Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O KSIĄŻCE
Za czasów PRL-u dolina Biebrzy nie była szerzej znana. Poza nielicznym gronem przyrodników odwiedzali ją głównie wędkarze i myśliwi. Biebrzańskie bagna były traktowane jako ziemie diaboliczne i wsysające, siedliska demonów i różnych wstrętnych istot kochających życie w błocie. A przede wszystkim - jako haniebne świadectwo zaniedbania i biedy regionu, godne jak najszybszego wymazania z krajobrazu. Tymczasem pojawiły się hasła głoszące, że "bagna są dobre", nawoływania do ich ochrony, a nawet do odtwarzania zniszczonych wcześniej obszarów podmokłych. Troszczyć się o ten przeklęty, błotnisty padół? Jeszcze parę lat wcześniej to się nikomu nie mieściło w głowie! A jednak! Dziś dolina Biebrzy otoczona jest troskliwą ochroną, a na bagna co roku Carską Drogą walą tłumy spragnionych dzikości turystów.
I właśnie dla nich jest ta "księga Biebrzy", pełna opowieści o niezwykłej rzece, torfowiskach, życiu zwierząt i unikalnej przyrodzie, a także o ludziach, którzy nad Biebrzę zjechali i już zostali, oddając duszę i serce tej krainie... To opowieść także dla tych, którym - zakochanym w tym krajobrazie po uszy - opowiadania o tej części świata nigdy dość...
Biebrza. Opowieści o rzece, mokradłach, olsach i grądzikach, leśnych duktach i wspaniałej Carskiej Drodze, a także o życiu zwierząt i biebrzniętych ludzi na bagnie, które wciąga tak, że już nie pójdziesz dalej nie jest książką zwykłą. To wyznanie miłości do krainy, którą bracia Kłosowscy po raz pierwszy odwiedzili pięćdziesiąt lat temu i... tak już zostali. To opowieść o krainie, która ich ukształtowała... Zanurzmy się w tej opowieści... Posłuchajmy...
Kolorowe fotografie braci Kłosowskich są znakomitym dopełnieniem tej tętniącej biebrzańskim życiem księgi...
O AUTORACH:
Grzegorz Kłosowski (ur. 1953 r.), artysta malarz po Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, odłożył pędzel na rzecz obiektywu i zamiast farbami maluje światłem. Pędzel, z jakim teraz najczęściej ma do czynienia, to koniec ogona któregoś z dzikich mieszkańców naszych puszcz i mokradeł. Specjalizuje się w fotografowaniu zwierząt, wykonał większą część zdjęć przyrodniczych tandemu braci Kłosowskich, także prawie wszystkie w tej książce. Jego brat bliźniak, Stanisław Kłosowski, jest profesorem biologii. Grzegorz wspólnie z braćmi wydał kilkanaście albumów i książek. Pierwszą były Ptaki biebrzańskich bagien, a ostatnimi z kolei albumy Biebrza i Droga.
Tomasz Kłosowski (ur. 1949 r.), dziennikarz i fotograf, umknął z cywilizowanego świata, także z uczelnianych ław, w dzikie bagna Biebrzy, by podpatrywać i fotografować przyrodę. Tu zdziczał, ale z czasem zdobyte doświadczenia i wiedza pozwoliły mu wrócić na łono cywilizacji. Zaczął bowiem pisać artykuły, książki o przyrodzie, występować w radiu i telewizji. Prowadził programy, takie jak "Zwierzozbliżenia", "Naturomania", "Dzika Polska", "Tańczący z naturą" czy ostatnio "Gawędy Kłosowskiego". Jest autorem tekstów w tej książce.
W 2022 roku, nakładem wydawnictwa Paśny Buriat, ukazała się ich wspólna książka pt. Bracia mniejsi i więksi. Opowieści o mieszkańcach z krainy Biebrzy i nie tylko.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
"Bagno - czym jest naprawdę? Gdy niemal 40 lat temu omawiałem z wydawnictwem treść naszej pierwszej książki z bagnem w tytule, siwa pani redaktor wstała i poszła do serwantki po słownik, by znaleźć znaczenie tego słowa. Jest ono niejednolite - nawet gdy odnosi się tylko do przyrodniczych siedlisk; istnieje też wiele słów stanowiących jego odpowiedniki i synonimy. Kto jednak przeszedł po prawdziwym bagnie, wie, czym ono jest. Czuje to pod nogami, w powietrzu nad głową, w przestrzeni akustycznej.
Aż dech zapiera... Zresztą nie tylko z wrażenia, lecz także z powodu wysiłku podczas wyciągania nóg z nabiegłej wodą, uginającej się pod nogami kołderki. Wokół pustka. Gdzieś tam sterczy samotna brzózka - niczym chorągiew zatknięta przez kogoś, kto szczyci się zdobyciem tego smętnego, utrudniającego każdy krok uroczyska. Ta przestrzeń wręcz onieśmiela. I zadziwia: że coś takiego mogło uchować się w samym centrum cywilizowanej Europy".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pisarz Andrzej Stasiuk miał autorski występ podczas Festiwalu Literackiego „Na pograniczu kultur” w Białymstoku. Sporo się spóźnił. Tłumaczył, że choć z południowej Polski, gdzie mieszka, miał i tak kawał drogi, to musiał jeszcze zboczyć z trasy i koniecznie skoczyć nad Biebrzę. Więc skoczył.
Polityk i biznesmen Janusz Palikot jechał przecinającą bagna Basenu Dolnego Biebrzy Carską Drogą, gdy natknął się na mojego brata Grześka, który teleobiektywem celował do pozującego wśród przydrożnych trzcin łosia. Gdy go zobaczył, podniósł kciuk na znak zrozumienia i solidarności z kimś zapatrzonym w tutejszą przyrodę. Jak się okazuje, bywa tu wielokrotnie, tylko unika rozgłosu i ludzkiego wścibstwa – podobnie jak większość biebrzańskich zwierząt.
Podczas przypadkowego spotkania w redakcji jednej z telewizji reżyser Jan Jakub Kolski opowiadał mi, że bywał w Gugnach, oglądał bagna, a także albumy ze zdjęciami Biebrzy. Jest tym miejscem urzeczony. Wśród znanych ludzi kultury i polityki jest dziś wielu takich, którzy wypowiadają się podobnie o tej ziemi.
Dziś. A dawniej? Za czasów PRL-u dolina Biebrzy nie była szerzej znana. Poza nielicznym gronem przyrodników odwiedzali ją głównie wędkarze i myśliwi. Wśród tych ostatnich pojawiały się ważne persony z wierchuszki socjalistycznej władzy, gdyż łowiectwo należało do namiętności partyjnych notabli. Wiele lat temu pewien myśliwy opowiadał nam o takim polowaniu. W piękny, chyba wiosenny wieczór stali wśród bezkresnych błot na Grobli Honczarowskiej. Nawet przedstawiciel partii – nie pomnę już, czy był to Jan Szydlak, Kazimierz Barcikowski czy jeszcze ktoś inny – zachwycał się urokiem chwili i dzikiego pejzażu.
