49,90 zł
Nowa, porywająca powieść historyczna Cecilie Enger. W rzeczywistości końca XIX wieku były pionierkami, ale ukrywały przed światem swoje życie prywatne. Bertha Torgersen i Hanna Brummenæs to mało znane postaci, ale ich historia jest fascynująca, choć bywa także bolesna. To opowieść o dwóch kochających się kobietach, które w bezwzględnym, na wskroś męskim świecie górniczej osady na wyspie Karmøy utorowały sobie drogę do stanowisk dotychczas niedostępnych dla kobiet. Te dwie wyjątkowe kobiety, trzymały swą miłość w tajemnicy, powoli wspinając się po szczeblach drabiny społecznej, doświadczając, po drodze rozmaitych trudów i konsekwencji swoich wyborów.
O autorce:
Cecilie Enger (ur. 1963) zadebiutowała w 1994 roku powieścią Nødvendigheten [Konieczność] i od tego czasu wydała szereg docenionych przez krytyków tytułów. Przełomem w jej karierze stała się książka Mors gaver [Dary matki], opublikowana w roku 2013. Autorka otrzymała za nią Nagrodę Norweskich Księgarzy (Bokhandlerprisen) oraz nominację do Nagrody Krytyków (Kritikerprisen). Enger mieszka obecnie w norweskim Asker.
Recenzje:
Cecilie Enger ma prawdziwy dar dostrzegania szczegółów. I opisywania: zapachów, atmosfery, mody i znoszonych butów, lecz także charakterystycznych dla czasów powieści napięć politycznych, w których centralną sprawą była walka o pozycję kobiet i powszechne prawo do głosowania. Ta powieść-biografia płynie niczym rzeka, z pięknymi, harmonijnymi przejściami. W opowieści Enger jest głębia i ostrość. Autorka wystrzega się zbędnego kwiecistego stylu, zamiast tego ukazuje swoje utalentowane i niezwykłe bohaterki za pomocą wprawnie prowadzonych dialogów, poprzez sugestie i udramatyzowane opisy sytuacji. […] Książka Cecilie Enger to kawał dopracowanej pod każdym względem sztuki powieściopisarskiej. Turid Larsen -„Dagsavisen”
Intymny i bezpretensjonalny portret dwóch norweskich pionierek w dziedzinie seksualności, przedsiębiorczości i równouprawnienia. […] Enger doskonale wyczarowuje obraz życia wewnętrznego głównej bohaterki, Berthy Torgersen. Leif Bull - „Dagens Næringsliv”
Enger pisze dobrze i lekko. To godne pochwały, że sięgnęła po historię pierwszych na świecie kobiet spedytorek, ukazując ją jako część dziejów Norwegii i rozdział historii kobiet dotyczący lesbijskiej miłości. Samo to już sprawia, że warto przeczytać tę książkę. Vigdis Moe Skarstein „Adresseavisen”
Biała mapa to powieść o odwadze wyboru własnej drogi, historia dwóch kobiet, które przeniknęły do branży i sprawiły, że jej mapa wypełniła się barwami. Anne Cathrine Straume - NRK
Powieść jest interesująca dzięki opisom dwóch pionierek, które rzucają wyzwanie uprzedzeniom, konwencjom i barierom w drobnomieszczańskim, konserwatywnym mieście Haugesund z przełomu XIX i XX wieku. Inger Bentzrud - „Dagbladet”
Takie powieści sprawiają, że wzrasta zrozumienie dla kobiet jako historycznych wykonawczyń działań, nie zaś pasywnych współpasażerek, a także dla faktu, że zawsze istniały różne sposoby życia jako kobieta, również przed naszymi czasami. Ingeborg Misje Bergem - „Vårt Land”
Pierwsza część powieści to piękny i poruszający obraz tego, jak zbliża się do siebie dwoje ludzi. Ingunn Økland - „Aftenposten”
Cecilie Enger stworzyła wiarygodny portret, godną uwagi opowieść, w której wiele szczegółów zostało wymyślonych, między innymi ze względu na brak źródeł. Powieści historyczne to nic nowego w dziejach literatury, ale nadal potrafią się bronić. A Cecilie Enger po raz kolejny udowadnia, że należy do najwytrawniejszych w naszym kraju autorów tego gatunku. Jan-Erik Østlie - „Fri Fagbevegelse”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 302
Cecilie Enger
Biała mapa
Przekład:
Karolina Drozdowska
Sopot 2022
Tytuł oryginału:Det hvite kartet
Copyright © Gyldendal Norsk Forlag AS 2021 [All Rights Reserved]
Published by the agreement with Gyldendal Agency,
Norway and Book/lab Literary Agency, Poland
Copyright © 2022 for the Polish edition by Smak Słowa
Copyright © for the Polish translation by Karolina Drozdowska
This translation has been published with the financial support of NORLA, Norwegian Literature Abroad
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Edytor: Anna Świtajska
Opracowanie redakcyjne i korekta: Anna Mackiewicz
Projekt okładki: &visual
Skład: Piotr Geisler
Druk: Drukarnia Abedik
Konwersja do EPUB/MOBI:
http://www.epubio.pl
https://www.facebook.com/epubio
ISBN: 978-83-66420-78-6
Wydanie pierwsze
Smak Słowa
ul. Bohaterów Monte Cassino 6A
81-805 Sopot
tel. 507-030-045
Zapraszamy do księgarni internetowej wydawnictwa
www.smakslowa.pl
W pewien późnoletni wieczór 1873 roku Bertha Torgersen przebiegła przez nowy most łączący ląd z wyspą po drugiej stronie cieśniny.
Dotychczas w życiu Berthy nie wydarzyło się nic, co w istotny sposób wyróżniałoby ją spośród innych dzieci zamieszkałych w Haugesund. Była półsierotą, jej matka zmarła przy porodzie, którego nie przeżyło również maleństwo, młodsza siostrzyczka Berthy. Jej ojciec ożenił się powtórnie z kobietą młodszą od siebie o siedemnaście lat, a w ich mieszkaniu roiło się od dzieci, starszych krewnych oraz lokatorów. Wypełniały je suszące się ubrania, zapach jedzenia i ludzi, kaszel oraz śmiech. Żarliwa modlitwa i marzenia o lepszym życiu.
