Bezgłowy kurczak i wyczekiwana apokalipsa - Miłosz Horodyski - ebook + audiobook

Bezgłowy kurczak i wyczekiwana apokalipsa ebook i audiobook

Miłosz Horodyski

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na farmie Flegamina Olsena położonej na jednym z krańców niewielkiego Powiatu najważniejszego Kraju w Regionie przychodzi na świat bezgłowy kurczak. Jego los wydaje się przesądzony. Jednak zamiast trafić do garnka staje się lokalną atrakcją. Do momentu, aż na świat nie przyjdzie bezgłowe cielę, a potem bezgłowy wieprz. Mieszkańcy Powiatu zaniepokojeni anomaliami uznają to za znak końca świata…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 47 min

Lektor: Marcin Procki
Oceny
3,5 (11 ocen)
2
3
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tuffghosts
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Bardzo, bardzo lubię pomysł (jak mi się ta szkatułka objawiła, to aż dech zaparło), ale mniej fabułę, bo trochę nie nadążyła, nie dotarła do poziomu, więc przy finale (który dowozi w, oczywiście, abstrakcyjny sposób) jest się już ciut niezaangażowanym. Ale na następną książkę autora rzucę się ochoczo jak foka w wodę.
00
M_G1903
(edytowany)

Całkiem niezła

Książka zbyt chaotycznie napisana.
00
Alex10

Dobrze spędzony czas

Absurdalne, zabawne, warte przeczytania.
00
kejsikej

Z braku laku…

Szczerze powiedziawszy książka ta nie wywołała we mnie efektu „wow, co za fenomenalna książka”. Na pewno liczyłam zupełnie na coś innego. I z całą pewnością nie była to fantastyczna opowieść, bardziej męcząca. Była to powieść nijaka. Książka po prostu przeczytana, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że po przeczytaniu nie wiedziałam o czym ta powieść była. A to ogromnie źle. Bohaterów było zbyt wielu, do tego żadna postać nie wyróżniała się zbytnio. Akcja może i coś się działo, ale było zbyt chaotycznie. Czas spędzony z nią był przeciętny. Niestety póki co to najgorsza pozycja tego roku. Współpraca recenzencka z Wydawnictwem Harde
00

Popularność




Bezgłowy kurczak i wyczekiwana apokalipsa

Aby unik­nąć domy­śla­nia się, szu­ka­nia ana­lo­gii z innymi histo­riami i miej­scami czy prze­świe­tla­nia boha­te­rów w poszu­ki­wa­niu ich rze­komo praw­dzi­wych odpo­wied­ni­ków, pra­gnę oświad­czyć, że wszystko zmy­śli­łem. Chyba że ktoś wie­rzy, że Zie­mia jest pła­ska i zalega w piw­nicy u jakie­goś mitycz­nego bóstwa, które na pole­ce­nie innego mitycz­nego bóstwa ją stwo­rzyło. Akcja nie jest oparta na fak­tach. A jeśli tak, to tym gorzej dla fak­tów. Co do Zaświa­tów, które zamiesz­ki­wać mają wspo­mniane bóstwa, nie mogę stwier­dzić jed­no­znacz­nie, czy ist­nieją, czy nie. Podróż na drugą stronę jesz­cze wciąż jest przede mną.

Zanim boha­ter tej opo­wie­ści, Rycy­nus Visby, nie­ocze­ki­wa­nie stał się pogromcą Olbrzyma, był zwy­kłym urzęd­ni­kiem w Kró­lew­skim Powia­to­wym Urzę­dzie. Wtedy to w jego rodzin­nej wio­sce Wie­lo­głowy poja­wił się bez­głowy kur­czak. A potem inne zwie­rzęta bez głów. Był to znak, że w kró­le­stwie Vestlund, leżą­cym w cen­trum pła­skiego jak dysk Świata, wybu­chła apo­ka­lipsa. Pew­nie by jej nie było, gdyby nie kłót­nia mię­dzy dwoma waż­nia­kami w Zaświa­tach. Demiur­giem, który stwo­rzył Świat, a jego pomoc­ni­kiem – Archon­tem. Ta histo­ria jest mniej wię­cej o tym, jak róż­nica poglą­dów może wywo­łać apo­ka­lipsę i czym może się skoń­czyć wyprawa przez ciemny las w poszu­ki­wa­niu egzor­cy­sty. Zwłasz­cza kiedy nie wie­rzy się w duchy.

…dom spło­nął. I nic już nie zasła­nia księ­życa.

Mizuta Masa­hide

Rycy­nus Visby sie­dział za lichym biur­kiem ze sklejki i przy­bi­jał kolejną pie­czątkę na kolej­nym wnio­sku ostem­plo­wa­nym jak pasz­port podróż­nika u kresu jego życia. Czwar­tek zapo­wia­dał się nudno, podob­nie jak inne dni w jego kalen­da­rzu, które prze­su­wały się ospale, niczym taśma pro­duk­cyjna w fabryce mono­to­nii. Słońce wscho­dziło i zacho­dziło, a każdy świt i zmierzch wyda­wały się jedy­nie bla­dymi kopiami tych, które prze­mi­nęły. Powiada się, że los, aby uczy­nić nas szczę­śli­wymi, nie daje nam oka­zji do reali­za­cji wszyst­kich marzeń. W przy­padku Rycy­nusa zro­bił wyją­tek. Zała­do­wał do kosza całą listę jego pra­gnień. Gdyby Rycy­nus Visby był czło­wie­kiem reli­gij­nym, bez­na­dziejną sytu­ację, w któ­rej się zna­lazł, mógłby potrak­to­wać jako objaw wyjąt­ko­wej dokucz­li­wo­ści ze strony Zaświa­tów. Byłby wtedy jed­nak, para­dok­sal­nie, przez Zaświaty, które wzięły go na celow­nik, uprzy­wi­le­jo­wany. Zupeł­nie nie wie­dzieć czemu. Tak jed­nak nie było. Rycy­nus Visby był nikim. Zarówno w wymia­rze ziem­skim, jak i w pozaziem­skim. Cho­ciaż w Halm­stad był kimś. Był kró­lew­skim urzęd­ni­kiem powia­to­wym niż­szego szcze­bla. Czło­wie­kiem, z któ­rego los zadrwił, odbie­ra­jąc mu szansę na reali­za­cję marzeń i jed­no­cze­śnie zosta­wia­jąc w jego urzęd­ni­czych rękach los innych. Peten­tów. Na przy­kład takich jak wie­lebny Alf Eck­man, który z kolei był prze­ko­nany, że w jego rękach spo­czy­wają losy całego Świata. – Dzień dobry, pasto­rze – Rycy­nus nawet nie pró­bo­wał być uprzejmy i prze­nieść wzroku z roz­ło­żo­nych na biurku papie­rów na ojca Eck­mana, kiedy ten pokor­nie sta­nął przy jego biurku.

Jako doświad­czony urzęd­nik wie­dział, że nawią­za­nie kon­taktu wzro­ko­wego z peten­tem na początku jego wizyty w urzę­dzie było jak bramka samo­bój­cza w pierw­szej minu­cie meczu. Wie­lebny Alf Eck­man nie był w urzę­dzie peten­tem, był sta­łym gościem. I znał reguły tej gry.

– Czy ojciec nie był przy­pad­kiem u nas wczo­raj? – zapy­tał iro­nicz­nie pastora, jakby odczy­ty­wał na głos ostat­nią linijkę for­mułki, którą ktoś kazał mu za karę prze­pi­sać sto razy.

Ojciec Eck­man zlek­ce­wa­żył uwagę urzęd­nika i usiadł. Wtedy dopiero Rycy­nus pod­niósł wzrok i spoj­rzał na wie­leb­nego. Poczuł, że prze­grał pierw­szą rundę. Próba pozby­cia się pastora była jak walka z rakiem w ostat­nim sta­dium. Trzeba było mieć dużo deter­mi­na­cji i final­nie sporo szczę­ścia.

