiem.

Nabieram powietrza głęboko w płuca i daję sobie kilka sekund na ochłonięcie. Następnie odwracam się z powrotem w jego stronę, robię krok w przód i unoszę podbródek, zmuszając go, by spojrzał prosto w moje oczy.

– Mimo wszystko… – posyłam mu słodki uśmiech – …życzę ci miłego dnia, sąsiedzie.

I choć chciałabym powiedzieć, że zostawiam go w jego śmierdzącej benzyną norze z wymalowaną na twarzy konsternacją, nie mogę tego zrobić. W reakcji na moje słowa żaden mięsień jego twarzy nawet nie drgnął.

Maszeruję do swojego samochodu, zaciągając się łapczywie powietrzem, ale tym razem nawet głębokie wdechy nie pozwalają mi się uspokoić. Nie wiem, czy kiedykolwiek w swoim życiu doświadczyłam podobnego upokorzenia. Jestem wściekła nie tylko na niego, ale i na siebie za to, że poświęciłam mu tyle uwagi. Wprawianie mnie w zakłopotanie sprawiało mu satysfakcję, a ja nawet mimo tego kontynuowałam tę karykaturę rozmowy, nie przestając ślinić się na widok jego mięśni.

Skup się, Marianne!

Muszę się skupić. Mam dzisiaj jeszcze naprawdę sporo do zrobienia.

Gdy docieram do swojego samochodu, sięgam po telefon i wystukuję wiadomość do rodziny z informacją, że szczęśliwie dotarłam na miejsce. Ledwo udaje mi się ją wysłać, a komórka rozładowuje się, wywołując u mnie jeszcze większą frustrację.

Z ogromnym trudem wydostaję z bagażnika dwie ciężkie walizki, starając się nie odrapać tylnego zderzaka, co okazuje się dla mnie nie lada wyzwaniem. Trzecią przywiozłam ze sobą na tylnym siedzeniu. Kiedy w końcu udaje mi się ją wyswobodzić z pasa, zaczynam się zastanawiać, jak ją właściwie wepchnęłam do auta. Przysuwam przedni fotel tak blisko kierownicy, jak to możliwe, i ciągnę za plastikową rączkę, starając się zignorować fakt, że w tej pozycji wypinam tyłek centralnie w stronę swojego sąsiada.

Porządny facet, widząc siłującą się z bagażami kobietę, z czystej grzeczności zaproponowałby jej pomoc. Nie to, że chciałabym, żeby potraktował mnie jak nieporadną paniusię z miasta – bo sama jestem w stanie poradzić sobie nie tylko z tymi przeklętymi walizkami, ale i z wieloma innymi problemami, które zapewne czekają na mnie w Swansea – ale chodzi o sam pieprzony gest.

Kiedy ciągnę walizki po podjeździe w stronę domu, hałasuję nimi tak głośno, jak to możliwe, bo intuicja podpowiada mi, że mój sąsiad nienawidzi, gdy ktoś zanieczyszcza swoją osobą jego przestrzeń. I choć doskonale zdaję sobie sprawę, że każda kolejna myśl o nim to upodlająca strata czasu, nie potrafię się ich wyzbyć przez resztę dnia.

Rozdział 3

Marianne

Nie myśl – powtarzam sobie w głowie po raz kolejny, choć wiem, że przypomnienie to podziała na jakąś chwilę, po której mój wredny mózg znowu powróci do wytwarzania dziesiątek myśli na sekundę.

Odwracam się na bok, szarpiąc za wygniecioną od ciągłego zmieniania pozycji pościel.

Może tym razem się uda.

Biorę głęboki wdech, a później kolejny, przez cały czas nasłuchując, czy gwałtowne bicie mojego serca choć trochę się uspokoiło.

Skup się, Mari, i nie myśl już o niczym więcej.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Zwłaszcza w stanie, w jakim aktualnie się znajduję.