Bertha nie zdawała sobie z tego sprawy, ale ucieczki od obowiązków oraz ludzi w tym mieszkaniu i bieganie przez most na Bakarøynå miały stanowić najbardziej beztroskie chwile jej dzieciństwa. Nic nie mogło się równać z tymi wycieczkami na brzeg wyspy, zadyszką, poczuciem wolności, stawaniem na płaskim przybrzeżnym kamieniu, wpatrywaniem się w fale na morzu i liczeniem przepływających małych oraz wielkich statków. A później, gdy zdmuchnięto już płomień świecy, a przyrodnia siostrzyczka, z którą Bertha dzieliła łóżko, zasypiała, można było sobie wszystkie te statki wyobrażać, jeden po drugim. Dziewczynka czuła, jak jej serce zaczyna mocniej bić, wyobrażała sobie, dokąd płynie żaglowiec, widziała oczyma duszy wysokiego marynarza, spacerującego po egzotycznych, gwarnych portach w poszukiwaniu błyskotek dla ukochanej córki, którą była właśnie ona. Albo fantazjowała o samej sobie, stojącej na pokładzie trójmasztowca. Była wtedy córką kapitana, a wiedzą o kierunkach wiatru i warunkach na morzu przewyższała wielu marynarzy.
Nie zwierzała się, rzecz jasna, nikomu z tych marzeń, bo o kierunkach wiatru i warunkach na morzu wiedziała niewiele więcej od innych dzieci w Haugesund, a jej ojciec rzadko chwytał za ster czy wiosła, zamiast tego brudząc sobie codziennie ręce krwią, wnętrznościami i mięsem. Jako młody chłopak przybył do miasta z Egersund na południu, by nająć się do pracy u starszego brata. Po wielu latach w zawodzie kupca Josef Torgersen przebranżowił się wreszcie na rzeźnika.
* * *
Bertha biegła więc teraz przez most, podeszwy jej butów uderzały miarowo w deski.
Wyspa, na której zaraz miała stanąć, widniała na mapie jako Hasseløy, lecz nikt nie nazywał jej inaczej niż Bakarøynå, Wyspą Piekarza, na cześć trudniącego się tym rzemiosłem człowieka, który kiedyś na niej mieszkał.
Naprzeciwko stoczni Haugenverven Bertha zwolniła nieco, podziwiając rusztowanie wzniesione wokół wielkiego statku
– barku, który właśnie tam budowano. Wyglądało ono jak kolosalny, ochronny szkielet. W zestawieniu z niegotowym kolosem dwóch uwijających się na ziemi mężczyzn przypominało ludziki z patyczków.
Fakt, że będąc niemal dziesięcioletnią pannicą, wypuszczała się na takie wyprawy, pozostawiając macochę samą z dziećmi i domem na głowie, powinien powodować u niej wyrzuty sumienia. Tymczasem wcale tak nie było, choć wielokrotnie słyszała, jak Serine skarży się ojcu na wieczne zmęczenie. Zresztą Bertha nie wybiegłaby z domu bez uprzedzenia, nie przyniósłszy wcześniej wody ani nie poświęciwszy chwili na zabawę z siostrzyczką czy zrobienie lekcji. Ale tego popołudnia była taką niezdarą, że potknęła się i zrzuciła zielono-czerwony wazon, który ojciec i Serine otrzymali w prezencie ślubnym. Pozbierała co prawda skorupy i przeprosiła, ale macocha się wściekła i wrzasnęła, że Bertha ma zejść jej z oczu.
Po raz pierwszy w życiu dziewczynka zbliżała się więc do nadbrzeżnego kamienia, nie powiedziawszy nikomu zawczasu, że się tu wybiera.
W chwili, gdy wspięła się na ostatni pagórek na swojej drodze, stanęła jak wryta, bo coś jej się nie zgadzało.
Ktoś zajął jej miejsce.
A przecież nie powinno tam być nikogo.
Tymczasem na kamieniu stał chłopak, może kilka lat od niej starszy. Tkwił tam w nonszalanckiej postawie, nieruchomo, zwrócony do niej plecami. Patrzył na żółte wczesnowieczorne niebo odbijające się w morzu. Bertha poczuła wzbierającą irytację, ale jednocześnie zawstydziła się, bo przecież wiedziała, że nie może sobie rościć praw ani do tego miejsca, ani do widoku. Tyle tylko, że nic podobnego nie zdarzyło się nigdy wcześniej, nie wyobrażała sobie nawet, że ktoś mógłby przyjść i zająć ten skrawek świata, o którym myślała jako o swoim.
Przystanąwszy o jakieś dziesięć metrów od chłopaka, dostrzegła, że ma on na głowie białą płócienną czapkę z daszkiem, czyniącą go podobnym do pocztowca, a ubrany jest w niebieską koszulę, na którą zarzucił znoszony sweter. Może to jakiś zagubiony goniec? Ciemne spodnie były na niego za duże, ale przytrzymywały je szelki. Bertha stwierdziła, że to jednak nie goniec, bo był boso, a na ziemi tuż obok kamienia stała para zupełnie schodzonych butów.
Dziewczynka sterczała bezradnie. Bo co, jeśli nieznajomy odwróci się teraz i zobaczy, że się na niego gapi jak kto głupi, albo wręcz go podgląda? Zakasłała i zbliżyła się do niego ostrożnie. A on przesunął się wtedy o krok w prawo, jakby robiąc jej miejsce na kamieniu. Stanęła więc obok niego.
Chłopak nic nie powiedział, dlatego Bertha także spojrzała w milczeniu ku podłużnym wysepkom na zachodzie, szukając wzrokiem przepływających statków. Nie dostrzegła jednak ani galeasów, ani fregat, które uważała za najpiękniejsze, zobaczyła za to dwa mniejsze jednożaglowce i trzy łódki różnej wielkości. Niektóre z nich wpływały do Smedasundet, inne sunęły w daleki świat. Podziwiając je, Bertha zerkała co jakiś czas na stojącego obok niej chłopaka.
– Wypłynę stąd – odezwał się w końcu nieznajomy.
Dziewczynka odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem, ale on nadal wpatrywał się w morze. Daszek czapki rzucał cień na jego oczy, ale nos chłopaka był ostro zarysowany, a usta zaciśnięte w pełnym powagi grymasie.
Co, jeśli on teraz czekał, aż ona coś powie? Przestąpił z nogi na nogę, może zaczynał się niecierpliwić?
Obawiając się tego, Bertha oświadczyła:
– Ja też.
Chłopak nie zareagował, a ona zaczęła się zastanawiać, czy nie przeciągnęła struny, chcąc tego samego co młody mężczyzna planujący życie na morzu.
Mimo to powtórzyła:
– Ja też stąd wypłynę.
Kątem oka zobaczyła, że nieznajomy kiwa głową, i dodała:
Ale nie zostanę rybaczką. Tylko kimś innym. Może w innym mieście. A ty będziesz rybakiem? A może… już jesteś? Bo mój brat będzie łowił ryby. Ma na imię Torger. Chce mieć własną łódź.