– Ależ towarzyszu, mamy to meliorować, zamienić na użytki rolne – wtrącił niepewnym głosem ktoś z boku.
– Nie damy zmeliorować! – zagrzmiał dygnitarz.
I nie dali – ale nie oni, partyjni notable, tylko przyrodnicy – profesorowie Adam Pałczyński, Andrzej Dyrcz i Henryk Okruszko. Ich badania przyczyniły się do utworzenia Biebrzańskiego Parku Narodowego. Tak zaczęła się dla naszych bagien nowa epoka. Przedtem były traktowane jako ziemie diaboliczne i wsysające, siedliska demonów i różnych wstrętnych istot kochających życie w błocie. A przede wszystkim – jako haniebne świadectwo zaniedbania i biedy regionu, godne jak najszybszego wymazania z krajobrazu. Tymczasem pojawiły się hasła głoszące, że „bagna są dobre”, nawoływania do ich ochrony, a nawet do odtwarzania zniszczonych wcześniej obszarów podmokłych. Gdy Biebrzański Park Narodowy ogłosił konkurs na hasło, zwyciężył zwrot „W trosce o bagna”. Troszczyć się o ten przeklęty, błotnisty padół? Jeszcze parę lat wcześniej to się nikomu nie mieściło w głowie!
Z czasem do tego hasła dopisano jeszcze: „i ludzi”. Być może dla złagodzenia niechęci tych, którzy wciąż nie są przekonani do idei chronienia mokradeł. Ale także dlatego, że dziś, w dobie zachłannej cywilizacji konsumpcyjnej, nie uda się zachować resztek bagien bez ludzi, którzy o nie zawalczą. Dlatego ta książka jest zarówno o bagnach, jak i o ludziach.
Nie wiem, czy to ja całuję ziemię, czy ziemia całuje mnie. Ale „cmok-cmok, cmok-cmok” rozlega się z każdym krokiem. Trudnym krokiem. Staniesz na twardej kępie – noga zsuwa się i skręca, wpada w mokry mech między kępami. Staniesz na mchu – noga wpada tak głęboko, że trudno ją wyjąć, a jak się uda, to w zamian trzeba zostawić kalosz w grzęzawisku. Dookoła horyzont pusty, pofalowany od kęp roślinności, przypominający, że dotarcie gdziekolwiek będzie prawdziwą mordęgą. Tak się właśnie idzie po wielkim bagnie Ławki – największym nieosuszonym torfowisku Basenu Dolnego doliny Biebrzy i jednym z największych zachowanych bagien w Europie. Słowo „ławki” kojarzy się z wypoczynkiem i wygodą, ale to chyba najmniej wygodne ławki świata – skazujące ciało i duszę na katorgę. Tylko ławki szkolne bywały miejscem jeszcze gorszej, choć raczej duchowej udręki. Mimo to biebrzańskie ławki przez wielkie Ł kocham nad życie. Gdyby nie było tak mokro, mógłbym tu paść na ziemię i ucałować ją naprawdę, gdyż zapewniła mi tyle przygód, spostrzeżeń, wrażeń.
To nie przypadek, że Centrum Ochrony Mokradeł, które powstało przy współudziale profesora Wiktora Kotowskiego, specjalisty od badania takich terenów, przyjęło skróconą nazwę CMOK. Jest zresztą w Polsce bagno, też spore, które nazywa się Całowanie – czy aby nie od tego cmokania, jakie słychać, gdy chodzi się po mokrym dywanie mchów? Jeżeli tak, to na Całowaniu już nie ma całowania. Teren osuszono. Bagno Ławki jeszcze całuje. Dziś zaznają tego głównie badacze mający tu swoje powierzchnie próbne i ścieżki zwane transektami. Kiedyś zaznawali też gospodarze wykaszający całą powierzchnię bagna, by zebrać liche siano.
Bagno – czym jest naprawdę? Gdy niemal 40 lat temu omawiałem z wydawnictwem treść naszej pierwszej książki z bagnem w tytule, siwa pani redaktor wstała i poszła do serwantki po słownik, by znaleźć znaczenie tego słowa. Jest ono niejednolite – nawet gdy odnosi się tylko do przyrodniczych siedlisk; istnieje też wiele słów stanowiących jego odpowiedniki i synonimy. Kto jednak przeszedł po prawdziwym bagnie, wie, czym ono jest. Czuje to pod nogami, w powietrzu nad głową, w przestrzeni akustycznej.
Aż dech zapiera… Zresztą nie tylko z wrażenia, lecz także z powodu wysiłku podczas wyciągania nóg z nabiegłej wodą, uginającej się pod nogami kołderki. Wokół pustka. Gdzieś tam sterczy samotna brzózka – niczym chorągiew zatknięta przez kogoś, kto szczyci się zdobyciem tego smętnego, utrudniającego każdy krok uroczyska. Ta przestrzeń wręcz onieśmiela. I zadziwia: że coś takiego mogło uchować się w samym centrum cywilizowanej Europy. Na przedwiośniu, nim jeszcze wybuchnie zieleń, w blasku nisko stojącego słońca bagno wydaje się złociste, miejscami rdzawe, jakby pokryte metalem, gdzieś w dali zamyka je fioletowa smużka bezlistnego jeszcze olsu. Płowe, a miejscami brunatne czupryny zeszłorocznych turzyc, równo zaczesane przez śniegi i wichury, tworzą ciągnącą się w dal pofałdowaną powierzchnię przypominającą jakąś gigantyczną słomiankę utkaną ze złotawych nitek. Pod tymi czuprynami połyskują widoczne dopiero z bliska lusterka wody. Miejscami jest głębsza i rozlewa się szerzej, a małe jeziorka wraz z kępami tworzą niebiesko-żółtą szachownicę.