– Posłu­chaj uważ­nie, Rycy­nu­sie, i nie prze­ry­waj. – Kapłan cał­ko­wi­cie, jak zwy­kle zresztą, prze­jął kon­trolę nad sytu­acją. – Przy­cho­dzę do cie­bie, nie ukry­wam, po raz kolejny, bo jak wiesz, masz moż­li­wość pomóc, a ja znam cię od dziecka i…

– Do rze­czy, pasto­rze, prze­cież roz­ma­wia­li­śmy wczo­raj i przedwczo­raj – Rycy­nus prze­rwał, dając ojcu Eck­ma­nowi do zro­zu­mie­nia, że nie musi za każ­dym razem roz­po­czy­nać meczu od wyja­śnia­nia reguł gry.

Wie­lebny był pasto­rem w Falun, sto­licy powiatu Halm­stad, w któ­rym dzier­żył wła­dzę nad pokaźną liczbą dusz, co w jego branży można by przy­rów­nać do posia­da­nia dobrze pro­spe­ru­ją­cego biz­nesu. Dawało mu to mocną kartę prze­tar­gową w roz­mo­wach z lokal­nymi wła­dzami trak­tu­ją­cymi go z sza­cun­kiem, jakiego wymaga zawod­nik, który w każ­dej chwili może zabrać piłkę i zakoń­czyć grę. Decy­denci w wier­nych ojca Eck­mana widzieli silny i zwarty, choć cza­sem kapry­śny elek­to­rat, z któ­rym nie należy wcho­dzić w poważną dys­ku­sję, kiedy myśli się o przy­szło­ści w poli­tyce. To tak jakby wejść w otwarty kon­flikt z rojem psz­czół, gdy jest się uczu­lo­nym na ich użą­dle­nia – uwa­żali lokalni poli­tycy, sze­roko uchy­la­jąc pasto­rowi drzwi. Pechowo dla Rycy­nusa były to drzwi do jego pokoju w urzę­dzie.

– Świat jest zepsuty, powta­rzam to za każ­dym razem, jak tu jestem, i z każ­dym dniem jest coraz gorzej! – ojciec Eck­man prze­szedł do rze­czy, ale w swoim stylu. – Musi­cie coś z tym wresz­cie zro­bić, zanim będzie za późno!

Rycy­nus, zna­jąc pastora od dziecka, znał też na pamięć jego reper­tuar.

– Co kon­kret­nie ojciec ma na myśli? – zadał pyta­nie, licząc na to, że tym samym przy­spie­szy finał. – Przy­naj­mniej dziś.

Wie­lebny Eck­man zamknął oczy i uniósł głowę ku niebu, jakby szu­kał czę­sto­tli­wo­ści, z którą mógłby się połą­czyć. Nic nie odrzekł. Mil­czał. Mniej wię­cej tyle, ile się Rycy­nus spo­dzie­wał.

– Świat trzesz­czy w pod­sta­wach! – powie­dział dobit­nie pastor wciąż z zamknię­tymi oczami. – To musi się źle skoń­czyć! Sły­szysz?!

Rycy­nus nawet nie uda­wał, że nasłu­chuje. Się­gnął po kartkę pełną pio­no­wych kre­sek i nary­so­wał na niej kolejną. Piątą. Skre­ślił wszyst­kie pięć. Papier gęsto wypeł­niały prze­kre­ślone piątki, które były sym­bo­licz­nym zapi­sem wizyt pastora tylko w jed­nym mie­siącu. Ojciec Eck­man codzien­nie narze­kał na Świat i jego miesz­kań­ców, za każ­dym razem wspo­mi­na­jąc Demiurga, który ten Świat miał powo­łać do życia. I który podobno bar­dzo tego żało­wał.

– Ojciec codzien­nie stra­szy koń­cem Świata…

Pastor srogo spoj­rzał na Rycy­nusa.

– Nie stra­szę, synu, nie stra­szę! Ja prze­strze­gam! I jest jesz­cze czas, by tę prze­strogę potrak­to­wać w swoim życiu jako dro­go­wskaz. Wspo­mnisz moje słowa!

Alf Eck­man liczył na to, że nie tylko Rycy­nus, ale też inni wspo­mną jego słowa. Bo przed­sta­wia­jąc apo­ka­lip­tyczną wizję, miał nadzieję, że zyska nowych wyznaw­ców. A co za tym idzie – powięk­szy swoje wpływy w powie­cie. Do misji ewan­ge­li­za­cyj­nej pod­cho­dził jed­nak jak ktoś, kto posta­no­wił schud­nąć, wybie­ra­jąc leże­nie na kana­pie i marze­nie o byciu szczu­płym. Mówiąc wprost, nie chciało mu się poko­ny­wać kilo­me­trów i tra­cić czasu w poszu­ki­wa­niu kogoś, kogo mógłby nawró­cić. Posta­no­wił, że zadziała sys­te­mowo. Zmusi urząd, by uży­wa­jąc auto­ry­tetu pań­stwa rzą­dzo­nego kró­lew­ską ręką, nawró­cił nie­naw­ró­co­nych odgór­nie. Stra­te­gia, którą obrał, szyta była na miarę jego i jego poten­cjału i przy­po­mi­nała pla­no­wa­nie wyprawy na księ­życ w koszyku na owoce. Ojciec Eck­man lubił pod­kre­ślać, że myśli glo­bal­nie, ale działa lokal­nie – tak bar­dzo lokal­nie, że rzadko wykra­czał tymi myślami poza wła­sną para­fię. Ale prze­cież każdy wielki plan zaczyna się od małego kroku – nawet jeśli jest to krok do lodówki po kolejne piwo. A piwo wytwa­rzane w pobli­skim klasz­to­rze Braci Mniej­szych Więk­szego Obrządku było jedy­nym, co w tym zepsu­tym Świe­cie, zda­niem wie­leb­nego, nie było do końca zepsute. Ale nie obno­sił się z tym twier­dze­niem.

– No dobra, zasie­dzia­łem się – wie­lebny spoj­rzał na zega­rek i uznał, że dziś już popra­co­wał i czas na obiad. – Niech Demiurg ma cię w swo­jej opiece, Rycy­nu­sie. Dobry z cie­bie chło­pak, tylko leniwy. Masz tu takie narzę­dzia i z nich nie korzy­stasz. Ale będę cię prze­ko­ny­wał. Nie jest za późno, by uchro­nić Świat przed apo­ka­lipsą!

I wyszedł. Rycy­nus Visby patrzył za koły­szą­cym się na boki star­cem dźwi­ga­ją­cym z tru­dem wielki piwny brzuch i pomy­ślał, że wcale nie byłoby mu przy­kro, gdyby Świat zwy­czaj­nie tra­fił szlag.

*

– Szlag by to!

Klucz znowu utkwił Rycy­nu­sowi w drzwiach, jakby miał wła­sne życie, w któ­rym lubił demon­stro­wać nie­za­leż­ność.

Urzęd­nik, sto­jąc z klu­czem utkwio­nym w drzwiach, zdał sobie sprawę, że świat pro­stych mecha­ni­zmów może być bar­dziej skom­pli­ko­wany niż najbar­dziej zawiła intryga dwor­ska. Chwilę siło­wał się z zam­kiem, co przy­pra­wiło go o iry­ta­cję. Kropką nad i w sło­wie „iry­ta­cja” było pyta­nie, które na dźwięk zamy­ka­nych przez Rycy­nusa drzwi wyle­ciało pro­sto z kuchni.

– Jak było w pracy? – pyta­nie przez chwilę uno­siło się w powie­trzu niczym bańka mydlana na wie­trze.