Jego milczenie wprawiło ją w lekkie zakłopotanie, uświadomiła sobie też, że zwróciła się do chłopaka na ty. Ale nieznajomy miał w sobie coś, co wzbudzało w niej ciekawość i zapał, choć tak naprawdę powinna siedzieć cicho.
– Nie – odezwał się w końcu chłopak. – Nie będę rybakiem.
Ale stąd wypłynę.
– Do Ameryki?
– Możliwe.
– A twój ojciec mieszka w Ameryce?
– Nie.
– To jest rybakiem?
– Ależ ty mnie maglujesz.
Po chwili jednak nieznajomy odpowiedział na jej pytanie:
– Był rybakiem.
– Ale już nie jest?
– Nie. Bo umarł.
– Aha. Moja matka też.
– Umarła?
– Tak.
– Aha.
Bertha znów podniosła na niego wzrok. Chłopak stał nadal z poważną miną i wzrokiem zwróconym ku morzu oraz niebu. Nad wodą, jakieś piętnaście czy dwadzieścia metrów od brzegu, trzepotała mewa. Pojawiła się tam nagle, jakby znikąd, i chyba w coś się zaplątała. W sieci albo jakiś element pułapki na ryby.
– Nie może się uwolnić! – Bertha wskazała na białego ptaka. Zdawało się, że w ciągu zaledwie kilku chwil wypełnił cały horyzont swoim panicznym biciem skrzydeł. Skrzek mewy brzmiał jak ludzkie wołanie, donośne i rozpaczliwe.
Było zupełnie tak, jakby panika ptaka zaczęła jej się udzielać. Jakby to ją coś nieznanego wciągało pod wodę.
Wszystkie przestrogi dorosłych, by nigdy nie wchodzić do morza, tonęły razem z mewą, bo jeśli Bertha miała uratować ptaka, to musiała się do niego dostać. Choć przecież nie była najlepszą pływaczką. Zeskoczyła z kamienia, pobiegła na brzeg i zdążyła już rozsznurować jeden ze swoich brązowych, skórzanych trzewików, gdy nagle pojawił się obok niej nieznajomy chłopak. Błyskawicznie zrzucił spodnie, koszulę, sweter i czapkę, po czym wszedł do wody w poszarzałej, znoszonej bieliźnie.
Ale co, jeśli ptak miotał się i skrzeczał po to tylko, by go do siebie zwabić, a potem wciągnąć w mroczne głębiny? Ku tej samej śmierci, która połykała marynarzy?
Co zrobi Bertha, jeżeli chłopak zniknie pod powierzchnią? Będzie musiała wtedy za nim popłynąć. Wgapiała się w nieznajomego, który rozgarniał wodę szybkimi ruchami ramion.
Tak! Była na to gotowa, mogła uratować przed utonięciem zarówno jego, jak i mewę, musiała tylko ich oboje pilnować i ani na chwilę nie spuszczać z nich wzroku.
Lecz nagle chłopak zawrócił, jego oczy były szeroko otwarte. Bertha wpatrywała się w niego do chwili, gdy wygramolił się na ląd, zupełnie zdyszany.
– Jest za zimno. – Nieznajomy oddychał tak szybko, że kolejne słowa wypadały z jego ust jak wykrztuszane kamyki.
A gdzie się podziała mewa? Nigdzie nie było jej widać.
– Nie ma jej! – krzyknęła Bertha przeszywającym głosem.
Czyżby chłopak też stwierdził, że ten ptak ma w sobie coś wyjątkowego, skoro próbował go uratować? Bo przecież każdy, kto mieszka na wybrzeżu, wie doskonale, że na morzu codziennie giną zarówno ludzie, jak i zwierzęta.
Nie miała odwagi go zapytać.
– Pewnie porwało ją jakieś większe zwierzę – oświadczył nieznajomy i poprosił Berthę, by się odwróciła.
Usłuchała go, on zaś zdjął z siebie mokrą bieliznę i włożył suche ubranie.
– Mogę cię odprowadzić – powiedział. Dziewczynka skinęła głową.
– Dobrze – odrzekła.
Wracali przez pagórki, na których zarośla toczyły swoją wieczną walkę z podmuchami wiatru. Wszystko tu rosło powoli, pełznąc po ziemi, tak że najwyższe rośliny sięgały im nie dalej niż do połowy łydki. Mijali ogromne magazyny z beczkami na śledzie, mijali domy mieszkalne, nadmorskie składy, chlewiki i wiele innych przytulonych do siebie zabudowań.
Żadne z nich nie odezwało się słowem, aż w końcu stanęli przy niewielkim domu tuż obok mostu. Z komina buchał szary, gęsty dym, niesiony przez wiatr ku sąsiedniemu budynkowi, prostemu domkowi z desek, przypominającemu bardziej szopę. Przy sznurze z suszącym się praniem stała postawna kobieta, głośno przeklinająca zanieczyszczenia nawiewane od sąsiadów.
Chłopak nie odwrócił się, gdy Bertha weszła na dwie deski położone na błocie między drogą a wejściem do domu. Ale przynajmniej uniósł dłoń w geście pożegnania.
Bertha studiowała swoje odbicie w szybie okna wychodzącego na podwórze z chlewikiem, niewielką piekarenką i wychodkiem. W blasku lampy olejnej powoli opuściła kąciki ust, sprawdzając, czy uczyni ją to po dorosłemu surową, czy też nada jej tylko wygląd nadąsanego dziecka. Przeniosła wzrok w dół, lustrując długą wełnianą sukienkę, z której dawno wyrosła jej macocha Serine, i pomyślała, że przynajmniej jej strój jest poważny. Ciemnoniebieska sukienka miała kołnierzyk, ale nie była taliowana. Bertha wsunęła dłonie w praktyczne kieszenie i znów wbiła wzrok w swoją oświetloną twarz. Jej zdaniem była zbyt okrągła, nie zaś zdecydowanie zarysowana i pociągła, jak twarz Amalie z jej klasy. I w tym właśnie momencie Bertha po raz pierwszy w życiu pomyślała, że powinna się przejmować tym, jak wygląda, że inni mogą mieć na jej temat jakieś opinie. Ale nie chodziło tu o to, czego uczyła się w szkole: że powinna dziękować po jedzeniu, pomagać w domu, być posłuszna i tak dalej. Chodziło o coś innego, bardziej nieuchwytnego, coś, co należało do świata dorosłych. Zupełnie jakby jakaś inna Bertha chowała się za nadchodzącą falą, a gdy ta fala opadnie, obecna Bertha ją zobaczy i zrozumie dotyczące jej samej sprawy, na razie dla niej niedostępne.
Dziewczyna była zbudowana dość przeciętnie, ani chuda,
ani gruba, za to przewyższała większość swoich rówieśników wzrostem, włosy miała jasnobrązowe, z przedziałkiem pośrodku głowy i często zaplatała je w spływający po plecach warkocz.