Taki obraz zapamiętałem z pierwszej wędrówki po bagnie. Ale nie tylko obraz – ważne były też dźwięki! Najpierw przestrzeń powitała nas upiorną ciszą, w której ginęły cmokania naszych kroków. Już po chwili rozległ się jednak hałas. Z nierównej powierzchni bagna podrywały się ptaki, obrzucając nas jękliwymi, piskliwymi, a po trosze też skrzypiącymi głosami. Krzykliwe, długodziobe rycyki, zawodzące ochryple czajki, perliście trelujące kuliki, piskliwe krwawodzioby, bekasy… Większość latających mieszkańców bagna miała tu już gniazda, ukryte w zagłębieniach turzycowych kęp. Ptaki widziały w nas intruzów niespodziewanie zakłócających ich mir domowy. Zaczynaliśmy trafiać na ich ukryte skarby – brunatne i zielonkawe gruszkowate jajka w plamki, ułożone zgrabnie po cztery w wysłanych źdźbłami traw dołeczkach. Nieosłonięte, a i tak prawie niewidoczne dzięki swym ochronnym barwom i deseniom. O tych ptakach i ich gniazdach czytaliśmy jako o wielkich i coraz większych rzadkościach. W naszej wyobraźni stały się ambasadorami najdzikszej przyrody, którą wciąż da się u nas znaleźć. Ich nagłe spotkanie na dobre zawróciło nam w rozmarzonych głowach. Oślepieni ciepłym blaskiem tej przestrzeni wypełnionej ukrytymi ptasimi skarbami, powiedzieliśmy sobie: „Błoto jak złoto!”.
Mieszkańcy tych okolic, z trudem wykaszający ubogie bagienne łąki, słyszeli wtedy inne hasło: „Było błoto, będzie złoto”. Osuszanie takich terenów – ostatnich już naturalnych mokradeł – w czasach PRL-u nabierało rozpędu. Było traktowane jako sposób na poprawienie sytuacji rolników i wyciągnięcie bagnistych regionów z biedy. Zniknęło położone w pradolinie Biebrzy i Narwi bagno Wizna, tworzące kompleks wraz z bagnami Biebrzy; wcześniej zmeliorowano bagno Kuwasy koło Rajgrodu, a także wiele pomniejszych terenów podmokłych koło Osowca, Sztabina, Suchowoli. Bagno Ławki – nasze Ławki, jak wkrótce zaczęliśmy o nim mówić – a także położone na północ od niego Bagno Podlaskie i cały wielki obszar mokradeł Basenu Środkowego Biebrzy ze słynnym już Czerwonym Bagnem włącznie – ostały się, choć ich także nie ominęła ludzka ingerencja. Pozostawiła szereg kanałów i rowów, jednak na szczęście natura z czasem sobie z nimi poradziła.
Nasze Bagno Ławki zaczynało się kiedyś zaraz za domkiem dróżnika w uroczysku Kopciowe. Dziś ta część zarosła lasem, ale pół wieku temu zaraz za budyneczkiem i przepływającym pod szosą kanałem otwierał się bagienny przestwór. Trochę podobny do stepu, ale wystarczyło, by przebiegły po nim łoś czy sarna, a rozbryzgi wody spod kopyt mówiły wszystko: przed nami bagna. A przed nimi – marna przyszłość… Co rusz docierały do nas hiobowe wieści.
Domkiem dróżnika opiekował się wtedy pracownik nadzorujący ten odcinek drogi, Poldek Dyra z Laskowca. Początkowo go nie lubiłem, bo co roku na początku sezonu wiosennego raczył nas złymi wiadomościami. Szukał u nas potwierdzenia tych doniesień: „Mówią, że mają robić meliorację tej bieli. Prawda to?”. Sądził, że skoro jesteśmy z miasta, to wiemy więcej. „Coś gadali, że jakiś wał do Biebrzy będą sypać i mają orać tę biel za Kopciowym”. „Biel” – to w ludowym języku bagienna łąka, w chłodne wieczory i poranki bielona przez mgły. Informacje o tym, co się stanie z biebrzańskimi bielami, też były wtedy osnute mgłą. Na przedwiośniu przyjeżdżaliśmy na bagna ze strachem. Czy aby nie zobaczymy koparek – potworów prujących miękką jak dywan powierzchnię torfowiska głębokimi ranami rowów?
Właśnie – torfowiska. Wszystkie tutejsze bagna, błota, mokradła, moczary – czy jak zechcemy je nazwać w naszej potocznej mowie – są torfowiskami. A więc czymś, co można uznać za żywe, powstające na naszych oczach złoża węgla. Rośliny błotne, gdy kończą żywot w płytkiej wodzie, osiadają pod jej powierzchnią i nie rozkładają się, lecz ulegają mumifikacji. Przy ograniczonym dostępie tlenu zawarty w nich węgiel – główny budulec życia na Ziemi – nie ulega utlenieniu, lecz pozostaje nienaruszony. Wraz z osiadaniem kolejnych roślinnych zwłok tworzy złoże, które tu, nad Biebrzą, ma już kilka metrów grubości, czyli fachowo mówiąc – miąższości. Torf to zaś utkana z roślinnych szczątków gąbka nasączona wodą, pokrywająca złoże płytką warstwą. Jest bogactwem, które samo się odnawia. Wszak umarłe rośliny, utrzymując wodę, gwarantują, że ich kolejne pokolenie dokonujące żywota podzieli los poprzednich i zniknie pod powierzchnią wody. Torfowisko rośnie, a wraz z tym wzrostem podnosi się poziom wody. Bo – jak zauważa w swoich wykładach wspomniany na początku profesor Wiktor Kotowski, znawca biologii i hydrologii mokradeł – torf to gleba najlepiej zatrzymująca wodę1. Nie do wiary, ale trzy do czterech procent powierzchni lądów zajmowanych dziś przez nieosuszone mokradła magazynuje więcej wody niż pozostałe 96 procent, wraz z jeziorami i rzekami.
Podobno bagna Biebrzy przechowują więcej wody niż wszystkie polskie zbiorniki retencyjne razem wzięte. Wilgotna nawet w najsuchsze lata gąbka torfowa ochładza klimat, co wobec globalnego ocieplenia należy uznać za kolejną, niedocenianą dawniej, korzyść istnienia bagna. Oczywiście pokłady węgla, które zalegają tuż pod darnią i nie wymagają wkopywania się w głąb ziemi, nie mogły pozostać niezauważone przez ludzi. Wydobywano więc ten węgiel, suszono go i używano jako opał. Kto posiadał kawałek łąki, miał z czasem i dół potorfowy. Był nawet szalony pomysł, by w rejonie Wizny zbudować elektrownię zasilaną tym paliwem. Nie myślano zapewne, jak gigantyczne i zarazem wszechstronne byłoby to marnotrawstwo. Doły potorfowe zachowały się w wielu miejscach. Bodaj najbardziej znane i odwiedzane znajdują się w okolicach Osowca. Zarastają stopniowo i zamieniają się w grząskie pułapki, w które wpadają zwierzęta i ludzie. Sam w taką wpadłem, a później miałem okazję widzieć, jak z podobnej matni wyciągano łosia – na szczęście z powodzeniem.