Przez cały dzień łudziłam się, że po wyczerpującej podróży mój organizm będzie na tyle zmęczony, że pozwoli mi szybko zapaść w sen. Niestety się myliłam. Od kilku godzin leżę sfrustrowana w łóżku i skupiam się wyłącznie na tym, że jestem zupełnie sama w tym przeklętym domu, w którym wszystko jest dla mnie obce. Wzdrygam się nerwowo w reakcji na każdy dźwięk, którego pochodzenia nie potrafię zidentyfikować, a przyspieszone bicie serca jeszcze bardziej napędza spiralę kłębiących się w mojej głowie myśli.

Mimo że nie śpię już od ponad dwudziestu godzin, przejechałam dziś przez dwa stany samochodem z niedziałającą klimatyzacją, przeprowadziłam dziwaczną rozmowę ze swoim stukniętym sąsiadem, któremu upokarzanie mnie sprawiło radość, samodzielnie wniosłam na piętro walizki, zrobiłam zakupy i posprzątałam na błysk pokój, w którym aktualnie przechodzę katusze, mój mózg postanowił akurat tej nocy zająć się analizowaniem wszystkich decyzji, podjętych przeze mnie w ostatnich miesiącach.

Wyciągam spod głowy jedną z poduszek i przykładam ją do ucha, ale to wciąż nie pomaga. Jedyne, co słyszę, to szum własnej krwi, a dźwięk ten irytuje mnie jeszcze bardziej niż skrzypiące raz za razem bez powodu schody.

Odkładam ją więc z powrotem i sięgam po znajdującą się w pobliżu komórkę, którą na całe szczęście udało mi się naładować, bo dzięki opłaceniu rachunków odzyskałam prąd. Stukam palcem w ekran i dla własnego komfortu rozświetlam nim pomieszczenie, sprawdzając, czy aby na pewno przy drzwiach nie czai się żaden potwór.

Na całe szczęście nie dostrzegam niczego podejrzanego ani w progu przymkniętych drzwi, ani przy ogromnej szafie z dębowego drewna, w której prawdopodobnie zmieściłoby się całe wyposażenie mojego mieszkania.

Nie jestem pewna, czy kolejne próby zaśnięcia mają w ogóle jeszcze jakikolwiek sens. Przetestowałam już naprawdę wiele sposobów, ale jak na złość tej nocy nic na mnie nie działa. Pewnie pomogłaby mi rozmowa lub choćby wymienienie kilku wiadomości z mamą lub Carol, ale nie zamierzam w środku nocy obarczać ich swoim nieuzasadnionym wylewem emocji.

Mam dość swojego towarzystwa i potrzebuję czegokolwiek, co odwróciłoby moją uwagę choćby na krótką chwilę. Podnoszę się więc z łóżka i z kołdrą pod pachą wykonuję na oślep kilka kroków w kierunku zakamuflowanego zasłonami okna. Rozsuwam je zamaszystym ruchem i usadawiam się wygodnie na szerokim parapecie, który wygląda trochę, jakby stworzono go do spędzania na nim bezsennych nocy.

Gdy opieram czoło o chłodną szybę, moją skórę niemal natychmiast pokrywają ciarki. Podciągam nogi pod brodę i wysuwam spod pościeli dłoń, w której kurczowo ściskam telefon, a następnie klikam na ikonkę komunikatora, sprawdzając, czy przy nazwisku siostry nie pojawiło się przypadkiem zielone kółeczko.

Nic z tego. Wciąż jestem sama.

Zerkam kątem oka na dom po drugiej stronie ulicy i krzywię się na wspomnienie tego, jak zostałam dziś potraktowana przez Pana Mruka.

Przez całą resztę dnia nie spojrzałam więcej w jego kierunku, a przynajmniej nie wtedy, kiedy mógł to zauważyć. Kilka razy przyłapywałam się na podglądaniu go zza firanki z różnych pomieszczeń w domu. Wiem, że nie powinnam tego robić, ale pracował w swoim warsztacie do późnego wieczora, a ja chciałam się zorientować, czy ktoś z nim mieszka. Na podjeździe jednak przez cały dzień nie pojawiło się żadne nowe auto, nie dostrzegłam również znaków obecności kobiety, dzieci… nikogo. Wszystko wskazuje na to, że tak samo jak ja spędza tę noc samotnie.