Odrobinę zezowała na jedno oko, ale nie było to coś, czym by się przejmowała.
Zmierzyła się jeszcze raz krytycznym spojrzeniem, patrząc na siebie jako na przyszłą kobietę. Czy była podobna do matki? Nie miała pojęcia, bo po Karen Marie Løvaas nie została żadna fotografia ani portret, a gdy z rzadka pytała o to ojca, on zawsze ucinał rozmowę, zamykał się w sobie i mamrotał, że nie pamięta.
Po ich mieszkaniu wyraźnie było widać, że dobrze im się wiedzie. Ojciec ciężko pracował i odkładał pieniądze, aż w końcu udało mu się dostać pożyczkę i kupić własne lokum, na parterze jednego z domów górnego miasta, po południowej stronie Strandgaten. Z pomocą braci ojca przerobili duże mieszkanie na trzy mniejsze, tak że pożyczkę spłacał czynsz z dwóch innych gospodarstw domowych.
Jedzenia im nie brakowało, podobnie jak opału, na podłogach leżały chodniki, a w salonie, tam, gdzie nie rozkładano łóżek ani materaców, mieli stół jadalniany, malowane na czerwono krzesła i duży jasnozielony kredens. Piękny bieżnik z czterema gilami siedzącymi na nagiej gałązce, wyhaftowany w swoim czasie przez matkę Berthy, wisiał na ścianie w korytarzu między drzwiami mieszkań lokatorów: szewca Hansa Fastingsena, jego żony Berthe i ich córeczek, Jorgine i Thei, oraz piekarza Theodora Andy z małżonką Marthe Marie i gromadką dzieci. To właśnie Anda prowadził niewielką piekarnię na ich podwórzu.
Mieszkania pełne były ludzi, cały czas wchodzących albo wychodzących, tłoczących się w izbach nocami, pracujących, sprzeczających się ze sobą i plotkujących jak najęci. Wszystko to uniemożliwiało właściwie Bercie znalezienie chwili samotności i postudiowanie swojego odbicia. Albo snucie marzeń o byciu bohaterką na pokładzie statku lub posiadaniu niezwykłych umiejętności, które pozwoliłyby jej zdobyć wykształcenie.
W dodatku w tej właśnie chwili rozległo się wołanie Serine:
– Bertho! Woda się skończyła!
* * *
Następnego ranka obudził ją chrzęst kół od wozu na zamarzniętej ulicy za oknem, ale domyśliła się, że to jeszcze nie czas, by wstawać. Leżała więc w łóżku, próbując stwierdzić, czy już się obudziła, czy może nadal śni. Bo czasem jej się to zdarzało – potrafiła być przytomna, a mimo to widzieć przed oczami senne obrazy. Ale leżała przecież przy niej siostrzyczka Josefine. Czyli już się obudziła, a pulsujący ból pleców, który czuła we śnie, towarzyszył jej również na jawie.
Bertha leżała na boku, wpatrując się w ścianę zaledwie kilka centymetrów od swojej twarzy. Duże i małe sęki, niczym oczy. Znała je wszystkie na pamięć, zawsze wpatrywały się w nią swoimi mniej lub bardziej wybałuszonymi ślepiami, ani razu nie mrugając.
Tydzień wcześniej dziewczyna skończyła czternaście lat i choć nadal pobierała nauki w szkole, pracowała też przez dwa dni w tygodniu w sklepie mięsnym i wędliniarskim. Ach, teraz to sobie przypomniała: śniło jej się coś związanego ze sklepem – plecy bolały ją od wieszania na hakach pod sufitem wielkich kawałów czerwonego, ociekającego krwią mięsa.
Kiedy obudziła się ponownie pół godziny później, odkryła na kocu brunatną, lepką plamę. Chwilę później do izby weszła macocha, a Bertha wyłkała, że chyba zaraz umrze. Serine dostrzegła krew i zdjęła koc z łóżka, wyjaśniając pokrótce, że od tego się nie umiera, a wręcz przeciwnie, krwawienie to znak, że jest się dorosłą i można rodzić dzieci.
Świadomość ta była paraliżująca, bo oznaczała, że Bertha skończy jak jej matka. W każdej chwili mogła urodzić dziecko, które najpierw pozbawi ją życia, a potem samo umrze. Dziewczyna poczuła się bardzo samotna. Nikt nigdy wcześniej z nią o tym nie rozmawiał.
Czy byłaby lepiej przygotowana i zareagowała inaczej, gdyby jej matka żyła? Czy rodzicielka powiedziałaby Bercie, że sama była kiedyś zaskoczona i wystraszona, ale krwawienie to coś najbardziej naturalnego, a nie choroba, jak sądziło wielu?
* * *
Gdy Bertha szła tego ranka ostrożnym krokiem w kierunku sklepu z mięsem i wędlinami, wszystko było jakby odmienione. Musiała walczyć o miejsce, brnąc przed siebie nowymi, układającymi się w kształt prostokątów ulicami i nabrzeżami portów. Przypłynął śledź, zmieniając całe miasto w jeden wielki chaos łodzi i ludzkiej ciżby. Wokół niej rozbrzmiewały niezrozumiałe języki i dialekty, a pod ścianami domów walały się butelki i inne dowody na to, że przybysze krążyli po mieście nocą. Z pokładów łodzi rozlegały się nieustające pokrzykiwania, dookoła zasalano ryby, zbijano beczki, sprzedawano różne towary i napitki. Wszędzie można było zarobić pieniądze, a srebrzysty śledź przynosił zysk każdemu z dwudziestu tysięcy ludzi napływających do miasta co roku między styczniem a marcem.
Dwaj mężczyźni zaczęli wołać za nią jakieś ordynarne zaczepki. Bertha nawet się nie odwróciła, wcale się ich nie bała. Na ulicach roiło się od patroszących ryby silnych, postawnych kobiet, dziewczyna czuła się chroniona przez niewidzialną nić, która ją z nimi łączyła. One zaś odcinały rybom skrzela, wypruwały wnętrzności, po czym napełniały beczki, układając w nich naprzemiennie warstwę śledzi i zasypując ją warstwą soli. Beczka za beczką i kolejna beczka. W ciągu tych intensywnych zimowych tygodni wypełniały się ich całe tysiące. Bertha pomyślała, że wiele z tych kobiet być może krwawi właśnie teraz, z ubraniem podpiętym klamrami, by spódnice nie powalały się śnieżną breją, solą i rybimi flakami. Jeśli tak było, to nikt nie zauważy ich krwi. Bertha wiedziała, co mówią niektórzy: wiosną cieśnina Smedasundet powinna się nazywać Śmierdasundet, bo unosiło się w niej tyle różnych brudów i odpadków.
