Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowiada dzieje kraju od chrztu kijowskiego księcia Włodzimierza w 988 roku aż do agresji Rosji na pełną skalę w 2022 roku. Powstała dla ludzi młodych; dla Ukraińców obywatelskie szlify zdobywających na Majdanach i dla ich rówieśników za granicą, od których zależy przy- szłość Europy i świata. Tragedia Ukrainy, zwłaszcza w XX wieku, polegała na izolacji, wsku- tek czego o kraju decydowano bez Ukraińców, a nawet ich kosztem. Obecna wojna diametralnie to zmienia. Ukraina przestała być sama. Choć jej wygrana nie jest zapisana w gwiazdach, uparcie walczy o swoje miejsce w wolnym świecie, co przysparza jej sympatii i zachęca do wysiłku na rzecz zwycięstwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 622
„Nie pozwól, by twoja przeszłość pozbawiła cię przyszłości”.
o. Andrij Zelinski, kapelan ukraińskiej piechoty morskiej (parafraza mądrości ludowej)
Książkowe syntezy historii Ukrainy pojawiają się niemal co roku, jedna za drugą. Przy takim nasyceniu rynku czytelniczego autor każdej nowej książki powinien mieć poważny powód do jej napisania.
Pierwszy powód jest najbardziej oczywisty, chociaż mało kto się do niego przyznaje. To chęć dokarmienia własnego ego – napisania historii, która będzie lepsza od wszystkich poprzednich i dzięki której autor doczeka się pochwał za życia i wzmianek po śmierci.
Ta przyczyna jest tak uniwersalna jak grzech pierworodny. Jeśli jednak jest to przyczyna główna albo wręcz jedyna, nie warto nawet zaczynać pracy: i tak za rok czy za dwa lata znajdzie się ktoś, kto napisze lepiej.
Głównym powodem powinno być coś innego: potrzeba napisania takiej historii, która odpowiada nowym warunkom, daje czytelnikom szansę, aby lepiej zrozumieć to, co się z nimi dzieje, pomaga im znaleźć drogę do samych siebie.
Najlepiej i najbardziej lakonicznie ujął to Oscar Wilde: „Jedyny obowiązek, jaki mamy wobec historii, to opowiadać ją na nowo”. Problem z krótkimi sformułowaniami polega na tym, że wymagają one długich wyjaśnień. Spróbujmy wytłumaczyć słowa Wilde’a na przykładach.
Historia to nauka. Tak jak każda nauka – nie tylko odsłania ona i gromadzi nowe fakty, ale też proponuje nowy sposób myślenia o nich. Na przykład każdego dnia widzimy, jak słońce wschodzi i zachodzi. Prowadzi to do oczywistego, chociaż błędnego wniosku, że Słońce krąży wokół Ziemi. Na tym wniosku zbudowana była teoria geocentryczna Klaudiusza Ptolemeusza (87–165). Za pomocą bardzo skomplikowanych schematów pozwalała ona dość dokładnie opisywać ruch planet i przewidywać ich miejsce na nocnym niebie.
Jednak z czasem te przewidywania stawały się coraz mniej dokładne. Chodziło już nie o pojedyncze błędy, tylko o kryzys systemu. Rozwiązanie zaproponował w 1543 roku Mikołaj Kopernik. Jego teoria była nieoczywista, ale prawdziwa: to nie Słońce krąży wokół Ziemi, lecz Ziemia wokół Słońca. Nowa teoria heliocentryczna oznaczała rewolucję naukową w rozumieniu systemu słonecznego.
Taki sposób myślenia o świecie nosi nazwę paradygmatu. Rozwój nauki polega przede wszystkim na zmianie paradygmatu. Nasza wiedza o systemie słonecznym przeżyła zmianę od paradygmatu Ptolemeusza do paradygmatu Kopernika. Ci, którzy pamiętają ze szkoły fizykę, przypomną sobie zapewne paradygmat Izaaka Newtona i przejście do paradygmatu Alberta Einsteina. Trzeba tu podkreślić, że stare paradygmaty niekoniecznie muszą być błędne. Mogą one działać w granicach pewnego doświadczenia. Newton wciąż ma rację, kiedy za pomocą jego praw chcemy opisać ruch ciał na naszej planecie. Jego system jednak przestaje działać, gdy próbujemy opisać ruch światła w kosmosie na odległości mierzone w latach świetlnych, z którymi ma do czynienia nie fizyka, tylko astrofizyka.
Teraz przejdziemy do historiografii jako takiej i do historii Ukrainy w szczególności. One także przeżyły zmianę paradygmatów. Oto przykład: kiedy pod koniec XVIII wieku jedno z największych niemieckich wydawnictw w Halle rozpoczęło wydawanie serii Szkice Historii Powszechnej, to włączyło do niej tom o historii Ukrainy. Napisał go austriacki historyk Johann Christian von Engel (1770–1814). Książka ukazała się w 1796 roku i składała się z dwóch tomów: pierwszy był poświęcony historii Księstwa Halicko-Wołyńskiego, drugi – historii ukraińskich Kozaków. Kilkadziesiąt lat później w innym niemieckim mieście Gotha rozpoczął się podobny projekt tworzenia historii powszechnej. Trwał on aż do pierwszej wojny światowej. Jednakże przez cały długi czas trwania tego projektu nikomu nie przyszło do głowy, by włączyć doń historię Ukrainy, bo pomiędzy pierwszym a drugim projektem nastąpiła w historiografii zmiana paradygmatu.
Zmianę tę spowodował Georg Wilhelm Friedrich Hegel (1770–1831), najbardziej wpływowy filozof tamtej epoki. Hegel uważał, że w historii można mówić tylko o tych narodach, które wniosły wkład w cywilizację światową. Kryterium ucywilizowania to posiadanie własnego państwa, ponieważ zdaniem Hegla „państwo to ruch Boga w świecie”. Z tej racji, że Ukraińcy w tamtym okresie nie mieli własnego państwa, nie zasługiwali więc na osobne miejsce w historii. Podobnie zresztą jak większość narodów słowiańskich.
W naukach historycznych ten heglowski paradygmat sformułował niemiecki historyk Leopold von Ranke (1795–1886). Nalegał on na to, by główną jednostką opisu historycznego było państwo narodowe. Od XIX wieku paradygmat narodowy staje się głównym paradygmatem nauk historycznych. Nawet rosyjscy historycy, pisząc historię imperium rosyjskiego, pisali ją jako historię narodu rosyjskiego. Miejsca dla innych narodów, nierosyjskich, być tam nie mogło. Ukraińcy, jeśli nawet pojawiali się w tej historii, to tylko jako część trójjedynego narodu „ruskiego” („Wielkorusów”, „Małorusów” i „Białorusów”).
Rzecz jasna ukraińskich historyków nie urządzała taka wersja przeszłości. Najpełniejszą odpowiedź na imperialny opis historii dał Mychajło Hruszewski w swojej wielotomowej ISTORIJI UKRAJINY-RUSI [Historia Ukrainy-Rusi]. Ale dla zmiany paradygmatu ważniejszy niż ta wielotomowa historia był jego niezbyt długi artykuł „Zwykły schemat ruskiej historii i sprawa racjonalnego układu historii Słowian wschodnich” (1904). Hruszewski pokazał w nim, że historia wschodnich Słowian nie ma sensu, jeśli sprowadzi się ją tylko do historii rosyjskiej, pomijając przy tym historię Ukraińców i Białorusinów.
Hruszewski szedł o krok dalej. Zrównywał naród nie z państwem, lecz z ludem. Lud, jak uważał, to „alfa i omega historii”. W związku z tym historia Ukrainy była nie tylko historią ukraińskiego państwa, które raz się pojawiało, raz znikało, lecz przede wszystkim historią Ukraińców, którzy byli zawsze i nigdy nie znikali. Ukraińcy byli prawdziwymi twórcami ukraińskiej historii.
Prace historyczne Hruszewskiego stały się swego rodzaju przewrotem kopernikańskim w pisaniu o Europie Wschodniej. I odpowiedzią na te błędy systemowe, które coraz mocniej nawarstwiały się w starym paradygmacie Hegla. Do tych „błędów” należało pojawienie się i wzrastanie w siłę ruchów narodowych wśród narodów niepaństwowych, które chciały się stać narodami państwowymi i mieć własny wkład w historię powszechną – Żydów, Gruzinów, Ukraińców, Finów, Chorwatów, Czechów i innych. Większość z nich mieszkała w Europie Wschodniej. Pierwsza wojna światowa i upadek starych imperiów – austro-węgierskiego, niemieckiego, osmańskiego i rosyjskiego – otworzyły przed nimi szansę pełnoprawnego wejścia do światowej cywilizacji i historii. Ich przywódcy zabrali się do tworzenia państw narodowych dla swoich narodów. Sam Hruszewski w 1917 roku stanął na czele nowo powstałej Ukraińskiej Republiki Ludowej.
Ukraiński ruch narodowy zaznał jednak w latach 1917–1920 katastrofalnej porażki. Jej powody znajdowały się wśród głównych tematów ukraińskich dyskusji w okresie międzywojennym. Jako jedną z przyczyn wskazywano właśnie Hruszewskiego i jego schemat historii. Ukraiński lud niemal w 90 procentach składał się z chłopów, a chłopi okazali się bardzo niepewną bazą dla państwa narodowego. To wspierali je, to odwracali się do niego plecami. Poza tym aby normalnie funkcjonować, państwo potrzebowało dyplomatów, prawników, przedsiębiorców, bankierów, oficerów itd. – a słabo wykształcone chłopstwo nie mogło ich zapewnić. Dlatego w międzywojennej ukraińskiej nauce historycznej szkołę „narodnicką”, skupioną na ludzie, zastępuje „szkoła państwowościowa” („derżawnicka”). Nowa szkoła akcentowała znaczenie nie ludu, tylko elit dla osiągnięcia sukcesu w tworzeniu ukraińskiego państwa. Historykom państwowcom chodziło w szczególności o te elity, które nie miały etnicznie ukraińskiego pochodzenia albo też zasymilowały się z kulturą obcą, ale przyczyniały się do budowania ukraińskiego państwa (tak jak to było w przypadku hetmana Pawła Skoropadskiego, przywódcy konserwatywnego Ukraińskiego Państwa – Hetmanatu w 1918 roku). Oznaczało to zmianę obiektu badań. Od tej chwili historia Ukrainy rozszerzała się od etnicznej historii Ukraińców do historii ukraińskich ziem, włączającej nieukraińskie etnicznie grupy i elity, które je zamieszkiwały.
Mimo różnic między narodnikami a państwowcami obie szkoły łączył wspólny paradygmat narodowy, tylko akcenty były rozłożone inaczej: jedni podkreślali „lud”, drudzy – „elity”, jedni – etniczne, drudzy – polityczne rozumienie narodu ukraińskiego. Dyskusje te trwały też w międzywojniu wśród ukraińskich historyków mieszkających poza ZSRR, tam gdzie swobodna wymiana myśli była jeszcze możliwa – na ziemiach zachodnioukraińskich i na europejskiej emigracji. Po drugiej wojnie światowej władze radzieckie przejęły całkowitą kontrolę nad wszystkimi ziemiami ukraińskimi i położyły kres wszelkim dyskusjom. Większość ukraińskich historyków NOLENS VOLENS przyjęła radziecką wersję historii. Formalnie był to schemat marksistowski. U jego podstaw leżała idea Karola Marksa o kluczowym znaczeniu pobudek ekonomicznych i walce klas jako sile napędowej historii. W istocie zaś był to schemat pseudomarksistowski, bo w głównych zarysach przypominał stary schemat imperialny. Z jedną wszakże istotną różnicą: nie zaprzeczano w nim istnienia Ukraińców. Ale w radzieckim paradygmacie Ukraińcy mieli prawo bytu jako naród wyłącznie etniczny, nie polityczny. Mogli śpiewać swoje pieśni i tańczyć swoje tańce, rozmawiać w domu po ukraińsku – wszystko to robiło z nich swego rodzaju eksponat w skansenie. Teoretycznie zarówno oni, jak i inne narody ZSRR mieli nawet prawo do samookreślenia narodowego, czyli politycznego. W praktyce zaś Ukraińców, którzy przypominali o tym prawie, oskarżano o burżuazyjny nacjonalizm i poddawano represjom. W ZSRR miała powstać nowa wspólnota historyczna o nazwie „naród radziecki”, a Ukraińcy wraz z Białorusinami i Rosjanami mieli stanowić jego jądro. Taka wizja przyszłości była przykładana do przeszłości. Praobrazem „narodu radzieckiego” była „wspólnota staroruska”, która miała istnieć już w czasach Rusi Kijowskiej. Po upadku Rusi losy tych narodów rozeszły się, aż do chwili, gdy na nowo zjednoczyły się one po powstaniu Chmielnickiego w 1648 roku. A szczytowym punktem ich wspólnej historii była komunistyczna „wielka rewolucja październikowa” 1917 roku, która na wieki połączyła je w jednym wielkim sojuszu. Według tego schematu wyglądało to tak, jakby Ukraińcy pojawili się na świecie wyłącznie po to, by połączyć się z Rosjanami i wspólnie budować komunizm.