Kiedy nagle w pokoju na piętrze zapala się światło, podskakuję w miejscu przestraszona. Opatulam się ciaśniej kołdrą i przygryzam paznokieć kciuka, obserwując niepewnie dalszy rozwój wydarzeń. W pierwszej chwili dostrzegam tylko zarys kilku mebli ustawionych w salonie, a gdy po kilku sekundach z jego głębi wyłania się postać, nie muszę długo się zastanawiać, by wiedzieć, że to mój gburowaty sąsiad. Mężczyzna kręci się w pobliżu okna, a ja zauważam, że nie ma na sobie nic poza dresowymi szortami, luźno zwisającymi na biodrach, przez co na moment oddech więźnie mi w płucach. Pośród nocnego mroku, na tle bijącego z wnętrza pokoju światła, wygląda jak pojawiające się znikąd bóstwo.

Nie jestem pewna, czy podglądanie mieści się w granicach moralnie akceptowalnych przeze mnie zachowań, ale w tej chwili najwyraźniej mam to gdzieś. Brunet krąży po salonie w tę i z powrotem, a ja w myślach proszę o to, by stanął w miejscu, bo chcę mu się dokładniej przyjrzeć.

W pewnym momencie podchodzi do okna i opiera dłonie o parapet, spełniając w ten sposób moje niewypowiedziane na głos życzenie. Stoi teraz odwrócony twarzą w kierunku mojego domu i niczym nieskrępowany się w niego wpatruje. Nie widzi mnie… Nie ma szans, by mnie stąd dostrzegł. Nie pozwala mu na to zgaszone w pomieszczeniu światło.

Cóż, najwyraźniej nie tylko ja mam problemy z bezsennością.

Skubiąc dolną wargę zębami, przesuwam spojrzenie z jego umięśnionego torsu na tworzące drabinkę mięśnie brzucha. Nawet mimo dzielącej nas odległości dostrzegam głębokie wyżłobienia między nimi i choć z trudem się do tego przed sobą przyznaję, robią one na mnie niemałe wrażenie. Nie wspominając o ciągnących się od bioder w dół pionowych zarysów, zachęcających do zsunięcia z jego tyłka spodenek od razu wraz z bielizną. Podoba mi się sposób, w jaki odznaczające się pod opaloną skórą żyły zdobią jego silne ręce, ale właściwie nie wiem, dlaczego po raz kolejny zwróciłam na nie uwagę.

Lekko przymrużone oczy, zaciśnięta szczęka i wykrzywione w grymasie usta, jakby przez cały czas coś go złościło… Owszem, moje myśli są uwłaczające, ale podziwianie czyichś atutów jeszcze nigdy nikogo nie zabiło, prawda? Choć zważając na to, jak moje ciało reaguje na jego widok, powinnam chyba dać sobie spokój, bo inaczej stanę się pierwszą ofiarą tych statystyk. Gdzieś wewnątrz mnie tli się satysfakcja, jakby fakt, że mogę mu się niepostrzeżenie stąd przyglądać, dawał mi nad nim przewagę.

Nie wiem, czy nasze potyczki będą miały swoją kontynuację. Nie mam jednak czasu, by zastanowić się, czy z jakichś niezrozumiałych powodów bym tego chciała, bo nagle ekran mojego telefonu bucha sztucznym światłem, a głośny dźwięk dzwonka sprawia, że o mało nie dostaję zawału.

Zsuwam się z parapetu tak szybko, jak to możliwe. Wszystkie moje kończyny zaplątują się w pościeli, a komórka wypada mi z dłoni. Zanim udaje mi się ją odnaleźć, myślę tylko o tym, że nie ma opcji, by mój sąsiad nie dostrzegł zamieszania, które wywołałam w oknie.