Lukre­cja Visby powi­tała syna jak zwy­kle, a Rycy­nus jak zwy­kle ugryzł się w język, zacho­wu­jąc cenną zdol­ność stra­te­gicz­nego wyco­fa­nia się w sytu­acjach poten­cjal­nie kon­flik­to­wych. Spo­tka­nie z matką było dla niego zawsze jak egza­min z dyplo­ma­cji. Wie­dział, że gdyby powie­dział to, co myśli, wywo­łałby lawinę, przy któ­rej apo­ka­lipsa ojca Eck­mana była tylko bajką dla grzecz­nych dzieci.

– Dzień jak co dzień, mamo – wybrał z pod­ręcz­nego słow­nika kon­wer­sa­cji z matką odpo­wiedź naj­mniej nara­ża­jącą go na szcze­gó­łowe rela­cjo­no­wa­nie dnia.

Pani Visby z reguły już nie sły­szała, co Rycy­nus odpo­wiada. Była zbyt zajęta dyry­go­wa­niem orkie­strą, zło­żoną z garn­ków i patelni. Rycy­nus z kolei nie sta­rał się prze­krzy­ki­wać tego hałasu. Ich roz­mowy przy­po­mi­nały rytuał, w któ­rym obie strony nucą tek­sty swo­ich ulu­bio­nych pio­se­nek, prze­ko­nane, że wspól­nie two­rzą arcy­dzieło. W końcu Lukre­cja wyszła z kuchni i, sta­nąw­szy naprze­ciw już ubra­nego w domowe ciu­chy Rycy­nusa, zadała mu rytu­alne pyta­nie. I tym razem nie ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi. Ocze­ki­wała tylko sku­pie­nia syna na roli, którą odgry­wała. Jak reży­ser kiep­skiego spek­ta­klu, który liczy już tylko na to, że znu­dzony aktor przy­naj­mniej będzie uda­wał, że go słu­cha.

– Głodny jesteś? Pew­nie tak. Ty zawsze jesteś prze­cież głodny. Od śnia­da­nia nic nie jesz. Przez cały dzień. Jajko na twardo na dru­gie śnia­da­nie to nie jest jedze­nie dla doro­słego męż­czy­zny. Takim jaj­kiem to się czło­wiek nie naje. Co tak sto­isz? No chodź do kuchni. Tyle się przy tych garach nasta­łam prze­cież. Całe życie w garach. Świata poza tą kuch­nią nie widzę. A jak nie goto­wa­nie, to zmy­wa­nie. I tak cho­dzę od pieca do zlewu. Tam i z powro­tem. Kiedy ja odpocznę? Chyba po śmierci. Ale jak umrę, to co ty beze mnie zro­bisz? Chyba tylko jajko na twardo.

Mono­lo­gowi wiesz­czą­cemu koniec żywota Lukre­cji Visby towa­rzy­szyło poda­wa­nie do stołu. Każdy ruch łyżki i każde prze­su­nię­cie tale­rza były czę­ścią mistycz­nego savoir-vivre’u. Mimo że Rycy­nus nie­raz chciał sam się­gnąć po cho­chlę i nalać sobie zupy, matka prze­pę­dzała go spod pieca z deter­mi­na­cją straż­nika pil­nu­ją­cego kró­lew­skich klej­no­tów. Czuł się jak intruz we wła­snym domu, pró­bu­jący dostać się do zaka­za­nej czę­ści zamku, w któ­rej sta­wia­jąc nie­roz­waż­nie kroki, można wpaść w pułapkę.

– Popa­rzysz się. Do pracy nie pój­dziesz. Będziesz mi tu na gło­wie sie­dział, a ja będę musiała koło cie­bie ska­kać, jak ska­ka­łam przez całe życie koło two­jego ojca. Siedź, gdzie sie­dzisz. Bała­ganu tylko naro­bisz.

Rycy­nus sia­dał zatem tam, gdzie kie­dyś sia­dał jego ojciec. Dopóki cien­kiej nici jego żywota nie prze­rwał wypa­dek z dra­biną, z któ­rej ojciec zle­ciał, chcąc udo­wod­nić matce, że gniazdo szer­szeni nie jest żad­nym pro­ble­mem. Było. Co matka pod­kre­ślała za każ­dym razem, wspo­mi­na­jąc ojca i pro­jek­tu­jąc jego nie­zdar­ność na syna. Jakby nie­zdar­ność była czymś, co można odzie­dzi­czyć wraz ze sta­rymi swe­trami i z zega­rem, który ni­gdy nie poka­zuje wła­ści­wej godziny. Rycy­nus miał wra­że­nie, jakby był nie tyle spad­ko­biercą rodzin­nego dzie­dzic­twa, ile akto­rem w rodzin­nym serialu kome­dio­wym, w któ­rym każdy odci­nek koń­czy się mora­li­za­tor­ską nutą i pod­nie­sio­nym pal­cem.

– I co, sma­kuje ci? No powiedz, sma­kuje? Pew­nie nie­do­so­lone. Ojciec też sypał tyle soli co ty. Przez cały życie. Mówi­łam: umrzesz w końcu od tej soli. I co? Nie słu­chał i umarł.

Rycy­nus zatrzy­mał dłoń z łyżką, którą kie­ro­wał do ust w poło­wie drogi i spoj­rzał z wyrzu­tem na matkę.

– Ale prze­cież ojciec spadł z dra­biny! Co ma do tego, ile solił?

Pani Visby poczuła się, jakby ktoś nagłym ruchem wycią­gnął spod jej nóg dywan, na któ­rym nie­wzru­sze­nie stała.

– Nad­mierne spo­ży­cie soli pro­wa­dzi do nad­ci­śnie­nia krwi, co zwięk­sza ryzyko uda­rów mózgu oraz demen­cji, a także upo­śle­dza funk­cje poznaw­cze – wyre­cy­to­wała jak z pod­ręcz­nika dla stu­den­tów medy­cyny.

Rycy­nus nie kon­ty­nu­ował. Zjadł zupę w mil­cze­niu i jak zwy­kle po obie­dzie zamknął się w swoim pokoju. Cicha­czem, kry­jąc się przed matką, zapa­lał papie­rosa przy uchy­lo­nym oknie i, spo­glą­da­jąc na dom naprze­ciwko, marzył o sąsiadce – Isli Olsen. Był jak nasto­la­tek, który odkrył, że miłość jest skom­pli­ko­waną grą bez dołą­czo­nej do niej instruk­cji. Pod­glą­da­jąc Islę przez okno, zacho­wy­wał się, jakby chciał roz­szy­fro­wać tajem­nicę wszech­świata. Nie rozu­miał, dla­czego zwią­zała się z pro­stym far­me­rem, który wszyst­kich trak­to­wał jak sta­ty­stów w swoim pry­wat­nym spek­ta­klu. Rycy­nus nie był uro­dziwy. Ale uro­dziwy nie był też Fle­ga­min Olsen, mąż wybranki serca urzęd­nika. Za to Rycy­nus, zwłasz­cza w służ­bo­wym uni­for­mie, wyglą­dał dużo dostoj­niej niż far­mer trzy­ma­jący widły jak rycerz, który pomy­lił tur­niej z oborą. Czer­wone łapy Olsena nie były tak deli­katne jak nawy­kłe do pracy biu­ro­wej dło­nie Rycy­nusa. Lubił je i było to chyba jedyne, co w sobie akcep­to­wał. Reszta jego postaci, zresztą mizer­nej postury, zwień­czona dużą łysie­jącą głową, była dla Rycy­nusa przed­mio­tem per­ma­nent­nej kry­tyki wewnętrz­nej. Wygląd, który zawdzię­czał połą­cze­niu genów Lukre­cji Visby i pole­głego w bitwie z szer­sze­niami Ore­gona Visby’ego, paso­wał do urzęd­nika. Do tego stop­nia, że cza­sami Rycy­nus zasta­na­wiał się, czy rodzice, zanim nadali mu imię, nie wybrali dla niego zawczasu pro­fe­sji, tym samym odci­ska­jąc piętno na roz­woju fizycz­nym swo­jego syna.