Minęła chłopaków, na oko jej równolatków, zbijających wieko do beczki. Jeśli dziewczętom będzie kiedyś wolno zajmować się bednarstwem, to ona wybierze ten zawód zamiast sterczenia za sklepowym kontuarem, ponieważ za taką pracę lepiej płacono. Wszystkie dzieci miały teraz „śledziowe ferie”, bo na każdym metrze kwadratowym w mieście było mnóstwo roboty do wykonania i pieniędzy do zarobienia.
Bertha przywitała się z dwiema dziewczętami ze szkoły i stanęła w końcu pod drzwiami sklepu mięsnego. Otarła ślady soli z ciemnej spódnicy. Sól była wszędzie. Bieliła się na portowych nabrzeżach, usztywniała chustki i przyprószała włosy kobiet przy beczkach. Czuło się ją, gdy lizało się wargi lub pocierało oczy.
Dziewczyna weszła do sklepu. Alette i panna Marie Dahl pracowały już od siódmej.
Alette miała szesnaście lat i z miejsca zapytała, czy coś się wydarzyło.
– Pocałowałaś kogoś? – spytała cicho, zachęcającym tonem, gdy dużo starsza panna Dahl poszła po coś na zaplecze.
– Pocałowałam? Nie! – szepnęła Bertha, wkładając długi, biały fartuch i chustkę na głowę.
– To może kogoś poznałaś? Marynarza? – Alette wybuchła przesadnie głośnym śmiechem.
Dla niej wszystko było takie łatwe. Zawsze chętnie dzieliła się doświadczeniem, własnym lub cudzym. Potrafiła wskazać, kto z kim spacerował objęty po ulicach poprzedniego wieczora, a czasem umiała odezwać się ordynarnie jak marynarz.
– Nie – odparła Bertha. – Mam czternaście lat.
– To może dostałaś lanie? Dziewczyna pokręciła głową.
– Chodzi o coś, co ci przejdzie?
Bertha nie umiała na to odpowiedzieć. Prawdopodobnie przejdzie, ale nie wiedziała na pewno, ile to jeszcze potrwa.
Panna Dahl wróciła z dwoma wielkimi pasztetami, które umieściła na lodzie w ladzie chłodniczej. Wszystkie trzy pracowały dłuższą chwilę, nie odzywając się do siebie, ale gdy tylko panna Dahl zeszła do rzeźni po solone mięso, Alette znów podjęła temat:
– Czyli to coś, co może przejdzie, i nie lanie ani pocałunek? Bertha kiwnęła głową.
– No to się poddaję.
Ale teraz Bertha zapragnęła nagle, by koleżanka zgadywała dalej.
– To coś, co dostają wszystkie kobiety – powiedziała. – Ale nie wiem, kiedy się skończy.
– Ach! „Ból brzucha!” – Alette uśmiechnęła się z pewnością siebie, a Bertha przytaknęła.
– Nikt cię nie ostrzegł? – zapytała starsza dziewczyna.
– Przed czym?
– Johanne mówi, że niektórzy mężczyźni mogą wywęszyć, gdy kobieta…
Bertha nie rozumiała, o czym mówi Alette. Wiedziała za to, że koleżanka ma pięć starszych sióstr i że jedna z nich, Johanne, urodziła dzieci dwóm różnym mężczyznom. Wiedziała również, iż Alette miała już za sobą pierwsze doświadczenia z chłopcami, a pod jej fartuchem piętrzyły się dwie dorodne piersi.
Gdy już obsłużyły wielu klientów i zostały same w sklepie, Alette odcięła laskę wędzonej kiełbasy wieprzowej od pęta okręconego luźno na jednej z belek u powały. Uśmiechnęła się tajemniczo.
– Wiesz, że teraz możesz robić dzieci? – spytała.
– Robić?
Bertha domyśliła się, że pomiędzy jej nowym stanem a dziećmi istnieje jakiś związek, którego ona nie dostrzega, i fakt ten bardzo ją zawstydził. Nigdy nie wyobrażała sobie, by nie miała kiedyś zostać matką. Wiedziała, że człowiek został stworzony przez Boga. Słyszała też kiedyś, jak pastor mówił, że kobieta powołana jest do służby mężczyźnie. Ale co takiego Bóg robił, tworząc nowych ludzi, tak konkretnie – nad tym nigdy się nie zastanawiała ani nikogo o to nie pytała.
– Nie masz pojęcia, o czym mówię – powiedziała Alette. Zabrzmiało to jak stwierdzenie.
Przez następne pół godziny Bertha dowiedziała się, że mężczyźnie może się nagle spodobać zapach kobiety, która jest jego żoną, a czasem nawet takiej, z którą nie jest związany. Wtedy robi się czerwony na twarzy i chce łapać kobietę za piersi.
A potem Alette opuściła nieznacznie dłoń z kiełbasą, spojrzała na Berthę spod uniesionych brwi, po czym przeniosła wzrok na jej brzuch.
W ten sposób robiło się dzieci.
Tak wyglądał świat. Jak u zwierząt.
Bertha widywała parzące się psy czy byki z krowami na łące. Raz zobaczyła dwa konie. Oglądała też na portowych nabrzeżach kotki, które kładły się, wypinały zadek i machały ogonem. Mimo to strasznie miauczały, gdy kocur wyginał grzbiet, unosił się nad nimi, a potem opuszczał.
– Tak po prostu być musi, żeby świat się kręcił – stwierdziła Alette, wzruszając ramionami.
Bertha myślała potem, że powinna była zasłonić sobie uszy. Ale było za późno, bo zdążyła już usłyszeć to, o czym wiedziało tak wielu. Zdała sobie sprawę, że jest dziecinna i nieświadoma i że to wszystko toczy się najwyraźniej w tajemnicy wszędzie wokół niej, pomiędzy ludźmi, także tymi zupełnie normalnymi, których sama znała.
I że mogło tu chodzić również o pożądanie.
Dni płynęły jeden za drugim w nieskończonym, jaśniejącym korowodzie przedłużającego się lata. Trawy, wrzosowiska i pola były spalone słońcem, rolnicy uskarżali się na brak paszy dla zwierząt i kiepskie zbiory. Mimo to Bertha miała nadzieję, że pogoda utrzyma się jeszcze przez kilka tygodni, bo jej konfirmacja zaplanowana była na początek października, a Serine i ojciec powiedzieli jej, że może obstalować sobie swoją pierwszą w życiu szytą na maszynie sukienkę. Chciała móc ją nosić, nie ukrywając jej pod starym, odziedziczonym po matce płaszczem.