Co za wstyd!

Przeciągam palcem po ekranie, a gdy pojawia się na nim twarz mojej młodszej siostry, odczuwam ulgę i złość jednocześnie.

– Carol, do cholery! – mówię głośnym szeptem, zupełnie jakbym obawiała się, że usłyszy mnie mężczyzna znajdujący się w domu po drugiej stronie ulicy. – Dlaczego dzwonisz do mnie w środku nocy?!

– Bo widziałam, że świecisz się na zielono i pomyślałam, że pewnie nie możesz zasnąć – odpowiada, a ja w międzyczasie podnoszę się niezdarnie i opieram plecami o stelaż łóżka. – Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego siedzisz na podłodze?

Przewracam oczami.

– Lepiej ty mi wytłumacz, czemu nie śpisz o trzeciej w nocy. Nie idziesz jutro do pracy? – pytam, chcąc zmienić temat.

– Idę, ale dopiero po południu. Zamieniłam się z Viv – tłumaczy. – Właśnie wróciłam od Toby’ego.

– Że co?! – wykrzykuję, co nie robi na niej żadnego wrażenia. – Przecież miałaś się już więcej z nim nie spotykać. Caroline, ten facet nie ma ci do zaoferowania nic poza…

– Swoim fiutem. Wiem.

Prycham.

– Gdy ostatnio o nim rozmawiałyśmy, zarzekałaś się, że go zablokujesz na komunikatorze i już nigdy więcej się z nim nie umówisz.

– Boże, siostra, przestań się spinać… – wzdycha ciężko. – Wiem, że nasza relacja jest toksyczna, ale w tej chwili nie wymagam od niej nic poza zajebistym seksem. Będę rozsądna. I nie oceniaj mnie, proszę.

– Nie oceniam cię, po prostu się o ciebie martwię.

– Nie zachowuj się jak nasza matka – fuka, a żeby uniknąć mojego pouczającego spojrzenia, odkłada telefon na bok. Z fruwających w powietrzu ubrań wnioskuję, że przebiera się w piżamę. – Nie mam ochoty więcej o tym rozmawiać. Zresztą to ty powinnaś mówić, a nie ja. Możesz mi wytłumaczyć, co miała oznaczać ta denna wiadomość, którą wysłałaś do mnie po południu? „Jestem na miejscu. Wszystko w porządku”. Serio, Mari? I nie przyszło ci do głowy, że chciałabym poznać trochę więcej szczegółów?

Carol bierze z powrotem komórkę w dłonie i rzuca się z nią na łóżko.

Myślę, czy nie zrobić tego samego, ale zasłony w moim pokoju są rozsunięte, a ja nie mam pewności, czy sąsiad zombie nie stoi przez cały czas w tym samym miejscu, w którym go zostawiłam.

– Wybacz, nie miałam zbyt wiele czasu – usprawiedliwiam się, wzruszając ramionami. Kiedy dostrzegam, że zamiast patrzeć na mnie, Carol przygląda się w telefonie swojemu własnemu odbiciu, uśmiecham się pod nosem. Nawet pomimo późnej pory wygląda ślicznie. Ja w bobie do ramion i prostej grzywce wyglądałabym pewnie jak pieczarka. – Szkoda, że nie mogłaś tu ze mną przyjechać. Tęsknię za tobą – wyznaję, na co ta wydyma smutno dolną wargę. Jej brązowe oczy błyszczą jak u szczeniaka.

– Też za tobą tęsknię, ale wiesz, że nie mogłam odpuścić przygotowań do wrześniowych zawodów. – Jeszcze zanim skończy mówić, zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że w ogóle o tym wspomniałam.