Trudno powie­dzieć, czy Rycy­nus był szczę­śliwy. Pew­nie był, w tych nie­licz­nych momen­tach kre­owa­nych w wyobraźni, kiedy brał za rękę Islę Olsen i spa­ce­ro­wali razem po polu sło­necz­ni­ków aż do zachodu słońca. Zanim usta kochan­ków zdą­żyły się do sie­bie zbli­żyć, by połą­czyć się w namięt­nym poca­łunku, do pokoju Rycy­nusa wpa­dała matka, z gor­li­wo­ścią godną inspi­cjenta w teatrze prze­ry­wa­ją­cego przy­długi spek­takl i od progu infor­mo­wała syna o zamia­rze pój­ścia na mszę. – Też byś poszedł – słowa matki były natu­ralną kon­se­kwen­cją braku reak­cji Rycy­nusa, prze­ży­wa­ją­cego po raz kolejny roz­cza­ro­wa­nie, że wyobra­żona miłość wciąż pozo­staje nie­speł­niona.

– Pra­cuję w urzę­dzie, muszę zacho­wać bez­stron­ność ide­ową, przy­cho­dzą do mnie różni petenci, już ci mówi­łem.

Matki to nie prze­ko­ny­wało. Była jak ojciec Eck­man, dla któ­rego ci, któ­rzy nie wie­rzą w Demiurga, są po pro­stu zepsuci. Jak Świat, w któ­rym przy­szło im żyć.

– Jak sobie chcesz! – rzu­cała na odchodne, załą­cza­jąc do tego kilka wizji apo­ka­lip­tycz­nych z reper­tu­aru ojca Eck­mana lubu­ją­cego się w opi­sie tor­tur, jakim po śmierci pod­da­wani byli nie­wie­rzący. Kiedy drzwi zamy­kały się za matką, Rycy­nus wra­cał do papie­ro­sów i myśli o Isli Olsen ubar­wio­nych sce­nami z jej życia, które kradł na potęgę z pej­zażu za oknem. Gdyby miał szcze­rze odpo­wie­dzieć sam przed sobą, co fascy­no­wało go w tej kobie­cie, musiałby się­gnąć głę­boko do pod­świa­do­mo­ści i wycią­gnąć z niej to, czego na pewno nie chciał eks­po­no­wać. Była podobna do jego matki. Z uspo­so­bie­nia. Nie z wyglądu. Isla była przy­jemną, dba­jącą o sie­bie młodą kobietą. Mogła się podo­bać. Miała dłu­gie blond włosy, które cze­sała każ­dego wie­czora, sia­da­jąc na para­pe­cie okna. Trudno było Rycy­nusowi uwie­rzyć, że ten spek­takl nie był prze­zna­czony dla jego oczu. Olse­nowa miała męża, bo tak wypa­dało. W pew­nym wieku po pro­stu musiała prze­stać wydzi­wiać i brać to, co było pod ręką. Albo zostać starą panną. A był to w wio­sce sta­tus porów­ny­walny do bycia urzęd­ni­kiem niż­szego szcze­bla, choć w kró­lew­skim, to jed­nak powia­to­wym urzę­dzie. Czyli bycia nikim, tylko w spo­sób dosłowny i w wymia­rze lokal­nym. Wie­lo­głowy nie były ośrod­kiem wysoko roz­wi­nię­tej cywi­li­za­cji. W powie­cie, który był jak serial, który zbyt wolno się roz­krę­cał. Tak jak zale­d­wie kil­ku­mi­lio­nowe kró­le­stwo Vestlund. Życie miesz­kań­ców całego pań­stwa krę­ciło się w tem­pie ospa­łego cho­mika, krę­cą­cego się w koło­wrotku w prze­ko­na­niu, że cią­gle idzie do przodu.

Geo­gra­fia nie była jed­nak istotną prze­szkodą dla miło­ści. Dla­czego zatem, choć byli sąsia­dami, to nie Rycy­nus sta­nął z Islą na ślub­nym kobiercu? Może zabra­kło mu odwagi albo bez­czel­no­ści, któ­rej Fle­ga­min Olsen miał w nad­mia­rze? Wziął Islę, tak jak bie­rze się kurę na rosół. Bez pyta­nia. A ponie­waż nie miał za grosz wraż­li­wo­ści, nie przy­pusz­czał nawet, że mogłaby mieć coś prze­ciwko temu. Rycy­nus był inny. Był typem, który wiecz­nie two­rzył stra­te­gie. Do pro­stych spraw zabie­rał się jak do pod­boju Księ­życa – z wiel­kim roz­ma­chem, ale bez kon­kret­nego planu lądo­wa­nia. Może dla­tego Isla prze­ra­żona wizją cze­ka­nia na nie­zde­cy­do­wa­nego Rycy­nusa nie pro­te­sto­wała prze­ciwko mał­żeń­stwu z pro­sta­kiem. A może też dla­tego, że jed­nak nie była tak sub­telna, jak wyobra­żał ją sobie Rycy­nus. I może wbrew pozo­rom wła­śnie to go w niej pocią­gało. Przy­zwy­cza­jony, że w domu to matka nosiła spodnie, nie wyobra­żał sobie innej żony niż taka, pod któ­rej pan­to­flem mógłby sie­dzieć.

Znu­żony roz­my­śla­niami nad stra­co­nymi szan­sami, zasnął, prze­kra­cza­jąc próg świata snów, w któ­rym wszystko da się jesz­cze odkrę­cić. Śnił o małym domku z wido­kiem na fiordy, który wyglą­dał jak wycięty z pocz­tówki. I o trójce roz­wrzesz­cza­nych blond dzie­cia­ków, które uro­dziła mu uszczę­śli­wiona przez niego Isla. I o psie, który z nimi miesz­kał i ni­gdy nie szcze­kał.

*

Szcze­ka­nie psa spra­wiło, że Rycy­nus zerwał się na równe nogi. Kun­del Olse­nów stał przed kur­ni­kiem i nie prze­sta­wał wyda­wać z sie­bie wszyst­kich psich odgło­sów, jakimi obda­rzyła go natura. Zacho­wy­wał się jak opę­tany, aż w końcu kij rzu­cony sil­nym ramie­niem gru­bo­skór­nego Olsena uci­szył go i prze­go­nił z podwórka. W przy­do­mo­wym ogródku Isla Olsen zbie­rała warzywa na rosół. Był to znak, że jest pią­tek. Zawsze przed zbli­ża­ją­cym się week­en­dem Olse­nowa goto­wała wywar z kur­czaka. Rycy­nus mógł się tylko napa­wać zapa­chem uno­szą­cym się w sąsiedz­twie i wyobra­żać sobie nie­ziem­ski smak rosołu, który szy­ko­wała sąsiadka. Lukre­cja Visby była jak zwy­kle w pią­tek na poran­nej mszy w kościele. Ojciec Eck­man wycho­dził z zało­że­nia, że też ma prawo do wol­nego week­endu, dla­tego nie odpra­wiał nie­dziel­nych nabo­żeństw. Jak twier­dził, Demiurg nie stwo­rzył nie­dzieli po to, by z niej nie korzy­stać. Pytany o sobotę, uci­nał temat.

Rycy­nus, zanim posma­ro­wał kanapkę masłem i posy­pał ją obfi­cie solą, zapa­lił papie­rosa. Jego matka była zago­rzałą prze­ciw­niczką wszel­kich nało­gów, uwa­ża­jąc je za bilet w jedną stronę – w stronę zepsu­cia. Dla­tego gdy tylko dźwięk kościel­nych dzwo­nów ogło­sił począ­tek mszy, Rycy­nus wycią­gnął ukrytą paczkę papie­ro­sów i w spo­koju oddał się swo­jemu nało­gowi w kuchni, dopeł­niw­szy rytu­ału solną ucztą. Oto­czony chmu­rami dymu w kró­le­stwie pani Visby, czuł się jak boha­ter wła­snej, małej rewo­lu­cji. A gdy papie­ros dogo­ry­wał w jego ustach, pako­wał do torby jajko na twardo i szedł pie­lę­gno­wać utarty sche­mat.