Torf od zawsze był w tych okolicach znany i ceniony. Gdy wracaliśmy do kwatery w mocno ubłoconych butach, gospodyni mówiła, że powodujemy „zatorfienie”. Tak jak jeziora czy starorzecza zarastają i stopniowo napełniają się torfem, tak wypełnią się nim doły potorfowe – ale na to potrzeba setek lat. Prawdziwe, naturalne zatorfienie następuje jednak w ciągu tysięcy lat; tutaj, nad Biebrzą, ten proces trwa od ostatniego zlodowacenia, które miało miejsce około 10 tysięcy lat temu. Lodowiec stopniał, zostawiwszy po sobie płytkie jezioro, w którym z czasem wytworzyła się torfowa „gąbka”.
Torfowisko jest zatem czymś w rodzaju księgi, w której zostały zapisane dzieje szaty roślinnej i jej zmian z ostatnich 10 tysięcy lat. Pofalowana powierzchnia pełna kwiatów, owadów i ptaków – to jakby okładka tej księgi, zresztą bardzo obszernej. Pod spodem zalegają warstwy torfu – różne, w zależności od tego, jaka roślinność dominowała w danym okresie, a następnie uległa zakonserwowaniu w płytkiej wodzie. Są więc torfy trzcinowe, turzycowe, olchowe… Ich warstwy to rozdziały tej księgi. Tkwią w nich różne szczątki – roślinne, ale i zwierzęce, które możemy badać. Księgi nie da się jednak otworzyć, można do niej sięgnąć tylko przy pomocy ręcznego świdra torfowego albo cięższych maszyn.
Istnieją nie tylko różne torfy, lecz także różne torfowiska – zależne przede wszystkim od źródła i mechanizmu zasilania w wodę, a także od rodzaju tej wody, która może być żyzna i obfitująca w związki chemiczne potrzebne organizmom albo uboga pod tym względem. Wielkie torfowiska biebrzańskie, chociaż leżą w dolinie rzeki, w ogóle nie korzystają z jej wód. Zasilają je wody ze źródlisk i – a może przede wszystkim – spływające z wysoczyzn otaczających bagienną nieckę. To wody dość żyzne, dziś przeważnie mocno wzbogacone nawozami z pól. Torfowiska, zwane z racji położenia w dolinach rzek niskimi, odznaczają się sporym bogactwem roślin. Ale gdy w pozbawionej odpływu kotlince między wydmami zbiera się woda, powstają inne torfowiska, tak zwane wysokie, gdyż taka kotlinka może istnieć nawet na pogórzu czy w górach pomiędzy wzniesieniami terenu. Jeżeli w pobliżu nie ma źródeł, takie torfowisko „żywi się” tylko wodą z niebios – opadami. Torf tworzy się tu z roślin niewymagających żyzności: z mchów torfowców i krzewinek. To światy całkiem odmienne od nadrzecznych torfowisk; tu, nad Biebrzą, są nieliczne i małe, wyjątkiem jest Czerwone Bagno liczące dwa i pół tysiąca hektarów i pokryte grubym dywanem mokrych mchów i lasem skarlałych sosen.
Śladów przeszłości możemy szukać nie tylko w warstwach torfu. Są także na zmierzwionej powierzchni torfowiska. Niepozorne roślinki, jak lipiennik Loesela czy skalnica torfowiskowa, to żywe relikty polodowcowe, dziś szczególnie hołubione i chronione w parku. Pod wodzą botaniczek – między innymi Magdy Marczakiewicz – całe grupy wolontariuszy krążą po bagiennej powierzchni i szukają maleńkich roślinek, by je policzyć. Ale są wśród roślin także okazy większych rozmiarów: choćby ginący gnidosz królewski, rozmieszczeniem i smukłością żółtych kwiatów nieco przypominający wysoką dziewannę, czy kwitnący niebiesko wielosił błękitny.
Całe obszary torfowisk położone z dala od rzeki są pokryte tak zwanymi mechowiskami. Tam, między kępami turzyc, ścielą się mchy, niebędące zresztą torfowcami. Tylko znawca umie je rozpoznać – nam wystarczy wiedzieć, że część z nich to też żywe wspomnienia z epoki tuż po ustąpieniu lodowca. Dzięki wilgotności i chłodnemu mikroklimatowi mogły utworzyć znaczne połacie przypominające rosnącą tu zaraz po ustąpieniu lodowca tundrę. Podobieństwo dzisiejszych torfowisk doliny Biebrzy do tundry zauważyli już dawno ornitolodzy. Wykryli tu pojedyncze gniazda ptaków typowych dla tundry, takich jak bekasik (inaczej bekas mały) czy biegus zmienny. Warto zauważyć, że inne gatunki ptaków siewkowych, łącznie z dubeltem i batalionem, mają główne ostoje właśnie w tundrze i są tam znacznie liczniejsze niż u nas. Na ptakach nie kończy się lista tundrowych gatunków zamieszkujących torfowiska. Gdy na polach pospolitym gryzoniem jest nornik zwyczajny, na bagnach jego miejsce zajmuje nornik północny. No a sam król bagien – łoś? To też zdecydowanie borealne zwierzę.
Ale, jak to często nad Biebrzą bywa, mamy tu też coś z przeciwległego bieguna. Obok zielonych wspomnień po lodowcu znajdziemy bowiem przedstawicieli flory potrzebujących raczej ciepła niż długotrwałych chłodów – ich życie świetnie ilustruje niewiarygodne wręcz powiązania roślin ze środowiskiem, z innymi roślinami, z owadami. Do tego są to gatunki popularne, bo ich krewniaków często spotykamy w ogródkach i kwiaciarniach. Chodzi bowiem o storczyki. Choćby kukułkę krwistą, której mocno różowe kolby kwiatowe w maju i czerwcu wystrzelają ponad zieloną powierzchnię turzycowej łąki, tworząc miejscami całe klomby. Innym przykładem jest niepozorny biały kruszczyk błotny. I wiele innych. Wspomnieliśmy o tych, które dobrze się czują, rosnąc wprost na mokradle, ale jeszcze większe bogactwo kryje się tam, gdzie jest nieco suszej.
Storczyki są na Ziemi niewiele dłużej niż ludzie. Należą do najmłodszych przedstawicieli królestwa roślin. Gdy się więc pojawiły, świat był już gęsto zasiedlony przez inne rośliny, grzyby i owady. Musiały umieć nawiązać współpracę. Dlatego storczyki, czyli orchidee, wytworzyły niespotykaną u innych grup roślin rozmaitość stylów życia opartych na symbiozie. Z tego względu stały się wyjątkowo wrażliwe na wszelkie zmiany środowiska – dziś są w większości zagrożonymi gatunkami. Nadchodzi jednak pomoc.