Pisanie narodowej historii Ukrainy kontynuowali tylko historycy z ukraińskiej diaspory w Ameryce Północnej i w zachodniej Europie. Ale ich głos był cichy, niemal niesłyszalny. Na Zachodzie panował stary, rosjocentryczny model przeszłości Europy Wschodniej. Jak ironizował Norman Davies, „Przez wiele lat przedstawiano ich [Ukraińców] światu jako »Rosjan« lub »Sowietów« tam, gdzie mieli sobie zasłużyć na pochwałę, a jako »Ukraińców« jedynie wtedy, gdy robili coś złego”.1 W takich okolicznościach postać ukraińskiego historyka przywodziła na myśl bohatera piosenki The Beatles NOWHERE MAN, który „siedzi na niczyjej ziemi/ Snując swoje plany znikąd dla nikogo” [Sitting in his nowhere land/ Making all his nowhere plans for nobody]. Odpowiednio, Ukraina była NOWHERE NATION – narodem znikąd.
Tak czy inaczej, w powojennych dziesięcioleciach ukraińska historia jako pełnowartościowy przedmiot nauk historycznych niemal przestała istnieć. Ci, którzy się nią zajmowali, z definicji byli ukraińskimi nacjonalistami. Na komunistycznym Wschodzie kneblowano im usta, na kapitalistycznym Zachodzie ich lekceważono. Rozpad ZSRR i pojawienie się w 1991 roku niepodległej Ukrainy pokazały jednak, że to oni mieli rację: naród ukraiński istnieje i ma własną historię. Dla wielu zachodnich historyków Ukraina stała się „nieoczekiwanym narodem”. Radykalnie podważyło to wiarygodność zachodnich nauk historycznych: cóż to za nauka, dla której pojawienie się wielkiego, aż czterdziestomilionowego narodu stało się zaskoczeniem?
Ale zwycięstwa łatwo mogą przemienić się w porażki. Marzenia o niezależnym, zamożnym i cywilizowanym kraju się nie ziściły. Ukraina wciąż zajmuje pierwsze miejsca w światowych rankingach produkcji stali, odsetka gruntów ornych, eksportu produktów rolnych; Ukraińcy to jeden z najlepiej wykształconych narodów na świecie. Kiedy jednak zaczynamy mówić o wysokości pensji, średniej długości życia i innych ważnych wskaźnikach, Ukraina trafia do dolnej części tych rankingów. Ukraina to bogaty kraj biednych ludzi. Jej produkt krajowy brutto na osobę jest dwu- czy trzykrotnie niższy niż PKB jej sąsiadów, byłych krajów komunistycznych – Białorusi, Polski, Rosji, Rumunii, Słowacji, Węgier, a ośmio-, dziesięciokrotnie niższy niż najbardziej rozwiniętych krajów świata.
Jeśli przykład Ukrainy 1991 roku udowodnił aktualność paradygmatu narodowego, to doświadczenia Ukrainy 2021 roku przeciwnie – podnoszą pytanie o jego efektywność: państwo narodowe nie przelicza się na narodowy sukces. Podobnie jak sto lat temu Ukraińcy znów dyskutują o przyczynach swoich porażek.
W języku naukowym te problemy noszą nazwę problemów krajów rozwijających się. Na pozór Ukraińcy i inni mieszkańcy Ukrainy niezbyt albo wręcz wcale nie różnią się od ludności bogatszych krajów. Tak samo się ubierają, oglądają te same filmy, używają samochodów i smartfonów tych samych marek. Ale pod względem głębszych, słabiej widocznych cech jednak się różnią, i to czasem znacząco. Chodzi o takie kwestie jak poziom zaufania społecznego, klimat moralny itp. Są one niewidoczne jak powietrze, ale też – jak powietrze – wpływają na życie kraju. Wszystkie te cechy ukształtowały się z biegiem historii. Z tego powodu każda podejmowana przez takie kraje próba, by zmienić swój stan, jest skazana na niepowodzenie, jeśli nie weźmie pod uwagę ich przeszłości. Historia jest jak niewidzialna siła grawitacji: nie pozwala takim krajom pokonać ciężaru przeszłości i powstrzymuje ich rozwój.
Tę zależność między przeszłością, teraźniejszością a przyszłością najlepiej ujął Dmitrij Furman, jeden z najbardziej błyskotliwych współczesnych historyków, a także przyjaciel Ukrainy i Ukraińców:
Przeszłość żyje z nami, nasze życie, nasze uczucia i myśli w niemałym stopniu wyrastają z wydarzeń nie tylko niedawnych, ale także tych sprzed tysiąclecia. I działa tu jedna „zasada”. Im mniej wiemy o tym wpływie przeszłości, im mniej chcemy się z nim pogodzić, tym bardziej od niego zależymy, tym bardziej na oślep poruszamy się po przetartym szlaku. I przeciwnie – im lepiej rozumiemy naszą zależność od przeszłości, tym lepiej widzimy, która droga jest przetarta, tym bardziej jesteśmy panami własnego losu, którzy spokojnie patrzą w przyszłość.
Historia Ukrainy, którą trzymacie w rękach, napisana została w takim właśnie celu: próbuje ona wyjaśnić, czy (i jak) można wyrwać się z przeszłości. Pisana była przede wszystkim dla młodych, którzy urodzili się po upadku komunizmu, osiągnęli dojrzałość w ciągu ostatnich dziesięciu–piętnastu lat i w ciągu najbliższych dziesięciu–piętnastu lat będą sprawować władzę w Ukrainie. Dla narodowych liderów poprzednich pokoleń wyzwaniem było zdobycie i utrzymanie ukraińskiej niepodległości. Dla nowego pokolenia to wyzwanie już nie istnieje: niepodległa Ukraina jest dla nich codziennością. Stojące przed nimi wyzwanie jest inne: przemienić Ukrainę z najbiedniejszego kraju Europy w kraj o dobrym standardzie życia – jeśli nie takim jak w Europie Zachodniej czy Ameryce Północnej, to przynajmniej jak w sąsiedniej Polsce, Litwie czy Rumunii.
Od razu warto podkreślić: czytelnicy tej książki nie uzyskają jednoznacznych odpowiedzi. Od czasów starożytnych historia uważana jest za nauczycielkę życia. Niestety jest to sformułowanie piękne, ale pozbawione podstaw. Jak pisał Hegel i jak śpiewa Sting, historia niczego nas nie uczy. Bo żeby historia mogła czegoś nauczyć, trzeba, żeby przeszłość uległa powtórzeniu. W historii, podobnie jak w naturze, działa drugie prawo termodynamiki – porusza się ona tylko w jednym kierunku; niemożliwe jest powtórzenie jednego i tego samego wydarzenia historycznego. Dlatego historia z definicji nie może być nauczycielką. Przypomina raczej suflera teatralnego, który podpowiada aktorom ich role.
Alexander Gerschenkron – historyk gospodarki, który najlepiej opisał uwarunkowania historyczne zacofania gospodarczego – uważał, że maksimum tego, co może dać poznanie historii, „to wyciągnięcie z wielkiego magazynu przeszłości szeregu sensownych pytań, które dotyczą współczesnego materiału”.
Wkład historyka – pisał – polega na zidentyfikowaniu czynników potencjalnie relewantnych oraz potencjalnie znaczących kombinacji tych czynników, które niełatwo byłoby uzyskać w ograniczonej sferze doświadczenia. Ale to tylko pytania. Odpowiedzi to zupełnie inna kwestia. Ani przeszłe, nawet jeśli bogate, doświadczenie, ani historyczne, nawet jeśli doskonałe, badania nie mogą uwolnić dzisiejszego pokolenia od kreatywnego zadania odnalezienia własnych odpowiedzi i określenia swojej własnej przyszłości.
To właśnie jest ambicją tej książki: zadać przeszłości pytania, na które odpowiedzi pomogą nam lepiej zrozumieć, gdzie jesteśmy i dokąd możemy podążać dalej.
Nie ma jednego przepisu na opowiadanie o historii. Każdy robi to wedle własnego gustu. Podam tu moje własne kryteria „smakowe”.
Po pierwsze: moim ideałem jest historia bez nazwisk i dat. Czyli historia jako proces, a nie jako zestaw oderwanych faktów, których znajomość sprawdzana jest podczas testów na koniec szkoły średniej. Wolę historię, która za pojedynczymi wydarzeniami stara się dostrzec procesy. Taka historia nie narysuje nam szczegółowej mapy, ale może posłużyć jako kompas do orientacji we współczesnym świecie.
Oczywiście nie da się napisać historii całkowicie pozbawionej nazwisk i dat. Jak powiedział Marc Bloch, jeden z najwybitniejszych współczesnych historyków, historycy przypominają ludożerców, bo żywią się ludzkim mięsem. Nazwiska i daty są w historii tym, czym krew i mięśnie: jeśli się je usunie, pozostaje suchy szkielet. Ale bez analizy szkieletu nie zrozumiemy, na czym trzyma się ciało historii. Konieczny jest rozsądny kompromis, który w tej książce będzie polegał na sprowadzeniu liczby nazwisk i dat do niezbędnego minimum.
Moje drugie kryterium brzmi: historia musi być krótka. Słowa Antoniego Czechowa, że zwięzłość to siostra talentu, dotyczą również historyków. Zwłaszcza teraz, w epoce internetu i sieci społecznościowych, kiedy długich tekstów i grubych książek, co wie każdy wydawca, nikt prawie nie czyta.
Wedle tego kryterium najlepsze są dwie wersje historii Ukrainy napisane przez Ostapa Wysznię: jedna dla ukraińskich patriotów, druga dla rosyjskich szowinistów. Każda z nich zajmuje dokładnie stronę.
A mówiąc poważnie, najlepsze historie Ukrainy są równocześnie najkrótsze. Mam na myśli KLEINE GESCHICHTE DER UKRAINE [Krótka historia Ukrainy] Andreasa Kappelera i UKRAINE: A BRIEF HISTORY [Ukraina: zwięzła historia] Romana Szporluka. W ostatnich latach pojawiły się też dwie nowe historie Ukrainy – Paula Magocsiego i Serhija Plokhija. To bardzo dobre książki. Ale znów: obydwie więcej uwagi poświęcają faktom. Według pierwotnego zamysłu ta historia także miała być krótka. Im bardziej ją jednak skracałem, tym robiła się dłuższa – zgodnie ze wspomnianą zasadą, że krótkie sformułowania wymagają długich wyjaśnień. Ta historia nie stała się więc tym, czym miała być – krótką historią. Daję sobie jednak szansę podjęcia drugiej próby, do której zabiorę się po wydaniu tej książki. Ze wstępnego założenia pozostały krótkie wstawki między poszczególnymi obszernymi rozdziałami.
Zwięzłość oznacza umiejętność dokonywania syntezy. Największy pod tym względem talent miał Iwan Łysiak-Rudnycki. Przez całe swoje życie pisał wyłącznie eseje. Ale każdy z nich wart jest tyle co osobna książka. Jego esej UKRAINA MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM to jedna z najkrótszych i – znów – najlepszych syntez historii Ukrainy.
Łysiak-Rudnycki to historyk, który najsilniej i najgłębiej wpłynął na mój sposób myślenia i pisania o ukraińskiej przeszłości. Jego życiowym projektem było RETHINKING UKRAINIAN HISTORY (przemyślenie ukraińskiej historii na nowo), i to on właśnie rzucił hasło, z którym się w pełni zgadzam i które moim zdaniem powinno stać się hasłem młodego pokolenia Ukraińców: przestańcie budować ukraiński naród – modernizujcie go! Wprawdzie formułując to zadanie, Łysiak-Rudnycki pozostawał w ramach paradygmatu narodowego. Stwierdzał, że zasadniczym tematem ukraińskiej historii jest kształtowanie się narodu ukraińskiego. A przy tak zakreślonej perspektywie z pola uwagi wypadają tematy i problemy, bez których nie zdołamy zrozumieć, jak wyrwać się z przeszłości.