Droga do urzędu zaj­mo­wała mu około dwu­dzie­stu minut. Szedł gór­ską ścieżką, mija­jąc wszyst­kie trzy­dzie­ści drew­nia­nych cha­łup, które mie­ściły się w gra­ni­cach wio­ski Wie­lo­głowy. Tuż za domem soł­tysa Klajfa Jen­sena, naj­więk­szym budyn­kiem we wsi, miała począ­tek droga powia­towa wio­dąca do Falun, gdzie cho­dziło się nie tylko do pracy, ale też na zakupy. Albo po roz­rywkę. To w Falun od czasu do czasu poja­wiało się objaz­dowe kino. W Falun była lodziar­nia i cukier­nia. W Falun, kiedy zama­rzało jeziorko, można było jeź­dzić na łyż­wach. W Falun wresz­cie stał kościół, który był dla matki Rycy­nusa nie­mal dru­gim domem. Kró­lew­ski Powia­towy Urząd Halm­stad stał przy rynku, naprze­ciw ratu­sza i kilka kro­ków od kościoła. Nawet gdyby Rycy­nus pra­co­wał tu jako stróż, to i tak nie zamie­niłby tego miej­sca na żadne inne. Tu był u sie­bie. Była punkt ósma, kiedy zasiadł przy biurku, zamo­czył pie­czątkę w świe­żym tuszu i odbił prób­nie na kawałku bia­łego papieru. Ślad był ide­alny. Mógł przy­stą­pić do pracy. Miał mniej wię­cej pół godziny do spo­dzie­wa­nego poja­wie­nia się ojca Eck­mana. Zapla­no­wał, że w tym cza­sie odrobi zale­gło­ści z dnia poprzed­niego, które zosta­wił na dziś, i zapla­nuje, co prze­ło­żyć na ponie­dzia­łek. Rytm dnia, który nie­jed­nego by uśpił albo dopro­wa­dził do szew­skiej pasji, Rycy­nusa po pro­stu uspo­ka­jał. Tu nie mogło się stać nic nie­prze­wi­dy­wal­nego. I to było fun­da­men­tem jego poczu­cia bez­pie­czeń­stwa. I za to zgo­dził się otrzy­my­wać mniej­sze wyna­gro­dze­nie niż kasjer w pobli­skim skle­piku.

Kiedy wybiła ósma trzy­dzie­ści, Rycy­nus wsa­dził nos w papiery, które wyma­gały sku­pie­nia. Mina, którą wów­czas przy­bie­rał, miała być jed­no­cze­śnie komu­ni­ka­tem dla pastora, że tu się naprawdę pra­cuje. Spo­dzie­wa­jąc się wie­leb­nego, wybie­rał zwy­kle instruk­cje albo nowe­li­za­cje prze­pi­sów wyma­ga­jące kil­ku­krot­nej lek­tury. Nawet się nie zorien­to­wał, po raz szó­sty kart­ku­jąc prze­pisy nowe­li­zu­jące prze­pisy zno­we­li­zo­wane w zeszłym mie­siącu, że wska­zówki zegara prze­sko­czyły na godzinę dzie­wiątą.

A ojciec Eck­man nie przy­szedł. Rycy­nus poczuł ścisk żołądka. Błą­dząc wzro­kiem po ścia­nach w poszu­ki­wa­niu przy­czyny ano­ma­lii, spoj­rzał na kalen­darz. Był pią­tek, 13 marca. Nie wie­rzył w fatum, a tym bar­dziej w pechowe daty, ale dziś dopa­dły go naprawdę złe prze­czu­cia.

*

Nato­miast Fle­ga­min Olsen nie miał żad­nych złych prze­czuć, kiedy po raz setny tego dnia wypo­wia­dał ulu­bioną frazę: bez głowy! Recen­zo­wał nią wysiłki wszyst­kich, któ­rych uwa­żał za idio­tów. Ozna­czało to, że w swo­jej wizji świata far­mer zakła­dał, że idio­tów po ziem­skim padole plą­cze się cał­kiem sporo. Z wyjąt­kiem jego. Olsen komen­to­wał wszystko, co mu nie paso­wało. I co nale­ża­łoby popra­wić. Na przy­kład czaj­nik, który wła­śnie dmuch­nął mu gorącą parą w twarz.

O ile zazwy­czaj prze­kleń­stwo leciało z ust far­mera gdzieś w kie­runku bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­nego celu, o tyle tym razem, w ponure wrze­śniowe piąt­kowe przed­po­łu­dnie, posta­no­wiło zostać w domu. A dokład­nie w Wie­lo­gło­wach. Nie wie­dzieć czemu też dziś o poranku, nie­zau­wa­żal­nie zmie­niło sta­tus z emo­cjo­nal­nej recen­zji ota­cza­ją­cej Olsena rze­czy­wi­sto­ści na magiczne zaklę­cie. Czy był to zwy­czajny przy­pa­dek, czy nazbie­rało się wystar­cza­jąco dużo złej ener­gii, żeby prze­kleń­stwo się zma­te­ria­li­zo­wało? Trudno stwier­dzić. Dość, że słowa far­mera, rzu­cane dzień w dzień we wszyst­kie strony świata, w końcu tra­fiły na żyzny grunt i wydały owoc. Na nie­szczę­ście Olsena – zgniły. Życie Fle­ga­mina i jego sąsia­dów miało wejść w ostry zakręt, a wkrótce cze­kało je dacho­wa­nie.

Ten punkt zwrotny mono­ton­nej egzy­sten­cji Wie­lo­gło­wów far­mer uświa­do­mił sobie bole­śnie, gdy sta­nął jak wryty na widok kur­czaka, po któ­rego przy­szedł do kur­nika kie­ro­wany week­en­dową tra­dy­cją goto­wa­nia rosołu. Na środku nie­wiel­kiego drew­nia­nego pomiesz­cze­nia grze­bał sobie w sło­mie upie­rzony kurzy kor­pus koń­czący się na zary­sie szyi. Ta kary­ka­tura ptaka, która dum­nie prę­żyła pierś, macha­jąc buń­czucz­nie skrzy­dłami, była chyba czymś naj­bar­dziej nama­cal­nym w życiu Olsena, co rze­czy­wi­ście było kom­plet­nie bez głowy.

– Poka­rało mnie – wymam­ro­tał Fle­ga­min na głos i wszyst­kie prze­kleń­stwa, jakie rzu­cił na ludzi, z siłą tsu­nami wró­ciły do niego w postaci wyrzu­tów sumie­nia.

Olsen bluź­nił przez całe życie, nie szczę­dząc gorz­kich słów kry­tyki wszyst­kim naokoło. Miał tego świa­do­mość, ale uspra­wie­dli­wiał się tym, że zwy­czaj­nie chce żyć w lep­szym świe­cie. Nie zaś w oto­cze­niu idio­tów. Był jak teatralny kry­tyk, pięt­nu­jący na łamach gazet u akto­rów brak talentu, choć sam nie miał go za grosz. Ow­szem, może Olsen miał dwie lewe ręce, ale mimo to uwa­żał, że ma prawo mówić innym, co robią źle. I czy­nił to z nie­sły­chaną kon­se­kwen­cją. Do tego stop­nia, że jego żona nie­raz spo­glą­dała na trzy­many w ręku nóż z myślą, że jedyną drogą do szczę­śli­wego życia, któ­rego tak bar­dzo pra­gnęła, jest zbrod­nia. I tylko dzięki sil­nemu krę­go­słu­powi moral­nemu, któ­rym się szczy­ciła, jej mąż wciąż stą­pał po ziemi. A teraz ta zie­mia osu­nęła mu się spod nóg. Stał na progu kur­nika jak spa­ra­li­żo­wany. Nogi wro­sły mu w zie­mię i jedy­nie wycią­gnięte w stronę ptaka ręce przy­po­mi­nały far­me­rowi o celu, który go tu spro­wa­dził.