Caroline od dwóch lat studiuje na Florydzie, co jednocześnie oznacza, że przez większą część roku dzieli nas od siebie jakieś tysiąc sześćset kilometrów. Już sam ten fakt mówi wiele na temat tego, jak bardzo się od siebie różnimy. Moja siostra wyjechała z Maryland od razu po skończeniu liceum, gdy w związku z licznymi osiągnięciami w lekkoatletyce udało jej się otrzymać stypendium sportowe. Jest nieustraszona, nigdy nie ogląda się za siebie i zawsze sięga po to, o czym zamarzy.

Ja, jako jedna z najlepszych uczennic w liceum, mogłam złożyć wniosek o stypendium naukowe i pewnie nawet by mi je przyznano. Wsparcie finansowe niewątpliwie umożliwiłoby mi naukę na o wiele bardziej prestiżowej uczelni niż ta w Baltimore, ale wtedy nie chciałam brać tego w ogóle pod uwagę. Z premedytacją nie stworzyłam sobie okazji na nowe, lepsze życie, bo najzwyczajniej w świecie się go bałam. Na samą myśl o wyprowadzce z rodzinnego miasta dostawałam dreszczy. Nigdy nie byłam tak odważna jak Carol. Od zawsze wolałam taplać się w monotonii, a rezygnacja z rzeczywistości, w której czułam się bezpiecznie, nie miała dla mnie żadnego sensu.

Na całe szczęście na zmiany nigdy nie jest za późno, a ja po wielu latach w końcu do nich dojrzałam. Wydostanie się z nieudanego związku, przyjazd do Swansea, by raz na zawsze rozprawić się ze swoją przeszłością, i przeprowadzka do Waszyngtonu po powrocie. Jakiś czas temu przyjęłam pracę na stanowisku nauczycielki w szkole podstawowej właśnie w tym mieście. Wcześniej zdecydowałam, że chcę rozpocząć doktorat na jednej z waszyngtońskich uczelni, więc wszystko idealnie się złożyło.

Właściwie to chyba wciąż do mnie nie dociera, jak wiele obowiązków będę miała na głowie od jesieni. Nie wiem, jak bardzo moje zdrowie psychiczne ucierpi przez tę nagłą próbę nadrobienia wielu lat bezczynności, i szczerze mówiąc, trochę się tego obawiam, ale i tak zamierzam spróbować. Zresztą na rezygnację jest już za późno.

– Nie przejmuj się mną, jestem dużą dziewczynką i na pewno sobie ze wszystkim tutaj poradzę – zapewniam ją, jakbym faktycznie nie miała co do tego żadnych wątpliwości, na co Carol lekko się rozpromienia. – A jak twoje kolano? Nie przeforsowujesz się?

– Nie, trener dał mi ostatnio trochę luzu. Poza tym zrezygnowałam ze sztafety i pobiegnę tylko na średnim dystansie – tłumaczy. – Przestań w końcu pytać o to, co u mnie, opowiadaj lepiej, co tam w Karolinie Południowej. Poznałaś już jakichś seksownych farmerów?

Nie mogę się powstrzymać i wybucham śmiechem.

– Farmerów? – Kręcę głową z niedowierzaniem. – Przecież mówiłam ci, że Swansea to miasteczko, a nie wieś! I to w dodatku robotnicze.

– Robotnicze? Cofnęłyśmy się do innej epoki? – Macha ręką w powietrzu. – Nieważne. Pytałam o to, czy są tam jacyś przystojniacy.

– Serio? A nie powinnaś przypadkiem najpierw zapytać, w jakim stanie jest dom, który mam sprzedać, albo jak czuję się z faktem, że mieszkała w nim moja babcia? – Nie żebym naprawdę miała ochotę o tym rozmawiać, bo najchętniej uciekłabym w tej chwili myślami jak najdalej stąd.

– Rozmawiałam dzisiaj z mamą i przekazała mi wszystko, co jej powiedziałaś. – No tak, przecież mogłam się tego domyślić. – Dom całkiem ładny, ale zaniedbany. Okolica znośna, aczkolwiek bez szału. Nie narzekałaś za dużo, ale wiem, że powstrzymywałaś się tylko dlatego, żeby jej nie martwić. – Unosi pytająco brwi, na co kiwam głową. – Wiedziałam.