Z takiego rozumowania wynika trzecie kryterium: historia musi być globalna. Może któryś ze starszych Ukraińców pamięta jeszcze, jak na początku lat dziewięćdziesiątych w Tarnopolu wyprodukowano globus Ukrainy. Rzecz jasna był to żart, ale żart zawierający sporą dozę poważnej prawdy. Rudyard Kipling pytał: „Cóż wiedzą o Anglii ci, którzy tylko Anglię znają?”. Podobne pytanie warto zadawać nam, historykom Ukrainy: kto z nas zna historię Ukrainy, jeśli zna tylko historię Ukrainy? Nawet głównych wątków ukraińskiej historii – na przykład powstania Rusi, historii Kozaków czy genezy Wielkiego Głodu – nie da się w pełni zrozumieć bez wyjścia poza ściśle ukraińskie ramy.
Dokąd i jak bardzo rozszerzać te ramy – na wschód czy na zachód, czy może równocześnie na wschód i na zachód – to kwestia do dyskusji. Dyskutuje nad nią już kilka pokoleń historyków. Ja proponuję rozwiązanie radykalne: rozszerzyć te ramy na całą kulę ziemską. Biorąc jednak pod uwagę to, że Ukraińcy mieli swój wkład w podbój kosmosu, na pytanie o geograficzny kontekst ukraińskiej historii najlepszą odpowiedzią jest formuła Jamesa Bonda: „Świat to za mało”.
To ten rodzaj historii, która nazywana jest globalną. Stała się ona dziś popularna, by nie rzec – modna. Mnie jednak nie chodzi o modę, tylko o to, że jeśli chcemy zrozumieć, jak przezwyciężyć historię, to musimy patrzeć nie tylko na najbliższych sąsiadów, z którymi jesteśmy historycznie związani, lecz także na tak odległe krainy jak Singapur, Ameryka Południowa, Afryka czy kraje arabskie.
Historia globalna oznacza nie tylko maksymalne rozszerzenie ram geograficznych. Przede wszystkim zakłada ona poszukiwanie tych związków, dzięki którym powstał i funkcjonuje współczesny zglobalizowany świat. Aby nie być gołosłownym, pokażę to na przykładzie jednej z głównych tez tej książki: Ukraina to produkt nowoczesności. Powstała w wyniku globalizacji i modernizacji, które rozpoczęły się na Zachodzie wraz z odkryciem Ameryki w 1492 roku – i w tym sensie Krzysztof Kolumb zasługuje na to, by stać się jednym z głównych bohaterów ukraińskiej historii.
Historia globalna nie wymaga też całkowitego odrzucenia narodu jako jednostki badań i opisu. Historycy teoretycy twierdzą, że można napisać globalną historię czegokolwiek. Skoro tak, to można pisać również globalną historię ukraińskiego narodu. Z pewnym, niemniej istotnym zastrzeżeniem: pod warunkiem że nie będzie się traktować narodu jako głównego czy tym bardziej jedynego obiektu badań. Były w historii okresy, kiedy narody nie istniały, tak samo jak nie istniały drukowane książki, pociągi i smartfony. Narody są produktem kilku ostatnich stuleci. Tyle że narody zachowują się zupełnie inaczej niż ludzie. O ile większość z nas chce wyglądać na młodszych, każdy naród pragnie wydawać się starszy, niż jest naprawdę, i próbuje odnajdować swoje początki w najdawniejszej przeszłości – w Starym Testamencie, kulturze trypolskiej albo chociaż u Herodota. W rzeczywistości większość narodów jest bardzo młoda. Inna sprawa, że narody nie wyrastają w szczerym polu. Powstają – albo, ściślej mówiąc, są budowane – z elementów konstrukcyjnych przeszłości. Te elementy są wyobrażone, czasem aż karykaturalne, w rodzaju stwierdzeń: „Etruskowie to RUSSKIJE”, a „wódz Hunów Atylla był ukraińskim kniaziem Hatyllą”, ale inne są w pełni realne: na przykład poziom urodzajności miejscowych gleb albo dziedzictwo systemu pańszczyźnianego. Nie da się zdiagnozować problemów narodu i stworzyć optymalnych scenariuszy jego rozwoju, jeśli ograniczy się perspektywę historyczną do kilku ostatnich stuleci, w których naród narodził się i uformował.
Z tego wynika czwarte i ostatnie kryterium: historię Ukrainy należy rozpatrywać w kontekście tak zwanego LONGUE DURÉE – długiego trwania. Wyjaśnię to za pomocą metafory. Wyobraźcie sobie, że siedzicie na brzegu głębokiej rzeki. Wszystko, co widzicie przed sobą, to powierzchnia wody, na której dzieją się różne mniej lub bardziej interesujące rzeczy: ślizgają się nartniki, przepływają śmieci, czasem pluśnie ryba. Mniej więcej w taki sposób pisze historię większość historyków: jako historię wydarzeń, na podstawie wzmianek odnalezionych w archiwach, starych rocznikach gazet, w dziennikach czy we wspomnieniach.
Taka historia wydarzeń jest potrzebna, ale powierzchowna. Nie zaspokaja naszej ciekawości. Aby zobaczyć sens tych wydarzeń, historyk musi pójść na głębszą wodę: badać struktury i procesy, które trwają dziesiątki albo setki lat. Tę historię nazywa się historią „łagodnych rytmów” i po umiejętności uporania się z nią można rozpoznać najlepszych historyków.
Najbardziej ambitni historycy idą jeszcze głębiej. Jeśli dalej używać języka metafory, to próbują oni ustalić konfigurację dna, gęstość wody, szybkość nurtu i czynniki, z których to wszystko wynika. Taką historię nazywa się historią długiego trwania (LONGUE DURÉE) – badaniem najgłębszych nurtów przeszłości, które wciąż mają wpływ na naszą współczesność.
Powstanie koncepcji LONGUE DURÉE wiąże się z francuską szkołą historyczną Annales i jednym z jej założycieli, Fernandem Braudelem – prawdopodobnie najlepszym historykiem wszystkich czasów i narodów. Szkoła ta stawiała sobie szlachetny cel uczynienia z historii prawdziwej nauki, takiej jak matematyka czy fizyka. Niestety te zabiegi się nie powiodły. Wielu historyków podejrzliwie i sceptycznie patrzyło na próby pisania syntez obejmujących tak długie okresy. We współczesnych naukach historycznych teleskop jako narzędzie obserwacji przeszłości został wyparty przez mikroskop.
Analogiczne zmiany nastąpiły również w polityce. Minęły czasy „liderów historyków” w rodzaju Konrada Adenauera czy Winstona Churchilla, którzy wyrośli na obowiązkowej nauce greki i łaciny oraz kultury starożytnej i dlatego myśleli kategoriami wielkiej historii. Ich miejsce zajęli politycy, których perspektywa nie wykracza poza jedną czy dwie kadencje, czyli maksymalnie dziesięć lat. Jeśli nawet odwołują się oni do przeszłości, to niemal wyłącznie w celu manipulowania pamięcią historyczną. A pamięć historyczna tak się ma do prawdziwej historii jak narkotyk do leku – daje szybkie poczucie zaspokojenia, ale nie leczy choroby. Nasze współczesne przypadłości – globalne zmiany klimatu, niezdolność międzynarodowych instytucji do uporania się z lokalnymi konfliktami, narastanie nierówności między narodami i wewnątrz poszczególnych narodów – wymagają spojrzenia na historię w znacznie dłuższej perspektywie. Czyli powrotu do LONGUE DURÉE.
Moją ambicją jest ujęcie historii Ukrainy w podwójnym kluczu: historii globalnej oraz LONGUE DURÉE. Tyle że nie idę tutaj w ślady większości historyków Ukrainy, ani w ogóle większości historyków. Zapewne podejdą oni do moich zamiarów dość sceptycznie. Podążam za pracami ekonomistów, politologów i socjologów, którzy wykorzystują te podejścia w poszukiwaniu odpowiedzi na te same pytania, nad którymi zastanawiają się Ukraińcy: dlaczego jedne narody są bogate, a inne biedne? Wymienię tylko najbardziej znane nazwiska – oprócz Alexandra Gerschenkrona są to Hernando de Soto, Douglass North, Ronald Inglehart, Robert Putnam. Reprezentują oni różne dyscypliny nauki, ale zgadzają się w jednej kwestii: historia ma znaczenie – w szczególności przy analizie i diagnozowaniu czasów nam współczesnych.
Jeszcze kilka subiektywnych uwag. Pisanie syntez historycznych do pewnego stopnia przypomina intelektualne samobójstwo. Wymaga wykroczenia poza granice własnej wąskiej specjalności i udania się w okolice, co do których brakuje zarówno stosownej wiedzy, jak i pewności siebie. Jestem historykiem XIX i XX wieku, dlatego nie należy oczekiwać, że będę fachowo pisał o X czy XV wieku. Jest niemal pewne, że specjaliści od historii tych lub innych wieków bez trudu znajdą u mnie błędy i brak precyzji. Z góry za to przepraszam.
Ta książka nie zamierza opowiedzieć o wszystkich ważnych wydarzeniach i wątkach ukraińskiej historii. Skupia się tylko na tych, które wiążą ukraińską historię z historią powszechną i które wpłynęły na obie z nich.
Inne wyzwanie przy pisaniu syntezy dotyczy tego, jak opowiedzieć o skomplikowanych sprawach w sposób prosty – ale nie przesadnie prosty. Aby ułatwić sobie to pierwsze i uniknąć drugiego, uciekałem się do metafor. Dla historyka metafory są tym, czym wzory dla matematyka, fizyka czy chemika: pozwalają zastąpić długie wyjaśnienie krótką formułą. Mam nadzieję, że czytelnicy zrozumieją całą umowność tej metody.
Nigdzie w książce nie twierdzę, że mam rację. Przeciwnie, moją intelektualną ojczyzną jest wątpienie: nie bez powodu niewierny Tomasz jest uważany za patrona historyków! W związku z tym do każdego czy niemal każdego swojego stwierdzenia dodaję zastrzeżenie: „prawdopodobnie”, „zazwyczaj”, „przeważnie”. Tam gdzie tego nie zrobiłem, czytelnicy mogą je dodać w moim imieniu.
Historia nie zna żelaznych zasad, dlatego żadne stwierdzenie na temat przeszłości nie może być ostateczne. Ale tak samo historia nie składa się ze zbioru faktów. Między nieistniejącymi prawami historycznymi a depresyjnym chaosem minionych wydarzeń rozciągają się ścieżki tendencji i schody znaczących czynników – to, do czego odkrywania nawoływał nas, historyków, Alexander Gerschenkron, oraz to, co w miarę sił i możliwości ja sam starałem się pokazać.
Po długich wahaniach zrezygnowałem z dokładniejszego opisu wyjątków od tych tendencji, zwłaszcza gdy takie opisy wymagałyby znaczącego wydłużenia tekstu i odciągałyby od głównej linii argumentacji. Zresztą – wartość każdej syntezy określa nie tylko liczba zaprezentowanych faktów i jakość zaproponowanych wyjaśnień, ale także dyskusje, które ta synteza zdolna jest sprowokować. Najcięższą karą za moje intelektualne grzechy byłoby dla mnie, gdyby niniejsza książka nie sprowokowała bardziej dogłębnych rozmów o przeszłości i teraźniejszości Ukrainy.
Rozdział pierwszy
Co tkwi w nazwie?
Najpoważniejsze błędy zdarzają się w najbardziej oczywistych miejscach. W co drugiej czy trzeciej historii Ukrainy już na samym początku możecie przeczytać, że „Ukraina” oznacza „okraina”, obrzeże. Błąd wynika z założenia, że słowa w ogóle, a słowo „Ukraina” w szczególności, mogą mieć jedno i tylko jedno znaczenie. Filolodzy i filozofowie logicy wiedzą, że tak się nie zdarza. Historycy też powinni.
Słowo „Ukraina” pochodzi od czasownika „krajać” i dosłownie oznacza pewne oddzielone (odkrajane) terytorium. Odpowiednio może ono oznaczać zarówno „kraj”, jak i „okrainę”. Dużo zależy od miejsca, w którym znajduje się osoba pisząca o tym terytorium. Jeśli poza nim, na przykład w Moskwie czy w Warszawie, wtedy jest to w odniesieniu do nich „okraina”, a jeśli w Kijowie czy we Lwowie – to najprawdopodobniej będzie to „kraj”.