Pofalowane, bezkresne morze torfowiskowych „bieli” ma też swoje wyspy i wysepki. Nazywają je tutaj grądami, ale przyrodnicy wolą mówić zdrobniale: grądziki, by podkreślić ich maleńkość wobec ogromu ciągnących się po horyzont mokradeł, ale też dlatego, że naukowe określenie „grąd” oznacza typ siedliska leśnego, gdzie na dość bogatej glebie wyrastają lasy liściaste złożone z grabów, dębów, a w niektórych miejscach także z buków. Kiedyś większość tych małych grądzików też była pokryta mniej lub bardziej zwartym lasem, przez co wiosną i latem stanowiły one niedostępne dla ludzi ostoje zwierzyny. Tu rodziły się młode łosie i gniazdowały orły. Ale chłopska siekiera i piła wreszcie sobie z nimi poradziły, pozostawiwszy tylko pojedyncze grupy żylastych dębów, czasem osamotnionych sosen w otoczeniu szybko wyrastających brzóz. Na niektórych z tych wysepek wypasano też zwierzęta, przez co wiele z nich świeci dziś łysinami polanek. Tu przyroda leśna spotyka się z łąkową, a ta z bagienną, tworząc jedyne w swoim rodzaju trudno dostępne oazy i prawdziwy raj dla storczyków.
Oto taka polanka – pyszna i zaciszna, ozdobiona fioletowymi dzwonkami. Pochylone nad nią brzozy i dęby wyglądają, jakby chciały się przyjrzeć barwnym kwiatom. Dzwonki brzoskwinio-, pokrzywo – i okrągłolistne tworzą miejscami wyniosłe bukiety, wokół których wirują motyle. Ale nasza przewodniczka, doktor Izabela Tałałaj z Uniwersytetu w Białymstoku, pochyla się nad jednym z najbardziej niepozornych. Lekko potrząsa wydłużonym liliowym kielichem, jakby chciała przywołać słowa piosenki: „dzwoń, dzwoneczku!”.
Ale nie wypowiada ich, bo ta roślina nie jest dzwonkiem. To buławnik czerwony, przedstawiciel storczykowatych. I gdyby przymierzyć doń ludzką miarę, należało by dodać: oszust i manipulator działający tak jak w znanym powiedzeniu: jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one! Roślina kształtem i barwą kielichowatych kwiatów do złudzenia przypomina dzwonek. Nam, ale co najważniejsze – owadom. Botanicy jednak nie dają się nabrać i potrafią wyłuskać tego oszusta pośród kwiatów, co czynią z przejęciem, bo jest on dziś wielką rzadkością.
Doktor Iza demaskuje przed nami buławnika i objaśnia istotę całej mistyfikacji. Otóż kwiaty tej rośliny, w przeciwieństwie do otaczających ją uczciwych dzwonków, nie zawierają nektaru. Wyglądając jednak jak tamte i złudzeniem słodkiego prezentu, zapraszają owady do swych kwiatów. Owad zapylacz, a jest to tutaj przeważnie pszczolinka, przysiada na buławniku, a nie znalazłszy niczego, jak niepyszny odlatuje ku innym roślinom. Ten krótki pobyt na kwiatku wystarcza jednak, by do ciała małego lotnika przyczepiły się pyłkowiny – zlepki pyłku związanego naturalnym kitem charakterystyczne dla storczyków – którymi potem zapyli inne buławniki.
No dobrze, a czy storczyk nie mógłby najprzyzwoiciej w świecie wytwarzać nektaru jak inne szanujące się rośliny wokół? Przecież wtedy owady jeszcze chętniej odwiedzałyby kwiaty, zostawałyby dłużej, a następnie wynosiłyby na swym ciele pyłkowe pakiety. Tak – wyjaśnia nasza przewodniczka – ale wtedy owad wizytowałby wszystkie kwiaty danego kwiatostanu i przenosiłby ładunki pyłku z jednego na drugi, zamiast nieść je na inne kwiatostany. Doprowadzałby do samozapylenia rośliny, a to forma zapłodnienia mniej korzystna dla jej rozwoju. Dużo lepsze jest zapylanie między różnymi osobnikami (zwane fachowo krzyżowym) – wtedy latający zapylacz najlepiej spełnia swe zadanie. Ewolucja pozwoliła buławnikowi uniknąć tej pierwszej, gorszej formy i pchnęła go na drogę wyrafinowanego oszustwa!
Nasz buławnik czerwony wcale nie jest czerwony, ale fioletowy jak dzwonki, tylko z nutą różowego. Badaczka wyjaśnia jednak, że dla zapylających pszczolinek wszystkie odcienie widocznych tu kwiatów to jedno barwne spektrum. Wabi je ono w takim samym stopniu do wszystkich kwiatów.
Wędrując za naszą przewodniczką z jednej polany na drugą, przecinamy mokrą śródleśną łąkę o typowo bagiennym runie. Strzelają tu w górę niczym ozdobne świece mocno czerwone kwiatostany kukułki krwistej. To kolejny oszust. Kolor jej pysznych kwiatów wabi nie tylko nas – nie oprze mu się żaden owad, ale i tu nie znajdzie choćby kropelki nektaru. Można rzec, że roślina wolała zainwestować w mamiącą urodę niż w produkcję poczęstunku dla owadów. A gdy owad odleci zniechęcony, unosząc grudkę pyłku na inną roślinę – a kukułki rosną zwykle niedaleko siebie – znów da się wyprowadzić w pole, a tym samym dokona chwalebnego aktu zapylenia.
Nie wszyscy jednak oszukują. Gdy wchodzimy na kolejną polanę, na jej obrzeżach prężą się jak struny smukłe kwiatostany podkolanu białego. On dla odmiany ma nektar, ale… nie dla wszystkich. Wśród białych kwiatów widać wygięte, zielonkawe ostrogi pełne poszukiwanej przez owady słodyczy. Dostać się do nich mogą jednak tylko te dysponujące odpowiednio długą ssawką. Są to przeważnie ćmy. W ciemnościach nie ma sensu wabić kolorem, więc kwiaty są białe. Ale za to jak pachną! Z bliska i my wyczuwamy tę delikatną, nieledwie waniliową woń.
Wśród storczyków są jednak i takie, które oszczędzają nie tylko na barwie kwiatów, lecz nawet nie wytwarzają zieleni. W cieniu drzew oglądamy okaz gnieźnika leśnego – storczyka, którego kwiatostan przypomina raczej jakiś grzyb, tylko kształtem podobny do kwiatu. Nasuwa się tu kolejne znane powiedzenie: kto z kim przestaje, takim się staje. Ta roślina, nie mając zielonego barwnika i nie wytwarzając pokarmu, żyje na koszt grzybów, tyle że niewidocznych, bo ukrytych w gruncie. Zapylenia dokonują chętnie obłażące ten dziwny kwiat mrówki. Dla odmiany bliski krewny tego gatunku, gnieźnik jajowaty, zwany też listerą, odznacza się, owszem, zielenią, ale kwiatów, zapylanych przeważnie przez chrząszcze.