Czy to, co teraz docie­rało do prze­ra­żo­nych oczu Olsena, było dzie­łem jed­nego z roz­wście­czo­nych sąsia­dów, który zblu­zgany przez far­mera udał się w zło­ści do Szep­tu­chy po spra­wie­dli­wość? Czy może to sam Demiurg stra­cił cier­pli­wość do zło­rze­czą­cego miesz­kańca Wie­lo­gło­wów i zamiast cze­kać na Sąd Osta­teczny, poka­rał go za życia? Paniczne myśli urzą­dziły sobie w gło­wie Fle­ga­mina wyścigi.

Kur­czak, choć pozba­wiony cze­repu, nie wie­dzieć skąd, ale wie­dział, że Olsen przy­szedł po jego mięso. I w ogóle mu się to nie podo­bało. Nastro­szyw­szy pióra, sta­nął w goto­wo­ści do walki o to, co jesz­cze mu pozo­stało z jego mar­nej fizycz­no­ści. Jak na stwo­rze­nie pozba­wione zmy­słu wzroku ptak szy­ko­wał szarżę w spo­sób podej­rza­nie pre­cy­zyjny. Uniósł skrzy­dła, usta­wia­jąc się dokład­nie na wprost Fle­ga­mina. Far­mer pierw­szy raz w życiu odczuł, że coś pozba­wione głowy nie jest wcale aż tak głu­pie, jak sądził. To utwier­dziło go też w prze­ko­na­niu, że zja­wi­sko, na które patrzy, jest na tyle wymow­nym zna­kiem, że należy je czy­tać jako wezwa­nie do rady­kal­nej zmiany życia. Pomimo świa­do­mo­ści, że ptak nie zadzio­bie go w ataku szału, bo niby czym, poczuł jed­nak obez­wład­nia­jący strach. I nie wia­domo, czy to świa­domy pro­ces myślowy, czy też instynkt samo­za­cho­waw­czy, coś jed­nak skło­niło go do natych­mia­sto­wej rej­te­rady. Zanim więc Fle­ga­min zdą­żył sam sobie na głos prze­mó­wić do rozumu, stał już za pro­giem. Kogut bacz­nie śle­dził jego każdy ruch, prze­su­wa­jąc się powoli w stronę wyco­fu­ją­cego się Olsena, choć ten za dia­bła nie mógł zro­zu­mieć, jak to w ogóle jest moż­liwe.

Wła­śnie! Za dia­bła! Bo cóż innego niż zło mogło opę­tać tego ptaka i ste­ro­wać nim jak demon laleczką z hor­roru, który far­mer widział w objaz­do­wym kinie w Falun. To sko­ja­rze­nie akty­wo­wało w umy­śle Fle­ga­mina pro­ces poszu­ki­wa­nia dawno nie­odma­wia­nych modlitw. W stre­sie wszyst­kie jed­nak Olse­nowi się pomie­szały. Zamiast nich w gło­wie far­mera poja­wiło się coś na kształt wier­sza, któ­rego kolejne wersy two­rzą wycinki wyjęte z kape­lu­sza. I kiedy już był gotów na odchodne zaata­ko­wać ptaka łaciną, nawet taką łataną na szybko, kogut, uzna­jąc Olsena za poko­na­nego, odwró­cił się do niego kuprem. I poszedł.

Fle­ga­min był w takim szoku, że rów­nież odwró­cił się na pię­cie. Przy­po­mi­nało to zaja­dłą szar­pa­ninę dwóch wście­kłych oga­rów, które w jed­nej chwili prze­stają na sie­bie uja­dać na widok kieł­basy. Te kilka kro­ków, które odda­lały far­mera od kur­nika, jego nogi poko­nały, nie łącząc się w tym pro­ce­sie z mózgiem. Olsen bez świa­do­mo­ści pano­wa­nia nad wła­snym cia­łem i jego moto­ryką w jed­nej chwili był przy kur­niku, a w następ­nej już w domu. Tego, co wyda­rzyło się w mię­dzy­cza­sie, w ogóle nie zare­je­stro­wał. Zosta­wił na progu gumo­filce, odwie­sił palto i siadł w izbie bez słowa, wta­pia­jąc się w tło.

Dla Isli jej mąż od dawna był tylko wypo­sa­że­niem domu, i to w dodatku nie­zbyt funk­cjo­nal­nym. Swoim wiel­kim tłu­stym rumia­nym ciel­skiem tylko zagra­cał śro­dek izby. Sia­dał aku­rat w takim miej­scu, żeby poru­sza­jąc się po cha­cie, trzeba go było omi­jać. Był jak wielki pomnik przy­rody, który wyra­stał na samym środku czte­ro­pa­smo­wej auto­strady. I podob­nie jak drzewu, tak Fle­ga­mi­nowi bra­ko­wało wyobraźni, aby prze­su­nąć się choćby o cen­ty­metr i zro­bić miej­sce do życia innym. Trzeba było go pchnąć w któ­ryś kąt, aby nie zawa­dzał. Dla­tego gdy far­mer wszedł i usiadł bez słowa w kącie pod oknem, Isla uznała, że oto nad­szedł dzień, w któ­rym mąż zro­zu­miał w końcu, gdzie jego miej­sce. Płu­kała warzywa, kro­iła je i odkła­dała na bok, by w odpo­wied­nim momen­cie wrzu­cić do wrzą­cej wody koły­szą­cej na piecu garn­kiem z cien­kiej bla­chy. Aż nad­szedł czas na naj­waż­niej­szy skład­nik, a wtedy przy­po­mniała sobie, że miał o niego zadbać Olsen. Odwró­ciła się więc i widząc, że Fle­ga­min nie zro­zu­miał inten­cji, z jaką go wysłała do kur­nika, huk­nęła, ile sił w płu­cach:

– Gdzie kogut?

Far­mer naj­wy­raź­niej dopiero teraz zorien­to­wał się, że mał­żonka nie jest akto­rem w jego retro­spek­cji z kur­nika, którą oglą­dał wciąż zapę­tloną w gło­wie. Pod­sko­czył na tabo­re­cie i tym samym świat jego nie­daw­nych wspo­mnień odszedł pod napo­rem docze­sno­ści, do któ­rej Olsen z powro­tem zawi­tał.

– Kogut? – zapy­tał zdzi­wiony, jakby w jed­nej chwili wyparł z głowy całe zaj­ście w kur­niku.

Mał­żonka od razu wyczuła błąd sys­temu, który spra­wił, że Fle­ga­min prze­stał zacho­wy­wać się jak zwy­kle. Nie wypeł­niał nawet pro­stych pole­ceń.

– Kogut na rosół? Posze­dłeś po niego? – uży­wała pro­stych zdań jak papierka lak­mu­so­wego do zba­da­nia tej ano­ma­lii.

– Posze­dłem – przy­znał Fle­ga­min, odtwa­rza­jąc szybko zapis z moni­to­ringu wspo­mnień.

Świat wewnętrzny Olsena znów zapa­no­wał nad jego uwagą.

– I? – nie odpusz­czała.

– I wró­ci­łem.

– Tak?

– Tak – tu byli abso­lut­nie zgodni w oce­nie sytu­acji.

– Bez koguta! – zabrzmiało jak „spraw­dzam” w ostat­niej par­tii pokera, w któ­rej gra toczyła się o całą stawkę.

I Olsen poczuł się, jakby trzy­mał w ręce parę dzie­wią­tek, a jego prze­ciw­nik wykła­dał wła­śnie na stół karetę króli.