Teksty historyczne notują obydwa te znaczenia. Ale po raz pierwszy „Ukraina” wspomniana została w pierwszym znaczeniu, czyli jako „kraj”. Ta wzmianka znajduje się w latopisie kijowskim i pochodzi z 1187 roku. Kronikarz opowiada o śmierci perejasławskiego księcia Włodzimierza Glebowicza podczas wyprawy na Połowców i pisze: „o nim że Ukraina mnoho postona”. Pojawia się wiele logicznych pytań: kto rozpacza (postona) po zmarłym księciu – „okraina” czy „kraina”? Czy „okraina” może być w żałobie? Nawet jeśli może, to w odniesieniu do jakiego centrum ta ziemia jest „okrainą”? Perejasław znajduje się zaledwie o 70–80 kilometrów od stołecznego Kijowa, to dzień lub dwa jazdy konno. Trudno go raczej nazwać „okrainą”. Znaczenie „okraina” lepiej pasowałoby do „Halickiej Ukrainy”, której nazwa też pojawia się w dawnych latopisach i do której z Kijowa było znacznie dalej – około 600 kilometrów.
Przykładów, w których „Ukraina” w najstarszych źródłach pisemnych oznacza „krainę”, powiedzmy wprost, nie ma wiele. Ale trzeba pamiętać, że w ogóle nie mamy aż tak dużo tego rodzaju źródeł, a wieki XIV–XV nie bez powodu nazywane są epoką „wielkiego milczenia”. Mamy natomiast dużo przykładów w tradycji ustnej – w lokalnych pieśniach i przysłowiach. Odnajdujemy tam takie wyrażenia jak „nieodległa to Ukraina”, „poszedł w daleką Ukrainę”, „moja miła Ukraina”, czy nawet pieszczotliwe zdrobnienie „Ukrainońka” itp. Gdzie tak naprawdę znajduje się ta kraina, pieśni nie precyzują. Może to być zarówno ziemia zamieszkiwana przez tych, którzy o niej śpiewają, jak i odległa ziemia, na której chcieliby żyć. W takim niedookreśleniu nie ma niczego dziwnego. Tak samo jak mieszkańcy Beskidów czy Karpat nie wiedzieli, że ich góry noszą takie nazwy, i nazywali je po prostu „górami”, „Ukraina” mogła być zwyczajową nazwą ich krainy. Można by rzec, że była to nazwa by default.
Jako inne, podobne przykłady mogą posłużyć słoweńska Kraina albo nazwa własna Niemiec – Deutschland. Deutsch pochodzi od staroniemieckiego diutisc, co oznacza „lud / naród”. A więc Deutschland oznacza dosłownie „kraina ludu” – „kraina, w której mieszkamy”. Czyli mniej więcej to samo co nazwa „Ukraina” w znaczeniu „kraina”.
„Ukraina” w drugim sensie, czyli jako „okraina”, obrzeża, dominuje w późniejszych dokumentach, poczynając od 1569 roku, kiedy ukraińskie ziemie weszły w skład Rzeczypospolitej, ówczesnego państwa polsko-litewskiego. W tym właśnie znaczeniu widnieje ona na mapie francuskiego inżyniera i kartografa Guillaume’a le Vasseura de Beauplana (wydanej w 1648 roku). Sporządził ją, będąc na służbie u polskiego króla – budował twierdzę Kudak, która miała przeszkodzić ukraińskim Kozakom w organizowaniu wypraw wojskowych. Mapa Beauplana jest jedną z najwcześniejszych, a równocześnie najbardziej szczegółowych map Europy Wschodniej. Pokazane na niej tereny pokrywają się z granicami późniejszych ukraińskich ziem etnicznych – od Lwowa na zachodzie do Donu na wschodzie. Ale dla Beauplana Ukraina, jeśli sądzić z tytułu mapy i przedmowy do jego Opisania Ukrainy, to tylko część tych ziem, czyli terytoria kozackie (camporum desertorum – Dzikie Pola) oraz „wielkie pogranicze rozciągające się między Moskowią a Transylwanią”.
W tekstach z tamtego okresu termin „Ukraina” nie ma stałego znaczenia. W ostatnich dekadach XVI i pierwszych dekadach XVII wieku mógł on oznaczać zarówno konkretne województwo (Ukraina Ruska, czyli ziemie halickie, Ukraina Wołyńska, Ukraina Podolska, Ukraina Kijowska, Ukraina Bracławska), jak i pogranicze Rzeczypospolitej (województwo bracławskie i kijowskie) albo tereny na „końcu Europy” (świata chrześcijańskiego na granicy ze światem muzułmańskim), a także mógł być używany w znaczeniu „krainy”, na równych prawach z ówczesnymi Polską i Rosją („Rzeczpospolita”, „Moskwa” i „Ukraina”). Tak samo jak nie ma jednego znaczenia tego terminu, nie istnieją również jasne reguły wykorzystania tych znaczeń w konkretnych okolicznościach. Termin „Ukraina” jest terminem wędrownym, „nieprzyszpilonym” do jednego, wybranego terytorium.
Mniej więcej na przełomie XVI i XVII wieku pojawia się pochodne od Ukrainy słowo „Ukrainiec” w znaczeniu etnonimu – czyli nazwy miejscowej ludności. Tak określał się w 1619 roku Kozak zaporoski Ołeszka Zacharjiw, kiedy trafił do rosyjskiej niewoli. I mniej więcej wtedy to słowo pojawia się w pieśniach ludowych. Duma o Nalewajce opisuje wydarzenia 1596 roku i rozpoczyna się tak:
Oj, w naszej sławnej Ukrainie Bywały kiedyś nieszczęścia straszliwe, nieszczęsne godziny. Bywały zarazy i wojskowe swary. Nikt Ukraińców nie ratował.
Przełomowym wydarzeniem ukraińskiej historii stało się kozackie powstanie pod dowództwem Bohdana Chmielnickiego (1648–1657). Doprowadziło ono do utworzenia państwa kozackiego. Przez kilka kolejnych dekad „Ukraina” była jedną z nazw tego państwa. Równolegle występują także inne nazwy, takie jak „lud ukraiński”, „rodzone bractwo pospolite ukraińskie”, a samego Chmielnickiego jedna z ówczesnych satyr opisuje następująco: „Bohdan Chmielnicki, Wojska Zaporoskiego Naczelny Dowódca, Wojny Chłopskiej Sprawca, Powstałego Kozactwa i Ludu Ukraińskiego Książę”. Zwierzchnicy tego państwa, hetmani kozaccy, w swoich orędziach mówią o „ojczyźnie naszej Ukrainie”, „sławnej Ukrainie”. Warto też podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze, nazwy „Ukraina” i „Ukraińcy” odnoszą się nie tylko do państwa kozackiego i jego mieszkańców, ale także do innych ziem aż po polsko-ukraińską granicę etniczną (do Sanu), włącznie ze Lwowem. Po drugie, słowo „Ukraińcy” ma czytelne znaczenie etniczne, bo przeciwstawiane jest Polakom (Lachom), Żydom, Rosjanom (Moskowitom), Szwedom, Tatarom i Turkom.
Losy słowa „Ukraina” powtarzają los samego państwa kozackiego po jego wejściu w 1654 roku w skład Carstwa Moskiewskiego. Dopóki państwo zachowuje autonomię, nazwa „Ukraina” wprost rozkwita na kartach tekstów z tamtego czasu. Ale w miarę wchłaniania państwa przez późniejsze (od 1721 roku) Imperium Rosyjskie, gubią się również same nazwy „Ukraina” i „Ukraińcy”. Gubią się, lecz nie znikają. Trochę jakby bawiły się w chowanego: tu je widać, a za moment już nie. „Ukraina” zaczyna pojawiać się częściej w XIX wieku – w epoce odrodzenia narodowego. Razem z nią występuje również określenie „Ukrainiec”. Tak przynajmniej został zapisany w księdze uzdrowiskowej Karlsbadu (Karlowych Warów) Mikołaj Gogol („Mr. Nicolas de Gogol, Ukrainien, établi a Moscou” – pan Mikołaj Gogol, Ukrainiec mieszkający w Moskwie). W 1884 roku określenie „Ukrainka” wybrała sobie na pseudonim młoda poetka Łarysa Kosacz – prawdopodobnie pod wpływem wuja, Mychajła Drahomanowa, który podpisywał się pod swoimi artykułami jako „Ukrainiec”. Od tamtej pory jest ona znana jako Łesia Ukrainka.
Przykłady Mikołaja Gogola, Mychajła Drahomanowa i Łesi Ukrainki dotyczą najwybitniejszych postaci historycznych. Słownyk ukrajinśkych psewdonimiw [Słownik ukraińskich pseudonimów] podaje listę kolejnych dwudziestu pięciu mniej znanych osób – dziewiętnastowiecznych pisarzy, polityków i działaczy społecznych, którzy woleli podpisywać swoje teksty jako „Ukrainka” albo „Ukrainiec”. Ta lista nie wymienia rzecz jasna wszystkich mieszkańców tych ziem, którzy nazywali siebie Ukraińcami. Pokazuje tylko, że taka nazwa zyskała sporą popularność.
Trzeba jednak pamiętać, że w XIX wieku między nazwami „Ukraina” i „Ukrainiec” nie istniał jeszcze bezpośredni związek. Kiedy na początku XX wieku ukraiński literaturoznawca Mychajło Rudnycki studiował na Sorbonie, przychodzono oglądać go jako dziwowisko: był pierwszym „Ukraińcem”, który posługiwał się językiem innym niż polski! Wcześniej na paryskim uniwersytecie „Ukraińcami” nazywano Polaków pochodzących ze wschodnich polskich „okrain”, czyli dzisiejszego Wołynia i środkowej Ukrainy.
Jednocześnie nawet w Kobziarzu (1840) Tarasa Szewczenki – książce, która pełni funkcję swego rodzaju ukraińskiej Biblii narodowej – nieustannie mowa jest o Ukrainie, ale nie ma tam żadnego „Ukraińca” czy „Ukrainki”. Nie oznacza to, że w czasach Szewczenki Ukraińcy nie istnieli. W Biblii też ani razu nie zostało użyte słowo „religia” czy „religijny”. Nikt jednak nie zaprzeczy, że Biblia jest księgą religijną.
Szekspir sformułował tę tezę językiem poezji:
What’s in a name? That which we call a roseBy any other name would smell as sweet.
Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą, Pod inną nazwą równie by pachniało. [tłum. Józef Paszkowski]
Czasami aż żal bierze, że język ukraiński nie ma przedimków określonych i nieokreślonych. Pomogłyby one streścić w jednym zdaniu główny temat ukraińskiej historii. Po angielsku brzmiałoby ono tak: „History of Ukraine is about dropping ‘the’ article”. W języku angielskim w przypadku nazw geograficznych przedimek the jest używany w odniesieniu do odrębnych regionów (czy też okrain), a nie krajów. Wyjątek stanowią nazwy w liczbie mnogiej (the United States) lub pochodzące od rzek, gór, pustyń czy wysp (the Congo, the Lebanon, the Sudan, the Bahamas). Jest jeden niezwykły wyjątek – the Gambia. W 1964 roku, kiedy Gambia zdobyła niepodległość, jej premier zwrócił się do Stałego Komitetu Ekspertów ONZ ds. Nazw Geograficznych z prośbą o dodanie do nazwy kraju przedimka the, żeby nie mylono go z bardziej znaną Zambią.
Przez długi czas po angielsku zapisywano Ukraine z przedimkiem: the Ukraine. Odzwierciedlało to jej formalny status: Ukraina nie była odrębnym państwem, tylko częścią Imperium Rosyjskiego i ZSRR. Radziecką Ukrainę porównywano niekiedy do poszczególnych stanów USA („Ukraińcy to rosyjscy Teksańczycy”). Zmiana nastąpiła po proklamowaniu niepodległości przez Ukrainę w 1991 roku. Od tamtej pory Ukraine pisze się bez przedimka the. Jeśli ktoś nadal pisze lub mówi „the Ukraine”, jest to pomyłka, niewiedza lub zły ton. Na przykład gdy Barack Obama podczas ukraińskiego kryzysu 2014 roku w jednym z wywiadów powiedział „the Ukraine”, naraził się na kpiny ze strony dziennikarzy.
W językach słowiańskich różnicę między the Ukraine i Ukraine można oddać jako różnicę między „na Ukrainie” i „w Ukrainie”. Ta różnica jest szczególnie widoczna w przypadku języka rosyjskiego: duża część, jeśli nie większość, rosyjskich elit nadal uważa, że Ukraina to część „russkiego miru”, a Ukraińcy i Rosjanie to jeden naród. W 2011 roku rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew spotkał się z rosyjskimi historykami. Gdy któryś z nich powiedział „w Ukrainie”, Miedwiediew od razu poprawił: „na Ukrainie”. Słowem, to tam, u nich, jest „w” Ukrainie, a u nas – „na”. Putin z kolei mówił „w Ukrainie” do lata 2013 roku. A potem zaczął mówić „na Ukrainie” i równocześnie ogłosił, że jego celem strategicznym jest zjednoczenie Rosjan i Ukraińców w granicach wspólnego państwa. Innymi słowy, jego agresję wojskową z 2014 roku poprzedzała agresja lingwistyczna. Były doradca Putina, a później jego oponent Andriej Iłłarionow zaraz po rosyjskiej agresji radził swoim rodakom – liberalnym Rosjanom: jeśli chcecie w jakikolwiek sposób pomóc Ukrainie, przestańcie mówić „na Ukrainie” – mówcie „w Ukrainie”.