Z kolei maleńka tajęża tak się zżyła z mchami, że rośnie zawieszona w ich poduchach, nie dotykając korzonkami ziemi. U nas to pewien ewenement, ale w tropikach, gdzie rośnie większość z 20 tysięcy poznanych gatunków storczyków, taki tryb egzystencji jest powszechny. To tak zwane epifity – rośliny rosnące na innych roślinach. Trudno zresztą wskazać jakikolwiek znany w świecie roślin sposób życia, który nie byłby wykorzystywany przez orchidee.
Na niewielkim pagórku pod dębami zaskoczenie: klomb okazałych, bańkowatych, żółtych kwiatów o brunatnych, rozchylonych listkach okwiatu. Rośliny są tak dorodne, jakby wyszły spod ręki doświadczonego ogrodnika. Każda żółta banieczka ma u góry otwór, przez co przypomina pantofel. Stąd nazwa tego przedstawiciela flory: obuwik pospolity. Największy i najokazalszy z rosnących u nas storczyków. Niektóre pędy mają opaski i plakietki – znak, że nasza badaczka już kiedyś odwiedziła to miejsce.
Teraz zachęca, by zajrzeć przez otworek do środka kwiatu. Widać tam kilka zaschniętych owadów. Czyżby to była roślina mięsożerna, konkurująca z rosiczką, pływaczem czy tłustoszem? Nie, wyjaśnia Izabela Tałałaj, ta roślina nie czerpie z owadów pokarmu, ale jej kwiaty dla wielu są śmiertelną pułapką. Gładkie i śliskie płatki tworzące ów bucik sprawiają, że owad, który na nich siądzie, łatwo zsuwa się do otworu i wpada do środka. Gdy jest mały i słaby – już się nie wygramoli z tej matni, ale spora pszczolinka tylko trochę w niej pogmera, po czym wyleci, unosząc pyłkowinę niczym plecak. Kwiaty tego typu są nazywane pułapkowymi.
Kępa wygląda dziarsko i świeżo, gdy tymczasem – jak się dowiadujemy – to prawdopodobnie staruszka mająca już około 70 lat. Ma szanse dociągnąć do setki. W niesprzyjających warunkach – choćby przy braku odpowiedniej liczby zapylających pszczolinek – ta roślina potrafi na dobrych parę lat przejść w stan podziemnego uśpienia, kiedy nie wydaje kwiatów. Niektóre storczyki – jak choćby wspomniany już gnieźnik – potrafią nawet zakwitnąć pod ziemią!
Storczyki nie mogą jednak zbyt długo pozostawać w takim letargu, a długotrwały niedostatek zapylaczy może się dla nich okazać wyrokiem śmierci. Wyrastające przed nami okazy wyglądają dorodnie i zdrowo, ale nasza badaczka przegląda je z niepokojem.
– Zostało sporo pyłkowin, a kwitnienie już się kończy! – zauważa ze smutkiem.
Najwidoczniej zapylacze, mimo dobrej pogody, w tym roku nie dopisały. Nie ma rady, trzeba przystąpić do akcji „tanie zapylanie”. Przy pomocy delikatnych patyczków Iza ostrożnie przenosi pyłkowiny z jednych kwiatów na drugie. Takie wcielanie się w pszczolinki to tylko jedna z form pomocy niesionej tym rzadkim storczykom. Ponadto nasza przewodniczka i jej koledzy co jakiś czas rozrzedzają gałęzie i krzewy wokół, by słońce zwabiało owady. Dosadzają też osobniki wyhodowane w laboratorium z nasion pobieranych od roślin i przechowywanych w kriobanku.
Iza przynosi młode obuwiki w szklanym pojemniku z glebą. Maleńkie, choć od ich wykiełkowania minęły już trzy lata. Długowieczne z natury storczyki nie zwykły się spieszyć, badacze jednak muszą. Niosące zagładę rzadszych gatunków zmiany środowiska zachodzą dziś szybciej niż kiedykolwiek, nieraz w trakcie życia jednego osobnika. Siewki, które oglądamy, zostaną wsadzone do ziemi, ale nie gdziekolwiek i kiedykolwiek. Bo storczyk, by mógł żyć, potrzebuje nie tylko zapylaczy.
Iza wysypuje na szkiełko trochę obuwikowych nasion. Wyglądają jak kupka kurzu. To najmniejsze nasiona w świecie roślin. Nie ma w nich miejsca na choćby odrobinę pokarmu dla rodzącej się rośliny. By takie nasionko wykiełkowało, musi wejść w symbiozę z mikroskopijnym grzybem ściśle określonego gatunku.
Nasza badaczka wydobywa więc ramkę do slajdów, w której zamiast obrazka tkwią dwie warstwy bardzo gęstej siateczki, zaś między nimi – maleńkie nasiona obuwika. Ramka zostaje wbita w glebę obok rosnących storczyków. Oczka siatki są tak małe, że nawet te nasionka nie wypadną przez nie do gleby, za to mikroskopijne grzyby spokojnie wnikną do wewnątrz i sięgną do nasion. Dzięki temu będzie wiadomo, jakie grzyby wchodzą we współpracę z rośliną, czy jest ich dużo i gdzie najlepiej posadzić uzyskane już siewki, by w przyszłości ich własne nasiona miały szansę wykiełkować. Bez grzyba nie poradzi sobie żaden gatunek storczyka. A gdy roślina na jakiś czas wchodzi w stan spoczynku, jej podziemna część żyje właśnie na koszt grzybów.
Miejsce, które odwiedziliśmy, to największe stanowisko obuwika pospolitego w Polsce. W Anglii storczyk ten rośnie już tylko w jednym jedynym miejscu, obok postawiono nawet budkę strażnika. U nas tych stanowisk jest przynajmniej kilkanaście, choć niedawno było ich aż 240. Spadek postępuje błyskawicznie, a dawna nazwa – obuwik pospolity – przestała mieć związek z rzeczywistością. Podobnie wygląda sytuacja innych storczykowych rzadkości. Botanicy obawiają się, że możemy dziś oglądać ostatnie pokolenia miodokwiatu krzyżowego, tajęży jednostronnej, listery jajowatej i wielu innych.
– To właśnie wąska specjalizacja i skomplikowane powiązania z innymi organizmami sprawiają, że storczyki są tak czułe na zmiany środowiska – tłumaczy Iza Tałałaj. – Są doskonałymi wskaźnikami tych zmian, ale też, niestety, ich pierwszymi ofiarami.
Ostatni dzwonek zabrzmiał też dla naszego niby-dzwonka – buławnika czerwonego. Badacze pomagają mu, dosadzając w pobliżu prawdziwe dzwonki, by zwabiały owady. Zwiększają w ten sposób szansę, że któryś choć na chwilę przysiądzie także na kwiatku wdzięcznego oszusta. Cóż, dla ochrony przyrody czasem trzeba pomagać także w manipulacji.