– Po prostu czuję się tutaj nieswojo.

– A kto czułby się swojo samemu w domu jakiejś obcej kobiety, która nie dała znaku życia przez cholerne dwadzieścia pięć lat, a później zostawiła ci dom w spadku?

Rugam ją spojrzeniem, co zbywa głośnym prychnięciem.

– No co? Jak dla mnie to wszystko jest jakieś pokręcone.

– Tu naprawdę nie jest tak źle – zapewniam, choć sama nie wiem dlaczego. W końcu jak na razie nie spotkało mnie w tym miejscu nic dobrego.

– Dowiedziałaś się o niej czegoś?

– Nie, jeszcze nie – odpowiadam. – Najpierw muszę tu trochę ogarnąć i przyzwyczaić się do nowego otoczenia. Później znajdę kogoś, kto ją znał i mógłby mi opowiedzieć o niej i o…

– Twoim ojcu – kończy za mnie, na co przytakuję. – Nie chcę o nim rozmawiać. Poza tym ty też nie powinnaś się zadręczać myślami o nim w środku nocy. – W tym akurat ma rację. – To co, są tam jacyś przystojniacy czy nie?

– Jezu, jestem tu niecały dzień i jak na razie zdążyłam tylko wyjść na zakupy! – fukam, na co marszczy podejrzliwie czoło.

– Widzę, że czegoś mi nie mówisz, więc słucham.

Chcąc uniknąć jej spojrzenia, przesuwam wzrok z jej twarzy na okienko, w którym znajduje się moja. Wyglądam jak upiór: mam worki pod oczami i opuchnięte powieki. Jeszcze trochę i będę musiała zacząć unikać swojego odbicia w lustrze, żeby się nie dołować.

– A jak nie powiem, to co mi zrobisz?

– Rozłączę się za trzy, dwa…

– Nie, zaczekaj! – Nie jestem jeszcze gotowa, by znowu zostać sama. – Doprowadzasz mnie do szału, Carol. Tak się składa, że mój sąsiad z naprzeciwka jest całkiem niczego sobie, ale…

– O cholera!

– Daj mi skończyć. Nie powiedziałam najważniejszego – wtrącam, marszcząc czoło. – W tym przypadku wygląd nie idzie w parze z… wszystkim innym. Facet wyraźnie ma ze sobą jakiś problem. Jeszcze zanim się mu przedstawiłam, patrzył na mnie, jakbym z zimną krwią wymordowała mu całą rodzinę, a później, gdy nawiązałam rozmowę, zaczął rzucać chamskimi tekstami i celowo mnie lekceważył. Nigdy wcześniej nie poznałam mężczyzny, który odnosiłby się do kobiety z takim brakiem szacunku.

– Może dlatego, że dotychczas obracałaś się wśród zapiętych pod ostatni guzik koszuli maminsynków?

– Że co, proszę?! – burzę się. – A co to ma niby z tym wspólnego?

– Och, Mari – wzdycha. – Jeszcze tak wiele nie wiesz o życiu. Chodzi mi o to, że jeżeli naprawdę chcesz go posmakować, powinnaś wiedzieć, że nie wszyscy faceci są słodkopierdzący jak Preston albo ta twoja ostatnia zdobycz… Jak mu tam było?

Przewracam oczami i odpowiadam niechętnie:

– Robert.

– „Robert” – powtarza, wystawiając język. – Jak widać, już samo imię mówi wiele o człowieku. Nu-da! – Wytyka w moją stronę palec, chcąc podkreślić swoją rację. – Jak ma na imię twój sąsiad?

– Nie wiem, bo mi się nie przedstawił.

– Jak to ci się nie przedstawił? Przecież mówiłaś, że rozmawialiście.