Dla pełnego obrazu dodam, że w innych językach ta różnica nie jest aż tak istotna. W niemieckim przedimek przy nazwie kraju to norma językowa (używany jest przy nazwach rodzaju żeńskiego, takich jak die Schweiz, die Türkei, die Slowakei), a po polsku mówi się „na Ukrainie”, ale też „w Ukrainie”. Jednak zarówno Niemcy, jak i Polska dawno już porzuciły pretensje terytorialne wobec Ukrainy, a Polacy nie uważają, że Ukraińcy stanowią część tego samego narodu co oni sami.
To krótkie wprowadzenie pomaga zilustrować jedną z najważniejszych cech ukraińskiej historii: wszystko albo prawie wszystko, co jej dotyczy, staje się przedmiotem ostrych sporów ideologicznych, poczynając od rzeczy tak podstawowych jak sama nazwa kraju.
Dwie inne nazwy, pod którymi znano Ukraińców, to „Kozacy” i „Czerkasi”. Tak nazywani byli członkowie formacji wojskowych powstałych na obrzeżach etnicznych ziem ukraińskich. Oba określenia są pochodzenia tureckiego: „Kozak” to „człowiek wolny”, a także „koczownik” i „rozbójnik” (patrz „Kazach” i „Kazachstan”), a „Czerkasi” to „ludzie wojska” (patrz nazwa kaukaskich górali – Czerkiesów, i ukraińskiego miasta Czerkasy, które w czasach kozackich znajdowało się na granicy stepu).
Tureckie pochodzenie tych nazw kolejny raz pokazuje, że Ukraina powstała z syntezy kilku światów. Elementy składowe tej syntezy znalazły odzwierciedlenie w powszechnej i częstokroć obraźliwej rosyjskiej nazwie Ukraińca – „Chachoł”. „Chochołem” nazywano kosmyk włosów pozostawiony na ogolonej głowie. Ten typ męskiej fryzury był popularny wśród ludów stepowych. Najwcześniejszą wzmiankę o nim znajdujemy w tekstach dotyczących jednego z chińskich plemion IV wieku. We wczesnej Rzeczypospolitej chochoł był popularny wśród miejscowej szlachty i Kozaków wraz z innymi elementami tak zwanej kultury sarmackiej, która świadomie kopiowała obyczaje stepowe. Chochoł na głowie szedł w parze ze zgoloną brodą. Z tego powodu ukraińscy Kozacy różnili się od mieszkańców Carstwa Moskiewskiego, którzy nosili brody (stąd prawdopodobnie pochodzi ukraińska obraźliwa nazwa Rosjan – „Kacapy”: ci, którzy chodzą z długimi brodami „kak [jak] capy”). W oczach prawosławnych Moskowitów (przyszłych Rosjan) chochoł stał się symbolem wiary katolickiej. W ich wyobrażeniu ukraińscy Kozacy „chodzą po polsku, z chochołami”, „w rzymskiej wierze brodę sieką [golą]” i w ogóle są „pohańcami Chachłami, pachołkami szatana, chamowymi wnuczętami”. Z czasem przyszło zrozumienie, że Kozacy, choć pochodzą z Rzeczypospolitej, to należą do tej samej wiary i także są prawosławni. Ale niesmak pozostał: „Chachły” niby są swoi, lecz jednak odmienni, z tymi swoimi prostackimi nawykami i chytrą „chachłacką” naturą.
Istnienie pary „Chachoł / Kacap” świadczyło o tym, że przyszli Ukraińcy i Rosjanie różnili się między sobą na długo przed tym, zanim stali się Ukraińcami i Rosjanami. W przypadku stosunków ukraińsko-polskich taką parą byli „Rusin / Lach”. Popularne w Polsce pierogi ruskie na ukraiński tłumaczy się jako ukrajinśki warenyky, pierogi ukraińskie, a nie ruśki pyrohy – które wyglądają i smakują inaczej. Pierogowe nieporozumienie to tylko jeden z wielu przykładów sporego zamieszania związanego z inną nazwą – „Ruś”, i pochodzącymi od niej: „Rosja”, „Ruski”, „Rusin”, „Rosjanin”, „Małorusin” itd. O ile jednak historia z Ukrainą i Ukraińcami jest skomplikowana sama w sobie, to historia z Rusią i Ruskimi jest o wiele bardziej złożona i zawikłana. Inaczej niż chaosem terminologicznym trudno ją nazwać.
Zacznijmy od tego, że nie można precyzyjnie wskazać, skąd wzięła się ta nazwa i co oznaczała. Istnieją różne wersje pochodzenia tego terminu: miejscowa, wschodniosłowiańska, a także gocka, celtycka, irańska, serbska, skandynawska. Zgodnie z miejscową wersją „Ruś” pochodzi od nazwy wschodniosłowiańskiego plemienia, które żyło nad rzeką Roś, dopływem Dniepru. Właśnie tam miało się znajdować centrum dużego średniowiecznego państwa o nazwie Ruś, którego stolicą był Kijów (Ruś Kijowska).
Problem z tą wersją polega na tym, że w źródłach historycznych nie ma wzmianki o takim plemieniu. Najprawdopodobniej zostało ono wymyślone przez patriotycznie nastawionych historyków, którzy starali się udowodnić miejscowe pochodzenie państwa ruskiego. W czasach radzieckich ta teoria była dogmatem, ale jej początki sięgają połowy XVIII wieku. 6 stycznia 1794 roku członek Rosyjskiej Cesarskiej Akademii Nauk Gerhard Friedrich Müller (1705–1783) miał wygłosić w Petersburgu wykład „O pochodzeniu narodu ruskiego i jego nazwy”. Na podstawie źródeł frankijskich i bizantyńskich starał się pokazać, że Ruś Kijowską założyli Skandynawowie – Normanie. Müller nie zdołał dokończyć wykładu. Jeden z rosyjskich akademików przerwał mu słowami: „Szanowny autorze, zniesławiasz nasz naród!”. Utworzono specjalną komisję, która uchwaliła, że Müllerowi należy zakazać zajmowania się tym tematem. Doradzono mu temat mniej szkodliwy i bezpieczniejszy – historię Syberii (dobrze, że sprawa nie skończyła się zesłaniem w tamte okolice!).
Wspomniana historia pokazuje poziom emocji w dyskusji normanistów z antynormanistami o pochodzeniu Rusi. Ale na długo przed tą dyskusją, w XII wieku, na normańskie pochodzenie Rusi wskazywał anonimowy autor Powieści minionych lat. Opowiada on, jak miejscowe plemiona słowiańskie nie umiały żyć w zgodzie i postanowiły znaleźć sobie kniazia:
I poszli za morze ku Waregom, ku Rusi. Bowiem tak się zwali ci Waregowie – Rusią, jako się drudzy zowią Szwedami, inni Normanami i Anglami, a jeszcze inni Gotami – tako i ci. Rzekli Rusi Czudowie, Słowienie, Krywicze i Wesowie: „Ziemia nasza wielka jest i obfita, a ładu w niej nie ma. Przychodźcie więc rządzić i władać nami”. I wybrali się trzej bracia z rodami swoimi, i wzięli ze sobą wszystką Ruś i przyszli do Słowien najprzód, i siadł najstarszy, Ruryk, w Nowogrodzie, a drugi, Sineus, na Białym Jeziorze, a trzeci, Truwor, w Izborsku. I od tych Waregów przezwała się ziemia ruska.2
Na korzyść teorii normańskiej przemawia też najwcześniejszy przykład użycia tej nazwy: w Rocznikach bertyńskich pod datą „839 rok” mowa jest o „Szwedach, którzy nazywają siebie Rosami”. We współczesnych językach estońskim i fińskim określenie Szwecji nadal brzmi Ruotsi. Zgodnie z tą wersją nazwa „Ruś” miała najprawdopodobniej korzenie wojskowe, podobnie jak Kozacy czy Czerkasi. Pochodziła ona od starogermańskiego czasownika „wiosłować”. Odpowiednio – „Ruś” była nazwą wojskowych plemion lub drużyn, które przemieszczały się dużymi łodziami po rzekach i morzach.
O tym, że „Ruś” stanowiła konglomerat, mówi także brzmienie tej nazwy. Jest to rzeczownik zbiorowy – podobnie jak słowa nożyce, pieniądze, bydło. „Jeden spośród Rusi” będzie Rusinem, Ruskim, Rusyczem czy Rusnakiem. Powieść minionych lat wymienia jeszcze kilka innych niesłowiańskich plemion o podobnych nazwach zbiorowych – Weś, Mera, Mordwa, Czudź.
Termin „Ruś” był najprawdopodobniej egzonimem, czyli nazwą pochodzącą z zewnątrz. Sami jej mieszkańcy tak o sobie nie mówili – tak samo Czudź nie nazywała siebie Czudzią („dziwnymi”, czyli innymi), Niemcy – Niemcami („niemymi”), Hindusi – Hindusami, a rdzenne plemiona Ameryki nie nazywały samych siebie Indianami. Jako przykład najbliższej analogii do „Rusi” można przywołać „Hiszpanów”. Mieszkańcy Półwyspu Iberyjskiego tak się sami nie określali. Byli Aragończykami, Kastylijczykami, Katalończykami, Baskami. Ale poza granicami swojego półwyspu, w służbie wojskowej, stawali się dla obcych Hiszpanami – bo od starożytności ich półwysep nosił łacińską nazwę Hispania.
Początkowo nazwa „Ruś” była używana w dwóch znaczeniach – wąskim i szerokim. W szerokim sensie „Ruś” oznaczała wszystkie ziemie „ruskiej” dynastii (potomków Ruryka), w wąskim – tylko ich jądro, czyli środkowe Naddnieprze z centrum w Kijowie. Nazwa „Ruś” w wąskim znaczeniu wyszła z użycia w drugiej połowie XIII wieku, po zniszczeniu państwa Rurykowiczów przez Mongołów. Od tamtej pory przez niemal sto lat tytułem władców Rusi posługiwali się tylko książęta halicko-wołyńscy. Tytułowali się dux totius terrae Russiae (książę całej ziemi ruskiej), dux et dominus Russiae (książę i władca Rusi), rex Russiae (król Rusi), a ostatni z nich, Bolesław Jerzy II (zabity w 1340 roku), nazywał siebie dux totius Russiae Minoris (książę całej Małej Rusi). Po jego śmierci włości przeszły do jednego z krewnych króla polskiego, a tytuł „księcia ruskiego” trafił do władcy Wielkiego Księstwa Litewskiego: ten ostatni nosił tytuł „Wielkiego Księcia Litewskiego, Ruskiego i Żmudzkiego”.
Władcy północni, moskiewscy, zaczęli używać terminu „Ruś” później. Po raz pierwszy tytułu „gosudaria wsieja Rusi” użył w 1478 roku moskiewski car Iwan III. Z czasem Carstwo Moskiewskie zaczęło utożsamiać z Rusią wyłącznie siebie. To samo zrobiło również Wielkie Księstwo Litewskie. W efekcie mamy dwie „Rusie” – południowo-zachodnią i północno-wschodnią. Władcy każdej z nich twierdzą, że tylko oni reprezentują „wszystką Ruś” i odmawiają tego prawa stronie przeciwnej. Dlatego litewsko-polska tradycja nazywa ziemie północno-wschodnie nie Rusią, lecz Państwem Moskiewskim, Carstwem Moskiewskim albo po prostu Moskowią, natomiast w Moskwie Rzeczpospolitą nazywa się Państwem Litewskim, Litwą, ziemią litewską.
Oprócz znaczenia terytorialno-politycznego „Ruś” miała także znaczenie religijne. Mogła oznaczać Cerkiew prawosławną („Cerkiew ruską”) i prawosławną wiarę („wiarę ruską”). Ale nie tylko prawosławni byli „ruskimi”. Nazwy „ruska” używała też Cerkiew greckokatolicka (unicka), która powstała w 1596 roku. Choć była podporządkowana Watykanowi, zachowała obrządek prawosławny, a więc była „ruska”. Równocześnie obie Cerkwie nazywały się też „greckimi” – na znak, że przyjęły chrześcijaństwo od „Greków”, czyli cesarstwa bizantyńskiego.