Wśród drzemiących między bagnami grądzików są też suchsze bezdrzewne pagórki pokryte murawami napiaskowymi, a w niższych partiach, bliżej mokradła – łąkowymi zespołami roślinnymi z takimi klejnotami flory jak kosaciec syberyjski czy pełnik europejski, a to tylko te rzucające się w oczy dzięki okazałym kwiatom. Kiedyś nagie lub pokryte tylko nielicznymi drzewami wydmy były czymś pospolitym w pradolinach nizinnych rzek: Wisły, Bugu, Narwi czy Noteci, ale większość zalesiono, zabudowano albo zarosły same. Biebrzańskie skrawki minipustyń uchowały się tylko dzięki otaczającym je mokradłom i terenom zalewowym, a po części też dzięki wypasaniu krów, owiec czy kóz.
Na otwarte, a nawet zagubione wśród bagien obszary wciskają się jednak ekspansywne rośliny obcego pochodzenia. Zresztą rodzime też nie próżnują. Pokaźna trawa – trzcinnik piaskowy – z czasem opanowuje wydmowe pagórki i wypiera wszelkie inne, subtelniejsze, a w związku z tym zanikające rośliny. Skrawki, gdzie się jeszcze zachowały, są traktowane jak skarbce, a pracownicy Biebrzańskiego Parku Narodowego skrzykują się, by samodzielnie, bez potrzeby wynajmowania wyspecjalizowanych firm dysponujących ciężkim sprzętem, własnymi rękami odkrzaczać je, a nawet ręcznie wykaszać. Słynny ciąg wydm Basenu Środkowego doliny Biebrzy – Grzędy – gdzie kiedyś rozciągała się spalona przez niemieckich okupantów wieś, stał się areną tych zabiegów. Dzięki temu murawy pozostaną murawami.
Te śródbagienne sanktuaria życia są dostępne tylko dla badaczy, bowiem jedynie oni mogą je odwiedzać. Naukowcy potrafią wniknąć w tajniki toczącego się na wydmach życia, by dokonywać mniejszych i większych odkryć. A wtedy coś, co dla przeciętnego turysty byłoby zwykłą górką, tu i ówdzie zwieńczoną koronami drzew, okazuje się unikatem. Takim, jakim dla Darwina okazały się wyspy Galapagos, gdzie zobaczył, jak blisko spokrewnione ptaki na skutek izolacji zaczynają się rozwijać na własną modłę, zmuszone przystosować się do warunków wyspy, na której żyją. Tutejsze pagórki wystające z bagien odgrywają podobną rolę, choć nie dla ptaków, gdyż leżą na tyle blisko, że ptaki bez trudu pokonują dzielące je odległości. Ale już na przykład motyle, mało skłonne do dalekich podróży, mogą w tych odseparowanych zaciszach rozwijać się inaczej niż na łatwiej dostępnych terenach.
Takie zjawisko odkrył tu Marcin Sielezniew, badacz motyli z Wydziału Biologii Uniwersytetu w Białymstoku. Ma on na oku grupę drobnych barwnych motylków, zwanych modraszkami. Ich rozród jest uzależniony od mrówek, które same zabierają gąsienice tego motyla do swego podziemnego królestwa, by korzystać z wydzieliny, jaką specjalnie na tę okoliczność wytwarzają gąsienice modraszka. Gdy te znajdą się już w domu mrówek, pobierają haracz w postaci ich larw, które ochoczo pożerają, dzięki czemu rosną i mogą się ostatecznie przeobrazić w dorosłego motyla. Ten triumfalnie wylatuje w świat z norki prowadzącej do mrówczego gniazda. Powiązanie tych dwóch organizmów przypomina zależność łączącą storczyki z zapylającymi je owadami, a także storczyki ze sobą nawzajem. Ale to nie koniec: dotąd sądzono, że dany gatunek modraszka jest ściśle powiązany z określonym gatunkiem mrówki, bez którego nie może się rozmnażać. Tymczasem Marcin Sielezniew znalazł na jednej ze śródbagiennych wysepek motyla tegoż gatunku powiązanego z innym gatunkiem mrówki. Tu, w sytuacji odizolowania, powstał nowy rodzaj życiodajnego związku.
Grądziki okazują się więc żywymi laboratoriami, w których możemy śledzić przebieg ewolucji. Swe odosobnienie zawdzięczają bagiennemu otoczeniu, ale niestety nie są całkiem niedostępne. Część z nich pozostaje w rękach prywatnych, inne należały kiedyś do kogoś, ale dziś już nie wiadomo do kogo. Zimą można na nie wjechać ciągnikiem po grubszym lodzie i wyciąć sobie kilka drzewek. W ten sposób w ostatnich latach padło wiele dębów, sosen i brzóz, niekoniecznie zresztą z rąk prawowitego właściciela.
– Jak ja nie wytnę, to sąsiad pojedzie i wytnie – tłumaczył mi jeden z chłopów. I tyle.
Bagienna przestrzeń otaczająca te sanktuaria życia wydaje się rozpaczliwie pusta, tymczasem jest wcale nie mniej urozmaicona i bogata. To przecież olbrzymi archipelag małych stromych wysepek, jakimi są sztywne kolumny turzyc. Na wierzchołku każdej takiej kępy panują niemal stepowe warunki, u jej podnóża znajduje się zaś środowisko wodne. To sprzyja niespotykanej różnorodności bezkręgowców – owadów, pajęczaków i innej zwierzęcej drobnicy. Każdy z zamieszkujących tu lub przynajmniej szukających zdobyczy ptaków jest dla tego drobiazgu niczym Rodan – ptak śmierci z filmu pod tym samym tytułem. To właśnie rozmaitość tego owadziego czy pajęczego ludu przyciąga na mokradła najróżniejsze gatunki ptaków – do tego stopnia, że na przykład samice wodniczek zwolniły samce z obowiązku karmienia piskląt. Same znajdują dość pożywienia w promieniu kilkudziesięciu metrów i nietrudno zobaczyć, że co chwilę kursują w tę i z powrotem z nowym pęczkiem drobnych pajączków, motylków czy gąsienic w dziobie. Typowa współczesna łąka nie dorasta do tego poziomu bioróżnorodności. Zajeżdżana maszynami, „chrzczona” nawozami, zalewana gnojowicą i prasowana wałami ubożeje z każdym rokiem, co zauważają także chłopi.
– Kiedyś ile tu było ptaszków, jeden zgiełk, skowronków, jaskółek, czajek, a dziś?! – żalił się jakiś rolnik zaproszony na posiedzenie Rady Naukowej Biebrzańskiego Parku Narodowego.
– Często nawet skowronka tam nie uświadczysz! – dopowiada z pozycji znawcy tematu Agnieszka Henel z BPN.