– Najwyraźniej ten buc uznał, że nie zasłużyłam, by poznać jego imię. W dodatku nie wie, co to dobre maniery, bo nie zaproponował mi pomocy z walizkami, kiedy męczyłam się z zawleczeniem ich do domu. A później znowu, gdy chodziłam kilka razy między samochodem a domem z ciężkimi siatkami w ręce. – Na samo wspomnienie ponownie budzi się we mnie irytacja.

– A już myślałam, że to jakiś niegrzeczny chłopiec z południa, z którym mogłabyś się bez konsekwencji zabawić – drąży dalej, puszczając do mnie oczko, na co kręcę w niedowierzaniu głową. – Och, nie patrz tak na mnie! Nic nie poradzę na to, że czasami chamstwo potrafi być cholernie seksowne.

– To najbardziej upodlające stwierdzenie, jakie kiedykolwiek usłyszałam, i zamierzam udawać, że nie padło ono właśnie z ust mojej siostry – oznajmiam zbulwersowana. – Poza tym nie przyjechałam tutaj, żeby się zabawiać. A już na pewno nie z takim burakiem jak on.

– Według mnie powinnaś spróbować jeszcze raz z nim pogadać.

– No chyba żartujesz! – prycham. – Nie będę się przed nim płaszczyć, wystarczająco mnie dziś upokorzył.

– A co, jeżeli po prostu miał zły dzień? – sugeruje i choć piekielnie mnie tym wkurza, doskonale zdaję sobie sprawę, dlaczego to robi.

Martwi się, że nie nawiążę tu z nikim kontaktu i przez półtora miesiąca będzie jedyną osobą, do której się odezwę. W najgorszym wypadku zacznę gadać sama ze sobą.

– Nie obchodzi mnie, czy miał dzisiaj zły dzień, czy po prostu od dawna nikogo nie bzykał. – Choć szczerze mówiąc, wątpię, że ma z tym problem. – Nie rozumiem, jak można być tak nieuprzejmym dla nieznajomej osoby, i już.

– Czasami jesteś tak spięta, że aż zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno jesteśmy siostrami i czy przypadkiem nie podmienili mnie na porodówce. – Przewraca oczami. – Rób, co chcesz, ale przecież pojechałaś tam, żeby dowiedzieć się czegoś o swoim biologicznym ojcu i babci. Nie uważasz, że najbliższy sąsiad Iris może być dobrym źródłem informacji?

– Nie, skoro najwyraźniej ma problem z udzieleniem mi informacji o swoim cholernym imieniu.

– Dobra, uspokój się już. – Kładzie się na boku, przez co telefon się przesuwa, i jedyne, co w tym momencie widzę, to jej dziurki w nosie. – Logowałaś się ostatnio na któryś ze swoich profili na portalach społecznościowych? – zmienia temat.

– Przecież wiesz, że wrzucam tam coś tylko, gdy mnie do tego zmusisz.

– Pytałam o to, czy je przeglądałaś. Tego, że sama dodasz jakieś zdjęcie, raczej bym się nie spodziewała.

– O co ci tak właściwie chodzi? – Widzę, że zagryza wnętrze policzka i naprawdę zaczynam się martwić.

– Preston ma nową dziewczynę – informuje mnie z miną, jakby spodziewała się mojego nagłego wybuchu płaczu. – A przynajmniej tak wywnioskowałam ze zdjęć i hasztagów.

Staram się zidentyfikować, jak czuję się z wiedzą, że facet, z którym byłam w związku przez cztery lata, zaczął umawiać się z inną kobietą. Kiedy uświadamiam sobie, że nie wzbudziło to we mnie żadnych większych emocji, jestem zaskoczona i chyba nawet trochę rozczarowana.

– Nie martw się, jesteś od niej o wiele ładniejsza. Nie wiem, skąd on ją wytrzasnął. Wygląda trochę jak Serena van der Woodsen po nieudanych zabiegach upiększających. Mogę ci podesłać linka, jeśli…

– Carol, daj spokój – wtrącam się, wzruszając przy tym ramionami. – Cieszę się, że Preston postanowił ułożyć sobie życie.