„Ruś” i „ruski” mogły oznaczać także narodowość. Oto co deklarował ruski uczony Melecjusz Smotrycki (1577–1623): „Nie wiara albowiem Rusina Rusinem, Polaka Polakiem, Litwina Litwinem czyni, ale urodzenie i krew ruska, polska i litewska”. Termin „ruski” szczególnie mocno zakorzenił się wśród prostych ludzi, żyjących blisko narodów innej wiary, szczególnie w Galicji i na Zakarpaciu. Tożsamość religijna zbiegała się tam z tożsamością etniczną. Powiedzieć o sobie „Ruski” było równoznaczne z deklaracją „nie jestem katolikiem” (Polakiem ani Węgrem), „nie jestem Żydem” albo „muzułmaninem” (Tatarem). Ale ówczesnym „Ruskim” mógł być także ten, którego dziś nazwalibyśmy „Białorusinem”. Choć nazwa „Białorusin” pojawia się po raz pierwszy równocześnie z nazwą „Ukrainiec” (czyli na początku XVII wieku), nie istniał jeszcze wtedy jednoznaczny podział na Białorusinów i Ukraińców. Łączyła ich wspólna „ruska wiara” i „ruska krew”, a ich język był postrzegany jako wspólny. Przyszłych Białorusinów i Ukraińców mogło różnić miejsce pochodzenia: jeśli ci pierwsi pochodzili z litewskiej części Rzeczypospolitej, nazywano ich także „Litwinami”.
Wszystkie te nazwy nie były stałe i nie wykluczały się nawzajem. Gdyby na przykład ruskiego szlachcica z litewskich ziem zapytano, kim jest, jego odpowiedź zależałaby od tego, kto i gdzie zadał mu to pytanie. Pod cerkwią nazwałby się Rusinem, na sejmiku szlacheckim – Litwinem, w rozmowie z cudzoziemcem – polskim szlachcicem.
Sprawę komplikował fakt, że pojęcie „Ruś” było używane w dwóch formach – łacińskiej i greckiej. Na sposób łaciński brzmiało ono Russia. Ta forma występowała na ziemiach sąsiadujących ze światem katolickim – na przykład w tytułach książąt halickich. Nic więc dziwnego, że na mapie Beauplana jedyne terytorium opisane jako Russia to ziemie dzisiejszej Galicji, bo galicyjskie ziemie oficjalnie nosiły nazwę województwa ruskiego.
Grecka forma Rusi to Ρωσία („Rosja”). Początkowo używali jej wyłącznie Bizantyńczycy. W miejscowych tekstach słowiańskich po raz pierwszy pojawia się ona dopiero w 1387 roku. Tak określał się tutejszy metropolita Cyprian („Kijewskij i wsieja Rosija”). Na ziemiach północno-wschodnich nazwa Rossija utwierdza się dopiero w czasach Piotra I. Tak nazwał on swoje imperium, utworzone w 1721 roku na miejscu starego Carstwa Moskiewskiego, ale wedle wzorów zachodnich. Jednak słowiańska forma russkij [ruski] w języku rosyjskim nie znika, tylko istnieje równolegle z grecką rossijskij [rosyjski]. Pierwsze określenie jest używane przeważnie wobec osób o rosyjskim pochodzeniu etnicznym i będących wiernymi Cerkwi prawosławnej, drugie – wobec poddanych państwa rosyjskiego. Na przykład szachowy mistrz świata Garri Kasparow to „Rosjanin”, ale nie „Ruski”, bo jest osobą pochodzenia ormiańsko-żydowskiego. Natomiast Rosjanie ukraińskiego pochodzenia mogą być zarówno „Ruskimi”, jak i „Rosjanami”.
W niektórych wypadkach między „Ruskim” a „Rosjaninem” można więc postawić znak równości, a w innych – nie. Kiedy w XIX wieku pytano ukraińskich chłopów, czy są „Ruskimi”, odpowiadali, że tak. Ale kiedy pytano ich, czy mają takie samo pochodzenie jak Rosjanie („Moskale”), z oburzeniem odpowiadali: „Ja nie kacap!”.
Odróżnić „Ruś” od „Rosji” pomoże prosta zasada: Ruś może być „święta”, Rosja – nie. Rosyjskie elity imperialne często były innego niż ruskie (prawosławne) pochodzenia, dlatego Imperium Rosyjskie nie zasługiwało na określenie „święte”. Odpowiednio, moskiewski car był „ruski”, a petersburski imperator – „rosyjski”; lud był „ruski”, a państwo „rosyjskie”. Centrami „świętej” Rusi były stare centra prawosławne, Kijów i Moskwa, ale nie „niemiecki” Petersburg.
Na tym trudności się nie kończą. Często do „Rusi” dodawano przymiotniki, co tylko zwiększa liczbę możliwych kombinacji. Jedna z najwcześniejszych map świata – mapa weneckiego zakonnika Fra Mauro (1450) – wymienia aż pięć ziem, które noszą nazwę „Ruś” (Rossia): „Rossia Biała”, „Rossia Czarna”, „Rossia Czerwona”, „Rossia albo Sarmacja w Europie” oraz „Rossia albo Sarmacja w Azji”. Spośród nich wszystkich podobna do nazwy współczesnej jest tylko „Rossia Biała” – Białoruś. Tyle że, w przeciwieństwie do dzisiejszej Białorusi, swoją Białą Ruś Fra Mauro umiejscowił na brzegu Morza Białego. Niemniej w ówczesnych dokumentach pod nazwą „Biała Ruś” mogła występować także Kijowszczyzna. Która z tych ziem jest prawdziwą Białą Rusią – dzisiejsza Białoruś, Biała Ruś nad Morzem Białym czy Kijowszczyzna? Odpowiedź brzmi: każda. W tamtych czasach kolory biały i czarny były związane nie tylko ze znacznikami geograficznymi (morza, rzeki, góry), lecz także ze statusem prawnym ziem: „biały” mógł być synonimem „wolny”. Odpowiednio „Biała Ruś” czy „Rossia Biała” to tereny wolne od władzy mongolskiej, które nie płacą podatków mongolskim chanom, bo pozostają w składzie Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Oprócz „Białej”, „Czarnej” i „Czerwonej” Rusi, była jeszcze Ruś „Mała” i „Wielka”. Pierwotnie nazwy te nie miały związku z rozmiarem („małorośli Małorusini”) czy starszeństwem (wielki – starszy, mały – młodszy). W rzeczywistości „Mała” Ruś była starsza i miała wyższy status. Odpowiadało to greckiej (bizantyńskiej) tradycji nazywania „małym” pierwotnego jądra Kościoła czy państwa, a „wielkimi” – ziem, o które ten Kościół czy państwo z czasem się rozrósł. Odpowiednio, Małą Rusią były południoworuskie ziemie z centrum w Kijowie, a Wielką Rusią – północnoruskie ziemie z centrum we Włodzimierzu, a później w Moskwie. Po raz pierwszy nazwa „Mała Ruś” pojawia się w 1303 roku w bizantyńskich dokumentach i oznacza metropolię halicką, a zaraz potem figuruje w tytulaturze ostatniego księcia halickiego, Bolesława Jerzego II. „Wielka Ruś” w tytule cara moskiewskiego pojawia się dopiero w XVI wieku. Ale nie od razu wchodzi do stałego użytku: pierwsi Romanowowie tego określenia nie używali.
„Mała” i „Wielka” Ruś jako stałe nazwy polityczne „zmartwychwstają” po tym, jak w 1654 roku nowo utworzone ukraińskie państwo kozackie przeszło pod władzę cara moskiewskiego, a więc wtedy, gdy te dwie Rusie nareszcie się „spotkały”. Wydaje się jednak, że te nazwy importowali do Carstwa Moskiewskiego właśnie Ukraińcy. Jako pierwsi zaczęli ich używać archimandryta klasztoru kijowsko-peczerskiego Zachariasz Kopysteński (?–1627) i metropolita kijowski Izajasz Kopiński (?–1640), a w ślad za nimi – hetman kozacki Bohdan Chmielnicki w listach do cara moskiewskiego. Ten kierunek importu, z Kijowa, nie powinien dziwić, jeśli będziemy pamiętać, że Kijów w tamtym czasie pod względem poziomu wykształcenia przerastał Moskwę, a ukraińskie elity wywierały silny wpływ na polityczne i kulturalne życie Carstwa Moskiewskiego. Po przekształceniu się Carstwa Moskiewskiego w Imperium Rosyjskie określenia „Mała” i „Wielka” Ruś nabierają innego, bezpośredniego znaczenia – zaczynają opisywać rozmiar. Odzwierciedlało to nową rzeczywistość. „Mała” Ruś (państwo kozackie) istotnie była mniejsza od „Wielkiej” Rusi (Imperium Rosyjskiego). Kozacki kancelarzysta Semen Didowycz w poemacie Razgowor Wielikorossii s Małorossijej [Rozmowa Wielkorosji z Małorosją, 1762] wkłada w usta swojej małorosyjskiej ojczyzny następujące słowa:
Ty Wielka, a ja Mała, w sąsiednich krajach żyjemy. Że ja się Małą nazywam, a ty Wielką, Ani mnie to, ani ciebie wcale nie dziwuje Wszak rozmiary twoje większe są od moich, a moje obszernością mniejsze są od twoich.
Didowycz podkreśla jednak, że Mała i Wielka Ruś są równe godnością. Jako oznaczenia statusu i rozmiaru „Mała” i „Wielka” Ruś i – odpowiednio – „Małorusini” i „Wielkorusini” ostatecznie stabilizują się w XIX wieku. W Imperium Rosyjskim termin „Małorusin” staje się oficjalną normą – podczas gdy w innej części ziem ukraińskich, pozostającej pod władzą cesarzy austriackich, normą są „ruski” i „Rusin”. W XX wieku obydwa te terminy stopniowo wypierane są przez nazwy „Ukraina” i „Ukraińcy”. Po drugiej wojnie światowej, kiedy władza radziecka dokończy jednoczenie wszystkich ukraińskich ziem w obrębie jednego państwa, te nazwy staną się normą. Ale „Małorusini”, „Chachły” i „Rusini” nie znikają. Pierwsze dwa określenia pojawiają się zawsze wtedy, gdy rosyjskie elity chcą podkreślić swoje „starszeństwo” i utwierdzić własny monopol na przeszłość i teraźniejszość Ukrainy oraz całej Europy Wschodniej. Natomiast „Rusini” i „ruski” pozostają w aktywnym użyciu na Zakarpaciu i na terenach, które znajdowały się poza radziecką Ukrainą (okolice Preszowa na Słowacji).
Ta krótka historia „Rusi” i nazw od niej pochodnych odzwierciedla długą ewolucję od plemion do nowoczesnych państw. Krzywa tej ewolucji przypomina zawikłany labirynt, w którym jedna i ta sama nazwa mogła oznaczać różne rzeczy, a jedna i ta sama rzecz mogła mieć różne nazwy. Od chwili powstania Imperium Rosyjskiego jego elity proponują drogę na skróty: „Rosja zawsze była Rusią!”. Obstają one przy własnym monopolu i „prawach autorskich” do przeszłości i teraźniejszości całej Europy Wschodniej. Dwie rzeczy pozwalają jej wprowadzać w błąd resztę świata. Po pierwsze, Imperium Rosyjskie, dawne Carstwo Moskiewskie, utrzymało dynastię ruską i dlatego mogło prezentować się jako jedyny prawowity spadkobierca Rusi. Obecnie, po tym jak Rosja przestała być monarchią, taka legitymizacja wygląda co najmniej dziwnie. Po drugie, języki światowe nie nadążają za zmianami. W szczególności we współczesnym języku angielskim, niemieckim, francuskim, „Ruś” i „Rosja” brzmią tak samo. Nawet w pracach znanych zachodnich historyków można trafić na takie niezręczne terminy jak Kievian Russia (Kijowska Rosja) czy samo Russia. Bardziej wrażliwi historycy próbują pisać „Ruś” i „ruski” jako Rus, Rusian (przez jedno s), Ruthenian, Ruthenische, Reusische, a po rosyjsku – „роуский” („rouskij”). Na razie jednak taki zapis nie przyjął się powszechnie: stare nawyki wymierają powoli.