Szła Haraldsgaten, kierując się ku salonowi tekstylno-odzieżowemu Erika Jacobsena. Mijała ciasne zaułki z małymi, ciemnymi sklepikami, pożółkłe reklamy nowych towarów przyklejone w witrynach, i cały czas myślała o sukience z katalogu, wybranej dla niej z wyprzedzeniem przez Serine, tej, która zdaniem macochy była ładna i niezbyt droga. Bertha miała ją teraz przymierzyć.
Nigdy wcześniej nie była w salonie Erika Jacobsena, w którym sprzedawano również konserwy i narzędzia, ale przede wszystkim tekstylia i gotowe ubrania. To tu co majętniejsze damy zaopatrywały się w suknie, panowie zamawiali żakiety i cylindry, i w ogóle był to przybytek wyznaczający w mieście wyraźną granicę między rodzinami bogatymi a zwyczajnymi, w których odzież szyło się własnoręcznie albo dziedziczyło po kimś, ale nigdy nie oddawało dalej, bo ubrania służyły do chwili, gdy przestawały już być ubraniami. Bertha przystanęła przed drzwiami. W oknie wisiała tabliczka z napisem „Otwarte”. Dziewczyna nigdy właściwie nie zastanawiała się nad tym, że chodzi ubrana w ten czy inny sposób. Wkładała to, co przynosiła jej Serine, i spódnice odziedziczone po pani Fastingsen, która nie skończyła jeszcze trzydziestu lat.
Gdy otworzyła drzwi, zadzwonił niewielki dzwoneczek. Bertha myślała później o tym dźwięku jako czymś w rodzaju zapowiedzi przejścia do innego życia. Bo w środku wszystko było inaczej. Pomyśleć, że to w ogóle możliwe, wejść tu z ulicy, którą chodziło się całe życie, zostawić za sobą skrzypienie kół powozów i stukot kopyt, wołające głosy, zapach morza i końskiego łajna gnijącego w upale.
To było jak jakieś czary. W środku unosiła się charakterystyczna woń, którą Bertha z czasem nauczyła się kojarzyć z wełną i mydłem, oraz ciepły, niemal drażniący zapach świeżo wyprasowanej bawełny. I te głosy – ciche, jakby pełne skupienia. Rozmawiający ze sobą mężczyźni i kobiety, niektórzy z krawieckimi szpilkami w zaciśniętych ustach, zupełnie jakby byli żywymi narzędziami, ich kroki pobrzmiewały łagodnie na podłodze z szerokich, wyszorowanych desek.
Pewnie nikt tutaj nie pluje, pomyślała dziewczyna.
W głębi lokalu, za ladą z konserwami i narzędziami, dostrzegła kobietę w średnim wieku, stojącą przed największym lustrem, jakie w życiu widziała. Dama ta rozmawiała cicho z młodą dziewczyną, odbijającą się w tym samym zwierciadle. Miała na sobie ciasno zasznurowany gorset, jej talia była wąziutka jak na zdjęciach w witrynie fotografa Nilsa Hendriksena. Poza gorsetem miała też piękną zieloną suknię z krynoliną, tiurniurą i żabotem pod szyją. Bertha nieraz widywała takie suknie na ulicach miasta, zwłaszcza w niedzielne popołudnia, gdy majętne pary przechadzały się pod parasolkami, w eleganckich, zapinanych na guziczki butach. Oglądała na rynku mężczyzn w żakietach i cylindrach, kobiety w pięknych kapeluszach o wymyślnym fasonie, ozdobionych sztucznymi kwiatami. Ale nigdy wcześniej nie podziwiała tego wszystkiego w osobnym, zamkniętym świecie takim jak ten.
Nadal zaciskała palce na wewnętrznej klamce drzwi, jakby miała za chwilę wyjść z powrotem na ulicę. Słoneczne promienie wpadały do środka przez okna, kładąc się wielkimi kwadratami na podłodze i stole pośrodku sklepu. Bertha puściła w końcu klamkę i weszła w głąb lokalu, wkraczając jednocześnie w światło. Stół był zastawiony różnymi przedmiotami i na pierwszy rzut oka mógł sprawiać wrażenie nieuporządkowanego, ale okazało się, że wszystko na nim ma swoje miejsce i zostało umieszczone w sposób przemyślany. Wielka, otwarta księga z zamówieniami. Małe poduszeczki z igłami do szycia, szufladki, których zawartość opisano na niewielkich karteczkach, stojak na nożyczki. Kartonowe pudła z nazwiskami i numerami odpowiadającymi zamówionym sztukom odzieży lub kapeluszom. Niewidoczne szwy, precyzja, idealne dopasowanie.
Bertha nie zdawała sobie sprawy, że stoi na środku salonu i szeroko się uśmiecha, gniotąc prawą dłonią poły swojej szarej znoszonej spódnicy.
– Panienka Torgersen?
Młoda kobieta stojąca za plecami dziewczyny przy lustrze odwróciła się i spojrzała na Berthę.
– Tak – odpowiedziała zagadnięta.
– Chodzi o sukienkę do konfirmacji? – subiektka zadała to pytanie, przenosząc pełen skupienia wzrok na tył sukni, nad którą pracowała.
– Owszem – przytaknęła Bertha.
– Już przyszła. Proszę dać mi chwilkę i zaraz pani pomogę. Kobieta zawołała głośno i wyraźnie w kierunku złocistej aksamitnej kotary, że panna Ellen ma przynieść pudło z tą piękną, ciemną sukienką sprowadzoną ze Stavanger.
Bercie bardzo się spodobało, że subiektka nazwała sukienkę piękną, choć w rzeczywistości była ona bardzo prosta. Spodobało jej się też, że młoda kobieta, obdarzona niewątpliwym autorytetem, wypowiadała się ze znawstwem, nie przestając sznurować gorsetu innej klientki. Najbardziej jednak zwracał uwagę jej strój. Miała na sobie białą koszulę z wysokim kołnierzykiem. Pod szyją, tam, gdzie mężczyźni noszą muszkę, zawiązała sobie czerwoną chustę. Jej spódnica była standardowej długości, a mimo to wyróżniała się spośród innych spódnic. Spływała swobodnie ku podłodze, bez plis, fałd czy fantazyjnych guzików. Na nogach subiektka miała zaś czarne, płaskie buty.
Bertha nie mogła przestać się na nią gapić. Młoda kobieta wyglądała oszałamiająco.
I jeszcze te jej włosy, rozpuszczone, falujące, przycięte krótko na wysokości mocno zarysowanej szczęki. Wcześniej tylko raz zdarzyło się Bercie widzieć kobietę ubraną trochę jak mężczyzna. Tamta nieznajoma stała na rynku w długim płaszczu i męskim kapeluszu, krzycząc z bergeńskim dialektem coś o spotkaniu organizowanym przez stowarzyszenie na rzecz praw kobiet. Serine skomentowała to, mówiąc, że w Biblii jasno napisano, co myśleć o takich osobach: Kobiecie nie wolno przywdziewać męskiego stroju.