Co się stanie, gdy to będące ostoją bioróżnorodności bagno zostanie odwodnione siecią rowów? Złoże torfowe wyłoni się z wody, która odpłynie kanałami, a zyskawszy kontakt z tlenem atmosferycznym, zacznie się palić. Bez ognia wprawdzie – jak mówią fachowcy: „bezpłomieniowo” – jednak nastąpi jego utlenianie. Co da węgiel powiązany z tlenem? Oczywiście dwutlenek węgla. Osuszone torfowisko wnosi go do atmosfery mnóstwo, potęgując efekt cieplarniany, zamiast stanowić chłodzący kompres, jakim było pod powierzchnią wody. Naturalne mokre bagno działa jak gąbka wchłaniająca moc dwutlenku węgla, osuszone staje się natomiast rodzajem rury wydechowej czy komina wysyłającego ten zwodniczy gaz do atmosfery. Gdy torf przeschnie, może się też palić „płomieniowo”. Wtedy złoże żarzy się niekiedy całymi tygodniami, zadymiając otoczenie. Gdy w Basenie Dolnym Biebrzy zapłonęło w ten sposób niewielkie przesuszone leśne torfowisko, strażacy wlewali weń całe beczkowozy wody, a w promieniu kilku kilometrów przez dobre dwa miesiące unosiła się niebieskawa mgła roznosząca zapach spalonego czajnika.
Wystawiony na działanie powietrza torf zamienia się w mursz torfowy – pylistą substancję o wyglądzie kawy marnego gatunku zmieszanej z sadzami. W każdym zagłębieniu pozostawionym przez maszyny rolnicze po deszczu tworzy się nie bagno, ale prawdziwe błoto. W czasie suszy wiatr roznosi brunatny pył. Wraz z rozkładem torfu uwalniają się też niedostępne dotąd dla roślin lądowych substancje mineralne, toteż krzewią się wybujałe zielska. Jeżeli torfowisko ma być użytkowane, zostaje zaorane i obsiane nasionami produktywnych traw łąkowych. Ziemia jest dość żyzna, więc trawy rosną jak na drożdżach i mamy poczucie wielkiego zwycięstwa nad przyrodą. Z czasem jednak ta eksplozja słabnie, łąki trzeba nawozić, regulować dopływ i odpływ wody rowami. Złoże stopniowo ulega utlenieniu, staje się coraz cieńsze, a po pewnym czasie może nieomal zniknąć i odsłonić podłoże – w tych stronach z reguły piaszczyste. Z bogactwa bagiennej przyrody nie zostaje prawie nic. I po co to robimy? Żeby, odebrawszy pożywienie wielu istotom, wyprodukować jeszcze więcej mięsa i wyrobów pochodzenia zwierzęcego, które zresztą od dawna są na naszym kontynencie pochłaniane w nadmiarze.
Melioracyjny szał za czasów Polski Ludowej miał na celu tworzenie PGR-ów (zwanych tu kombinatami łąkarskimi) na wielkich połaciach odwodnionych bagien. Na osuszonym bagnie Wizna powstał jeden z nich, ale w czasach transformacji, jak wiele innych, zbankrutował. Dziś pozostał po nim, wybudowany w miejscu dawnej wioski rozciągniętej na wzgórzu zewsząd otoczonym bagnami, kombinat Grądy Woniecko – architektoniczno-przemysłowy potworek. Karłowate blokowisko, więzienie, kościół z wieżą wyglądającą z dala jak komin fabryczny, prymitywne drogi z betonowych płyt, zionące pustką dawne hale otoczone gruzami i chwastami, droga do tego osiedla biegnąca przez gaj wyniosłego barszczu Sosnowskiego… Podobny kompleks – Kombinat Łąkarski Gugny – miał się pojawić na bagnie Ławki. I pomyśleć, że na bajkowych grądzikach miały stanąć suszarnie, chlewnie czy inne rolniczo-przemysłowe bohomazy.
Wiele razy rozmawiałem z chłopami o melioracjach – zwłaszcza z tymi, którzy, urzeczeni rewolucją koło Wizny, napomykali, że „Fabrykę tu u nas, panie, też czas stawiać”. Próbowałem nakreślić ponętny obraz przyrodniczego bogactwa bagien, a wtedy oni starali się mnie zbić z tropu tym samym argumentem:
– Ale mięso to wy tam, w mieście, lubicie, co? No powiedz pan sam, ale tak od serca: lubisz czy nie?
Lubiłem.
Dzika rzeka. Ostatnia taka rzeka. Unikat na skalę Europy. Rzeka nieujarzmiona. Zwłaszcza ten ostatni zwrot, powtarzający się w tytułach filmów, audycji, artykułów, a potem przekazywany z ust do ust, brzmi nieledwie groźnie, sugeruje żywioł, jakiego nie sposób okiełznać. Ale gdy spojrzymy na Biebrzę w szerszej skali, choćby na tle ogółu ziemskich wód, jest ona wątłym, polodowcowym strumykiem, młodziutką rzeką mającą z 10 tysięcy lat, a już z wolna zamierającą. Przypomina ona niewyrośnięte dziecko, gubiące się w plątaninie szuwarów, kluczące bezradnie, wciąż daremnie poszukujące prostej drogi. Do tego niemogące utrzymać w ryzach swych wód, przez co po roztopach rozlewają się szeroko poza koryto, które wtedy dla ludzkiego oka przestaje istnieć, ustępując miejsca rozciągniętemu po horyzont jezioru. Dopiero latem, o ile nie będzie zbyt mokre, rzeka wraca na swe miejsce.
Ktoś, kto wczesną wiosną stanie na wysokim brzegu, gdzieś przy punkcie widokowym koło Burzyna, na Białym Grądzie czy tarasie widokowym w Goniądzu, może być oszołomiony naturalnością krajobrazu, jakiej nie spotka już w Polsce ani w ogóle w środkowej Europie. Nie odczuje jednak grozy wodnego żywiołu. Wody zalewów spływają leniwie, wydają się wręcz nieruchome, nie ma tu właściwych powodziom niezliczonych, konkurujących ze sobą nurtów i wirów, żywiołu niosącego całe pnie drzew i zabrane z brzegów części ludzkiego dobytku. Nad Biebrzą nie ma powodzi, bo nikt i nic nie przeszkadza wodom spływać, jak i kiedy chcą – nie zostały skrępowane wałami, umocnieniami brzegów, tamami. Nie zapędzano ich do głównego koryta, nie pogłębiano ani nie prostowano. To właśnie jest ta nieujarzmiona rzeka – spokojna, niezmuszona do zrywania krępujących więzów, których dotąd nie zaznała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Profesor Wiktor Kotowski mówi o tym m.in. w filmie Po co nam bagna? z serii „Nowy dziwny świat”, zob. https://www.youtube.com/watch?v=RvT53EXPY1Q (dostęp: 20.11.2022). [wróć]