Dla naszej opowieści ważne jest wszakże zrozumienie, że „ruski” nie był tożsamy z „rosyjskim”. „Ruś” i „ruski” były jak dwie kostki do gry, które mogły dawać różne kombinacje i, odpowiednio, różne znaczenia. W wielu przypadkach mogły być one bliskie temu, co dziś nazwalibyśmy Ukrainą i ukraińskim. Przykład takiej bliskości napotykamy w jednym z najwcześniejszych dokładnych opisów naszego regionu. Sporządził go w 1584 roku Sebastian Fabian Klonowic w poemacie Roksolania:
Od zarania Ruś sławna z nieprzebytych lasów sąsiaduje z bliskimi ziemiami Litwy, a puszcze sięgają do granic surowej Moskwy w odległych i niezmierzonych przestrzeniach. Ocean stężały śniegami i wiecznym lodem odcina Ruś od władztwa Boreasza. Bóg ją Alpami odgrodził od Auzonii brzegów, On Pont od wschodnich oddzielił Getów.3
„Roksolania” to poetycka forma nazwy „Ruś”. Jej terytorium pokrywa się w przybliżeniu z granicami dzisiejszego terytorium Ukrainy. Potwierdza to między innymi lista miast opisanych w poemacie Klonowica: Przemyśl, Lwów, Łuck, Kamieniec Podolski, Kijów. Poeta wyraźnie dostrzega różnicę między Roksolanią („Rusią sławną”, „ruską krainą”) a Rosją („surową Moskwą”). Są one od siebie oddzielone „nieprzebytymi lasami” (w ówczesnych południoworuskich tekstach Carstwo Moskiewskie występuje jako „Zalesie”, czyli terytorium oddzielone lasami). Południowe granice Roksolanii Klonowic hojnie rozciąga aż po Morze Czarne (Pont Euksyński). Dzisiejszym czytelnikom zapewne trudno zrozumieć, jak Roksolania mogła rozciągać się aż po „bliskie ziemie Litwy”: gdzie miejsce na Białoruś? Tutaj możliwe są dwa wytłumaczenia. Pierwsze: „Litwinami” w Rusi nazywano wtedy przodków dzisiejszych Białorusinów; drugie: przodkowie dzisiejszych Białorusinów także byli Rusinami i stanowili część Roksolanii. W pierwszym wypadku „ziemie Litwy” obejmują także ziemie białoruskie, w drugim – tylko etniczne litewskie. Który z tych przypadków ma na myśli Klonowic, nie wiemy: termin „Litwa”, tak samo jak „Ruś” i „Ukraina”, miał więcej niż jedno znaczenie.
Całkowicie może jednak zbić z tropu dzisiejszych czytelników wers: „Bóg ją Alpami odgrodził od Auzonii brzegów”. „Auzonia” to starożytna nazwa Włoch. Jak Roksolania może graniczyć z Włochami, i co tu robią Alpy? Jednak i tu można się domyślić, w czym rzecz, jeśli pamiętać o skłonności poetów do przesady. Dlatego Karpaty zostały nazwane „Alpami”. W językach starosłowiańskich wszystkie ludy posługujące się językami romańskimi nazywano „Wołochami”. Dzisiejsze „Włochy”, „Włosi” brzmią tak samo jak „Wołosi” – dzisiejsze „Rumunia”, „Rumuni”. Jeśli więc Karpaty stały się „Alpami”, to dlaczego by nie podnieść ojczyzny Wołochów do statusu Włoch? Czytelnik z łatwością zrozumie istotę tych podmian, jeśli przyjrzy się mapie Beauplana: Karpaty oddzielają na niej ziemie ruskie od Wołoszczyzny (dzisiejszej Rumunii).
Poemat Roksolania opisuje szesnastowieczny stan rzeczy i na jego podstawie można założyć istnienie wspólnej ukraińskiej przestrzeni. Podobny opis podaje również Iwan Pieriewierziew, nauczyciel z Ukrainy Słobodzkiej – czyli z ukraińsko-rosyjskiego pogranicza – dwa wieki po Klonowicu. W 1788 roku pisał on, że kiedy mieszkańcy wielkiej przestrzeni od Galicji po Don przychodzili na pielgrzymkę do Kijowa, to mimo różnic obyczajów, dialektów, a nawet wyznania (prawosławni i grekokatolicy) postrzegali się nawzajem nie jako obcy, tylko jako krewni (odnorodcy).
Zarówno Klonowic, jak i Pieriewierziew byli ludźmi wykształconymi. Niewiele jednak wiemy o tym, jak postrzegali siebie ludzie, którzy nie umieli ani czytać, ani pisać i dlatego nie pozostawili „papierowych śladów”. Możemy liczyć tylko na pojedyncze, fragmentaryczne świadectwa. One zaś pokazują znany już obraz chaosu terminologicznego. Oto przykład: na początku XX wieku przeprowadzono ankietę wśród czterystu dwudziestu robotników cukrowni Ukrainy Centralnej. Trzystu dziewiętnastu określiło się jako „Ruscy”, szesnastu jako „Małorusini”, a czterdziestu trzech jako „Białorusini”. Nie oznacza to, że należeli oni do trzech różnych narodów. Najprawdopodobniej wchodzili w skład jednego narodu, tylko użyli różnych nazw na jego określenie. Za „Białorusinów” uważali się ci, którzy sądzili, że rozmawiają w języku „białego” (czyli rosyjskiego) cara. Jaki to był język, tego powiedzieć nie potrafili. Część twierdziła, że ich język jest „prawosławny”, część w ogóle nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Taki chaos przetrwał co najmniej do pierwszych dekad XX wieku. Zaledwie sto lat temu, w 1918 roku, anonimowy brytyjski agent donosił z Ukrainy Ministerstwu Wojny o nastrojach wśród miejscowego chłopstwa:
Kiedy zapytać w Ukrainie prostego chłopa o jego narodowość, odpowie, że jest prawosławny; kiedy zaś zmusi się go, by powiedział, czy jest Wielkorusinem, Polakiem, czy Ukraińcem, odpowie, że jest chłopem; jeśli zaś dopytywać się, w jakim mówi języku, odpowie, że „po tutejszemu”. Można oczywiście usłyszeć od niego, że jest „Ruskim”, ale trudno uznać, by takie oświadczenie mówiło coś o jego stosunku do ukraińskości; chłop po prostu nie myśli o swojej przynależności narodowej w takich kategoriach jak inteligencja.
Większość z przytoczonych wcześniej przykładów ilustruje złotą regułę historyków: „Przeszłość to inny kraj. Tam wszystko działa inaczej”. Oto jedna z podstawowych różnic: w przeszłości pochodzenie etniczne czy przynależność narodowa nie miały takiego dużego znaczenia, jakie obecnie im przypisujemy. Gdybyśmy w przeszłości spytali mieszkańców dowolnego terytorium, kim są, pierwsze trzy odpowiedzi brzmiałyby: „jesteśmy tutejsi”, „jesteśmy takiej a takiej religii”, „jesteśmy takiego a takiego stanu” (chłopi, mieszczanie, rzemieślnicy – kowale, młynarze itd., a niewolnicy czy chłopi pańszczyźniani mogliby wymienić imię swojego właściciela albo pana na majątku). Wspomniane wyżej doniesienie brytyjskiego agenta dobrze ilustruje tę zasadę. Jest to w pewnym sensie normalny sposób myślenia naszych przodków.
Dla nas, współczesnych ludzi, trudno to zrozumieć. Żyjemy w świecie dokumentów. Mierzą nam wzrost, opisują kolor oczu, sprawdzają, w jakim języku rozmawiamy, jakie osiągamy dochody itp. – a potem umieszczają te informacje w dokumencie tożsamości. Albo gromadzi je Google. Na podstawie tych danych określane są nasze kwalifikacje zawodowe, lojalność wobec władzy, siła nabywcza i inne. Powiedzenie z epoki stalinizmu: „Nie ma dokumentu, nie ma człowieka”, dość precyzyjnie oddaje tę cechę nowoczesności.
W świecie przednowoczesnym łatwo było spędzić całe życie, nie posiadając dokumentów. Tożsamość zależała od stosunków nie tyle między ludźmi, ile między ludźmi a Bogiem. Dlatego można było swobodnie obejść się bez Google’a – bo nie Google, lecz Bóg był wszechwiedzący. Oto przykład: jeszcze trzy–cztery pokolenia temu większość ludzi mieszkała na wsi i mało kto znał swoją datę urodzenia. Za to wszyscy znali swój dzień imienin: dzień chrześcijańskiego świętego czy świętej, na którego czy której cześć dano im imię. Jeśli dziewczynka urodziła się na początku stycznia, w drugiej połowie sierpnia, na początku września albo w połowie października – kiedy w chrześcijańskim kalendarzu były święta Maryi Panny – otrzymywała imię Marija. Jeśli zaś chodzi o imiona męskie, to w cerkiewnym kalendarzu najczęściej występował dzień Świętego Iwana (Jana). Z tego powodu określenie „Iwany” stało się nazwą zbiorową dla Ukraińców i Rosjan („naród Iwanów”). Jeśli chłopiec urodził się na początku marca, to podobnie jak Taras Szewczenko mógł otrzymać imię na cześć prawosławnego świętego – konstantynopolskiego patriarchy Tarazjusza (784–806), którego dzień przypadał na 10 marca.
Wszystkie te imiona wskazywały, że chłopi należą do wiary chrześcijańskiej – w przeciwieństwie na przykład do Żydów, którzy nadawali dzieciom imiona ze Starego Testamentu (Abraham, Mojżesz, Sara itp.). Chrześcijan i Żydów łączyło jedno: ich tożsamość była, rzec by można, wertykalna – to znaczy wynikała ze stosunków między nimi a Bogiem. We współczesnym świecie niemal zaprzestano obchodzenia imienin – zamiast nich świętujemy urodziny w dniu zapisanym w dokumentach. Kościół jest oddzielony od państwa. Dlatego w oficjalnych dokumentach wyznanie danej osoby wspominane jest rzadko, jeśli w ogóle. Posiadaczem ukraińskiego paszportu może być zarówno prawosławny, grekokatolik, Żyd, jak i Tatar krymski czy ateista. Nasze tożsamości odnotowywane są w wielu różnych dokumentach. I spośród wszystkich możliwych tożsamości na pierwszy plan często wysuwa się tożsamość narodowa: tego państwa, które dało nam paszport.
Przejście od identyfikacji religijnej wertykalnej (człowiek – Bóg) do horyzontalnej narodowej (człowiek – człowiek) oznaczało radykalne przewartościowanie dawnych tożsamości. W dzisiejszym społeczeństwie dzieciom można nadawać imiona niewystępujące w chrześcijańskich źródłach – na przykład „pogańskie” imiona kijowskich książąt. Tradycja ich nadawania pojawiła się dopiero w połowie XIX wieku. Właśnie wtedy popularność zyskują takie imiona jak Wołodymyr, Jarosław, Ihor, Olha – najpierw w rodzinach świadomej narodowo inteligencji, a z czasem także wśród mieszczan i chłopów.
Zmieniają się nie tylko imiona ludzi, lecz także nazwy ludów – w miarę jak z tradycyjnych wspólnot religijnych przemieniają się one w nowoczesne świeckie narody. Prusowie i Bawarczycy stają się Niemcami, Żmudzini – Litwinami, Litwini – Białorusinami, Moskowici (Moskale) – Rosjanami, Wołosi – Rumunami, a austriaccy Rusini i rosyjscy Małorusini – Ukraińcami.
Te zmiany powodowały i powodują spory. Na przykład Białorusini spierają się z Litwinami, kto ma większe prawa do historycznej nazwy „Litwini”; Ukraińcy twierdzą, że Rosjanie „ukradli” ich nazwę, bo Moskwa ma tyle samo wspólnego z Rusią ile dzisiejsza Rumunia (Romania) ze starożytnym Rzymem (Roma); Rosjanie z kolei zapewniają, że Ukraińcy to sztuczny naród, wymyślony w XX wieku przez niemiecki sztab generalny, Polaków, bolszewików, żydomasonów itd. – bo wcześniej nazywano ich „Małorusinami”.
Jeśli zapomnieć na moment o politycznym wydźwięku tych waśni, to warto podkreślić, że wyrastają one z błędnego założenia o niezmienności nazw. W rzeczywistości wszystko na świecie jest zmienne. Bez tych zmian nadal żylibyśmy, jak stwierdza historyk, w świecie, w którym jedna trzecia dzieci nie dożywa piątych urodzin, a wiele kobiet umiera przy porodzie; gdzie wielu jest despotów, ale mało (albo wcale) uniwersytetów, banków, fabryk, okularów, kominów oraz pianin. I – dodam od siebie – dokumentów tożsamości, i stabilnych tożsamości narodowych.
Konceptualizacja tych zmian nie jest łatwa. W przypadku różnych narodów i na rozmaitych kontynentach te zmiany zachodziły z różną intensywnością i w różnych okresach. Mogły być przemianami naturalnymi, a mogły zostać zaimportowane wskutek globalizacji i kolonizacji. Ogólny ich charakter można opisać krótkim określeniem: modernizacja. Ale również ono potrzebuje osobnych wyjaśnień, czym jest nowoczesność i czym się różni od świata przednowoczesnego.