O młodej subiektce u Jacobsena Bertha nigdy wcześniej nie słyszała, nie widywała jej też na ulicy, mimo że nieznajoma nie miała wcale dialektu z dalekich stron.
* * *
Bo to było tak: Hanna Brummenæs zgłosiła się na stanowisko subiektki u Jacobsena rok wcześniej, jako siedemnastolatka, i choć z pewnym sceptycyzmem, ale została przyjęta. Sceptycyzm ze strony Jacobsena wynikał z tego, że panna Brummenæs miała powierzchowność dość męską i stanowiła tym samym nie najlepszą reklamę dla klientek salonu. Ale właściciel interesu szybko dostrzegł, że ta niezwykła dziewczyna ma w sobie coś jeszcze i że tym czymś jest nieprzeciętny talent do sprzedaży. Nie miał pojęcia, skąd się ten talent wziął. Hanna mieszkała bowiem w jednym z mniejszych domów przy moście na Bakarøynå, podobno z całą zgrają ludzi, z których nikt nie chodził raczej w sukniach czy garniturach zakupionych w jego salonie. Głos panna Brummenæs miała głęboki, ton bezpośredni i żywiła autentyczne, życzliwe zainteresowanie znalezieniem dla jego klienteli właściwych ubrań. Była to cecha, którą nie wyróżniała się w znacznym stopniu żadna inna jego subiektka. Panna Brummenæs nie była ani zbyt służalcza, ani zbyt natarczywa, wykazywała natomiast zaskakującą umiejętność oceny ciał, które miała ubierać, a dzięki tej umiejętności suknie, bluzki czy spódnice układały się na klientkach wręcz idealnie. Dziewczyna wyróżniała się ponadto imponującym darem podchwytywania i zręcznego używania wyrażeń, którymi posługiwały się klientki, jak również co bardziej wyrafinowanych sposobów wypowiadania się. Już nie pytała: „A ty coś za jedna?”. Minęło też sporo czasu od chwili, gdy wyjaśniała swoją niechęć wobec obsługiwanej osoby słowami: „Tyle się tu do śledzi zjeżdża hołoty, że trza uważać, by kto czego nie świsnął”.
Gdy słyszała jakiś zwrot, którego znaczenia nie rozumiała, prosiła czasem o pomoc samego Jacobsena. On zaś czuł satysfakcję, obserwując, jak rozwija się jej język.
Zadowolone klientki opuszczały lokal z nowo zakupioną sztuką odzieży, a potem nieraz zdarzało się, że Jacobsen spotykał je na Haraldsgaten albo tym czy innym przyjęciu. Kładły wtedy dłoń na jego przedramieniu i serdecznie dziękowały za udany zakup. I właśnie ta ich radość i dobre słowa – z powodu nowej, modnej spódnicy, idealnie dopasowanej chustki czy pary rękawiczek – docierały do coraz większej rzeszy mieszkańców miasta. Hanna Brummenæs została początkowo przyjęta na ośmiotygodniowy okres próbny, ale już po pierwszych trzech tygodniach, które przyniosły niespotykany wcześniej utarg, Jacobsen podjął decyzję, że chce zatrzymać w swoim salonie tę nieco przesadnie pewną siebie młodą kobietę.
Bo choć Haugesund nie można było nazwać metropolią, jego mieszkańcom nie były obce różne typy czy odmiany człowieka. Wręcz przeciwnie; wychowankowie domu dziecka żyli tu po sąsiedzku z bogatymi armatorami, zdarzali się oryginałowie, spacerujący ulicami i rozmawiający głośno sami ze sobą czy tragarze wychowujący spore gromadki maluchów. Krótko mówiąc: tak długo, jak zachowanie mieściło się w granicach boskich przykazań i zdrowego rozsądku, wiele mogło zostać przyjęte ze zrozumieniem. Męskie koszule i krótkie włosy panny Brummenæs stanowiły dla Jacobsena wyjątek od reguły określającej, co się w pojęciu „normalność” mieści.
Ale dla Berthy widok ten był tak niezwykły, że potrzebowała chwili, by wziąć się w garść, odwrócić głowę i spojrzeć w innym kierunku, na ulicę za oknem. Nigdy wcześniej nie widziała kobiety, która była tak szokująco inna, w tak trudny do uchwycenia, piękny sposób.
– Proszę na razie usiąść sobie tutaj – powiedziała Hanna Brummenæs, wskazując ciemny, obity aksamitem fotel z chwostami, stojący w rogu salonu. Oczy miała zielone, z maleńkimi szarymi i żółtawymi plamkami na tęczówkach.
Bertha usiadła i nadal przyglądała się tej wysokiej, pełnej autorytetu, a jednocześnie młodej pannie, pracującej nad tyłem sukni stojącej przed nią dziewczyny, być może wybierającej się na swój pierwszy bal albo inne spotkanie młodzieży należącej do jej klasy społecznej. W kilku zręcznych ruchach panna Brummenæs wsunęła pod spódnicę poduszeczkę wypchaną słomą, układając następnie tkaninę na stalowym rusztowaniu, zamocowanym w talii dziewczyny.
W tym momencie zza statywu z żakietami wyłoniła się starsza kobieta. Miała kunsztownie upięte włosy i mały, włożony na bakier, słomkowy kapelusik z czarną wstążką. Stanęła obok dziewczyny, która – jak zakładała Bertha – musiała być jej córką. Zmarszczyła brwi, przekrzywiła głowę i przyjrzała się dokładnie odbiciu dorosłej już niemal panny.
– Chyba jest związana trochę za ciasno – rzekła Hanna Brummenæs, po czym rozpięła kilka haftek na plecach dziewczyny, by dostać się do sznurowania gorsetu i poluźnić je zręcznymi palcami.
Jak to możliwe, że była taka pewna w każdym ruchu?
Bertha próbowała rozluźnić ciało i rozsiąść się wygodnie w fotelu, ale mimo to była cała spięta. Ostrożnie oparła dłonie na niskich podłokietnikach, po czym złożyła je znów na kolanach. Gdy dorośnie, upodobni się do stojącej teraz przed nią matki. Będzie kobietą z pieniędzmi, noszącą długie, jasne letnie spódnice i słomkowe kapelusiki z jedwabnymi wstążkami. Chadzającą ze swoją córką do sklepów.
Rozmyślania Berthy przerwała panna Brummenæs, która zwróciła się do matki z pytaniem, czy młoda dama na pewno potrzebuje słomianej poduszeczki do tiurniury.