– No bez – przy­znał far­mer i kiedy powie­dział to gło­śno, wró­cił do niego lęk, któ­rego doznał, widząc demo­nicz­nego ptaka. – On nie ma głowy! – wyszep­tał w taki spo­sób, jakby oznaj­miał żonie, że za drzwiami jest ktoś, kogo abso­lut­nie nie powinni wpusz­czać.

– Fle­ga­min! Co ty mówisz?!

Pyta­nie otrzeź­wiło Olsena i znów dał o sobie znać mecha­nizm obronny.

– Nie musimy jeść rosołu – oznaj­mił, przy­wo­łu­jąc na twarz naj­bar­dziej wyszu­kany uśmiech, jaki tylko mógł na szybko zmon­to­wać, uży­wa­jąc wciąż sztyw­nych mię­śni.

Tra­dy­cja jest jak stara dębowa pod­łoga, po któ­rej cho­dzimy codzien­nie i widzimy, że jest wiecz­nie nie­do­myta. A wów­czas rodzi się w nas prze­ko­na­nie, że gdy­by­śmy ją tylko zamie­nili na płytki, życie od razu sta­łoby się przy­jem­niej­sze i prost­sze. Kiedy w końcu decy­du­jemy się na remont, po pierw­szych chwi­lach zachwytu nad błysz­czącą pod­łogą przy­cho­dzi reflek­sja, że już ni­gdy, wcho­dząc do domu, nie usły­szymy skrzy­pie­nia sta­rych desek, po któ­rych bie­ga­li­śmy jako dzieci i po któ­rych bie­gały nasze dzieci. Tak wła­śnie poczuła się Isla, sły­sząc, że w ten week­end mąż nie chce jeść rosołu.

*

Rosół aż prosi się o maka­ron, tak jak her­bata o cukier. Ale dajmy na to któ­re­goś dnia coś, co powinno się wyda­rzyć tak jak zwy­kle, po pro­stu się nie wyda­rza. Skle­pi­karz nie otwiera sklepu. Klientka, która cho­dzi tam po cukier, zastaje drzwi zamknięte. Po chwili, gdy złe emo­cje opadną, racjo­na­li­zuje zda­rze­nie. Może to znak? – myśli. Porażkę prze­kuwa w pozy­tywne prze­sła­nie. Rezy­gnuje ze sło­dze­nia. Zmie­nia nawyki żywie­niowe. W końcu, na tyle, na ile zwy­kły cukier może odmie­nić ludz­kie życie, staje się innym czło­wie­kiem. Jej meta­mor­foza, która prze­kłada się na parę kilo­gra­mów mniej, nie pozo­staje bez wpływu na oto­cze­nie. Sfru­stro­wani bra­kiem efek­tów wyznawcy diety cud opar­tej na zło­tej zasa­dzie: „jedz, na co masz ochotę” zaczy­nają jako pro­blem defi­nio­wać wła­śnie cukier. A raczej jego kon­sump­cję. W końcu prze­stają go kupo­wać. W skle­piku spa­dają obroty. Wła­ści­ciel sięga po alko­hol, aż któ­re­goś dnia kupuje strzelbę… i tak zaczyna się ciąg zmian, któ­rych źró­dłem jest zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści. Drobna rzecz zmie­nia bieg wyda­rzeń, które od lat nie­zmien­nie nastę­pują po sobie dzień po dniu. Ludzie nie lubią zmian, ale się z nimi oswa­jają i kiedy je już zaak­cep­tują, tłu­ma­czą sobie, że wła­śnie tak miało być. Odnaj­dują sens w przy­padku, dopi­sują filo­zo­fię, szu­kają głęb­szych prze­sła­nek.

Osoby bar­dziej wraż­liwe na sferę duchową upa­trują w tym sygna­łów „z góry”. Wydaje im się, że ci z Zaświa­tów z rów­nymi emo­cjami śle­dzą ludz­kie wyle­gi­wa­nie się na kana­pie, co fina­łowy mecz na mun­dialu. Jakby rze­czy­wi­ście egzy­sten­cja ziem­ska była dla istot nie­biań­skich tak pasjo­nu­jąca, jak ostatni odci­nek serialu detek­ty­wi­stycz­nego, w któ­rym w końcu pada nazwi­sko mor­dercy. Nie­stety, tak nie jest. Świat nie inte­re­so­wał w Zaświa­tach nikogo poza Demiur­giem, któ­rego piw­nicę zagra­cał. Gdyby ist­niała jaka­kol­wiek mapa poza­ziem­skiego tery­to­rium, miej­sce, gdzie skła­do­wany był Świat, mia­łoby swoją dłu­gość i sze­ro­kość geo­gra­ficzną. Meta­fi­zyka jed­nak rzą­dzi się innymi pra­wami i nie potrze­buje dookre­śle­nia, tak jak kucharz we wła­snej kuchni nie musi prze­grze­by­wać sza­fek w poszu­ki­wa­niu soli. Po pro­stu sól jest tam, gdzie być powinna. I dokład­nie tam, gdzie miał być, był dom Demiurga, a w nim piw­nica sta­no­wiąca maga­zyn dla Świata. Pla­ska­nie kla­pek na kamien­nych scho­dach wyzna­czało rytm każ­dego poranka Demiurga. Świat, do któ­rego musiał zaglą­dać, był mocno popsuty. Ojciec Eck­man, powta­rza­jąc to każ­dego dnia w urzę­dzie, nawet nie wie­dział, jak bar­dzo ma rację. Choć mylił się w inter­pre­ta­cji. Zie­mia była wadliwa, i to nie dla­tego, że jeden z jej krań­ców leżał na wor­kach z węglem. Była po pro­stu pro­wi­zorką. Może dla­tego, że od razu było wia­domo, że plan stwo­rze­nia roz­ło­żony na sie­dem dni jest nie­re­alny. Nawet dla tych, któ­rzy trzę­śli Zaświa­tami. Mimo to, z uwagi na deter­mi­na­cję Demiurga, Świat nabrał real­nych kształ­tów w trzy dni. I to mimo kiep­skiej ekipy, która od początku uwa­żała, że wszystko powinno zro­bić się samo, wystar­czy tylko wypo­wie­dzieć Słowo. Ow­szem, z instruk­cji Kre­atora tak by wyni­kało. Pro­blem jed­nak w tym, że Słowo naj­praw­do­po­dob­niej gdzieś ktoś ukrył. Demiurg był tym spo­śród bytów nie­biań­skich, który zamiast bawić się w ana­li­zo­wa­nie instruk­cji, zaka­sał rękawy i zago­nił resztę do roboty. Fizycz­nej, którą w Zaświa­tach brzy­dzono się orga­nicz­nie. Ostat­niego dnia stwo­rze­nia Kre­ator, który naka­zał Demiur­gowi wyko­na­nie Ziemi, popa­trzył na wielki pła­ski dysk, gdzie bóg upchał sie­dem kon­ty­nen­tów i pięć oce­anów. Pokle­pał go przy­ja­ciel­sko po ple­cach i poszedł uciąć sobie drzemkę. Wycho­dząc z piw­nicy, wymam­ro­tał jesz­cze, że Świat wygląda tro­chę jak pizza. I tyle go widziano. Demiurg został sam z ziem­skim bała­ga­nem skle­co­nym z pia­sku, kamieni, meta­lo­wych kółek i spo­rej ilo­ści gliny. Wszystko to upchane w drew­nia­nej obu­do­wie rze­czy­wi­ście tro­chę przy­po­mi­nało pizzę w foremce. Ale na nic lep­szego nie było go w tym momen­cie stać.