Niekiedy tę różnicę opisuje się za pomocą przeciwstawień (dychotomii). W świecie przednowoczesnym większość ludzi mieszka na wsi i żyje z pracy na roli, w świecie nowoczesnym – w miastach i pracuje w przemyśle. W świecie przednowoczesnym czytać umieją nieliczni, w nowoczesnym – tylko nieliczni nie umieją czytać. Świat przednowoczesny charakteryzuje się niską mobilnością społeczną i geograficzną: kto się chłopem urodził, jako chłop umrze, przy czym najprawdopodobniej w tej samej wsi – jak mówi pieśń o herszcie opryszków Aleksym Doboszu (Dowbuszu): „Gdziem się rodził, tam i zginę”. W świecie nowoczesnym chłopskie dzieci czy wnuki mogą rozstać się z małą ojczyzną swoich przodków i zostać profesorami, poetami, dowódcami armii, a nawet przywódcami supermocarstw (jak choćby trzej ostatni sekretarze generalni partii komunistycznej Związku Radzieckiego: Chruszczow, Breżniew i Gorbaczow, albo amerykański prezydent Barack Obama).
Dychotomie pomagają porządkować myślenie. Kiepsko jednak nadają się do opisywania rzeczywistości. Na przykład przeciwstawienie „wiejski / miejski” jest jednym z kluczowych haseł do opisu przejścia od świata przednowoczesnego do nowoczesnego. Uważa się, że społeczeństwo staje się nowoczesne wtedy, gdy odsetek osób mieszkających w miastach osiąga 50 i więcej procent. Jeśli trzymać się tego kryterium, to Ukraina stała się nowoczesnym krajem dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku, a cały świat – dopiero na początku pierwszej dekady kolejnego stulecia. Dochodzimy do wniosku formalnie poprawnego, ale w istocie pozbawionego sensu: nowoczesność zaczęła się zaledwie kilkadziesiąt lat temu!
Inna trudność polega na tym, że te kryteria mogą być różne dla różnych społeczeństw. Dajmy na to, mówiąc o odsetku ludności miejskiej, trzeba wziąć pod uwagę to, że w różnych krajach różnie definiuje się wielkość miasta. W XIX wieku w Europie wahała się ona od dwóch tysięcy mieszkańców w Irlandii, Niemczech i we Francji do dwudziestu tysięcy w Niderlandach. Odpowiednio 50 procent ludności miejskiej w Irlandii to zupełnie co innego niż 50 procent ludności miejskiej w Niderlandach. Kryteria, których często używamy jako uniwersalnych, są w istocie kryteriami odnoszącymi się do konkretnego społeczeństwa. Jeśli chodzi o nowoczesność, takie społeczeństwo można opisać wzorem WASP – White Anglo-Saxon Protestant. To właśnie angielskie społeczeństwo uważane jest za ojczyznę nowoczesności. Pytanie brzmi: czy można według tych kryteriów mierzyć społeczeństwa, w których większość mieszkańców nie jest ani Anglosasami, ani protestantami, ani nawet białymi?
Żeby wyjść z tego ciasnego pasażu dychotomii i kryteriów, warto przesunąć akcent z cech obiektywnych (tych, których można dotknąć i które można policzyć) na cechy subiektywne (te, które istnieją w naszych głowach). Zacznijmy od historii samego terminu „nowoczesny”. Pochodzi on z łaciny od słowa modo – niedawny. Po raz pierwszy pojawił się dopiero po upadku starożytnego Rzymu, w VI wieku, i należał do tak zwanej łaciny wulgarnej (ludowej). Już samo pochodzenie sugeruje odcień znaczeniowy. Łacina ludowa była uważana za gorszą od klasycznej. Odpowiednio – „nowoczesny” oznaczało coś, o czym z góry wiadomo, że jest niższej jakości. Wszystko nowe („nowoczesne”) przegrywało w porównaniu ze „starymi dobrymi czasami”. Homines novi (nowi ludzie) oznaczało mniej więcej to samo co francuskie nouveaux riches (nuworysze) czy rosyjskie „nowyje russkije”, albo ukraińskie „nowi Ukraińcy”: ludzie bez manier. To, co nowoczesne, miało prawo istnienia tylko wtedy, kiedy próbowało naśladować starożytne wzorce. Francesco Petrarca pytał retorycznie: „Czymże jest historia, jeśli nie pochwałą (starożytnego) Rzymu?”.
„Nowoczesność” radykalnie zmieniła znaczenie, z negatywnego na pozytywne, w ciągu ostatnich trzystu–czterystu lat. Początki tej zmiany widać w tak zwanym sporze starożytników z nowożytnikami, toczonym w XVII–XVIII wieku przez francuskich i brytyjskich pisarzy. Starożytnicy Jean de La Fontaine, Jonathan Swift i inni twierdzili, że szczyt rozwoju ludzkiej cywilizacji przypada na starożytne Grecję i Rzym; wszystko, co powstało później, było mniej wartościowe. Nowożytnicy podkreślali natomiast znaczenie odkryć naukowych. Niewykluczone, mówili, że Homer, Platon czy Wergiliusz rzeczywiście pozostają niedoścignieni, ale Archimedes i Ptolemeusz nie wytrzymują porównania z Kopernikiem czy Newtonem.
Od XIX wieku „nowoczesne” i „starożytne” ostatecznie zamieniają się miejscami. W wyobrażeniach wykształconych ludzi nowoczesność niesie w sobie obietnicę zmian na lepsze. Żeby być nowoczesnym, nie trzeba koniecznie żyć w przemysłowym, zurbanizowanym, wykształconym itd. społeczeństwie – wystarczy pragnąć, by twoje społeczeństwo stało się przemysłowe, zurbanizowane i wykształcone. Jeśli tradycjonaliści to ci, którzy są wierni tradycji, to modernistami są ci, którzy wierzą w lepszą przyszłość. Nowoczesność zaczyna się wtedy, gdy ludzie zaczynają wierzyć w zmiany i pragnąć zmian.
Tak jak każda dychotomia, przeciwstawienie „tradycyjna wspólnota / nowoczesne społeczeństwo” ma swoje ograniczenia. W szczególności nie oznacza ona, że nowoczesne społeczeństwa żyją bez tradycji i ich znajomości. Żadne społeczeństwo nie może istnieć bez tradycji i nowoczesne nie jest wyjątkiem. A jeśli mu ich brakuje, to je wymyśla – jak na przykład przywołaną już tradycję nadawania dzieciom książęcych imion. Dlatego XIX wiek bywa też nazywany wiekiem „wynajdywania tradycji”. Główną cechą nowoczesności nie jest obecność czy brak tradycji, tylko sposób, w jaki te tradycje są przekazywane. W tradycyjnym społeczeństwie syn uczy się orki, pracując w polu z ojcem; córka uczy się prowadzenia gospodarstwa, pomagając matce; uczeń rzemieślnika uczy się rzemiosła w pracowni swojego mistrza… Tradycyjny sposób przekazywania wiedzy jest ustny i osobisty. Ojciec zna syna, matka – córkę, mistrz – ucznia, i nauka nie wymaga ani podręczników, ani nawet umiejętności czytania. Nowoczesne społeczeństwo zaś potrzebuje oświaty. Żeby robotnicy w fabryce czy warsztacie opanowali operacje technologiczne, muszą mieć choćby minimalne wykształcenie. Produkcja przemysłowa także nie może istnieć bez szkół masowych, a masowo można uczyć dzieci tylko dzięki podręcznikom w języku, który jest dla nich zrozumiały. W tym celu różne dialekty i gwary muszą zostać sprowadzone do wspólnego, zunifikowanego i zestandaryzowanego języka, nazywanego językiem literackim.
Nowoczesne elity musiały dbać o język, bo od tego zależy siła gospodarki i – odpowiednio – ich władza. Nowoczesne państwo „żeni się” z kulturą ludową, a dzieckiem takiego związku jest naród. Tradycyjne społeczeństwo mogło obejść się bez narodów – nowoczesne bez narodów obejść się nie może. Nie wyklucza to możliwości istnienia w świecie przednowoczesnym wspólnot protonarodowych. Sygnały ich istnienia widzimy w poemacie Roksolania Klonowica czy w dziele Topograficzeskoje opisanije [Opis topograficzny] Iwana Pieriewierziewa. Ale były to raczej narody „w sobie” niż narody „dla siebie”. Wiedziały, kim nie są, ale nie umiały powiedzieć, kim są. Aby naród „w sobie” stał się narodem „dla siebie”, potrzebne są książki, dokumenty tożsamości, mapy, szkoły itp. – wszystkie te elementy nowoczesnego świata, które kodyfikują tożsamości narodowe i nadają im masową skalę.
Różnicę między narodem „w sobie” a narodem „dla siebie” można opisać także innym przeciwstawieniem: „lud” i „naród”. Lud istnieje sam przez się – tak jak rośnie trawa czy drzewa. Natomiast narody same przez się w przyrodzie nie występują. Trzeba je pielęgnować, tak jak trawniki czy ogrody. W związku z tym nowy produkt potrzebuje nowej nazwy. Któż by nazywał Ogrodem Luksemburskim czy Zofiówką lasy, które istniały wcześniej na ich miejscach?!
Centralnymi postaciami w przemianie ludów w narody są „ogrodnicy” szczególnego rodzaju – poeci, pisarze, krytycy literaccy, historycy, geografowie, filolodzy i inni szacowni reprezentanci elit. Wysławiają oni przeszłość narodu i przepowiadają mu jeszcze wspanialszą przyszłość, wyznaczają jego granice i rysują mapy, piszą narodową historię, tworzą gramatykę języka narodowego, a przede wszystkim – wybierają albo wymyślają nazwę swojego narodu. Dopóki nie dojdą do porozumienia, jak go nazywać, będzie panował chaos terminologiczny.
Można dość precyzyjnie wskazać, kiedy ten chaos się skończył: w ostatnich dekadach XIX wieku. Do tamtego okresu nie ma zgody odnośnie do nazw większości narodów słowiańskich, z wyjątkiem Polaków i Rosjan. W ukraińskim przypadku terminy „ruski”, „małoruski” i „ukraiński” mogą występować jako synonimy, ale mogą też wzajemnie się wykluczać. Na przykład anonimowy autor (lub autorzy) Istorii Rusow [Historii Rusów], patriotycznego tekstu, który w pierwszej połowie XIX wieku cieszył się popularnością wśród potomków ukraińskiej starszyzny kozackiej, nie zgadzał się na zmianę nazwy swojej ojczyzny z „Rusi” na „Ukrainę”, bo jego zdaniem nazwę „Ukraina” wymyślili „bezwstydni i złośliwi polscy i litewscy bajarze”. Po raz pierwszy termin „rusko-ukraiński” pojawia się w połowie XIX wieku. Ukuł go galicyjski ruski poeta Iwan Huszałewycz podczas Wiosny Ludów (1848–1849) dla podkreślenia jedności Rusi Halickiej „z brzegów Dniestru” z Ukrainą „z brzegów dnieprowych”. W 1890 roku termin ten pojawia się w nazwie pierwszej ukraińskiej partii politycznej (Rusko-Ukraińska Partia Radykalna), a w 1898 roku trafia do tytułu pierwszej historii akademickiej – Istorii Ukrajiny-Rusi [Historii Ukrainy-Rusi] Mychajła Hruszewskiego. Pod koniec pierwszej wojny światowej na gruzach imperiów austro-węgierskiego i rosyjskiego powstają państwa, które mają w swoich nazwach przymiotnik „ukraiński”: Ukraińska Republika Ludowa, Państwo Ukraińskie, Zachodnioukraińska Republika Ludowa, Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka. W okresie międzywojennym nazwy „Ukraińcy, ukraiński” stopniowo wypierają „Rusinów, Ruskich” i po drugiej wojnie światowej, po radzieckim zjednoczeniu wszystkich ukraińskich ziem w składzie Ukraińskiej SRR, „Ukraina” staje się powszechnie przyjętą normą.
Najkrócej rzecz ujmując, całą naszą długą opowieść o nazwach można sprowadzić do następującej formuły: „Ruś” to zasadniczo nazwa tradycyjnej wspólnoty, „Ukraina” to zasadniczo nazwa nowoczesnego społeczeństwa. W tym sensie powstawanie Ukrainy było potrójne: z ludu – naród, z tradycyjnego społeczeństwa – nowoczesne, z Rusi – Ukraina.
Ta formuła jest oczywiście uproszczona i wymaga uzupełnień.4 Wady tej formuły są jednak rekompensowane przez jej podstawową zaletę: nadaje ona sens terminologicznemu nonsensowi.