– Moim zdaniem koniecznie – odparła kobieta. – Chodzi przecież o to, jaką będzie miała postawę ciała. A do tego trzeba siły i dyscypliny.
– Może spróbowałybyśmy przymierzyć inną, nieco mniejszą rzuciła panna Brummenæs i zniknęła za kotarą.
Matka podeszła do córki i przyjrzała się wypryskom na jej karku.
– A co to takiego – powiedziała cicho, niemal z obrzydzeniem. Nieco głośniej zaś dodała: – Ślady po komarach.
Zupełnie jakby się wstydziła, że jej córka ma pryszcze.
– Tylko ich nie drap – ciągnęła. – Być wytworną to wiedzieć, co wzbudza odrazę.
To ostatnie zdanie zabrzmiało komicznie. „Być wytworną”. Bertha nigdy w życiu nie słyszała czegoś równie pretensjonalnego.
Hanna Brummenæs wróciła, niosąc mniejszą i lżejszą tiurniurę oraz pudło z sukienką Berthy, przekazane jej przez mniej doświadczoną subiektkę, pannę Ellen. Położyła jedno i drugie na stole. Uniosła brązowe wieko pudła i wyjęła z niego sukienkę, skinąwszy krótko głową, jakby sama przed sobą potwierdzała, że zawartość pakunku jest właściwa.
– Może pani ją przymierzyć tam – powiedziała, wskazując pluszową portierę, za którą mieścił się niewielki boks.
Bertha kiwnęła głową i wyciągnęła obie ręce, by panna Brummenæs zawiesiła na nich sukienkę niczym na dwóch kołkach.
– Proszę dać znać, jeśli będzie pani potrzebować pomocy.
Ale powinno być łatwo ją włożyć.
Cichym, niemal poufałym głosem dodała, pochylając się nad Berthą:
– Z tyłu nie ma guzików ani innych takich bzdur.
* * *
Bertha weszła do ciasnego boksu, po czym zdjęła z siebie bluzkę i starą spódnicę. Zorientowała się, jak włożyć sukienkę, i wciągnęła ją ostrożnie na biodra, zupełnie jakby w każdej chwili mogła się rozedrzeć. Wsunęła ramiona w nieco wąskie, długie rękawy, a następnie ułożyła sobie materiał na barkach i zapięła trzy białe guziczki pod szyją. Potem zostały już tylko haftki po lewej stronie.
Pod sukienką miała cienką bieliznę i nienoszona wcześniej tkanina drażniła jej skórę. Bertha zdjęła niewielkie lusterko wiszące na haczyku na ścianie i pomyślała, że po raz pierwszy w życiu ma na sobie coś tak pięknego.
Opuściła wzrok, zlustrowała swoje ciało i nie mogła pojąć, że należy ono do niej. Sukienka była dwudzielna, uszyta z czarnej, krepowanej tkaniny, w której połyskiwały jaśniejsze włókna. Spódnica miała podszewkę z beżowej bawełny, a marszczony gors ozdobiony został czarną wstążką. Przy kołnierzyku przyszyto maleńką kokardkę. Bertha pożałowała swoich niepochlebnych myśli o Serine. Bo czyż to nie macocha właśnie wybrała dla niej tę sukienkę?
Gdy wyszła zza portiery, Hanna Brummenæs odwróciła się do niej, zmierzyła ją wzrokiem i skinęła głową, jakby z uznaniem. Rzuciła: „przepraszam na momencik” do dziewczyny z tiurniurą i podeszła do półki z butami wizytowymi. Zerknęła na proste, schodzone, szmaciane obuwie Berthy, po czym sięgnęła po parę skórzanych pantofelków z obcasem, idealnie pasujących do sukienki.
– Nie miałam kupować butów – szepnęła Bertha.
– Te są tylko do wypożyczenia. Żeby łatwiej było zobaczyć, jak będzie się przedstawiał ostateczny rezultat – odrzekła cicho subiektka.
Po chwili panna Brummenæs znów zostawiła matkę i córkę, pogrążone w dyskusji o kolorze wstążki, co do którego nie mogły się zgodzić, i wróciła do Berthy.
– Powinna się układać gładko na biodrach – powiedziała, zdecydowanym ruchem obciągając skośnie zszyte poły sukienki.
Jak to możliwe, że sama tego nie dostrzegła?
Bertha uśmiechnęła się nieznacznie. Sądziła, że te zmarszczki powinny tam być, ale ta niewielka wygładzająca tkaninę korekta sprawiła, że jej ciało wydało się nagle bardziej dorosłe.
– Może się pani przebrać, a ja potem pięknie zapakuję sukienkę. Tylko skończę tę sprawę tutaj – powiedziała panna Brummenæs.
Bertha kiwnęła głową. Oczywiście, nie miała nic przeciwko.
Mogła zaczekać, nigdzie jej się nie spieszyło.
Weszła z powrotem do boksu. Rozpięła powoli guziczki pod szyją i niespiesznie wysunęła ramiona z rękawów. Nie zdjęła jednak sukienki, a zamiast tego uniosła luźno zwisające rękawy ku swoim policzkom. Niczym miękkie, obce dłonie.
Za portierą rozległ się głos matki:
– Ale czy ona nie jest w tej sukni zbyt… nijaka, trywialna? Bo nam chodzi przecież o to, by choć raz ktoś zwrócił na nią uwagę.
Do uszu Berthy dotarło również głębokie westchnienie. Stała nieruchomo z miękkimi rękawami przy policzkach.
Nie usłyszała, co powiedziano później, bo córka kobiety stała odwrócona do jej boksu plecami. Ale po chwili znów dał się słyszeć głos Hanny Brummenæs. Subiektka z powagą i pewnością siebie oświadczyła, że kwestią decydującą jest umiejętność odróżnienia tego, co trywialne, od tego, co zwyczajne.
– Bo to, co trywialne, nudzi i nie przyciąga uwagi, właśnie tak, jak pani mówi. Ale w tej sukni panienka wygląda teraz jak zwyczajna, piękna, młoda kobieta. A najbardziej pociągający jest właśnie człowiek zwyczajny. Niczym żywa tajemnica.
Bertha opuściła rękawy i zsunęła spódnicę.
„Zwyczajny człowiek. Żywa tajemnica”. Nie miała, rzecz jasna, pojęcia, że Hanna Brummenæs wyczytała te słowa w reklamie pewnego gatunku jedwabiu, po czym nauczyła się ich na pamięć. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Bo te dwa zdania rozwinęły się w Bercie niczym kwiaty.
Tej nocy leżała bezsennie, myśląc o sukience i o Hannie Brummenæs.
Okna z powodu upału zostawiono otwarte, a ona patrzyła, jak zasłony łopocą lekko na wietrze.
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej
Dostępene w wersji pełnej