Moja siostra się krzywi, jakbym właśnie wpakowała jej do ust plaster cytryny, i ze współczuciem w głosie oznajmia:

– Nie musisz przede mną udawać, że wszystko jest w porządku.

– Nie udaję – zapewniam. – Przecież to ja go zostawiłam.

– Owszem, ale minęły dopiero trzy miesiące.

– Nie tęsknię za nim, okej? – wyrzucam z siebie zirytowana. – Kochałam go, ale nie był to ten rodzaj miłości, który powinno się czuć do osoby, z którą chce się spędzić resztę życia. Traktowałam go jak brata. Zresztą rozmawiałyśmy już o tym. Wiem, że rodzice ciągle powtarzają, że byliśmy dla siebie stworzeni, ale ja przestałam w to wierzyć i między innymi dlatego go zostawiłam.

– W porządku, ale trzy miesiące to jedn…

– Przespałam się z innym miesiąc po naszym rozstaniu. Chcesz, żebym zaczęła mieć wyrzuty sumienia, czy o co ci chodzi?

– Nie, po prostu… – Słyszę, jak wciąga powietrze przez nos, a później powoli je wypuszcza. – W porządku, już nic więcej nie mówię.

– Mieliśmy pozostać w przyjaznych stosunkach, ale ostatni raz rozmawialiśmy w dzień naszego rozstania, więc…

Carol parska głośnym śmiechem, a ja do niej dołączam.

– To nie miało prawa się udać – stwierdza, na co jej przytakuję. – Przynajmniej masz teraz wolną głowę. Mam nadzieję, że pomimo wszystkiego, co powiedziałaś, rozerwiesz się trochę na tej wsi.

– A ja mam nadzieję, że przestaniesz obciągać Toby’emu – odbijam piłeczkę. – „Toby” – celowo przedrzeźniam ją w ten sam sposób, co ona mnie chwilę wcześniej. – Co to w ogóle za imię, specjalistko? Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby jakikolwiek kapitan drużyny futbolowej miał na imię Toby! Myśląc o Tobym, mam raczej przed oczami otyłego sprzedawcę lodów, który przyjeżdżał furgonetką pod nasz dom, gdy byłyśmy małe.

– Fuj, natychmiast przestań! Jesteś obleśna! – Robi zdegustowaną minę. – Sama powinnaś komuś obciągnąć. Może twojemu sąsiadowi by się przydało? Dzięki temu na pewno by trochę wyluzował.

Nie wierzę, że ona naprawdę to powiedziała.

– Dzięki, właśnie udało mi się o nim przez dłuższy czas nie myśleć, a teraz…

– Czyli jednak o nim myślałaś? – Porusza brwiami w dziwny sposób, na co przewracam oczami. – Przecież podobno jest taki okropny!

– Rozłączam się! – ostrzegam ją. – Idź już spać, dzieciaku, bo z workami pod oczami dostaniesz mniejsze napiwki!

– Jesteś ostatnio wyjątkowo wredna, chyba samej przydałby ci się orgazm – stwierdza, ale ja nawet nie decyduję się komentować jej słów.

– Kocham cię. Odezwę się jutro.

– Będę czekała. I też cię kocham, dobranoc.

Kończę połączenie, a następnie wdrapuję się na łóżko, za co mój ścierpnięty tyłek zdecydowanie jest mi wdzięczny. Układam głowę na poduszce i otulam się miękką kołdrą, a kiedy orientuję się, że na zewnątrz powoli nastaje ranek, bycie samej staje się dla mnie odrobinę mniej przytłaczające.

Zerkam w kierunku okna w domu naprzeciwko, by utwierdzić się w przekonaniu, że sąsiad zniknął, a później przymykam powieki i odpływam w sen, starając się nie myśleć więcej o tym, co ma mi do zaoferowania kolejny dzień w Swansea.