Nie dziwi więc, że Świat dzia­łał, jak dzia­łał, i każdy dzień Demiurg musiał roz­po­czy­nać wycieczką po nie­zli­czo­nych scho­dach do piw­nicy, by nakrę­cić ponurą egzy­sten­cję istot, któ­rych nawet nie lubił. Czuł się, jakby scho­dził kar­mić szczury, kon­cep­cji ist­nie­nia któ­rych też nie rozu­miał. Z plo­tek, mają­cych się dobrze także w Zaświa­tach, można było domnie­my­wać, że Zie­mia to pokło­sie nie­uda­nego pomy­słu z obda­rza­niem istot nie­biań­skich wolną wolą. Kie­dyś, a kiedy, próżno mie­rzyć to jakim­kol­wiek zega­rem, Zaświaty wbrew woli Kre­atora wzbo­ga­ciły się o cał­kiem sporą opo­zy­cję doma­ga­jącą się od niego par­ty­cy­po­wa­nia w decy­zyj­no­ści, którą Naj­wyż­szy uwa­żał za wyłącz­nie swoją domenę. Stało się to po tym, jak podzie­lił się ze swo­imi two­rami wolną wolą znu­dzony nie­biań­skim chó­rem „pota­ki­wa­czy”. Ponie­waż Kre­ator z zało­że­nia nie mógł popeł­niać błę­dów, bo był tytu­lar­nie nie­omylny, wypa­dek przy pracy, jaki mu się przy­da­rzył z opo­zy­cją, musiał jakoś uza­sad­nić. A cał­kiem nie­złym uza­sad­nie­niem było stwo­rze­nie miej­sca, któ­rym można stra­szyć w celu wywo­ła­nia odpo­wied­niego posłu­chu. I tak w Zaświa­tach powstały Pod­zie­mia, miej­sce, w któ­rym zasto­so­wa­nie zna­la­zła wresz­cie wrząca smoła. Do tego czasu, w sta­nie pod­wyż­szo­nej tem­pe­ra­tury wyda­wała się nikomu do niczego nie­po­trzebna. Bra­ko­wało tylko tych, dla któ­rych wizja tej nie­przy­jem­nej kąpieli mogła się stać impe­ra­ty­wem do bycia lep­szym. W zasa­dzie bra­ko­wało istot zbu­do­wa­nych w zna­czą­cym pro­cen­cie z tlenu, węgla i wodoru, co dawa­łoby pew­ność, że wrząca smoła może mieć na nie zna­czący wpływ. I kropki się połą­czyły. A w zasa­dzie połą­czył je Demiurg na wyraźne pole­ce­nie Kre­atora. Tak przy­naj­mniej głosi tra­dy­cja.

*

Tra­dy­cja. Nagle dźwięk tego słowa stał się pusty. Bez­dź­więczny. Isla stała, w mil­cze­niu patrząc, czy postać przy­po­mi­na­jąca jej męża to rze­czy­wi­ście on. Na pierw­szy rzut oka podobny, ale brak posza­no­wa­nia dla tra­dy­cji i nagła utrata ape­tytu na mięso wzbu­dziły w niej nie­po­kój.

– A może cię brzuch boli? – Zdo­była się na tro­skę w gło­sie.

Olsen chwy­cił się tematu nie­straw­no­ści jak roz­bi­tek kawałka deski na środku oce­anu. Wie­dział, że daleko nie popły­nie, ale kupi sobie tro­chę czasu.

– A może tro­chę – pogła­dził się po spo­rych roz­mia­rów bebe­chu.

Olse­nowa nie dawała za wygraną.

– To może ja ci zió­łek zapa­rzę?

Aż tak to go brzuch nie bolał, żeby ziel­sko pić! Uznał, że w takim momen­cie naj­lep­szą formą obrony jest atak.

– A co ty się w ogóle, Isla, tak upie­rasz na ten rosół? Rosół i rosół. A kura też czuje. To nie jest głu­pie stwo­rze­nie. Nie pomy­śla­łaś, jak mnie to obciąża? Bo prze­cież życie bez­bron­nej isto­cie odbie­ram, żebyś ty ten swój rosół miała. Coś we mnie pękło dziś, Isla. Tak. Sta­ną­łem na progu kur­nika i poczu­łem się jak zabójca. Wcho­dzę, a te ptaki patrzą na mnie jak na kata, który przy­szedł wyko­nać wyrok…

Tego było już nadto. Isla Olsen nie wytrzy­mała. Sta­nęła nad mężem, unio­sła cho­chlę w geście nie­przy­ja­znym i przez zaci­śnięte zęby wyre­cy­to­wała wnio­ski ze swo­jego docho­dze­nia.

– Fle­ga­mi­nie Olsen, natych­miast przy­znaj się, co zro­bi­łeś z kur­cza­kiem, ty ochlej­mordo! Za ile prze­han­dlo­wa­łeś nasz obiad? Jedną? Dwie butelki gorzałki? Gdzie je ukry­łeś? Twoja matka miała rację, jesteś nie­udacz­ni­kiem! Nie­udacz­ni­kiem i pija­kiem! Zno­si­łam przez lata życie na para­no­icz­nych zasa­dach, które zro­dziły się z cho­roby two­jego prze­klę­tego rodu, sto­so­wa­łam się do dur­nych wytycz­nych, które uspra­wie­dli­wia­łeś tra­dy­cją. Tra­dy­cją, będącą tylko wstecz­nic­twem, igno­ran­cją wobec postępu, wyalie­no­wa­niem ze stra­chu przed życiem. Mam tego dość! Powta­rzam: dość! Stoję przy garach, by twoja nie­boszczka matka spała wiecz­nym snem spo­koj­nym, że co week­end w tym domu na piecu pyka rosół. A wiesz co? Ja nawet nie lubię rosołu! Zja­dła­bym szcza­wiową. Ale prze­cież nie! Bo twoi przod­ko­wie wsta­liby z mogił, wkro­czyli do izby i od progu wyliby jak opę­tań­cze dusze: „Fle­ga­mi­nie Olsen, jak mogłeś na to pozwo­lić! Week­end bez rosołu?!”.

Olsen po pro­stu słu­chał. Spa­dło to na niego jak tona kamieni. I wbrew pozo­rom pod tym ogrom­nym cię­ża­rem poczuł ulgę. Isla wykrzy­czała to, co krzy­czała od małego dusza Fle­ga­mina. Ubrany w sztywny gor­set zasad zaszcze­pio­nych przez matkę bał się pod­ko­pać fun­da­ment, na któ­rym opie­rała się ta cała tra­dy­cja, z obawy, że nic mu nie zosta­nie. Bo czuł się od zawsze nikim i jedy­nie zespół zasad wpo­jo­nych mu przez matkę spra­wiał, że czuł się kimś istot­nym. Isla wyświad­czyła mu przy­sługę, oba­la­jąc cokół, który nie wie­dzieć kiedy z sym­bolu bożka prze­isto­czył się w realne bóstwo poże­ra­jące resztki jego życio­wej ener­gii. Łza wzru­sze­nia zabłysz­czała w kąciku jego oka. Bał się zapła­kać, bo ojciec nie pła­kał. Praw­dziwy męż­czy­zna nie pła­cze. I kiedy już miał oka­zać emo­cje ukry­tego pod szorstką skórą far­mera zahu­ka­nego chłopca, Isla wymie­rzyła mu siar­czy­sty poli­czek.

– Gdzie jest ten cho­lerny kur­czak?! – wykrzy­czała mu w twarz, wydmu­chu­jąc na niego całą zawar­tość płuc, aż włosy Fle­ga­mina same z sie­bie sta­nęły na bacz­ność.

Olsen był w sta­nie wska­zać jedy­nie trzę­sącą się dło­nią na kur­nik. Znie­ru­cho­miały patrzył, jak jego żona obraca się na pię­cie, trza­ska drzwiami do izby, a dalej już kątem oka widział przez okno jej syl­wetkę zmie­rza­jącą w stronę kur­nika. Potem był kolejny trzask drzwi, pauza i dziki wrzask prze­ra­żo­nej kobiety.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki